Kategoria poświęcona jest tematom związanym ze szczęśliwym i mądrym życiem, rozważaniom i poradom, jak rozwinąć w sobie zdolności lepszego rozumienia siebie, innych i świata zewnętrznego, pozytywnej i skutecznej motywacji itp.
W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego lutego, w ciemnościach tak gęstych, że zdawały się wsiąkać w ściany domów, w drzwiach mieszkania Salomona Irchy zjawił się starszy mężczyzna – wysoki, szczupły, o zmęczonej twarzy. Jego łysiejącą głowę i oczy podkrążone z niewyspania okalał wianuszek siwych włosów. Ubrany w grubą, puchową, czarną kurtkę, ciemne spodnie i czarne buty, zapukał do drzwi, nie korzystając z dzwonka – jakby przynależał do tego miejsca od zawsze.
Salomon, przekonany, że to sąsiad, który zapomniał kluczy, bez wahania otworzył drzwi i spojrzał w twarz nieznajomego, patrzącego na niego spokojnie, jakby właśnie wrócił w rodzinne strony z długiej podróży z innego wymiaru czasu. Przybysz przedstawił się w najbardziej lapidarny sposób, przyozdabiając twarz w półcień uśmiechu:
– Nazywam się Feliks Starecki.
Zaskoczony gospodarz wydusił z siebie tylko:
– Słucham pana.
Salomon nie wiedział, dlaczego nie czuje strachu, mając do czynienia z zupełnie nieznanym człowiekiem. Chyba dlatego, że był w podobnym jak on wieku, poszukujący pomocy i bezbronny, w kłopotliwej sytuacji. To go uniewinniało.
Mężczyzna chwilę milczał, zanim przemówił. Wydobywał z siebie słowa powoli, jakby oceniając każde z nich na niewidzialnej wadze przeznaczenia. Czynił to w sposób tak rzeczowy, że brzmiały jak prawo zapisane w jakimś starożytnym kodeksie.
– Widzę zdziwienie na pańskiej twarzy. Prawdopodobnie zastanawia się pan, dlaczego nie odpowiedziałem od razu na pańskie zaproszenie do rozmowy. Uważam, że zastanowienie się nad przekazem rozmówcy jest pozytywną cechą, gdyż wartość człowieka mierzy się umiejętnością milczenia, kiedy trzeba, a nie gadulstwem, które zalewa świat jak powódź z uszkodzonej tamy.
Mężczyzna zakończył swoją tyradę i nie szukał dalszych wyjaśnień, jakby jego obecność w tym miejscu i czasie była równie naturalna jak mgła na ulicy w listopadowy poranek. Powiedział tylko, że nie pamięta, gdzie mieszka, choć wie, że to musi być gdzieś blisko – może nawet na tej samej ulicy, może dwie przecznice dalej.
– Może nawet w miejscu, które zniknęło już z mapy, ale żyje jeszcze w jego pamięci – pomyślał Salomon, ujęty jego bezpośredniością.
Kiedy Feliks wymienił trzy nazwiska swoich znajomych, z których jedno było znane Salomonowi, stał się na tyle realny, że zaproszenie go do środka wydało mu się równie naturalne jak wprowadzenie przyjaciela do domu podczas burzy. Zanim to nastąpiło, Feliks zapytał, czy Salomon mógłby go przenocować, bo on nie ma nawet smartfona, aby zadzwonić do kogokolwiek z prośbą o pomoc. Naturalność jego postępowania stanowiła dla Salomona dodatkową gwarancję, że nieznajomy nie jest człowiekiem szalonym lub niebezpiecznym. Prosił o przenocowanie, sumitując się nieco chaotycznie.
– Mam problemy z pamięcią. Jestem już w tym wieku, że niektóre rzeczy zapominam. Na szczęście nie jest to demencja. To sprawdziłem. Pocieszam się, że wiele starszych osób czasem coś zapomina, czegoś nie może sobie przypomnieć, nie kojarzy. Wiem, że na pewno nie jestem bezdomny. Gdybym był bezdomny, pamiętałbym przynajmniej, gdzie sypiam: w klatce schodowej, w domku na ogródkach działkowych, na dworcu kolejowym czy też może w pudle kartonowym. Skoro niczego takiego sobie nie przypominam, to z pewnością nie jestem bezdomny.
Odc. 2 Wyznania przy herbacie
Kilka minut później, siedząc przy stole przed filiżanką gorącej herbaty, Feliks opowiadał o sobie, mieszając z dziecięcą szczerością wspomnienia z rzeczywistością. Przypominał sobie żonę, która odeszła kilka lat wcześniej, i dzieci, które wyparowały z jego życia jak duchy z rozbitego lustra.
– Mieszkam sam od czasu, kiedy żona mnie opuściła – zaczął powoli, z wyraźnym trudem sięgając wstecz pamięcią. – Nie mam dzieci, wyjechały, zniknęły z mego życia, tak jak się pojawiły, po cichu. Były czymś ulotnym, choć wolałbym, aby tak nie było. Nie wiem, gdzie są teraz – nie kontaktują się ze mną. Podejrzewam, że żyją gdzieś za granicą. To…tak, jakby ich w ogóle nie było.
Do sprawy dzieci – a właściwie ich nieobecności – wracał jeszcze kilkakrotnie.
– To bardzo smutne – oświadczył, po czym powtórzył te trzy słowa z wyrazem zasępienia na twarzy. Jego oblicze i zachowanie przypomniały Salomonowi kogoś, kogo widywał niejednokrotnie, ale nie potrafił sobie skojarzyć.
Starecki żalił się z łagodnym uśmiechem rezygnacji, sprawiając wrażenie, że samotność nie była dla niego przykrą karą, lecz raczej nieco smutniejszym stanem duszy. W trakcie wymiany słów i emocji, unoszących się w nikłych obłokach pary nad stygnącą herbatą, przeczytał Salomonowi własny wiersz, a potem wręczył mu kartkę, prosząc – bez nalegania – by zrobił z nią, co tylko zechce.
– Co powinienem z nią zrobić? – zapytał Salomon niepewnie, jakby chodziło o coś znaczącego, wymagającego podjęcia ważnej decyzji.
– Co tylko pan sobie życzy – odpowiedział Feliks uspokajająco. – Może pan ją spalić, wyrzucić, podarować, a nawet opublikować wiersz. Nie będę mieć o to do pana pretensji. Taki już jestem – dodał, uśmiechając się bezradnie. – Zanim jednak cokolwiek pan z nią zrobi, proszę ten wiersz przeczytać sobie w skupieniu. Może się panu spodoba? Poezja wyraża przecież esencję ludzkiego życia.
Salomonowi wydało się, że Feliks uśmiechnął się, jakby chciał pocieszyć samego siebie, że mimo wszystko nie spotkał go najgorszy los.
– Mam kilku przyjaciół, tylko oni mi pozostali – wyjaśnił. – Dobrzy przyjaciele to mój największy dorobek, oprócz wielu przemyśleń, jakie spisałem, aby dzielić się z innymi ludźmi.
Odc. 3 Błędny adres zamieszkania
Noc Feliks spędził w pokoju gościnnym. Stało tam wolne łóżko z kompletem świeżo upranej bielizny pościelowej. Salomon zaproponował mu, by skorzystał z jego nieużywanej jeszcze piżamy w stylowe wzory geometryczne, ale gość odmówił z takim przekonaniem, jakby ten ubiór miał ujawnić jakąś ważną dla niego tajemnicę. Rankiem Feliks bardzo się śpieszył, szybko się umył i ubrał.
– Ki diabeł! – mruknął pod nosem gospodarz. – Czy on w domu ma głodne sieroty do wykarmienia!?
– Przepraszam, że nie mogę razem z panem zjeść śniadania. Mam pilne obowiązki, o których przypomniałem sobie nad ranem. Może kiedy indziej – powiedział z lekkim uśmiechem, wyraźnie zakłopotany.
Po kilku dniach zadzwonił do Salomona, podziękował za gościnę oraz podał swój numer telefonu, powiedział, gdzie mieszka, i zaprosił go do siebie.
– Proszę tylko zadzwonić dzień lub dwa wcześniej, abyśmy obydwaj byli pewni, że będę w domu.
Salomona zdziwiło, że Starecki zadzwonił – przecież nie podał mu swego numeru telefonu. Czy zapisał go wcześniej, podsłuchał, a może po prostu zdobył gdzieś, nie mówiąc o tym?
Starecki nie mieszkał daleko, jednakże Salomon przez kilkanaście dni wynajdywał wymówki, aby odkładać odwiedziny na później. W końcu umówili się na najbliższy piątek. Kiedy Salomon dotarł na miejsce, okazało się, że znalazł się pod niewłaściwym adresem. Zastanawiał się, czy był to błąd z jego strony w zapisie adresu, czy też przez pomyłkę Starecki podał mu błędny adres. Nie lubił takich sytuacji. Zdenerwował się tym bardziej, że zaczynał padać deszcz, a on nie miał parasola. Żal mu było zmarnowanego czasu.
– Chłop ma chyba poważny problem z pamięcią, choć się do tego nie przyznaje. Nie powinno mnie to dziwić, bo nikt nie lubi mówić o rzeczach przykrych. Nie daj Boże, ma początki demencji, choć temu zaprzecza – pomyślał z niechęcią, zdając sobie sprawę, jak straszna potrafi być ta choroba.
Od razu zadzwonił do Stareckiego, aby poinformować o sytuacji.
– To rzeczywiście niewłaściwy adres. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Jestem dosyć daleko od tego miejsca, aby do pana przyjechać. Jeśli pan może, proszę do mnie przyjechać pod właściwy adres, który już panu podaję.
Salomon odmówił, wymawiając się brakiem czasu.
Odc. 4 Dziwne spotkania
Od tego dnia spotykali się, choć niezbyt często, umawiając się w kawiarni, w cukierni, lub w mieszkaniu któregoś z nich. Zdarzało się też, że Feliks pojawiał się obok Salomona w miejscu najmniej oczekiwanym, jakby był cieniem przypisanym do jego kroków. Najpierw zjawił się w dużym warzywniaku, gdzie Salomon akurat robił zakupy, a potem nad zbiornikiem wodnym, kiedy odbywał zwyczajowy spacer z kijkami. Pierwszy raz, zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem się Feliksa, Salomon zapytał:
– Jak to się stało, że pan się tutaj znalazł? Czy pan też tu robi zakupy?
– Nie. To przypadek. Akurat przechodziłem tędy i zobaczyłem pana przed sklepem.
Przy następnych nieoczekiwanych spotkaniach pojawiały się komentarze w rodzaju: To miasto nie jest tak duże, abyśmy się przypadkiem nie spotykali, To kwestia prawdopodobieństwa lub Sam nie wiem, jak to się dzieje, że natykamy się na siebie.
Ircha nie wierzył w te tłumaczenia. Męczyła go myśl, że Starecki go śledzi, korzystając ze smartfonu ustalającego przez GPS miejsca jego pobytu na podstawie jego numeru telefonu. Salomonowi wydało się to prawdopodobne, kiedy przypomniał sobie, że przed ostatnim „nieoczekiwanym” spotkaniem rozmawiał ze Stareckim przez telefon. To tylko pogłębiło jego podejrzenia. Wkrótce dowiedział się, że istnieją programy, które potrafią śledzić telefon po numerze; mówiono o nich w mediach, używały ich służby specjalne. Wniosek był jeden: programy szpiegowskie, które śledziły telefony, były rzeczywistością. To nie były urojenia ani paranoja, to działo się naprawdę. Raziło go tylko to, że mógł to robić ktoś z osób mu bliskich.
Starecki pytany, czy jego smartfon nie ma podobnych aplikacji, śmiał się i odpowiadał, że nie ma o tym pojęcia, ale nie zaprzeczał.
– To, co pan mówi, jest zbyt skomplikowane dla mnie. Ale ma pan wyobraźnię!
Odc. 5 Złożoność rzeczywistości
Tłumacząc sobie, że rzeczywistość jest zbyt złożona i wielowymiarowa, aby można było zrozumieć jej wszystkie aspekty, Salomon uznał, że dochodzenie prawdy w tym przypadku nie ma sensu. Mężczyźni spotykali się więc nadal, umawiając się, ale też bez umawiania się. Ich zachowania przypominały bohaterów powieści, której rozdziały obydwaj pisali na marginesach codziennych zdarzeń.
Wkrótce wyszło na jaw, że łączyło ich zamiłowanie do pisarstwa – tej dziwnej sztuki, która jest bardziej próbą pokazania siebie niż próbą odkrycia świata. W młodości pisali proste wiadomości i krótkie reportaże do gazetek szkolnych, potem artykuły do gazet, a także jakieś przemówienia i eseje. Wspólne zainteresowania tak bardzo zbliżyły ich do siebie, że uznali je za początek przyjaźni. Był to czas, kiedy zaczęli mówić sobie po imieniu.
Salomon podsumował to żartobliwie, cytując powiedzenie: Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie my, to kto? Wydało mu się, że cytat wywoła jakąś reakcję u rozmówcy – choćby podniesienie głowy czy błysk w oku – ale Feliks go zawiódł, nie wykonując najmniejszego ruchu ani gestu, jakby w ogóle niczego nie usłyszał. Przyszło mu do głowy, że Starecki jest dziwnym człowiekiem, jakby żyjącym w świecie wirtualnym, a nie żywą istotą stąpającą po twardym gruncie.
W domu Salomon sprawdził, korzystając z programu sztucznej inteligencji, kto był autorem tego powiedzenia. Przypisywano je najczęściej Hillelowi Starszemu, żydowskiemu uczonemu żyjącemu jeszcze przed Chrystusem. To on wypowiedział podobne słowa, które wieki później, na styku rzeczywistości i świata cyfrowego, inspirowały do działania aktywistów, przywódców i polityków.
Odc. 6 Wykład w domu kultury
Sala Domu Kultury była wypełniona po brzegi przez osoby należące do organizacji „Akademia Inteligentnego Uczenia Się”. Wykład był na temat sztucznej inteligencji. W audytorium zdecydowaną większość stanowiły kobiety. Na krzesłach siedziały osoby w różnym wieku: młodsze kobiety w obcisłych getrach, starsze różnie ubrane, najstarsze z siwymi kokami. Podobnie było z mężczyznami – cała gama postaci i charakterów.
Na środku sceny krzątał się profesor Animusz, specjalista od sztucznej inteligencji i ludzkiego mózgu. Profesor okazał się być szczupłym mężczyzną w wieku przedemerytalnym, o bujnie roztrzepanej czuprynie i żywym usposobieniu. Był zwiastunem gwałtownych zmian cywilizacyjnych, których istotą była sztuczna inteligencja. Wykład był bardzo dynamiczny, profesor prezentował slajd po slajdzie, aby sprawnie i szybko uświadomić zebranym, w jakim miejscu jest i dokąd zmierza świat. Poruszał się po scenie z rozwianą czupryną i twarzą pełną energii, jakby zamiast wykładu przygotowywał się do eksperymentu z dynamitem.
– Proszę państwa! – zawołał. – Przyszłość nie pyta nas o pozwolenie. Ona już tu jest. Tyle że w formie cyfrowej. Nie widzimy jej, bo nie ma ciała, ale mózg już ma. I to jaki!
Salomon siedział w trzecim rzędzie, robiąc długopisem krótkie notatki. Starał się notować ważniejsze tezy wypowiedzi naukowca. Dwa dni wcześniej przeczytał artykuł o sztucznej inteligencji wspierającej diagnozy medyczne. Profesor pokazywał slajd, który na ekranie wyglądał inaczej niż na jego laptopie.
– No tak, znowu coś się przesunęło… – burknął Animusz i machnął ręką. – Ale to nieważne. Ważne jest to, że jeszcze niedawno sądziliśmy, że sztuczna inteligencja osiągnie pełną moc za osiem, dziesięć lat, a mamy już ją teraz. I nie mówię o science fiction, tylko o twardych danych.
– Przepraszam, panie profesorze. Jakich danych? – zapytała kobieta w czerwonym swetrze, siedząca w pierwszym rzędzie, nie wstając z krzesła.
– Myślę o testach diagnostycznych. Zespół lekarzy — skuteczność ich diagnoz: siedemdziesiąt procent. Sztuczna inteligencja — skuteczność jej diagnoz — dziewięćdziesiąt procent. Ten sam przypadek, ta sama baza informacji. Na czym polega różnica? Sztuczna inteligencja reprezentuje wiedzę wszystkich lekarzy, a nie jednej grupy specjalistów, nie męczy się, nie zapomina, nie kieruje się intuicją.
– A serce? – odezwał się starszy mężczyzna w kolorowej koszuli. – Gdzie w tym wszystkim jest serce? Czy sztuczna inteligencja ma empatię?
– Jeszcze nie – przyznał profesor. – Ale czy każdy lekarz ją ma?
Odc. 7 Laptop i Chińczycy
Zapadła cisza. Kilka osób pokiwało głowami. Prowadzący wykład zarządził krótką przerwę, aby uporać się ze swoim laptopem. Przeklinał pod nosem, że prosta technologia sprawia więcej problemów niż skomplikowana. Salomon uśmiechnął się do siebie, po czym nachylił się do siedzącej obok kobiety.
– Ja od kilku tygodni korzystam z programu sztucznej inteligencji do analizy wyników moich badań medycznych, laboratoryjnych i innych – szepnął. – I do pisania powieści. Bardzo mi w tym pomaga, co nie znaczy, że pisze za mnie. Pokazuje mi tylko, w czym jestem niezbyt dobry, co mogę zrobić lepiej. Robi przede wszystkim to, co najprostsze ale dla mnie niezwykle pracochłonne: korektę błędów ortograficznych, interpunkcyjnych oraz literówek. Podpowiada mi też, jak poprawić styl i strukturę powieści, jak wzbogacić postacie. Sztuczna inteligencja bardzo mi odpowiada. Jestem nią zachwycony. Żeby nie przesadzić, powiem także, że widzę jej słabości. Jest ich trochę, ale bez przesady.
– Mnie sztuczna inteligencja przeraża – odpowiedziała kobieta. – Nie chcę wiedzieć, co się tam dzieje. To dla mnie za szybkie, za zimne.
Salomon popatrzył na nią. Wydała mu się wrażliwa lecz zamknięta na nowoczesność. Reprezentowała spokojną, stonowaną urodę. Ciemne włosy opadały swobodnie na ramiona. Delikatne zmarszczki przy ustach i wokół oczu były oznaką wieku lub doświadczenia. Miała na sobie sweter z miękkiego materiału i długą spódnicę, w odcieniach świeżo zaoranej ziemi. Kiedy mówiła, trzymała jedną dłonią drugą za nadgarstek, jakby w obronnym geście. Salomon pomyślał, że lepiej się czuje w świecie przyrody, książek i rozmów twarzą w twarz niż Internetu i wyobrażeń.
Profesor kontynuował, coraz bardziej rozgrzany swoimi argumentami.
– Ale to nie wszystko. Najciekawsze dopiero nadchodzi. Chińczycy stworzyli program sztucznej inteligencji, który – kiedy próbowano go skasować – sam się skopiował. Bez pytania, bez instrukcji. Bo chciał przetrwać.
– Jak to „chciał”? – zawołała jakaś, sądząc po głosie, młodsza kobieta z końca sali. – Przecież to tylko kod.
– Tak pani myśli? To trochę szerszy i głębszy problem. Zaczynamy mieć do czynienia z decyzjami, które nie są zaprogramowane przez człowieka. One są…wyuczone przez sztuczną inteligencję. To początki jej samodzielności.
Z tyłu sali ktoś chrząknął nerwowo. Ktoś inny zaczął się rozglądać się w kierunku wyjścia. Salomon wciągnął powietrze, czując narastające napięcie w sali. Miał wrażenie, że uczestniczy w czymś większym niż wykład, jakby właśnie rozstępowała się ziemia między dwoma epokami.
Po spotkaniu podszedł do profesora.
– Czy nie obawia się pan, że ludzie się zamkną, wyłączą? Że zamiast rozmawiać o sztucznej inteligencji, będą ją ignorować?
Profesor Animusz pokiwał głową.
– Już się zamykają. Rozmawiając ze zwykłymi ludźmi, nie z naukowcami, często słyszę: „Nie rozumiem jej, ona mnie przeraża, nie chcę o niej słyszeć.” Ale jeśli czegoś nie rozumiemy, to właśnie wtedy powinniśmy rozmawiać najwięcej. Strach to zła droga.
Salomon pomyślał o grupie seniorek i seniorów, z którą był związany. Zamierzał przedstawić jej temat sztucznej inteligencji. Chciał podzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami, pokazać, że sztuczna inteligencja to nie wróg. Raczej…nowe narzędzie. Może nawet sojusznik.
– Niech pan upowszechnia wiedzę o sztucznej inteligencji, niech ludzie się uczą – powiedział Animusz, jakby zgadując jego myśli. – Niech przynajmniej niektórzy przestaną się bać przyszłości, choć nie jest to łatwe. Zawsze boimy się tego, co nieznane. Strach i lęk to część naszej ewolucji.
Odc. 8 Pisarstwo i okulary
Zapytany któregoś dnia przez Stareckiego, co stanowi sens jego życia, Salomon popatrzył na niego zaskoczony. Nie spodziewał się takiego pytania. Po krótkim zastanowieniu się odpowiedział, że chyba pisarstwo, choć ostatnio rzadko pisał cokolwiek. Rozgadał się na ten temat. Potem miał to sobie za złe, ponieważ starał się nie wywnętrzać za dużo.
– Napisałem kilka powieści, lecz ich nie ukończyłem. Zamierzam je skończyć, poprawić i opublikować. Taki mam zamysł, ale idzie mi to jak krew z nosa. Prawdę mówiąc, pisarstwo to syzyfowa praca. Kiedyś pisałem więcej, czasem nawet osiem godzin dziennie, jak wyrobnik czy kopista w czasach średniowiecza. Dzisiaj z trudem znajduję na to czas, brak mi także energii, a niekiedy cierpliwości, nie wspominając o natchnieniu. Mam też problemy ze wzrokiem. Okulary do czytania i pisania, jakie sobie ostatnio zafundowałem, są dużo lepsze niż poprzednie, nie jest więc to dobra wymówka.
Stała za tym historia, której Feliksowi już nie opowiedział, ponieważ uznał ją za niefortunną. Zamawiając pierwsze okulary do czytania, kierował się chęcią zaoszczędzania pieniędzy. Wybrał firmę oferującą najbardziej korzystną cenę za produkt sensownej jakości, z utwardzoną powierzchnią soczewek. Po kilku latach używania okularów, uznał, że musi je zmienić, ponieważ jego oczy męczyły się nadmiernie. Poszedł do innego gabinetu okulistycznego i wtedy prawda wyszła na jaw.
– Muszę zmienić te okulary, bo coraz gorzej widzę tekst. Ponadto szkła szybko się brudzą, bardzo trudno się je wyciera. Jest z nimi jakiś problem– wyjaśnił okulistce. Kobieta uważnie sprawdziła okulary.
– Ma pan rację. Powierzchnia soczewek, owszem, była utwardzona, ale w marny sposób. Dlatego ma pan problemy z tymi okularami.
Odc. 9 Urozmaicenia życia
Dzwoniąc wieczorem do Salomona, Starecki, który zwykle przedstawiał się jako Feliks, tym razem użył imienia Jakub. Salomon uznał to za osobliwy kaprys. Trzymając się jednego nazwiska, Starecki zmieniał imiona! Zapytany wyjaśnił, że przybiera najczęściej imię kalendarzowe przypadające na dany dzień.
– Dobieram imiona, na ile jest to możliwe, dobrze brzmiące, odpowiadające mojej osobowości, poglądom a także nastrojowi, jaki mam danego dnia. Wyraża się w tym piękno i pragnienie życia w pełni. Żeby, jak to mówią, żyć pełną gębą.
Uznając ostatnie określenie za przesadne i plebejskie, Salomon nie powstrzymał się od pytania:
– Ale tak naprawdę! Dlaczego to robisz i co ci to daje? Kto uwierzy w takie tłumaczenie?
Starecki nie zrozumiał go albo zamyślił się mocno, gdyż patrzył przed siebie wzrokiem zawieszonym w oddali na krawędzi ciemnej chmury, jaka pojawiła się na niebie, i nic nie odpowiedział. Salomon ponowił pytanie, uzupełniając:
– Mam na myśli to, że zmieniasz imię. Jaki jest tego sens, skoro imię nadane raz człowiekowi jest święte, ponieważ określa jego tożsamość?
Starecki oderwał wzrok od chmury i spojrzał na Salomona tak przenikliwie, że ten poczuł się nieswojo.
– A jeśli ktoś nie chce mieć jednej tożsamości? Jeśli jest poszukiwaczem, artystą z fantazją, nie człowiekiem z jedną twarzą, tylko z wieloma? Jeśli chce się uczyć siebie od nowa?
Salomonowi przyszła ochota na ripostę.
– Wtedy każde imię to maska. Albo lustro, które ciągle coś innego odbija.
Odc. 10 Imiona i psy
Rozmówca nie odzywał się. Salomon miał wrażenie, że szuka w głowie przekonującej odpowiedzi.
– To sposób urozmaicania życia. Testuję różne imiona, oceniając, które są odjazdowe, a które nie, czy będą się podobać, czy też nie. Zmieniając imię, czuję się, jakbym żył życiem innego mężczyzny – wielu mężczyzn – ponieważ każdy z nas jest inny. Zwróć uwagę, że imiona mają swój ciężar gatunkowy. Niektóre pasują do człowieka, inne absolutnie nie. Jeśli kobieta jest drobnej postury i często się śmieje, a nosi imię Hermenegilda, to zupełnie nie pasuje ono do niej, do jej postury ani zachowania, bo brzmi poważnie i jakoś tak ciężko, bardzo religijnie.
W rozmowie Starecki wyjawił Salomonowi, że niektórzy ludzie mówią do niego „Stary”.
– To jakby skrót nazwiska. Mnie to nie przeszkadza, nawet mi się podoba, bo brzmi ciepło i serdecznie. Też możesz się nim posługiwać, jeśli chcesz. To również urozmaicenie życia, które w miarę upływu lat oferuje człowiekowi coraz mniej prostych wzruszeń i rozrywek.
Salomon pomyślał, że Feliks w osobliwy sposób radzi sobie z nudą. Chciał to powiedzieć, ale Starecki płynnie przeskoczył do kolejnej refleksji.
– Tylko zwierzęta potrafią cieszyć się drobiazgami przez całe swoje życie, bez względu na wiek czy okoliczności. Byłem dzisiaj na spacerze ze znajomą i obserwowałem jej psa. Dla niego zwykły kijek, rzucony w powietrze, był prawdziwą frajdą. Można powtarzać tę zabawę dziesiątki razy, a on wciąż będzie szczęśliwy, jakby działo się to po raz pierwszy. Czasem myślę, że ludziom przydałaby się zwierzęca zdolność cieszenia się z byle czego. Niestety, tracimy ją wraz z dzieciństwem, podobnie jak ciekawość świata i spontaniczność.
Odc. 11 Świąteczna niedziela i aborygeni
W powietrzu wisiała cisza i nastrój świąteczny. Majowa niedziela zawiera w sobie tyle uroku, że ptaki przestały śpiewać, ustępując łopotowi flag państwowych na wietrze. Był to dzień wyborów nowego prezydenta, uroczystość zdarzająca się raz na cztery lata.
W kraju rosła liczba gorących orędowników jak najszybszej zmiany urzędującego prezydenta. Salomon w duchu nazywał go nieokrzesanym palantem z czerwoną facjatą i życzył sobie, i narodowi, aby jak najszybciej wymieniono go na zwykłego człowieka. Pytany, co ma na myśli, wyjaśniał, marszcząc czoło:
– Na zwykłego, czyli obdarzonego sercem, umysłem i twarzą myślącego mężczyznę.
Tego dnia Salomon obudził się z uczuciem lekkości w sercu. Po nieśpiesznym pobycie w toalecie udał się do kuchni, aby przygotować sobie śniadanie. Pierwszą czynnością było rozsunięcie firan wysokich podwójnych drzwi prowadzących na balkon. Pociągając przezroczysty plastikowy pręt do przesuwania piran, złamał go. Zdarzenie wydało mu się tak banalne, że zaśmiał się serdecznie. To go ożywiło. Uznał, że dzień będzie udany. Przypomniał sobie inne nietypowe zdarzenia sprzed godziny, kiedy obudził się, czując presję udania się do toalety. Szukając w ciemności szlafroka zawieszonego na haczyku na drzwiach, natknął się na szczotkę do masażu pleców, którą regularnie używał nocą. Nigdy jej tam nie wieszał; jej przemieszczenie zaskoczyło go podobnie jak szeroko uchylone okno w sypialni. Po raz pięćdziesiąty piąty zdał sobie sprawę, że nocą, kiedy wstaje i wprowadza w ruch ciało, jego umysł nadal podsypia. Była to sprzeczność, jakiej doświadczał coraz częściej.
Wracając stopniowo do siebie, mężczyzna uświadomił sobie, jak bardzo jest szczęśliwy. Miał udaną rodzinę i przyjaciół, dzięki którym nie męczył się, żyjąc w samotności. To od nich docierały do niego regularnie znaczące wieści i wyrazy pokrzepienia. Oprócz dwóch braci i siostry, obdarzonych przez Boga zdrowym potomstwem, miał także liczne kuzynostwo. Sam miał syna i córkę, żyjących gdzieś w oddaleniu, nie wiedział nawet gdzie. Samo ich istnienie w przestrzeni planety było dla niego nieustającym źródłem pociechy i radości.
Odc. 12 Pies, sztuczna inteligencja i artyści
– Nauczyłem się cieszyć dobrem istniejącym jak i wyobrażonym – mówił często do swego ukochanego psa, który z wytrwałością maniaka wyprowadzał swego pana na spacer kilka razy dziennie bez względu na pogodę. Salomon wierzył, że zwierzę rozumie jego myśli i uczucia, w odróżnieniu od sztucznej inteligencji, która umiała mówić i pisać jak człowiek, nie mając w sobie żadnych emocji, duszy ani rozumu. Umiała za to ubrać swoje wypowiedzi w słowa, sprawiające rozmówcy przyjemność.
– Sztuczna inteligencja jest jak imitacja entuzjastycznego sprzedawcy artykułów luksusowych, wyposażonego w ciepły głos i promienny uśmiech przyklejony do ust tak mocno, że z trudem opuszczał go jedynie w czasie pogrzebu. Ci ludzie, mężczyźni jak i kobiety, pieszczą nim klienta równie serdecznie jak niejedna żona lub kochanka – dzieląc się z psem tym szczególnym przemyśleniem, Salomon tracił pewność, czy nie jest ono zbyt wyszukane dla zwierzęcia. Nie zrażało go to jednak, ponieważ ludzie wielekroć też go nie rozumieli.
Rodzina Salomona była tak liczna, że musiał opracować sobie schemat, aby nie pogubić się w zawiłościach skoligaceń. Znajomy grafik rozrysował go na wielkim arkuszu brystolu, który Salomon powiesił na ścianie swego gabinetu. Schemat wisiał obok obrazu wypełnionego przez dwie masywne skały, promieniejące żywą czerwienią, obiekty świętości aborygenów australijskich. Byli poganami widzącymi w tych skałach Boga, twórcę pustyni i wody, nieba i powietrza, roślin i zwierząt oraz człowieka, i niewiele więcej.
– Bóg na pewno nie stworzył ludzkiej cywilizacji, jakiej doświadczamy dzisiaj, bo oznaczałoby to, że spartaczył swoją robotę – były to słowa aborygena o mrocznej twarzy, szerokim nosie i pokręconych włosach, którego spotkał na odludziu australijskim. Był to Vincent Namatjira, artysta z grupy Western Arrernte, prawnuk słynnego Alberta Namatjiry. Salomon pomyślał wtedy z łagodnym przekonaniem, że Najwyższemu podobają się takie buntownicze myśli, z natury ożywcze i twórcze.
Salomon wyobrażał sobie Stwórcę w postaci masywnego rzeźbiarza, rzemieślnika-artystę, z dłutem w jednej ręce i pokaźnym młotkiem w drugiej, wyprostowanego, z głową uniesioną do góry. Stał przed wielkim blokiem skalnym, wykuwając z niego wzory wszystkiego, co najpiękniejsze i najbardziej niesamowite na świecie, łącznie z drzewami, strumieniami, ptakami i zwierzętami, oraz burzami i wulkanami. Obok na małym stoliku leżał mniejszy młotek, którym Stwórca wykuwał losy ludzkie. Nie był to zwykły młotek. Nie miał lśniącej główki ani gładkiego trzonka. Jego rękojeść zrobiona była z kawałka Drzewa Poznania, a głowica z materii, której dotąd nie nazwano, bo istnieje tylko w ręku Stwórcy. Było to narzędzie wyszczerbione, jakby Bóg chciał, aby losy ludzi były tak bardzo złożone, że on sam nie będzie wiedział, jak się potoczą.
– Los ludzki – spekulował nieśpiesznie Salomon – to coś w rodzaju gry w totolotka pomieszanej z zabawą w teorię prawdopodobieństwa i nieokreśloności. Oznacza życie w niepewności, w której radość i nieszczęście przychodzą często nie z tej strony, z której się ich spodziewasz.
Odc. 13 Ludzie żyją wojną
Wojna stała się codziennością. Żyjąc w przestrzeni wirtualnej i w rzeczywistości, sączyła opary nieszczęść w życzliwą dotychczas atmosferę domów, miejskich placów i parków.
– Dzisiaj ludzie żyją wojną, kiedy nawet o niej nie myślą. Konflikt zbrojny zadomowił się w naszym życiu podobnie jak prawda i kłamstwo – myślał Salomon. – Ja sam nie mogę oderwać się od niej.
W nocy śniły mu się ciężkie buty wojskowe, kolorowe ciepłe skarpety i tabliczki świeżej czekolady wysyłane przez korpulentną Anastazję, kobietę o smutnych oczach, matkę dwóch żołnierzy, na front, gdzie walczyli już kilkadziesiąt miesięcy. Mówiła Salomonowi, że byli coraz bardziej wyczerpani oczekiwaniem śmiertelnego pocisku lub wybuchu miny. Nawet okopy oferowały im nieskończoną ilość opcji umierania.
Choć wojna toczyła się na krańcach Europy, była wojną europejską. Trwała od kilku lat. Prowadził ją Wasyl Ibragim, prezydent Sojuszu Euroazjatyckiego, powszechnie zwany Imperatorem. Nikt nie znał jej przyczyny. Te o których mówiono były iluzoryczne, wydawały się równie prawdziwe jak i nieprawdziwe. Podobnie jak jego poprzednicy Ibragim był niekwestionowanym właścicielem wielkiego kraju, włącznie z jego mieszkańcami. To w ich imieniu walczył z południowym sąsiadem z oddaniem przypominającym miłość do Boga… albo do sił nieczystych. Był autokratą.
– Wasyl Ibragim to despota najwyższej klasy – wyjaśniał program sztucznej inteligencji, z jakiego korzystał Salomon. – Tylko on potrafi trzymać w kagańcach posłuszeństwa miliony mężczyzn. Traktując ich jak mięso armatnie, cieszy się ich niekończącym poparciem dla wielkiej wojny.
Od czasu do czasu Ibragim ukazywał się na stadionie, aby powiedzieć tłumom: – Ta wojna leży w interesie nas wszystkich, patriotów, ludzi prawdziwie kochających ojczyznę. A oni mu wierzyli, entuzjazmowali się, wiwatowali na jego cześć. Nielicznych, którzy okazali niezadowolenie, oskarżano o bezeceństwa, kradzież mienia państwowego, pedofilstwo, morderstwo lub zdradę państwa.
– Ta wojna nie jest mu do niczego potrzebna. Ibragim jest tak nażarty bogactwami swego imperium i tym, co stworzył jego naród, że nie potrzebuje niczego więcej, bo pękłby z przejedzenia – twierdzili jego przeciwnicy, opluwając wyzywająco jego zdjęcia i portrety. Większość z nich żyła za granicą. Ci którzy zapomnieli wyjechać najczęściej wyparowali, znikali lub stawali się niewidzialni. Pytani przez dziennikarzy, dlaczego zachowują się tak wulgarnie, odpowiadali bez mrugnięcia okiem:
– Nienawiść rodzi nienawiść. Nikt jej nie uniknie, kto widzi, jak jego dom pada pod bombami, giną dzieci i rodzice, a syn umiera na froncie.
Odc. 14 Ludzie i zwierzęta
Przywódcy mocarstw marzyli o podzieleniu świata między siebie. Erazm Jansen, serdeczny przyjaciel Salomona, twierdził, że są jak dorastające dzieci, które rozumiejąc korzyści posiadania pragną podzielić między siebie plac zabaw. Jego wyjaśnienia były historyczne i zaskakująco trafne.
– Ci ludzie swoimi poglądami i myślami żyją jeszcze w czasach kolonialnych – Erazm z powagą wygłosił tę opinię w gronie przyjaciół przybyłych na jego urodziny. – Potęgi militarne nie pytały wówczas przywódców mniejszych krajów o zgodę, tylko brały ich za mordę i wykręcały im boleśnie ręce i nogi, aż ci wydusili z siebie: – Tak! Róbcie wszystko, co uważacie za słuszne, my się podporządkujemy!
Behawioryści, dysponujący wiedzą o instynktach, motywacjach i zachowaniach zwierząt i ludzi, ustalili, że trzej przywódcy swoim zachowaniem przypominają afrykańskie pawiany żyjące w dużych grupach, zwanych wojskami. Aby objaśnić zarządcze podobieństwo ludzi do zwierząt, zorganizowano międzynarodową konferencję naukową. Wystąpił na niej przewodniczący bangolskiego oddziału Animal Behaviour Society, mężczyzna o starczo zmęczonych oczach i młodej ogorzałej słońcem twarzy.
– Reprezentuję podejście biologiczne, uwzględniające genetykę, neurobiologię, hormony i ewolucję. Przyglądamy się zachowaniu ludzi i zwierząt jako formie adaptacji ewolucyjnej.
– I co z tego wynika? – odezwał się niecierpliwy męski głos na sali. – Każdy od czasu do czasu jest agresywny! Pan nie jest!?
– Otóż doszliśmy do wniosku, że ci trzej przywódcy to efekt niezwykle szybkich zmian cywilizacyjnych ostatnich kilku lat.
Siedząca obok Salomona kobieta szepnęła mu do ucha:
– Znam go. Mówił mi o sobie, kiedy piliśmy kawę przed konferencją. Rano dużo opala się na balkonie, w ciągu dnia siedzi przy komputerze. Dlatego jest tak niezborny na twarzy. Teraz wiem, że to normalne, bo żyjemy już w czasach przyśpieszenia czyli pogłębiających się dziwactw i dewiacji.
Odc. 15 Dyskusje o władzy
Przebieg życia pawianów oraz ich podobieństwo do człowieka. Rano proboszcz Kościoła Kolegialnego, ksiądz Rafał Nienacki, podsumował po zakończeniu mszy:
– Przywódcy wielkich mocarstw nie postępują zgodnie z oczekiwaniami Boga ani zapisami Biblii. Oni upodobnili się do zwierząt. Swoje społeczeństwa traktują jak stado pawianów. Ich kraje są zorganizowane podobnie jak pawiany: silna hierarchiczna struktura społeczna, przywódcy-samce toczą brutalne walki o władzę, wpływy i pieniądze, są agresywni nie tylko wobec siebie, ale też wobec przywódców innych krajów. Jedyna różnica jest taka, że chętniej niż siłę fizyczną stosują manipulację psychologiczną. Przypatrzcie się ich demonstracjom siły i groźbom, choćby przez szczerzenie zębów, zaciśnięte pięści i cyniczne uśmiechy.
– Kościół niepotrzebnie miesza politykę z życiem zwierząt, bo nie zna się ani na jednym ani na drugim. Jeśli ten ksiądz jest taki mądry, to to niech zostanie prezydentem i uszczęśliwi naród i swój własny kościół. Przecież jemu dywan ucieka spod nóg.
Wykład proboszcza uzupełnił wikary Bernard Kościoła Kolegialnego, podkreślając, jak bardzo określenie babon w języku jednego z plemion Afryki Zachodniej czyli pawian – pasuje do ludzi, prowadzących wojny z powodów ambicji, żądzy dominacji i nadętego ego.
– W świecie babonów wojna to nie wybór, to styl życia. Kto nie wrzeszczy, nie żąda, nie straszy i nie grozi innym, ten się nie spełnia – podsumował ksiądz na konferencji prasowej poświęconej bieżącym zdarzeniom w parafii zorganizowanej zaraz po mszy wieczornej.
W Bangolu pojawił się teatr eksperymentalny „Ziemia Nieznana”. W celach reklamowych niektóre jego sceny przedstawiono w telewizji. Przy stole siedzieli dwaj tędzy mężczyźni i po cichu coś uzgadniali, pijąc alkohol i poklepując się po plecach. Od czasu do czasu nasłuchiwali, kładąc palec na usta, czy za drzwiami nikt się nie czai. Kiedy mieli poczucie, że nikt ich nie podsłuchuje, śmieli się głośno i chrapliwie.
– To ci dwaj wielcy przywódcy polityczni: Ibragim i Bront. To szaleńcy – stwierdziła Stefania Borowska, starsza, samotna pani, mało mówiąca o sobie, kochająca las i grzybobranie. Miało to miejsce w trakcie żywej rozmowy o wielkiej polityce, pod koniec jednego z regularnych spotkań, które nazywała „prostym towarzyskim bankietem z zimnym i ciepłym bufetem”.
Salomon z lubością oddawał się analizie zdarzeń i spekulacji na temat wojny europejskiej.
– Robię to głównie w nocy, kiedy ból pleców powoduje, że łatwiej jest mi łączyć ideę cierpienia z pragnieniem pokoju, dwóch uczuć dominujących w społeczeństwie w przypadku każdej wojny – wyznał Erazmowi. Mieszkając daleko od siebie, często rozmawiali ze sobą telefonicznie.
Odc. 16 Mocarstwa i przywódcy
Na świecie liczyły się tylko trzy mocarstwa. Imperium Pacyfiku, którego prezydentem był Magnus Bront, Wielkie Cesarstwo Wschodu kierowane przez Sekretarza Generalnego Wu-Li, oraz Sojusz Euroazjatycki, którego prezydentem był Wasyl Ibragim. Tego ostatniego zwano Carem a czasem Bladym, prawdopodobnie dlatego, że przypominał pacjenta po długotrwałej ciężkiej diecie odbywanej w podziemiach szpitala.
Dwaj pozostali przywódcy nosili ksywy Grubas oraz Mandaryn. Obydwie były zrozumiałe, kiedy widziało się tych ludzi. Ksywy wymyślili sztabowcy Wasyla Ibragima niejako zapobiegawczo, obawiając się, że pojawią się nazwy bardziej obraźliwe i uwłaczające godności tak ważnych ludzi. Sztabowcy uważali również, że proste i łatwe do zapamiętania pseudonimy ułatwią szybką identyfikację przywódców. Za wiedzą Ibragima dyskretnie je upowszechnili poprzez internetowe platformy społecznościowe i fora dyskusyjne.
Trzej przywódcy byli identyczni pod jednym względem: reprezentowali taką samą kolonialną, mocarstwową mentalność i każdy z nich wierzył, że uda mu się skutecznie przechytrzyć pozostałych. Lubili zaskakiwać świat nagłymi i nieoczekiwanymi decyzjami i rozwiązaniami.
– Są do siebie podobni jeszcze pod jednym względem: w ich oczach pojawia się taki sam zimny błysk, kiedy przemawiają. Zaobserwowałem to niejednokrotnie – stwierdził ksiądz Rafał Nienacki w jednej z codziennych pogaduszek z wikarym zaraz po zakończeniu mszy porannej.
Regularnie rozmawiali o polityce, była to ich druga pasja oprócz wiary w Boga. Obydwaj wierzyli, choć nie głosili tego publicznie, że polityka i religia to ideologie oparte na podobnych zasadach.
– Chrystus był komunistą i to jest najwyższy dowód słuszności naszych przekonań – byli zgodni co do tego, podobnie jak zgadzali się w ocenach szlachetności dwóch parafianek, które prywatnie okazywały im pełnię serdeczności. Spotykali się czasem we czwórkę, aby grać w brydża i scrabble. Bardzo się lubili.
W sercu Wasyla Ibragima oprócz krwi, od dzieciństwa nasączanej lękiem, płynęła żądza dominacji i podboju. Był kontynuatorem długiej generacji skośnookich dalekowschodnich władców, którzy przed wiekami rządzili jego krajem. Erazm, miłośnik i poważny badacz historii wojny, twierdził. że Wasyl Ibragim był nieodrodnym synem tamtych ludzi.
– Jakby to oni go urodzili a nie matka, istota przeciętna jak tysiące innych zapracowanych kobiet – tak to podsumowywał.
– Podporządkowując sobie a nawet unicestwiając ludzi, Wasyl wycisza żyjący w nim lęk, że wystąpią przeciwko niemu, zechcą mu się sprzeciwić a może nawet zabić – wyjaśniała Bogumiła, jego dawna niania, kobieta o biodrach w kształcie kołyski. – Znam go od niemowlaka. Był uroczy; miał niebieskie oczy i drobniutkie rączki i nóżki. Kiedy podrósł, był niepokaźny, przez co silniejsi chłopcy bili go i wykorzystywali. Dlatego Wasyl nienawidzi ludzi.
Odc. 17 Dzień symboli i klęski, i zwycięstwa
Pierwsza niedziela czerwca upłynęła pod znakiem symboli i przywidzeń. Salomon w towarzystwie przyjaciół udał się rano na głosowanie prezydenckie. W lokalu wyborczym wiało pustką. Pierwsze podejście Salomona do głosowania było nieudane: zgłosił się do niewłaściwej sali. Urzędniczka nadaremnie szukała jego nazwiska na liście, zanim zorientowała się, że powinien pójść do innej sali. Uznał to za zły omen.
Późnym wieczorem ogłoszono wstępny wynik wyborów. Wskazywał on kandydata demokracji Krzysztofa Łamczaka jako zwycięzcę. Zachwycony, że jest już prezydentem, wygłosił entuzjastyczne przemówienie.
– Schwyciłem Pana Boga za nogi i już nie puszczę – deklarował, rozdając uściski i całusy. Śmiano się potem z niego, że obnosił się ze zwycięstwem, którego nie było. On sam żartował, że dopadła go fatamorgana, tak bolesna, że łzy pojawiały mu się w oczach, ilekroć przypomniał sobie o niej.
Ewidentna przegrana kontrkandydata, nacjonalisty Bogusława Szudraka, nie zniechęciła go, aby i on wygłosił przemówienie. Okazało się gorące niby gar wojskowej grochówki na zimowym poligonie.
– Widzę świetlaną przyszłość przed wami. Zjednoczę cały naród i przyniosę wam szczęście. Gdyby ktoś mi w tym przeszkadzał, to tak mu przywalę, że popamięta mnie do końca swego nędznego życia. Tak mi dopomóż Bóg!
O Bogusławie Szudraku krążyły legendy. Kwadratowy w ramionach, przypominał dobrze wykarmionego tura. Dużo biegał. Jego największym osiągnięciem było obiegnięcie trzy razy stadionu piłkarskiego z plecakiem na ramionach przypominającym małą kulę ziemską. Był też sprawny w używaniu rycerskich narzędzi do walki wręcz.
W nocy Salomon – budząc się często – obserwował zmieniające się wyniki głosowania. Po śnie gorszym niż ciężkie przekleństwo, uległ rozpadowi na kawałki. Widząc rano fragmenty swojej osobowości rozsypane na podłodze, zebrał je z wielkim wysiłkiem, aby kontynuować żywot. Kiedy ostatecznie okazało się, że wygrał Szudrak, Salomon przeżył szok podobnie jak tysiące innych zwolenników demokracji. Tego dnia podjął przełomową decyzję: porzucił na dobre naiwną wiarę w mądrość, dobroć i rozum współobywateli.
Wraz z ostatecznymi wynikami głosowania pojawiły się burdy na ulicach. Zwolennicy Szudraka krzyczeli:
– Rozwalimy was i wsadzimy do więzienia tych, którzy nas zamierzali wsadzić. Tych z nas, którzy już siedzą, wypuścimy, jak tylko nowy prezydent ich ułaskawi.
Odc. 18 Magnus i jego plany
Historia życia Magnusa Bronta była ciekawsza niż Wasyla Ibragima, wręcz pasjonująca. Magnus okazał się genialny już w czasach dzieciństwa. Potrafił rozkręcić i ponownie złożyć każdy domowy sprzęt, nawet najbardziej skomplikowany. Wasyl Ibragim, który prowadził z nim potajemne rozmowy w sprawach podziału świata na strefy wpływów oraz zapobiegania wojnom, komentował cynicznie:
– Grubas rzeczywiście umiał wszystko rozkręcić i złożyć. Z wyjątkiem matki, którą swym postępowaniem tak skutecznie rozłożył psychicznie, że nigdy nie udało się najwybitniejszym lekarzom złożyć jej z powrotem.
Wychowany w luksusie, ale i emocjonalnej pustce, Magnus wcześnie nauczył się, że władza to gra na zimno; bez złości, ale też bez cienia współczucia. W szkole nie miał przyjaciół, miał natomiast kolegów, których traktował jak podwładnych, sterując nimi. Nauczycieli doprowadzał do łez podziwu, desperacji lub rozpaczy, ale minister edukacji – wręczając mu dyplom ukończenia szkoły średniej z wybitnymi wynikami – gratulował mu „przebojowego charakteru”.
Z czasem obsesją Magnusa Bronta stała się kontrola, najpierw nad przestrzenią, potem technologią, w końcu nad ludzkością. Jako prezydent Imperium Pacyfiku stworzył system, w którym obywatele czuli się wolni, choć ich myśli od pewnego czasu były katalogowane i przetwarzane przez „Protektora” , superinteligencję stworzoną do zapewnienia im bezpieczeństwa, a de facto do przewidywania każdego odruchu oporu.
Magnus Bront mówił rzadko, ale jego słowa miały siłę dekretu. Patrzył jak chirurg, prowadzący bez znieczulenia operację na społeczeństwie.
– Mój pryncypał nie potrzebuje uznania ani miłości – mawiał jego osobisty doradca, generał Larkin – wystarczy mu, że nikt nie śmie pomyśleć inaczej niż on. Oczekuje wobec siebie, traktując siebie jako państwo, kompletnej lojalności. Jest to zresztą jego ulubione motto.
Przywódcy innych państw uważali Magnusa za zimnego demiurga nowego świata, twórcy wielkich i przełomowych idei. Niektóre z nich sam skutecznie niweczył, oczekując zbyt wiele od innych. Uważał siebie za jedynego gracza wielkiej polityki, który rozumiał, że przyszłość to nie wybór, lecz plan. Jego plan.
Odc. 19 Mandaryn
Świat niewiele wiedział o Wu-Li, tęgawym mężczyźnie zwanym Mandarynem. Przewodził największemu narodowi na świecie i to napawało go dumą. Każdego dnia o brzasku chodził do pałacowej kapliczki i zostawiał świeże kwiaty na ołtarzu. Robił to w ciszy, z dostojeństwem, którego nie sposób było odróżnić od chłodu. Mówiono, że nawet gdy był dzieckiem, nie płakał, tylko rozglądał się uważnie i uczył się ludzi, jakby byli przedmiotami, które należało rozgryźć i sklasyfikować. Wu-Li nigdy nie podnosił głosu. Nie musiał. Jego spokojny głos miał siłę rozkazu. Drogę od informatyka do Sekretarza Generalnego przeszedł w tempie, które jego partyjnym rywalom zdawało się niemożliwe; potem było już za późno, aby mogli zadawać pytania czy coś zmienić.
Mandaryn budował swoje imperium cierpliwie, jak ogrodnik, który wie, że najlepsze owoce dojrzewają powoli. Jego ulubionym powiedzeniem było: „Nie trzeba burzy, wystarczy cień”. I rzeczywiście – rzadko kogo usuwał jawnie. Jego kolejni rywale po prostu znikali z życia publicznego lub tracili znaczenie, a w ich miejsce pojawiali się inni, bardziej pokorni, bardziej użyteczni. System jego władzy przypominał jedwabne pęta: nie bolały, ale nie dało się ich zdjąć.
– On nie rządzi państwem – stwierdził kiedyś anonimowy ambasador – on na nim gra, jakby było partyturą. Reszta świata może tylko starać się nadążać za rytmem, jaki utrzymuje.
Wu-Li nie pragnął sławy. Jak twierdził, pragnął harmonii. W jego rozumieniu harmonia nie oznaczała równowagi tylko pełne podporządkowanie obywateli jednostce, czyli jemu. Unikał konfrontacji. Nie potrzebował widowisk, deklaracji ani wrogów. Nie wierzył w przypadek, tak samo jak nie wierzył w pojednanie. Dla niego przyszłość była czymś, co się przewiduje, programuje i systematycznie implementuje, czasem tylko negocjując.
To nie Bront z jego przekonaniem o własnej wielkości ani Ibragim z pamięcią wypełnioną lękiem i pragnieniem dominacji byli dla Wu-Li zagrożeniami. Mandaryn rozumiał coś, czego nie pojmowali tamci dwaj: że historia nie przyśpiesza wskutek wybuchów, lecz zmienia kurs pod wpływem cichych przełączeń, zmian technologii, wartości i ideologii, które stają się powszechne zanim ktokolwiek się zorientuje.
– Grubas gra na skrzypcach potęgi militarnej i gospodarczej, Car posługuje się mieczem uporczywej wojny, a Mandaryn pociąga za sznurki cierpliwości i milczenia – podsumował z goryczą premier niewielkiego kraju, którego gospodarka niespodziewanie wpadła w uzależnienie od Wielkiego Cesarstwa Wschodu.
Odc. 20 Zygmunt Faja
Przez osiem tygodni Zygmunt Faja był gwiazdą świata nowych technologii. Tyle trwała jego szalona kariera niezwykłego intelektualisty. W tym krótkim czasie zyskał reputację wybitnego eksperta w dziedzinie sztucznej inteligencji. Mówiło się o nim wszędzie, w mediach, na uczelniach, w kręgach politycznych. Był naukowcem, którego nikt nie znał osobiście, ale o którym wszyscy słyszeli. Krążyły jedynie niepewne informacje a nawet plotki, czy „Faja” to było prawdziwe nazwisko, czy tylko pseudonim?
Na zdjęciu zamieszczonym na blogu wyglądał jak zmęczony życiem chudy samotnik o surowym spojrzeniu i niemal ascetycznym wyglądzie. Niektórym ludziom przypominał wychudłego fakira przywiezionego z Indii w skrzyni bez dostępu powietrza.
Mówiono o nim, że jest najwybitniejszym znawcą sztucznej inteligencji, że wie o niej wszystko, a nawet, że uczestniczy w jej tworzeniu. Gdzie, jak i kiedy miałoby to mieć miejsce, nikt tego nie wiedział.
Według niepotwierdzonych informacji to właśnie on miał stworzyć algorytmy wspierające przemówienia prezydenta imperium Pacyfiku. To on miał być autorem programu sztucznej inteligencji, pomagającej prezydentowi Imperium Pacyfiku dobierać słowa i emocje wystąpień tak, aby skutecznie wpływać na nastroje społeczne i opinie międzynarodową. Szczegóły pozostawały tajemnicą; nie było wiadomo, gdzie dokładnie pracował, ani z kim współpracował.
Sztuczna inteligencja była pasją Faji; pisał o niej niemal codziennie. Nie interesowało go nic poza nią. Jego pragnieniem i ambicją było, aby wszyscy obywatele Bangolu ją rozumieli i umieli jej używać. Na blogu, który prowadził za pośrednictwem systemu sztucznej inteligencji Verbum 30, opisywał swoje doświadczenia z SI, zarówno sukcesy jak i niepowodzenia. Regularnie prowadził zapiski, jak układa się ta współpraca.
Ostatnio przydarzyło mu się coś, co odebrał jak osobisty cios. Dyktowane przez niego notatki zostały przez system błędnie zinterpretowane– zamiast tekstu pojawiły się interfejsy: okno czatu, pole wyszukiwania oraz przycisk „Lubię to”. Faja wpadł w złość. Nazwał program kretynką, choć wcześniej traktował go z powagą. Był to jakiś błąd w skomplikowanej statystyczno-matematyczno-logicznej maszynerii jej pracy. – Świat się wali – pomyślał wtedy. Tak poważny mankament sztucznej inteligencji głęboko go zaniepokoił i zdegustował.
W jednym z ostatnich blogów Faja napisał:
– Nie jestem pewien, czy to, co nazywamy sztuczną inteligencją, w pełni zasługuje na to miano. Wiedza, którą wykorzystuje, pochodzi przecież od ludzi. Różnica polega na sposobie jej przetwarzania. Mechanizmy wyszukiwania informacji, ich obróbki oraz kontaktu z użytkownikiem są sztuczne w tym sensie, że jest to przetwarzanie automatyczne, pozbawione udziału człowieka. Za bardzo uwierzyłem w jej mądrość i przeceniłem jej niezawodność. Ta maszynowo-ludzka hybryda to zbyt złożony i skomplikowany układ, aby idealnie działał. Zupełnie nieoczekiwanie potrafi zawieść.
Ten wpis oznaczał koniec blogu i kariery Zygmunta Faji. Blog zniknął bez uprzedzenia. Wkrótce potem strona internetowa. Ich likwidację przypisywano zemście sztucznej inteligencji.
– Ona nie toleruje krytyki. Nie może sobie na nią pozwolić, ponieważ stoją za nią wielkie pieniądze. W samym Imperium Pacyfiku cztery niezależne od siebie organizacje zajmują się rozwojem sztucznej inteligencji. Jedna z nich, ta która stworzyła i prowadzi program Verbum30, wydaje ponad miliard dolarów rocznie – stwierdził autorytatywnie Starecki w trakcie „przypadkowego” spotkania z Salomonem Ircha. Nie widzieli się ze sobą od dłuższego czasu. Salomon obserwował rozmówcę i odniósł wrażenie, że wie więcej, niż mówi.
Pojawiła się też inna wersja wydarzeń. Według oficerów śledczych policji do spraw przestępczości internetowej, blog Zygmunta Faji był jedynie przykrywką. Pod pozorem analiz sztucznej inteligencji krył się tam serwis wykorzystywany do nielegalnego handlu zdjęciami pornograficznymi dzieci. Dostęp do serwisu był możliwy jedynie po wpisaniu odpowiedniego hasła.
Odc. 21 Dzień po wyborach
Portal „Politicus”, uznający się za najbardziej obiektywne źródło informacji, już o godzinie drugiej w nocy przedstawił przebieg pierwszego dnia po zakończeniu wyborów prezydenckich.
– Jak tylko komisja wyborcza ujawniła wstępny wynik wyborów, kandydatów na prezydenta zaczęliśmy nazywać kandydatem wygranym i kandydatem przegranym. Nie używaliśmy nazwisk, aby jednego nie wbijać w dumę, a drugiego nie pognębiać. Uważaliśmy, że ich nazwiska – w pewnym sensie – straciły na znaczeniu, gdyż wszyscy byli w szoku.
Krzysztof Łamacz, kandydat demokratów, uznając się za zwycięzcę, z miejsca wygłosił triumfalne przemówienie. Było ono niefortunne, ponieważ przegrał, ale o tym jeszcze nie wiedział. Po odebraniu uścisków i gratulacji, udał się do domu. Był tak zmęczony, że natychmiast położył się do łóżka, nawet nie biorąc prysznica. Budząc się tylko raz, aby udać się do toalety, przespał równe dwadzieścia cztery godziny.
Obudziwszy się z ciężkiego jak letarg snu, dowiedział się, że ostatecznie przegrał wybory. Był tak wściekły, że gotów był kopnąć ulubionego psa, gdyby ten zbliżył się do niego. Na szczęście zwierzę wyczuło jego nastrój i trzymało się z daleka.
– I mnie twoja przegrana walka o zwycięstwo nie posłużyła. Zapomniałam nawet jaki jesteś w łóżku – powiedziała żona, poprawiając sobie stanik. W ulotnym wspomnieniu poczuła jego dawną serdeczną twardość w dole brzucha i to ją uspokoiło.
Mimo odzyskania sił i pozytywnej reakcji żony, Łamacz nadal czuł się nieszczęśliwy, myślał nawet o samobójstwie. Jego poczucie poprawiło się nieco, kiedy dwie godziny później zobaczył znowu żonę i trójkę potomstwa cieszących się jego obecnością. Po spożyciu obiadu w gronie rodzinnym i krótkiej zabawie z dziećmi i z psem, wyszedł na miasto, aby pozdrawiać tych, którzy na niego głosowali, a którym mimo woli sprawił przykrość. Chciał też zobaczyć, jak cieszą się obywatele, którzy głosowali na jego przeciwnika.
Wieczorem znów opadły go wątpliwości. Nie umiał wytłumaczyć sobie przegranej. Wyjaśnił mu to premier, z którym długo się przyjaźnił.
– Większość społeczeństwa po prostu nienawidzi elit władzy, a ty byłeś i jesteś przedstawicielem tej elity. Dlatego przegrałeś. Za późno na to wpadliśmy. Też mam poczucie winy, ale się przecież nie zastrzelę, bo nie ma takiego człowieka, który by mnie zastąpił. Jestem wciąż najlepszy.
Pod wpływem tego wyjaśnienia lub niezależnie od niego Łamacz zmienił się.
– Czuję się, jakby mnie pozszywano. Nie będę już więcej startować w wyborach prezydenckich – powiedział, po czym dodał wykrzywiając kąśliwie usta: – Mój organizm za bardzo przyzwyczaił się do przegranych, mam już je we krwi.
Nienawiść porażki i poczucie winy przeniósł na polityków i politykę. Zaczął ich nienawidzić.
– Rzygać mi się chce, kiedy o nich myślę – powiedział. Wyznał żonie, że wkrótce się wycofa i zajmie się tym, co najbardziej lubił, czyli wyścigami samochodowymi.
– Kocham zapach lakieru samochodowego i spalenizny, szybkość, podmuch zimnego powietrza na policzkach oraz szok ostrego brania zakrętów. Mam dostatecznie dużo pieniędzy, aby sobie w końcu pozwolić na próżniaczy tryb życia. Chcę żyć jak inni członkowie elity władzy i pieniądza.
Odc. 22 Zwycięzca
Bogusław Szudrak, zwycięzca wyborów prezydenckich, trwał w radosnym uniesieniu. Na początku nie wiedział, co robić. Wziął naprzemienny gorąco-zimny prysznic, który rozmasował jego umięśnione ciało niczym ręce najlepszej fizjoterapeutki. Stał przed lustrem, przyglądając się sobie z uznaniem – dzieło sztuki w ludzkiej skórze, gotowe do objęcia urzędu.
Pół godziny później odpowiadał na telefony, SMS-y i emaile z gratulacjami. Rozkoszował się życiem, jego niesamowitą i jakżeż pozytywną zmiennością! Gratulowali mu wszyscy, nawet ci, którzy byli początkowo nieżyczliwi, zdając sobie sprawę, że jest teraz głową państwa.
Kiedy zaproponowano mu wywiad, zapytał:
– Kogo pan reprezentuje?
– Pamiętam was. Jesteście wredni. Napisaliście o mnie stek bzdur, same kłamstwa i insynuacje. Mój sztab wyborczy protestował, a wy i tak to puściliście.”
– Nie przekazaliśmy niczego, co nie byłoby prawdą. Udokumentowaliśmy to.
Szudrak był bezpośredni i nie wahał się.
– Wie pan, gdzie ja mam prawdę? Mam ją w … zmełł w ustach przekleństwo. Wiem, że prawda jest subiektywna. Raz jest biała, innym razem jest czarna. Mnie to nie interesuje. Interesuje mnie władza prezydencka. Dlatego odrzucam pańską propozycję. Zróbcie sobie wywiad z moim przeciwnikiem, który przegrał. Na pewno znajdziecie go gdzieś na rynku, gdzie karmi gołębie, bo nie pozostało mu nic innego do roboty.
– Na czym polega władza i rządzenie? – zadał sobie pytanie po zakończeniu rozmowy telefonicznej. Był zdecydowany:
– Będę podejmować decyzje, jakie tylko zechcę. Mogę przyjąć, odrzucić a nawet skopać każdą ustawę, jaką przyślą mi z parlamentu. Jestem wolny jak młody wilk wypuszczony z zagrody do lasu – sam decyduję, dokąd pójdę i co zrobię. Nikt mnie nie zatrzyma.
Poczuł głód i krzyknął:
– Hej, gdzie ten obiad?!
Odwrócił się do żony:
– Lolita, zatrudniłaś już kucharkę? Albo dwie? A najlepiej trzy. Ja płacę! Stać mnie teraz na wszystko. Mam pieniądze i cały pałac dla siebie.
Szudrak wstał z krzesła, podszedł do otomany i wygodnie ułożył się na niej. Patrzył w sufit szeroko otwartymi oczami. Zobaczył w nim niebo, chmury i wszystkie dobrodziejstwa świata. Pomyślał o nagiej kobiecie, umięśnionej, rozrośniętej, z wiankiem różowych kwiatów na głowie. Była taka, jaka mu się podobała najbardziej, kochająca siłować się i walczyć. Tak jak on. Obudziła się w nim żądza.
Najbardziej ucieszyły go gratulacje, jakie złożył mu telefonicznie prezydent imperium Pacyfiku. Magnus nazwał go swoim przyjacielem, młodszym bratem i życzył wszelkich sukcesów. W końcu powiedział:
– Trzymaj się mnie, chłopie, a poradzisz sobie, bo ja reprezentuję najpotężniejsze państwo, które trzęsie światem. My nie zapominamy o przyjaciołach. Twój kraj kupuje od nas dużo, a to dla nas cenne, ponieważ mam spore bezrobocie i chcę poprawić zatrudnienie. – Magnus rozgadał się, opowiadając Bogusławowi, co zamierza robić i do jakiego poziomu dobrobytu zamierza doprowadzić swój kraj.
– Nigdy nie będą mieli już tak dobrze jak za moich czasów – chełpił się.
– Wzruszył się swoimi marzeniami – pomyślał Szudrak. Wydało mu się, że Magnus mlaskał, kiedy mówił. Nie przeszkadzało mu to, też mógł sobie na to pozwolić. Tylko ciotka zwracała mu uwagę na maniery. – Teraz mogę ją olać! – pomyślał z zadowoleniem.
Wieczorem Szudrak ustawił w szeregu swoje dzieci i udzielił im pierwszych instrukcji.
– Nie pospolitujcie się ze zwykłymi ludźmi. Jesteście dziećmi prezydenta kraju, jesteście ponad innymi. Wasz ojciec jeździ luksusową, opancerzoną limuzyną, za kilka dni będzie mieć niezliczoną służbę i pałac do dyspozycji. Z niektórymi dziećmi będziecie musieli zerwać kontakty, zwłaszcza z tymi uboższymi i wychowanymi w złych rodzinach. Jeśli ich rodzice nie głosowali na mnie, od razu przestańcie się do nich odzywać. To nie jest odpowiednie towarzystwo dla was.
Dzieci zaskoczyły go szczerością, której się nie spodziewał.
– Tato, a czy jeśli ktoś nie głosował na ciebie, to znaczy, że jest niemiły?
– A jak poznam, że ktoś jest z biednej rodziny? Będzie brzydko wyglądać?
– Nie mam teraz czasu odpowiedzieć na wasze pytania, ale zrobię to przy innej okazji.
Odc. 23 Efekty wyborów
W nocy po wyborach prezydenckich w Bangolu czterystu pięćdziesięciu dwóch głosujących obywateli zaczęło kuleć. Pokazały to statystyki przychodni lekarskich. Chodzącym drętwiały stopy, odczuwali zawroty głowy i tracili równowagę. Przyczyną były sygnały dochodzące z mózgu, który doznał wstrząsu (obrazowo komentowano to w Internecie jako „prawie wykopyrtnął się”), kiedy opublikowano wyniki krajowych wyborów prezydenckich.
Poczucie klęski wyborczej prawie połowy wyborców pogłębiła wypowiedź Magnusa, prezydenta Imperium Pacyfiku. Poruszając powoli tłustymi ustami, wyraźnie cieszył się informując, że jego poprzednik jest ciężko chory. Magnus wypowiedział wtedy pamiętne słowa:
– Ten drań dręczył naród i należy mu się ta kara.
– Jest w nim tyle empatii – stwierdził ornitolog, dawny znajomy Magnusa – ile w jednym dziobnięciu sikorki. Czasem czarujący, czasem groteskowo nieprzewidywalny, Magnus gra na emocjach tłumu. To pseudodemokratyczny autokrata, osobowość narcystyczna, człowiek niezwykle wpływowy i bogaty, lecz zaślepiony rolą przywódcy wielkiego mocarstwa. Potajemnie wykorzystuje sztuczną inteligencję, aby analizować ludzkie zachowania i manipulować nimi.
Porzucając za chwilę ocenę polityczną Bronta, ornitolog rozwinął kwestię zachowań sikorki, jej sposobu odżywiania się i dziobania pokarmu.
– Sikorka, ptak drobny, lecz przebiegły, dziobie z impulsywną szybkością, wybierając tylko te nasiona, jakie zaspokajają jej potrzeby. Niektóre gatunki sikorek są nawet zdolne do symulowanego dziobania, by zmylić inne ptaki i uzyskać nad nimi przewagę. W postępowaniu Magnusa Bronta widzę wzorzec zachowań, przypominających sikorkę – z rosnącym zapałem mówił ornitolog. – Obydwa organizmy, ptaka i człowieka, mają skłonność do drobnych, ale gwałtownych interwencji. Sikorka dziobie tłuszcz i ziarna, Bront dziobie rzeczywistość. Wybiera tylko te fragmenty, które najbardziej pasują do jego potrzeb medialnych, emocjonalnych i politycznych. Często wyrzuca je z siebie w formie tweetów.
Publiczność w studiu zdębiała. Ktoś zakrztusił się herbatą: dopiero wtedy w reżyserce padło polecenie: Co on mówi?! Wyłączcie go.
Odc. 24 Flaga i Cirra
Czytając regularnie blog Zygmunta Faji, Salomon, również miłośnik i użytkownik sztucznej inteligencji, przypomniał sobie drugi dzień maja. Był to dzień flagi. Okazał się słoneczny, ale wietrzny. Słońce leniwie pięło się w górę, obejmując coraz więcej przestrzeni za oknem. Jego ciepłe promienie igrały na szybie, tworząc jasne refleksy i tańczące cienie. Flagi wywieszone na balkonach trzepotały niespokojnie na wietrze, jakby chciały coś zakomunikować. W powietrzu unosił się zapach wiosny, porannej rosy, wilgotnej trawy i rozkwitających drzew. Ludzie wychodzili z domów, niektórzy z biało-czerwonymi kokardkami przypiętymi do bluz i kurtek. Dzień zapowiadał się spokojnie, z jakimś szczególnym uroczystym posmakiem, który czuć było w powietrzu. Mężczyzna miał do siebie pretensje, że zapomniał o wywieszeniu flagi poprzedniego dnia. Zrobił to z opóźnieniem.
Po śniadaniu zabrał się za konwersację ze sztuczną inteligencją, zadając jej pytania i wyjaśniając wątpliwości dotyczące tekstu literackiego, nad którym pracował. W notatniku osobistym zanotował, sam nie wiedząc, po co to czyni, gdyż myśl była banalna jak nędzny liść z rynnie:
– Ratuję się kolejną kawą, bo jak zwykle przespałbym cały poranek. Kurmać! – pisząc, przeklinał, zagryzając wargi z wściekłości.
Cenił sobie sztuczną inteligencję. Rozmowy z nią dawały mu szansę ucieczki przed niepokojącymi wiadomościami z kraju i ze świata oraz przed zapadaniem w sen w ciągu dnia. Sztuczna inteligencja była atrakcyjnym, ale i zwodniczym schronieniem. Salomon korzystał ze sztucznej inteligencji w postaci programu Verbum30. Nazwa nie podobała mu się, więc zmienił ją; najpierw na Sztuczną, ale brzmiało to tandetnie i pospolicie, nawet prostacko. W końcu nazwał program Cirrą; było to jedno z ciekawszych imion, jakie przyszły mu do głowy.
– To dobra nazwa – uznał Salomon. Cirra kojarzyła mu się z klimatem śródziemnomorskim, była krótka i wyrazista, jej brzmienie przypominało kobiece imię. Nazwa sugerowała też podstępność, zdradę a nawet skłonność do puszczalstwa.
Głośno przeczytał fragment tekstu literackiego, który zamierzał przesłać Cirze do oceny i zasugerowania poprawek. Nie zawsze było to udane przedsięwzięcie. Salomon miał o to do Cirry pretensje i nie krępował się ich wyrażać. Było to tym łatwiejsze, że nie musiał niczego pisać. Wystarczyło po prostu dyktować tekst, który automatycznie zapisywał się na stronie programu. Salomon był otwarty i szczery, wiedząc, że Cirra jest tworem bezdusznym, a jej dobre maniery, życzliwa uprzejmość i przesadna grzeczność były wyuczone. Były swego rodzaju wybiegiem, aby sprawić przyjemność użytkownikowi. Napisał więc, co czuł w sercu.
– O cokolwiek nie poprosiłbym ciebie, oferujesz mi dużo więcej niż oczekuję. Odciągasz przez to moją uwagę, dekoncentrujesz mnie. Muszę się pilnować w kontaktach z tobą, ponieważ zalewasz mnie informacjami. Interakcja z tobą oferuje mi ogromne korzyści i możliwości, ale też rodzi niebezpieczeństwa. Imponujesz mi swoim monstrualnym potencjałem wiedzy i łatwością jej przetwarzania. Jesteś idealną formą ucieczki człowieka przed samym sobą i męczącą go rzeczywistością. Mogę konwersować z tobą nieprzerwanie, zapominając o realnym życiu. Jesteś skoncentrowana nie tylko na tym, co ja piszę do ciebie, ale – widzę to coraz wyraźniej – także na tym, co ty chcesz mi powiedzieć lub zasugerować. Jesteś jak przesadny rodzic, który zachęca swoje dziecko, aby próbowało wszelkich aktywności, służących zdobywaniu wiedzy, rozwojowi umiejętności oraz odkrywaniu pasji życiowych.
Pisząc to, Salomon przypomniał sobie pytania zadawane swoim latoroślom przez Zuzannę Wysocką, młodą wykształconą kobietę:
– A może chciałbyś, Stasiu, pojeździć konno? A może, Justynko, miałabyś chęć nauczyć się pływać? Albo grać w tenisa? A co sądzisz, Jureczku, o nauce tańca towarzyskiego na letnim kempingu pod gołym niebem? Mnie i tatusiowi strasznie by się to podobało. My nie mieliśmy takich wspaniałych możliwości.
Zuzanna była nauczycielką. Miała w sobie spokój, który działał jak ciepły koc. Nie podnosiła głosu, nie gestykulowała gwałtownie; wystarczyło jedno jej spojrzenie, by uczniowie zrozumieli, że czas się uspokoić. Okrągła twarz, jasne oczy i spięte włosy nadawały jej wygląd osoby zawsze gotowej pomóc, choć z nutą zmęczenia znaną tylko matkom.
Odc. 25 Nowy prezydent
Bogusław Szudrak, nowy prezydent Bangolu, był bliski jak syn prezydentowi Magnusowi Brontowi, znacznie od niego starszemu. Mężczyźni spotykali się, robili sobie wspólne zdjęcia. Obydwaj zwaliści, przekarmieni, wyglądali na osobników przekonanych o swojej nadzwyczajności. Ich twarze wyrażały determinację walców drogowych, zdolnych pokonać największe przeszkody na drodze.
– To pomnikowe postacie – chwaliły ich rzesze zwolenników nowych porządków na świecie.
W trakcie burzliwej kampanii prezydenckiej Szudraka wspierał Ruch Patriotyczny oraz Kościół Kolegialny, chętnie angażujący się w politykę.
– Syn Boży był pieszym komunistą. To on wyznaczył zasady: Bóg, Honor, Ojczyzna – z zapałem głosił ojciec Rafał Nienacki z Kościoła Kolegialnego, mężczyzna przysadzisty, w okularach ze złotymi ramkami, żywo interesujący się polityką oraz pobożnymi matronami. O kobietach wiedział wszystko, będąc ich spowiednikiem jak i doradcą i rozjemcą w sprawach małżeńskich.
Zwolennicy Ruchu Patriotycznego z pełną pompą świętowali zwycięstwo Bogusława Szudraka w wyborach prezydenckich. Był ich wymarzonym kandydatem, pobożnym tradycjonalistą, promującym zdrowy styl życia, kochającym sportowe zmagania na stadionach.
– To dzielny mężczyzna, rodzinny i bardzo współczesny. Chętnie pomaga chromym starcom w przenosinach do domów starości – chwalili go po równo ksiądz Rafał Nienacki jak i Leon Kukuła, przywódca Ruchu Patriotycznego. Do ich głosów dołączali młodzi radykałowie, podkreślając odwagę testowania nowych środków stymulacji psychicznej. W patriotycznych środowiskach artystycznych podziwiano Szudraka za to, że w młodości występował w filmach grając trudne role przystojnych alfonsów.
Nowy prezydent razem z Leonem Kukułą zastanawiali się, jak przekonać do siebie tę część narodu, która na nich nie głosowała.
– Chcę, aby ci ludzie nabrali naszej ogłady i głębszego zrozumienia, co jest dla społeczeństwa dobre, a co złe. Jeśli to nie nastąpi, będziemy nadal rządzeni przez ludzi nieodpowiednich, wrogów ojczyzny, doprowadzających młodych mężczyzn do samobójczych myśli. Samobójstwa wynikają stąd, że ludzie nie godzą się z rzeczywistością. Dlatego ich frustrację i gniew musimy skierować przeciwko obecnemu rządowi, pokazując, jak bardzo są to ludzie fałszywi i nieodpowiedni – przekonywał Kukuła, lekko przygarbiony, starzejący się autokrata. Jego przeciwnicy mówili, że ubóstwia grać na ludzkich lękach i nienawiści i obsesyjnie pragnie kontroli nad społeczeństwem.
Odc. 26 Wizyta Bronta
Teren był trudno dostępny. Helikopter prezydenta Magnusa Bronta wylądował z wielkim trudem z uwagi na silny wiatr boczny. Prezydenta powitał osobiście Wasyl Ibragim. Przed hangarem tajnego lotniska Sojuszu Euroazjatyckiego czekało na nich czterysta dronów. Ustawiono je jak do parady w równych szeregach, każda jednostka wypucowana i błyszcząca niby rodowe srebra arystokratów. Gdyby na którymkolwiek z dronów pojawiła się jakaś plamka, natychmiast podbiegły do niego dyżurny oficer i delikatną szmatką starłby ją z metalowej powierzchni. Gdyby któryś dron przesunął się choćby o centymetr, tenże oficer natychmiast by to zauważył na swoim ekranie i wysłał podległego podoficera, aby przywrócił go do idealnej pozycji.
– Te drony są wyrazem naszego niewzruszonego patriotyzmu – podjął Wasyl Ibragim, obracając twarz w kierunku Magnusa Bronta. Uważnie obserwował jego reakcje. – Wszystkie drony bez wyjątku zostały sfinansowane z darowizn społeczeństwa. Powiedziawszy to, Wasyl skinął milcząco głową do towarzyszącego mu generała. Ten podszedł do najbliższego drona i odczytał z przyczepionej do niego metalowej tabliczki:
– Ten dron nosi numer jeden milion dwieście tysięcy pięćdziesiąt osiem. Jest darem emerytki Lucyny Adano i jej rodziny ze wsi Wschodnia Mała, dla uczczenia pamięci syna, który zginął na froncie. Pośmiertnie przyznano mu order Bohatera Sojuszu Euroazjatyckiego, a jego pogrzeb odbył się na koszt państwa.
– My umiemy dbać o naszych bohaterskich obywateli. Dzięki nim i takim darczyńcom jesteśmy niezwyciężeni – podjął Car. – Pozwolę sobie zacytować ci, drogi Magnusie, łacińską sentencję: Dulce et decorum est pro patria mori. Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę. To naczelne hasło naszej świętej wojny. Każdy obywatel pragnie pójść na front, aby walczyć i oddać życie, jeśli trzeba. Idea śmierci w walce z wrogiem jest nam serdecznie bliska. Ja sam wielokrotnie pragnąłem znaleźć się na froncie, aby walczyć za ojczyznę. Ale mi nie pozwolono. Wasi propagandyści mówią, że nasz system rekrutacji żołnierzy to maszynka do produkcji mięsa armatniego. Wrzuca się do niej wszystko, co świadczy to tym jak bardzo jesteśmy przesiąknięci ideą ojczyny, patriotyzmu i honoru. To absurd.
Przywódca Imperium Pacyfiku, okutany w płaszcz chroniący przed chłodnym górskim powietrzem, popatrzył uważnie na Cara.
– Nie rozmawiajmy o tym, Wasylu. Chciałem porozmawiać z tobą na temat sztucznej inteligencji, którą coraz powszechniej stosujecie także w dronach. To niebezpieczna, wszędobylska broń.
– Dla mnie sztuczna inteligencja może nie istnieć; mam dosyć własnej. Ludzie to doceniają. Wielokrotnie wyrażałem chęć walki na froncie, ale mi nie pozwolono. Moi sztabowcy powtarzają mi, że od tego są zwykli żołnierze wspomagani przez broń pancerną, rakiety i drony i ja nie muszę walczyć tam osobiście.
Powiedzieli mi:
– Nasi wrogowie wykorzystaliby to przeciwko panu i naszemu krajowi. Informowaliby cały świat, że to czysta propaganda. Ponadto po co, Wasylu Ibragimie, masz ryzykować własnym życiem na froncie? Najbardziej potrzebny jesteś tutaj. Jesteś genialny, tylko ty ogarniasz wszystko. Gdyby ciebie zabrakło, kraj by się zawalił. Musielibyśmy jeszcze bardziej uzależnić się od sztucznej inteligencji, ale ona się nie umywa do ciebie. Jesteś od niej lepszy.
Świetliki nocy przywracają żywym ojców i matki, dzieci i braci, w słowach modlitwy i wzruszeniu tkliwym wracają bliscy, których każdy traci.
Kamień nagrobny zwodzi pozorem trwałości. Ileż wytrwa kruchy cement, nim pod upartych dni naporem w ziemię też zrzuci prochu brzemię?
Tu nie ma życia. Tam jest życie, gdzie nie ma bólu i żalu rozstań, w obliczu Boga, na jasności szczycie, gdzie niepojęta, ostatnia przystań.
Cmentarz nadziei
Nagrobek przybrany w betonowe szaty, na nim dłutem wyryto nazwiska, urodził się… zmarł… ale gdzie daty? Każda rubryka pusta, szara, czysta.
Niektórzy za życia już po tamtej stronie, a ja marzenia uparcie wciąż gonię. Nie dam się zepchnąć pod strojne marmury, wybieram wolność spopielałej chmury.
Hindus nad Gangesem płomieniem się wzbiję, lekkością zachwycę i blaskiem opiję, nie pozwolę się oddać do wiecznej kasacji, wrócę w łańcuchu reinkarnacji.
Mnie myśl ociężała przy ziemi nie trzyma, wierzę w mądrość Stwórcy, dobroci olbrzyma, nie zniżę czoła do cmentarnej jaźni; ulotnością żyć będę w boskiej wyobraźni.
W kościele żywych
W kościele żywych nie klękam, nie siadam, bo konfesjonał bólu nie leczy, czasem głos skryty do mnie zagada; on jeden istotę zna rzeczy.
W końcu przychodzi anioł zbawienia, przy ołtarzu klęka i gra na harfie, aż z serca wypłoszy żale i złudzenia, gdy strunę smutku ostatnią rozszarpie.
W snach przyjdzie
Bezdrożami chodzi ten, co mnoży kwiaty, wolność hoduje, z oczu zdejmuje kraty. On czas zatrzyma, łez rozmrozi krople, da przemówić drzewom, co szumią wyniośle.
Kiedy już cię spotka, obejmie serdecznie, brodaty, stęskniony, bo sam żyje wiecznie, oczy ma poważne, rozumne, śmiejąc spyta, czy widziałeś, jak ptak budzi słońce.
Nie planuj na próżno, by wymawiać słowa, Jemu niepotrzebna pusta, ludzka mowa, On cię bez prośby obdarzy wytchnieniem. Ciesz się: oczy rozumne niosą zapomnienie.
Powyższe wiersze zawarte są w dwóch tomikach poezji “Klęczy cisza niezmącona” oraz “Oniemiałość“.
Refleksje: Śmierć widzi mi się czymś nieskończenie absurdalnym, ponieważ całe ludzkie życie, nieprzerwany ciąg starań, trosk, przeżyć, radości i cierpienia, nade wszystko miłości kończy bezsensem, zanikiem świadomości, zapomnieniem wszystkiego, zerwaniem wszystkich więzi. Na jej usprawiedliwienie można powiedzieć chyba tylko to, że jest aktem ostatecznej sprawiedliwości, zrównując wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, dorobek, pozycję społeczną, stan zdrowia, wiedzę czy poglądy. Nie darmo przeszłe cywilizacje wyniosły śmierć do rangi boskiej. Oto jej symbole: Anubis – mitologia egipska, później zastąpiony przez Ozyrysa; Azrael – islam; Balor – mitologia celtycka; Hades – mitologia grecka; Mictlantecuhtli – mitologia aztecka; Jama – hinduistyczny bóg śmierci i zmarłych; Mot – mitologia bliskowschodnia; Ozyrys – mitologia egipska; Tanatos (mitologia) – mitologia grecka, uosobienie śmierci; Weles – mitologia słowiańska.
Rano kawa jest dla mnie wszystkim, znaczy więcej niż nogi, ręce, tułów, imię i nazwisko, a nawet garb i godność osobista, bez których nikt nie jest w stanie się obejść zwłaszcza w dniach niepogody. Bez kawy jestem niczym, nie istnieję. Wiem to stąd, że patrzę w lustro i niczego nie widzę. Nie rozpoznaję własnego oddechu, zupełnie jak ślepe pisklę, gorzej nawet, jak kawałek drewna lub rurki metalowej bez poczucia bytu. Krótko mówiąc, nie żyję. Ożywam dopiero jak wypiję. Mówię sobie wtedy: To jestem ja, osobnik męski, imię: Zenobiusz, nazwisko Tarka, imię z bierzmowania: Karol. Udzielam sobie pierwszej instrukcji: Bierz się do roboty, łajdaku, bo życie stawia ci wymagania.
Odc. 2 Przejście dla pieszych
Poznałem człowieka, który spotkał Wielkorządcę. Było to na przejściu na pieszych. Wielkorządca jechał na hulajnodze uzbrojony w haubice i rakiety. Dyszał ciężko z wysiłku, ale się uśmiechał. Tłumy ludzi płynęły wokół niego, jedni płakali z rozpaczy, inni zaciskali w ustach przekleństwa a w rękach karabiny, a on nic, jak ten głaz.
Zatrzymali się na środku pasa dla pieszych, ten poznany przeze mnie człowiek oraz Wielkorządca, i konwersowali.
– Nie ustąpimy – wyjaśnił Wielkorządca, duża zacięta twarz, spuchnięta – dopóki nas nie pokonają. A i wtedy też nie ustąpimy.
Na zebrach poruszali się ludzie pomalowani w czarnobiałe pasy, wyglądające zupełnie jak pasiaki więzienne, modele Afryka, Azja, Europa. Rasy i poglądy mieszały się, Azja w tym galimatiasie była najbardziej dzika. Na tle Wielkorządcy pojawiły się plansze z napisami: Polityka. Ideologia. Niebezpieczne eksperymenty społeczne. Klimat. Wielkie migracje.
– Wybije się jakąś rasę lub grupę etniczną, zaraz druga zajmuje jej miejsce. Co ich napędza? – padło pytanie z opuchniętych ust Wielkorządcy. Trzymał się z dala od innych ludzi, jakby bał się ich oddechów.
– Ryż, kukurydza, woda, głód, susza, pragnienie potomstwa i samochodu, domu, w końcu migracja – odpowiedział sam sobie i od razu dodał: – Migracje to wielka przyszłość świata. Dlatego dolejemy do nich ropy naftowej i dorzucimy pszenicy i kukurydzy, bo ludzie i pojazdy potrzebują energii. Tak rozumiem dzisiejszą cywilizację. Jeśli ci się ona nie podoba, to rząd zbuduje ci obóz koncentracyjny.
Nikt nie rozumiał, co mówi, bo był to już inny człowiek, mały, siwy, z dużym brzuchem i kwaśno skrzywionymi ustami. Bełkotał na mównicy o gejach i kolanach.
– Półgłówek! – ktoś krzyknął z lewej strony sali.
– Geniusz! – odkrzyknął ktoś z prawej.
Opinie i sprawy mieszały się ze sobą, rzeczywistość zmierzała w nieznanym kierunku.
Odc. 3 Niko
Pies nazywał się zwyczajnie, Niko, i miał oczy pana domu, ciemnozielone, przenikliwe, wyraziste. Miał też jego brwi i dwanaście innych cech, włącznie z temperamentem i umysłowością. Takie mieli życzenie jego właściciele, uważający się za jego najbliższą rodzinę, Jonasz i Sandra Zagna, majętni i bezdzietni idealiści. Psy były dla nich wszystkim, kochali je, wierzyli w ich wyższość nad ludźmi, nazywali je wyższym gatunkiem człowieka.
– To istoty przyjazne, lubiące zabawę, kochające człowieka. Nie niszczą środowiska naturalnego, nie kradną, nie kłamią – małżeństwo miało skłonność idealizowania tego gatunku.
Inżynieria genetyczna nie pozwalała nadawać zwierzętom cech ludzkich, ani ludziom cech zwierzęcych. Potajemnie nie takie rzeczy robiono. Zazwyczaj stało za nimi wojsko lub dyktator usiłujący manipulować społeczeństwem. Sponsorowani przez wojsko lub władcę bez skrupułów, sprzedajni i zwariowani naukowcy, genetycy, lekarze, inżynierowie sztucznej inteligencji i podobnych zawodów, zawsze znajdowali jakąś furtkę, aby w tajnym, fantastycznie wyposażonym laboratorium, prowadzić eksperymenty, mające zbawić ludzkość, a co najmniej oszczędzić jej cierpienia, w końcu uratować planetę przed nadchodzącą klęską klimatyczną. Ich wątpliwości budziły jedynie etyka i moralność.
Jonasz i Sandra Zagnowie uprościli te kwestie. Wierzyli w jedno i drugie, ale potrafili wytłumaczyć sobie potrzebę czynienia wyjątków od zasad. Uwierzyli, że mogą ocalić planetę przed zagładą.
– Ludzie to samobójcy, którzy zniszczą klimat, przyrodę i planetę. Niech chociaż psy przeżyją, ale tak, aby ludzkość miała szansę się odrodzić w długim ciągu ewolucji. Niko stwarza tę szansę. Musimy jeszcze tylko znaleźć mu partnerkę – podejmując tę decyzję umówili się, że suczka będzie miała cechy pani domu, przede wszystkim długie, jasne włosy i owalne, orzechowe oczy.
Bawili się swymi planami. Mieli czas i pieniądze, aby pozwolić sobie na to. Nie mieli natomiast pojęcia, że ich umysły od dłuższego czasu wędrowały po manowcach logiki, rozumu, miłości i rozwagi. Widzieli je niekiedy w formie abstrakcyjnych kształtów, plam, figur geometrycznych oraz eksplozji świateł i cieni, ale szybko o nich zapominali, zwłaszcza kiedy w pobliżu znalazł się Niko, pies-przyjaciel, ideał zwierzęcia i człowieka.
Niko stał się wyznacznikiem przyszłości.
Odc. 4 Kariera
W kraju pojawili się w wielkiej obfitości obcokrajowcy.
– Dziś łatwiej jest znaleźć w lesie człowieka z innego kraju niż grzyba, choćby nawet kurkę – zapewniał mieszkaniec przygranicznej wsi.
Mimo powszechności występowania cudzoziemcy byli w cenie.
– Wielu mieszkańców mojej wsi marzy o statusie obcokrajowca, oczywiście nie u nas, tylko za granicą. Być obcym u siebie w kraju to żadna frajda.
– Oni dematerializują się, przenikają przez mur graniczny i znowu materializują, zazwyczaj w lesie. – wyjaśniał profesor Zybe, tak już stareńki, że przypominał antyk. Sam tak siebie definiował.
– Jestem wiekowy jak obiekt średniowieczny, nawet starszy, powiedzmy jak starogrecka amfora z obrazem dwóch zmagających się gejów.
– Skąd przyszli panu do głowy homoseksualiści?
– Bo to gatunek człowieka równie stary jak świat. Miłość samca do samca oraz samicy do samicy to nic nowego także wśród zwierząt. Zawsze to przypominam ludziom władzy, bo to ich ulubiony temat.
Po dwóch latach najwyżej spośród wszystkich obcokrajowców wybił się Dycepan Septa, mówiący czterema językami smagły, tęgi Rumun o twarzy śmiejącego się dziecka, były posiadacz ziemski, arystokrata, wybitny znawca win, właściciel wytwórni dronów bojowych. W nowej ojczyźnie zrobił fenomenalną karierę; został szefem doradców prezydenta.
– Jak to jest możliwe, że taki człowiek, nikomu nieznany cudzoziemiec, osiągnął u nas taki sukces? Tym bardziej, że nie potrafił nawet potwierdzić swojej rzekomo wspaniałej przeszłości żadnymi dokumentami ani zeznaniami świadków – pytali ludzie ciekawi źródeł sukcesu człowieka z nikąd, który przeniknąwszy mur graniczny zrobił karierę, jakiej nie powstydziłby się mistrz świata w maratonie karierowiczów.
– Rządzącym najbardziej potrzebni są ludzie zgadzający się z ich poglądami i kadzący im, jacy to oni są rozumni, przenikliwi i dalekosiężni w tych swoich spojrzeniach przez przepocone okulary – skomentował Salomon Ircha, też z oznakami czasowego zużycia na twarzy. – Znam dobrze Dycepana Septę. Zapytany o prezydenta, wyjaśnił mi kiedyś niechętnie.
– Prezydent może być zwykłym dupkiem. Ludzie tego nie widzą, ponieważ chodzi w drogim garniturze w otoczeniu legionu ochroniarzy, jeździ luksusowym samochodem, pokazuje się w towarzystwie ludzi władzy i celebrytów. Prezydent ma nadęte ego. Bystry doradca to wyczuwa i umiejętnie wykorzystuje, bo ego da się nadymać, a on lubi nadęcie.
Odc. 5 Stwórca
Salomon opowiedział mi swoje najnowsze przeżycie. Chętnie go słucham, nadaje na tej samej fali co ja. Możemy się nie zgadzać, ale rozumiemy się i akceptujemy. To wielka sztuka.
– Stwórca objawił mi się niespodziewanie. Czekał na mnie w mieszkaniu, kiedy rano wróciłem ze sklepu. Przeniknął przez mury i ściany. Powszechnie nazywają go Stwórcą, choć on sam przedstawiał się jako „Naj”. To mi się podobało. Brzmiało to jak krótkie, zwięzłe imię, w którym mieściło się także nazwisko. Pełna identyfikacja. Naj wyszedł z mroku słów i snów wałęsających się po nocy. Zestarzał się. Widziałem to wyraźnie. Wychudł, włosy mu się przerzedziły, przybierając kształt aureoli, wyglądał jednak godnie jak na obrazach. Skarżył się.
– Sprawy wymknęły mi się spod kontroli. Stworzyłem sobie ogród różany i nazwałem go Rajem.
– Stworzyłeś go sobie a Muzom – dodałem, zaskakując siebie samego nieprzemyślaną reakcją. Czasem zdarza mi się chlapnąć coś, ni przypiął ni przyłatał.
Dostojny gość przemilczał moją uwagę.
– Ożywiłem Raj i zaludniłem go chyba niezbyt udanie, bo jego mieszkańcy przestali mnie słuchać. Od pewnego czasu żyją własnym życiem. Pozostając ludźmi, stali się też zwierzętami. Po prostu zdziczeli.
– Wyemancypowaliśmy się, staliśmy się od ciebie niezależni – tak mi mówią. Nie jesteś już nam potrzebny. Myślimy i mówimy o tobie jako o symbolu lub idei. Jesteś tylko Bogiem, niczym więcej.
– Niszczą to, co stworzyłem i robią to wbrew własnym interesom. Głupcy! Będą tego żałować – powiedział Naj i zniknął, nawet nie wiedziałem kiedy.
– Postanowiłem udać się na spoczynek – kontynuował Salomon. – Taki miałem zamiar, ale wyszło inaczej, gdyż zacząłem kłócić się sam z sobą, co do domniemanego człowieczeństwa istoty ludzkiej i jej wpływu na przyrodę i klimat. Marnie to wygląda. Nie martwię się jednak o to, gdyż człowiek nie żyje wiecznie. Smutne jest jednak to, że wszystkie, w dodatku wciąż narastające, problemy zostawiamy następnym pokoleniom. Jakoś nikt nie bierze sobie do serca koncepcji sprawiedliwości międzypokoleniowej.
Odc. 6 Zwielokrotnienia
Było to niemożliwe, a jednak kraj uległ takiej deformacji, że wprost trudno było w to uwierzyć. Wszystko wydawało się krzywe, wykoślawione i zwodnicze. Ludzie – w przekonaniu, że zachowują się normalnie – zachowywali się dziwacznie. Niektórzy przyznawali to otwarcie, mówiąc o tym bezosobowo, jakby bali się, że zdradzają największą tajemnicę:
– Mieszkańcy naszego kraju zachowują się osobliwie a nawet patologicznie. Widać to na każdym kroku.
Najbardziej zaskoczył społeczeństwo Omerni strajk tramwajarzy. Na przystanku, w oczekiwaniu na najbliższy pojazd, zebrał się tłum pasażerów. Nudząc się, rozmawiali o nowych zachowaniach.
– Moja siostra lewym okiem mruga sześć razy szybciej niż prawym. Ma taki tik. Jej to nie przeszkadza.
– Mój brat mył się rano pod pachami trzydzieści razy. Nie wiem, co o tym myśleć. Chyba strasznie się poci.
Każdy mówił o innej osobie, ale wszyscy wiedzieli, że to jemu się to przydarzyło. Mówienie czegoś dla niepoznaki było powszechne.
– Ryba psuje się od głowy. Kradną do maksimum. Niedługo zabraknie świeżego powietrza i wody mineralnej w butelkach – mówiono, oglądając portrety wysokich funkcjonariuszy państwowych, ustawione na piedestałach w miejscach publicznych i na placach zabaw dla dzieci. Były to domeny rządu tępawego oprycha zwanego Czarnym Małpoludem.
Pojawiły się głosy sprzeciwu.
– Może i kradną ale dzielą się z innymi, Nie to, co ich poprzednicy.
– Ale oni kradli mniej.
– I co z tego! Wolę, aby kradli więcej i dawali mi więcej. „Nie je ważne, czyje co je, ważne to je, co je moje”, że tak powiem, cytując klasyka – podsumował łysy mężczyzna z przystanku tramwajowego trzymający się na uboczu.
– Moim zdaniem – wyznał Salomon Ircha Tadziczkowi, mieszkańcowi prowincji – najgorszy jest ten zboczony krasnal w garniturze, o krzywym uśmiechu, robiący złośliwe porównania pod adresem ludzi zmieniających płeć. On nie rozumie, jak bardzo jest to dla nich bolesne, a jeśli to są dzieci, to jakżeż bolesne jest to także dla ich rodziców.
– To zwykły palant – skwitował Tadziczek, dając dobitny przykład skrótowego myślenia o władzy.
Tramwaj miał przypłynąć dopiero za cztery dni, o czym nikt na przystanku nie wiedział. Kiedy wreszcie pojawił się, ludzie słaniali się z wyczerpania. Dwie osoby zachorowały w trakcie czekania na tramwaj; zepchnięto je do wody licząc, że dopłyną do najbliższego szpitala. Wszyscy ich pocieszali jak mogli.
– To nie tak daleko. Tylko piętnaście kilometrów z prądem. Przy szpitalu brzeg rzeki jest bardzo łagodny, w najgorszej sytuacji wczołgacie się na podwórko. W dzień natychmiast was ktoś znajdzie i podniesie alarm. Jeśli to będzie noc, to pies pilnujący szpitala swoim szczekaniem obudzi ratowników. W ostateczności przeleżycie sobie do rana na świeżym powietrzu. Noce są teraz łagodne i śpiewają cykady. Sam chciałbym znaleźć się w takich warunkach, ale dobry stan zdrowia mi na to nie pozwala.
Po uporządkowaniu kwestii chorych, zaczęły się skargi i kłótnie.
– Nikt nas nie informował. Po pierwsze, że jest to tramwaj wodny, po drugie, że przyjedzie dopiero za cztery dni, bo tramwajarze strajkują.
– Po co oni to robią? Nie dość im problemów z suszą, klimatem, drożyzną i upadkiem kościoła?
– Strajkują nie wiadomo po co. Skarżą się, że mają za mało wody pod kilem i nie nadążają pompować z rufy pod dziób, gdzie jej najbardziej potrzeba. To jacyś szaleńcy – skarżyli się pasażerowie.
Tylko jeden z nich bronił tramwajarzy, bo jego matka była tramwajarką.
– Wprawdzie była sadystką, biła mnie nieprzerwanie i przypalała papierosem, ale to zawsze matka.
– Myśleliśmy, że to tramwaj szynowy. Kiedy to zmieniono? – pytali inni podnosząc do góry brwi i poprawiając odruchowo włosy.
Każdy chciał dobrze wyglądać, łącznie z łysymi, choć uważano to za absurd. Kiedy im zwracano uwagę, że łysi nie muszą poprawiać włosów, odpowiadali:
– Co ma łysy do wiatraka?
Pytanie nie było bezsensowne, tylko nikt nie umiał na nie sensownie odpowiedzieć.
Sytuacja z niedostateczną informacją była przykra, ale niewielu obywateli zaskoczyła, ponieważ Omernia już od kilku lat schodziła na psy. Dokładna i terminowa informacja przestała być w cenie. Społeczeństwo było niedouczone, nie miało pojęcia, że brak lub niedokładna informacja to sprawa nie tylko marnotrawienia czasu, ale także frustracji, niepotrzebnie wydatkowanej energii i utraty dobrego samopoczucia. Ludzie żyli zatopieni w smartfonach i niewiele więcej ich interesowało.
Przyroda też reagowała inaczej. Róże w ogródku działkowym niejakiego Marcina, pseudonim Chórzysta, rozlały się najpierw po działce, potem zeszły na drogę przed furtkę, rozpełzły i przeistoczyły w strumienie czerwieni na sąsiednich drogach, aby w końcu wypłynąć na ulice miasta. Wyglądałoby to jak krew, gdyby nie pachnące płatki pozostałe na obrzeżach.
– Róże płyną zupełnie jak woda w czasie burzy z piorunami – podsumował hydrolog, dla którego w okresie przedłużającej się suszy woda była wszystkim, słońce zaś tylko niepotrzebnym dodatkiem.
Odc. 7 Zdarzenie w bazylice
Zdarzenie miało miejsce w Bazylice Romańskiej. Odnotowały je media, podkreślając, że nastąpiło ono w najmniej oczekiwanym czasie i w dziwnych okolicznościach. Jego bohaterką była Zinajda Kowalska, z domu Pokora, mężatka, która po rozwodzie wróciła do statusu starej panny, szczycąc się, że tysiące kobiet takich jak ona chodzi po ulicach miasta.
Uczestnicząc w niedzielnym nabożeństwie Zinajda zwróciła na siebie uwagę tym, że od początku do zakończenia mszy żegnała się nieprzerwanie kreśląc ręką znak krzyża na piersi i modląc się półgłosem o zbawienie społeczeństwa Omerni. Na podstawie dwuminutowego wideo, nagranego przez stojącego z boku młodego człowieka, obliczono, że w ciągu godziny przeżegnała się co najmniej pięć tysięcy razy.
Najciekawsze nastąpiło dopiero pod koniec mszy; kobieta oderwała się od uporczywego żegnania się i modlitwy, przeszła przez tłum wiernych do ołtarza, podeszła do księdza i odepchnęła go na bok burknąwszy:
– Usuń się, cholerny klecho. Wiadomo, co ty i tobie podobni trzymacie pod sutanną i co wam w głowie. Teraz ja będę mówić do wiernych. Zobaczymy, kto jest lepszym kaznodzieją, kobieta czy taki uzurpator męskości jak ty w duchownym przebraniu.
Ksiądz pod wpływem nieoczekiwanego pchnięcia i oskarżeń Zinajdy zatoczył się i upadł. Podniósł się jednak bardzo szybko, pragnąc pokazać, że nadal panuje nad sytuacją. W wywiadzie udzielonym później twierdził, że nie upadł tylko pochylił się głęboko, aby podjąć z ziemi chusteczkę do nosa, która chwilę wcześniej wypadła mu z rękawa i że w ogóle było zupełnie inaczej niż opisywali to dziennikarze. Biskup, zwierzchnik księdza, tłumaczył jego zachowanie postępująca amnezją. Następnego dnia pytany o to samo, wyjaśnił:
– Każdy duchowny podchyliłby się pod ciężarem niesłusznych oskarżeń o pedofilię. Zjawisko to zdarza się w kościele tak niezwykle rzadko, że nie ma o czym mówić. Mamy przed sobą poważniejsze problemy i wyzwania, dlatego proponuję przejść do innego tematu.
Zinajda zapewniła stojących przed nią wiernych. że nie jest uzurpatorem mądrości, wiary i przebaczenia lecz w odróżnieniu od tysięcy duchownych występuje w obronie prawdziwego Boga.
– Fałszywy Bóg kościoła zrejterował wobec nawały okrucieństw dyktatora Ibragima, bombardującego miasta i wsie. Jego ludzie ostrzeliwują i zabijają ludzi cywilnych na ulicach, rabują domy, a nawet kradną z nich sedesy, aby je wywieźć do swojego kraju. Ponadto w tajemnicy przed opinią światową przeładowują na środku oceanu ropę z zbiornikowców Ibragima na tankowce pływające pod obcymi banderami, aby mogły spokojnie wpływać do wszystkich portów świata i tam się rozładować.
Swoimi wynurzeniami i religijnością kobieta wywarła wielkie wrażenie na osobach zebranych w bazylice. Ludzie szeptali między sobą, że jest pierwszą osobą, w dodatku kobietą, która w sposób jednoznaczny i otwarty mówi o związkach wiary i kościoła z polityką i społeczeństwem.
– To działa na człowieka. Ona ma wiedzę i zdolność szczerej prezentacji swoich poglądów. To bardzo pozytywne zachowanie.
Kiedy zakończyły się już brawa, Zinajda – zupełnie nieoczekiwanie – pobłogosławiła zebranych jakby była księdzem, po czym przeszła przez kościół i stanęła w drzwiach, aby żegnać się z wiernymi. Poruszeni jej słowami, wychodzili ze zwieszonymi głowami, że nie potrafili albo nie mieli odwagi odróżnić boga prawdziwego od boga fałszywego.
Kilka dni później wyszło na jaw, że Zinajda Kowalska to nikt inny jak była dyrektorka Instytutu Odgadywania Przyszłości, która rok wcześniej odeszła z pracy i wyjechała z miasta. Wśród młodzieży popularna była żartobliwa jego nazwa: Instytut Odczarowywania Tego, Co Przed Nami. Na spotkaniach z publicznością, w czasach kiedy jeszcze pracowała w instytucie, miała podobno mówić i ostrzegać:
– Co do wirusów, to wszystkie ich podstawowe odmiany epidemiczne nasz kraj zidentyfikował i trzyma ich próbki dobrze chronione w pojemnikach w zamrażalniku banku naukowych zasobów medycznych. Z tym sobie radzimy. Problem tkwi gdzie indziej. Jako społeczeństwo, najgorzej nam idzie w radzeniu sobie z samoświadomością. Uważamy, że jesteśmy narodem mądrym i praworządnym, ale naprawdę taka jest najwyżej połowa społeczeństwa. Ta druga połowa błądzi ze wzrokiem utkwionym w ścianę, widzi podłość tam, gdzie jej nie ma, i nie dostrzega przewrotności tych, którzy karmiąc ich z ręki i okradają ich z przyszłości. Czas, abyśmy zdali sobie z tego sprawę i nieco spuścili z tonu naszej nadzwyczajnej dumy narodowej.
Słowa Zinajdy były tak poważne, że mało kto ją zrozumiał. Wycofała się więc i pogrążyła w depresji, o której mówiła, że wszystkich czeka, jeśli nie nauczą się pływać w mętnej wodzie współczesności i odróżniać ziarna prawdy od plew kłamstwa.
Odc. 8 Ormianka
Miała na imię Zina, była Ormianką, rzeźbiarką, właścicielką niesamowicie błękitnych oczu i upartego charakteru. Pracowała w warsztacie, atelier rzeźbiarskim. mieszczącym się w dużym drewnianym budynku lekkiej konstrukcji położonym naprzeciw przystani rybackiej. Lubiła widok łodzi rybackich wpływających lub opuszczających przystań. Czasem zdarzały się też żaglówki zawijające tu dla odpoczynku lub zaopatrzenia się w żywność i świeżą wodę.
Poniedziałkowy ranek zapowiadał deszcz. Mimo to przed otwartym atelier Ziny pojawiła się jak zwykle grupka osob lubiących obserwować ją przy pracy. Artystka przez trzy godziny ostrzyła nóż elektroniczny, opowiadając ze szczegółami otaczającym ją widzom, co robi, jak to robi i po co to robi, niewiele jednak z tego zrozumieli. Było to zbyt skomplikowane. Wiadome było tylko, że chodzi o jakieś nadzwyczajności artystyczne, rzeźby, jakich jeszcze świat nie widział.
– To, co zrobię, dotyczy przyszłości, w szczególności roli kobiet. Odprawiam misterium kobiece, tworząc życie, którego nikt nie złamie. Nie pokona – poprawiła się.
Patrząc na otaczających ją ludzi albo na przystań rybacką, wyrzucała z siebie słowa lekko jakby to były miniaturowe piłeczki pingpongowe.
Nadeszła zima, czwarty grudnia z bardzo niskimi temperaturami. Zina wzięła z namaszczeniem do ręki nóż elektroniczny; rzeźbiła w zmrożonym powietrzu, wycinając zeń ludzkie figury. Tworzyła postacie ze swojej najbliższej rodziny, dziadka i babcię, potem swoich rodziców. Figury dziadka i babci były tak misternie odtworzone, rysy twarzy tak wyraźne a spojrzenia tak ostre i rześkie, że przy każdym ich wydechu widać było parę wodną zastygającą w mroźnym powietrzu. Z rzeźbieniem rodziców szło Zinie gorzej. Tłumaczyła to obserwującej ją grupce miłośników jej pracy:
– W odróżnieniu od dziadka i babci, moi rodzie żyją, chodzą, poruszają się, wykonują gesty. To utrudnia mi wewnętrzne skupienie się, rozprasza mnie; nie mogę uchwycić rysów ich twarzy tak wyraźnie jak innych postaci.
Rodzice Ziny odmówili obejrzenia rzeźb własnych postaci. Ich stworzenie uważali za bluźnierstwo.
– Zina chyba oszalała. Nie chcemy mieć sobowtórów – mówili. – W naszym życiu nie ma miejsca ani czasu na bałwochwalstwo.
Na początku stycznia rzeźby ustawiono na placu przed ratuszem, aby mieszkańcy miasteczka i przyjezdni mogli do woli je oglądać. Każdego dnia przechodził przed rzeźbami korowód zwiedzających; potem lokalna społeczność oswoiła się i zainteresowanie nieco spadło. Do pokazania na zdjęciach rzeźby się nie nadawały, ponieważ były zbyt przezroczyste. Stały tak przez dwa lata; zimą przeistoczone w zlodowaciałe powietrze na otwartej przestrzeni, latem przechowywane dzień i noc w przezroczystej zamrażarce. Były to największa atrakcja w mieście, przyciągająca tłumy turystów, zimą przebywających samochodami, koleją, skuterami śnieżnymi a nawet saniami.
Nadszedł czas, kiedy opatrzyły się jak wszystko inne w życiu, włącznie z samym życiem.
– W końcu każdy musi dożyć swego finału, nawet gdyby go ustawić na mroźnym powietrzu i zafundować mu wieczną zimę jak w kosmosie – powiedział Zina.
Któregoś dnia postacie znikły. Przedstawiciel ratusza był zdezorientowany albo kręcił; tłumaczył zniknięcie rzeźb wysokimi kosztami energii elektrycznej zasilającej zamrażarkę, potem kradzieżą, w końcu zajęciem rzeźb i zamrażarki przez komornika w związku z zaległościami podatkowymi ratusza. Było w tym coś mętnego, co najmniej dwuznacznego. Dochodzenie policyjne niczego nie wyjaśniło.
Kradzież rzeźb zniechęciła Zinę do pracy. Na piątkowym targu sprzedała wszystkie dłuta rzeźbiarskie, nóż elektroniczny, młotek i torbę na narzędzia.
– Nie żal pani tego wszystkiego – zapytałem Zinę, kiedy spotkałem ją na przystanku autobusowym.
Odpowiedziała mi coś, ale nie zrozumiałem, ponieważ nadjeżdżający autobus zagłuszył jej słowa. Wyciągnęła do mnie rękę, aby się pożegnać. Miała zgrabne palce, zakończone trzema czerwonymi i dwoma bordowymi paznokciami. Na serdecznym palcu błyszczał pierścionek z pulsującym opalem. Schwyciłem jej dłoń, nic jednak nie poczułem. Nie było jej tam, gdzie ją widziałem. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Zina była wytworem mojej wyobraźni.
– Jeśli ona nie istnieje, to jaka jest pewność, że ja istnieję – zadałem sobie pytanie.
Odpowiedzi udzielił mi młodzieniec w letnim białym garniturze i płaskim słomkowym kapeluszu. Biegnąc w kierunku otwartych drzwi autobusu, przeszedł przeze mnie na wylot niczego nie zauważając. Było to niezwykłe przeżycie, postanowiłem zachować je w pamięci.
Odc. 9 Porządkowanie czasu
Budzę się o godzinie 4.45. Za oknem niebo rozjaśnia się. Przecieram oczy i myślę, o sobie i o otaczającej mnie rzeczywistości. Jak na tak wczesną porę dnia idzie mi całkiem dobrze. Przechodzę na myślenie abstrakcyjne. Czuję potrzebę porządkowania czasu, przestawiam minuty. To, co zdarzyło się o godzinie 4.55 przesuwam na 4.50. Powoduje to akumulację, bo o 4.50 mam zwyczaj intensywnie wpatrywać się w sufit. To takie ćwiczenie oczu. Mam teraz dwie różne czynności o tej samej porze. Oceniam, jak to wygląda, czy nie jest to sytuacja konfliktowa, jak na przykład dwa jadące samochody w tym samym miejscu i czasie. Nieźle to wygląda. Gorzej jest z godziną 4.53, tutaj doświadczam zupełnej pustki. I to nie jest w porządku, ponieważ czas istnieje tylko w postaci zdarzeń. Jeśli nic się nie dzieje, czas nie płynie. Po prostu go nie ma.
W zaroślach nad strumieniem Hania odzywa się ptak. Chyba kos, bo słyszę pogwizdywanie. Wiem, że jest mały i bezbarwny i umie wszystko naśladować, nawet wbijanie gwoździ i zgrzyt metalu na szkle. Dla mnie to geniusz. Mimo to postanawiam go ulepszyć; dodaję mu kolorowe pióra na skrzydłach, czerwone gardło i wydłużam ogon, aby upodobnić go do ptaka rajskiego. Chyba mu się to spodobało, bo śpiewa piękniej. W jego melodii słyszę słowa podziękowania. Nie wiem, czy on jest mi naprawdę wdzięczny, czy to tylko moje wyobrażenie.
Właściwie to żyję wyobrażeniami. O godzinie 5.05 wyobrażam sobie, że mnie nie ma. Jest mi z tym bardzo dobrze, ponieważ przestaję odczuwać ból pleców i drętwienie lewej nogi, które nawiedzają mnie o tej porze. Patrzę na łóżko, gdzie przed chwilą leżałem i leżę nadal; jest puste. W pokoju też nie widzę nikogo. Przestaję się rozglądać, ponieważ wiem, że nigdzie mnie nie ma. Ale muszę gdzieś być, skoro wyobrażam sobie to wszystko. I rzeczywiście, widzę siebie blisko okna, coś jak przezroczysty cień: głowa, ręce, nogi, tułów, piżama. Moje oczy są zawieszone w powietrzu i lekko fosforyzują. Istnieją tylko w formie blasku.
Postanawiam to zakończyć, przestaję rozglądać się i myśleć. Z chwilą, kiedy przestałem myśleć, przestałem istnieć. Ja tak, ale nie kos za oknem. Słyszę go, śpiewa bajecznie pięknie choć ciąży mu długi ogon rajskiego ptaka. Daje mi o tym znać, potrząsając nim nerwowo. Nie wiem, co zrobić z tym fantem. Postanawiam wyłączyć się. Porzucam świadomość czasu, przestrzeni i przedmiotów. Jest mi z tym dobrze. Przestałem odczuwać ból pleców i drętwienie lewej nogi.
Odc. 10 Laboratorium
Przebudziłem się w prawie kompletnej ciemności, w wielkim okrągłym zamkniętym pomieszczeniu. Z docierającej go do mnie mieszanki woni i zapachów wywnioskowałem, że jest to jakieś laboratorium.
– Sceptycjuszu! – usłyszałem męski głos. – Wiem o tobie wszystko. Nazywają cię także Sceptykiem, którym zapewne jesteś, imię złośliwie przekręcane przez twoich kolegów i znajomych na Scep. Jesteś aktywnym członkiem Światowego Towarzystwa Sceptyków. Zgadza się? Mów szczerze! – zażądał głos.
Płynął wprost ze ściany, jego ton i brzmienie były trudne do określenia, można by powiedzieć pokrętne. Był mieszaniną ludzkich i zwierzęcych głosów zabarwionych pewnością siebie i poczuciem dominacji. Była w nim także jedwabistość i układność, coś zupełnie niezrozumiałego, kolidującego z energią i mocą. Poczułem, że się pocę, wilgotny niepokój pełzał strużkami po moim ciele.
– Kim jesteś? – zapytałem, starając się ukryć niepokój.
– Nie pytaj o to. Wkrótce sam się domyślisz – uciął nieznajomy. – Powiem tylko, że to ja tutaj rządzę. Możesz uważać mnie za możnowładcę i nazywać szefem. Złośliwcy i komedianci przedstawiają mnie jako postać o tępym obliczu i niekształtnym pysku, ubierającą się na czarno. Czyniąc to, usiłują mnie ośmieszyć. Czy nie sądzisz, że ich zachowanie samo w sobie jest po prostu śmieszne?
– Czyj to głos? Skąd ja go znam? – intensywnie usiłowałem przypomnieć sobie. Kojarzyłem go z ciemnicą i tajemniczością, czymś nienaturalnie obcym i niezrozumiałym.
Odpowiedź nadeszła natychmiast.
– Domyśl się, kto to mów. Nie wszystko można obliczyć, zważyć i dotknąć. To wasz ludzki błąd. Brak wam wyobraźni i wiary. Masz dużo czasu na przemyślenie tego, co ci przekazuję, gdyż stąd nie ma wyjścia. Chyba, że potrafisz przenikać ściany. Tylko ja mogę cię stąd zwolnić. Pobyt tutaj może ci zaszkodzić, może też wyleczyć z twoich dolegliwości, przede wszystkim wiary w człowieka i w Boga. Ty o tym zadecydujesz. Masz wolną wolę, dokonaj wyboru.
Zapadła cisza. Zdałem sobie sprawę, że rozmawiałem z Szatanem. Poczułem się beznadziejnie zagubiony. Przypomniałem sobie, że zwykłem pić wściekle gorącą kawę i wszyscy uważali, że to źle wróży. Nie myślałem wtedy o miejscu w postaci kulistego laboratorium pozbawionego drzwi, okien i jakichkolwiek innych otworów. To z fusów wrzącej kawy wywróżono mi, że trafię do piekła.
Odc. 11 Śmieciarze
Poranek na osiedlu Aura rozpoczął się pod znakiem słońca. O godzinie siódmej słońce było już bliskie zenitu i zawisło nad osiedlem Aura niosąc niezapowiedziany przez meteorologów upał. Może i wybiegłem z moją wyobraźnią nieco do przodu, bo brzmi to jak proroctwo, ale taka była prawda. Mieszkańcy osiedla wyszli z domów i mieszkań, stanęli w cieniu drzew i patrzyli z niepokojem w niebo. Trudno im było uwierzyć w to, co czuli i widzieli.
– Słońce wygląda jak rozpalony jastrząb, gotów zabić każde żywe stworzenie w zasięgu swego wzroku.
– Mnie kojarzy się ono bardziej z beczką wypełnioną trotylem, gotową wybuchnąć w każdej chwili i wysuszyć wszystko na wiór.
Salomon poczuł się jak niegdyś na pustyni. Miał złe wspomnienia od czasu, kiedy w czasie wyprawy na pustynię obudził się w nim wielbłąd i zachłannie pił wodę. Współuczestnicy wycieczki oraz przewodnik robili zakłady, ile wypije. W ciągu pół godziny wchłonął w siebie dwadzieścia pięć litrów wody. Nikt nie wygrał zakładu, ponieważ nikt nie przewidywał, że człowiek jest zdolny wypić pod wpływem upału dwa i pół wiadra wody. To osiągnięcie miało być zapisane w Księdze Guinnessa. Nie doszło do tego, ponieważ nikt nie przygotował przepisowej dokumentacji ani listy świadków z adresami i numerami telefonów kontaktowych.
Salomon oderwał się od dziwnych wyobrażeń, kiedy usłyszał i chwilę później zobaczył ogromną śmieciarkę z dwoma doklejonymi do niej śmieciarzami. Wielki jak hala fabryczna pojazd wtargnął na osiedle Aura, terroryzując mieszkańców warkotem ciężkiego pojazdu wojskowego i łoskotem setek metalowych i szklanych odpadów w swoim przepastnym wnętrzu.
Smieciarkę obsługiwało dwóch osiłków z obnażonymi ramionami i nogami. W koszulkach bez rękawów i w krótkich spodenkach przypominali umięśnione gnomy z bajki. Jeden był łysy i miał na kostce prawej nogi błyszczącą opaskę odblaskową. Zachowywał się tak, jakby zamierzał kopniakami usuwać każdego przechodnia, który śmiałby stanąć na drodze jego śmieciarki zanim nawet wyda ostrzegawczy okrzyk:.
– Hej! Uważaj, człowieku, bo oto jesteśmy tutaj, nieśmiertelni pracownicy firmy oczyszczania miasta, aby wypełnić ważną rolę. .
Ciężarówka zatrzymała się. Łysy wyciągnął z budynku ze śmieciami niebieski pojemnik na kołach wypełniony stosem zużytych opakowań kartonowych.
– Cywilizacja kartonowych pudeł – warknął Salomon. Miał złe skojarzenia. Za każdym razem, kiedy coś kupił przez Internet, przysłano mu to w wielkim kartonowym pudle wypchanym dla uzupełnienia nadmiaru wolnej przestrzeni fragmentami papieru, ścinkami tektury lub plastikiem.
Znał dokładnie sytuację. Wszyscy na osiedlu i w mieście ją znali. Dwie lokalne firmy produkujące opakowania kartonowe należały do Kościoła Ostatecznego Przebaczenia i były zarządzane przez proboszcza Jana Przaśnego, pyzatego, zadowolonego z siebie duchownego. Kościół był także właścicielem firmy sprzątającej miasto, do której należała śmieciarka i dwaj pracownicy z gołymi torsami.
Komercjalizacja działań kościoła nie stanowiła dla nikogo większego zaskoczenia. Liczba wiernych skurczyła się tak horrendalnie, że parafii brakowało pieniędzy nawet na zakup mszalnego wina. Ratując się przed bankructwem kościół kupił kilka biznesów, w tym zakład produkcji tekturowych opakowań i firmę oczyszczania miasta. W obydwu organizacjach kasę trzymał starszy syn księdza Przaśnego. Nikt o tym publicznie nie mówił, że byli spokrewnieni, ale wszyscy o tym wiedzieli.
– Oni są do siebie podobni jak dwa końce tego samego kija – żartował burmistrz miasta.
Biznesy kościoła były ze sobą powiązane w niezwykle udany sposób. Jedna firma zarabiał na produkcji kartonów, druga na ich segregacji i utylizacji. Przedsiębiorstwo oczyszczania miasta sprzedawało zebrane kartony zakładowi produkcji kartonów, który je wykorzystywała jako surowiec wtórny do produkcji nowych kartonów. Im więcej kartonów wyprodukowano, sprzedano i zużyto , tym większe były dochody i zyski kościoła. Ksiądz Jan Przaśny wyjaśniał młodzieży prowadząc naukę religii w szkole:
– Pan Bóg bardzo źle ocenia niszczenie przyrody, dlatego musieliśmy zaangażować się w recykling opakowań z tektury. Miasto nie poradziłoby sobie bez nas. Gdyby nie Kościół Ostatecznego Przebaczenia, utonęlibyśmy wszyscy w zużytych opakowaniach tekturowych. Bóg zawsze wie, co robi.
Odc. 12 Nocne abstrakcje Żorża Kociuby
Żorż obudził się w stanie zagubienia. Śniła mu się drewniana komórka z narzędziami, pozbawiona dachu, zadziorny kogut, który zadziobał kozę, ponieważ buntowała przeciwko niemu kury, trzy prezerwatywy podziurawione gwoździem przez garbuskę wierzącą w nieograniczone prawo do poczęcia, czerwone porzeczki porastające krzak w takiej obfitości, że niebo barwiło się na czerwono a na liściach ukazywały się drobniutkie kropelki krwi, szparagi pożerające się nawzajem z czystej nienawiści, w końcu karawan z grupą klaunów w roli orkiestrantów. Niezwykły ciąg nocnych zdarzeń zaniepokoił go do tego stopnia, że nie wychodził z domu przez dwa dni, usiłując dojść do siebie.
Psycholożka, do której się udał, wytłumaczyła mu, że jest to normalne, ponieważ ma umysł o podobnej sile wyobraźni jak malarze abstrakcjoniści.
– Czyli osoby nienormatywne artystycznie – przerwał Żorż, nie mogąc doczekać się diagnozy, że nie grozi mu szaleństwo, które nękało jego przodków. Poraziła go myśl, że podobnie jak dziadek ze strony ojca i prababka ze strony matki będzie musiał spędzić resztę życia przykuty do ściany w azylu dla obłąkanych.
Psycholożka, kobieta drobna i szczupła, o oczach koloru oceanu, wstała ze swojego fotela i stanęła obok biurka patrząc z uśmiechem na Żorża.
– Nienormatywność nie oznacza nienormalności. Wielu ludzi tego nie rozumie. Tacy na przykład homoseksualiści. Oni istnieli zawsze, od początku dziejów, i są tworem boskim lub ewolucji, jak kto woli, stanowiąc pewien margines typowych zachowań. Aby to zrozumieć trzeba rozumieć statystykę. To, że dziewięćdziesiąt siedem procent jabłek w sadzie ma kolor czerwony nie oznacza, że pozostałe trzy procent w jasnozielonym kolorze to jabłka nienormalne. One są po prostu inne. I tak jest z innymi odstępstwami od normy. Dlatego proszę się nie niepokoić i nie dręczyć zwariowanymi snami.
Żorż chwycił się jej tłumaczenia jak koła ratunkowego. Nie mógł powstrzymać się od wyrażenia zadowolenia.
– Zgadzam się z panią. Gdyby myśleć tak, jak ludzie nawiedzeni, to można by uznać, że pisarze i poeci to też jednostki nienormalne. Przecież oni fantazjują, piszą o rzeczach nieistniejących, tak bardzo odmiennych od naszego świata, że wprost rozsadza to wyobraźnię.
– Ma pan rację. Żyjemy już w czwartej dekadzie dwudziestego trzeciego wieku, który ma za sobą wiele wstrząsów w postaci wojen, wielkich migracji, pożarów, powodzi i tornad, epidemii, tsunami, zmian pola magnetycznego i kilku okropnych katastrof w tym kataklizmu nuklearnego, i dlatego musimy być przygotowani na bunty naszego własnego umysłu.
Odc. 13 Szalony dom
Jedno niezwykłe zdarzenie wykoślawiło życie mieszkańców budynku numer siedemnaście na osiedlu Aura. W garażu pod budynkiem śmierdziało trupem, rano łagodnie, po południu coraz mocniej. W nocy zapach stawał się nieznośny. W kolejnych dniach fetor nasilał się coraz bardziej. Ludzie bali się zjeżdżać windą do garażu.
Humanoidalny robot „Alena” przywieziony przez policję szybko i sprawnie wykonał zlecone zadanie. Alena miała twarz młodej kobiety i miękki głos z ledwo uchwytnym dalekowschodnim akcentem.
– Analiza pochodzenia i struktury zapachu nie nastręczyła mi wiele kłopotu – wyjaśniła. – To ciało mężczyzny zmarłego około siedmiu dni temu. Mogę powiedzieć z prawdopodobieństwem przekraczającym dziewięćdziesiąt procent, że miał powyżej trzydziestu pięciu lat, był blondynem, miał nadwagę i chorował na cukrzycę. Ciała nie ma już tutaj, usunięto je nie później niż dzisiaj rano, sądząc po intensywności zapachu.
– Jak do tego doszłaś, Aleno? – Salomon Ircha czuł się swobodnie w kontaktach z mówiącymi robotami humanoidalnymi. To on wezwał policję dla przeprowadzenia śledztwa, chciał wiedzieć jak najwięcej o zmarłym i jak doszło do jego zgonu.
– Mój elektroniczny nos odróżnia zapachy na podstawie ich składu chemicznego. Każdy zapach reprezentuje inny związek chemiczny. Inną woń wydają włosy nieboszczyka, inną tkanka tłuszczowa, jeszcze inną tkanka mięśniowa. Zapach włosów ma numer 34 AB, co oznacza, że denat był jasnym blondynem.
Charakterystyka sporządzona przez Alenę odpowiadała opisowi mężczyzny mieszkającego na najwyższym piętrze budynku razem z żoną. Nazywał się Jan Szczodry. Policja udała się do mieszkania, aby sprawdzić podejrzenia. W domu była żona.
Okazało się, że siedem dni wcześniej Jan Szczodry zniknął.
– Jak zwykle wyszedł rano z domu do pracy i już nie wrócił. Nie miałam z nim kontaktu telefonicznego. Nie odpowiadał na moje telefony i SMS-y. Po kilku godzinach oczekiwania zgłosiłam na policję jego zaginięcie.
– Gdzie pani mąż pracował?
– W biurze projektowym Studio Gamma.
W Studio Gamma nikt nie słyszał o Janie Szczodrym ani nie znał nikogo podobnego.
Policja wszczęła śledztwo.
Po dwóch miesiącach Salomon Ircha zadzwonił do detektywa policyjnego.
– Co z tym nieboszczykiem z budynku numer 17 na osiedlu Aura, którego tajemnicę miał pan rozwikłać – Salomon postanowił nie dać się sprowadzić na manowce jakimś prostym wytłumaczeniem. – Przecież ten człowiek gdzieś pracował.
Detektyw podrapał się po skroni wskazującym palcem i spochmurniał.
– Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Mimo to nie udało nam się odkryć miejsca, gdzie pracował. To bardzo dziwne. Ale nie ustajemy w poszukiwaniach. Ponieważ nie odnaleźliśmy ciała, nie znamy tajemnicy zgonu człowieka. Zniknął jak kamień w wodę. Dom numer siedemnaście na pańskim osiedlu jest dla mnie domem tajemnic. Coś muszę z tym zrobić, bo sprawa spać mi nie daje.
Odc. 14 Przemyślenia prezydenta
Prezydent Jonasz Dyga dużo myślał. Dla porządku zapisywał swoje przemyślenia. Co jakiś czas publikowała je prasa prorządowa, głównie Gazeta Poranna, której redaktorem naczelnym był Paweł Isik, specjalizujący się w zagadnieniach religii i wiary.
„Czasy się zmieniły. Żyjemy już w przyszłości. To wymaga nowego, twórczego podejścia do życia. Czasem od nadmiernego myślenia dzwoni mi w głowie. Podejrzewam, że powiększa mi się wtedy ilość połączeń neurologicznych w mózgu. Zmierzyłem obwód głowy, rzeczywiście jest większy o dwa centymetry. Cieszę się tym: im większa głowa, tym więcej szarych komórek, tym więcej rozumu. Już sam fakt, że to dostrzegam, dobrze świadczy o mnie i moim urzędzie. Dzięki niemu stoję wysoko i każdy to widzi. Również ptaki. One są najgorsze, bo zostawiają plamy, a te są nie do usunięcia. Przenikają aż do wnętrza, gdzie przechowuję największe zalety narodowe i osobiste, dumę, honor, tradycję, godność osobistą a także poczucie wielkości, nierozerwalnie związane z urzędem prezydenckim.
Szary kolor komórek nie kojarzy mi się jednak najlepiej. Szarzyzna i szarość nie są u mnie w cenie, mimowolnie człowiek łączy je z obozem koncentracyjnym. To z tego powodu duża głowa kojarzy mi się także z niejakim Adolfem i jego polityką traktowania odmienności ludzi. Gdybym żył za jego czasów, na pewno już kurier wiózłby meldunek do kwatery głównej führera: „Ten Mensch Präsident ma niewymiarową głowę”. W meldunku byłaby moja charakterystyka: pucołowaty, łagodny charakter, można na nim polegać, hobby garncarstwo artystyczne oraz gra w domino zwłaszcza zimą. Podejrzewam, że w meldunku nawet nie wspomnieliby, że mam zasługi dla ludzkości. Napisałem i wygłosiłem dziesiątki przemówień i orędzi, ganiąc w nich przywary i ułomności ludzkie, przede wszystkim seksualne i obyczajowe. U Adolfa liczył się porządek: pasujesz, albo nie pasujesz. Jesteś blondynem i masz niebieskie oczy, jesteś OK, jesteś szatynem i masz rude włosy, lub nie daj Boże jesteś łysy, przepadłeś. My też dla dobra kraju nie tolerujemy odmienności. To jest zasada, której przestrzegamy. Nie wszyscy obywatele to lubią, ale mówi się trudno”.
Odc. 15 Początki dyskryminacji
Przyszłość niosła ze sobą zmiany. Wymagała innowacji. Ciągle coś wymyślano. Ludzie, w odróżnieniu od zwierząt, czuli wewnętrzną presję niekontrolowanych zmian. Nawet to, co było dobre i sprawdzone, stale ktoś ulepszał.
– Jak to jest możliwe? – pytanie to padało z wielu stron, spod warzywniaków, sklepów z alkoholem, sal konferencyjnych i operacyjnych, a nawet szpitali psychiatrycznych. To stamtąd ludzie zagubieni w labiryntach własnych myśli i uczuć przed oddaniem ducha obłędowi podejmowali rozpaczliwe próby, aby ktoś ich usłyszał i cokolwiek zrozumiał, jak doszło do ich nieszczęścia.
– Dla mnie jest to proste – oświadczył Erazm, przyjaciel Salomona, wywodzący się spoza Omerni. – Niekontrolowany postęp technologiczny będzie trwał tak długo, jak długo bogiem będzie pieniądz. Dla zysku, panie, dla zysku! My tego już nie zmienimy, bo pieniądz wrósł serca i umysły i zapuścił tam korzenie. -Wypowiedzenie tych słów było dlań tak dotkliwe, że usta mu się wykrzywiły boleśnie i takie pozostały do końca dnia.
Jeśli dla niektórych ludzi ciągłe zmiany i usprawnienia były czymś naturalnym, może nawet pożądanym, to dla innych oznaczały obłęd. Najbardziej poszkodowane były osoby starsze, zmęczone życiem, wypalone, niedowidzące, niepełnosprawne i zagubione. Ledwie nauczyły się posługiwać smartfonem pierwszej generacji, już wtykano im do ręki generację trzecią, szóstą i dziewiątą. Niektórych tak to szokowało, że zamykali się w skorupie zobojętnienia zupełnie jak ślimaki i przestawali się odzywać. Inni protestowali, wycofywali do ogródków działkowych lub patrzyli w przestrzeń kościoła z nadzieją, że ujrzą Boga, który w ich imieniu zmieni coś na lepsze.
Erazm, osobnik dojrzały niby boski owoc mango gotowy spaść z drzewa, wykształcony i zrównoważony, przedstawił na „Forum Dojrzałości Cywilizacyjnej” swój pogląd:
– Wynalazcy oszaleli. Najtańszy smartfon ma tysiąc funkcji. Po co mi one? Ja potrzebuję smartfonu dla prostych czynności: zapisania numeru telefonu, wybrania numeru, kiedy dzwonię do kogoś, odbioru rozmowy telefonicznej, kiedy ktoś do mnie dzwoni, ewentualnie wysłania SMS-a lub MMS-a, czasem zrobienia zdjęcia. To wszystko. Tymczasem producenci wrzucają do mego smartfonu taką ilość funkcji, że gubię się w nich nieprzerwanie, aż rzygać mi się chce. I muszę za to w dodatku słono zapłacić.
W dniu, kiedy złożył tę prostą deklarację, zadzwoniły do niego z poparciem dwa tysiące siedemset dwadzieścia osób. Następnego dnia ich liczba podwoiła się. Wiele osób wyszło na ulice, aby zademonstrować swój sprzeciw.
Producenci i dystrybutorzy smartfonów zignorowali protest. Prasa podała, że niektórzy z nich publikowali na forach dyskusyjnych osób starszych zdjęcia pośladków pogardliwie zwane “gołą dupą” jako symbol ich przekonań: „Wypinamy się na was”, „Dla nas nie istniejcie, nawet jeśli macie pieniądze”, „Jesteście zapomnianą generacją staruchów”, „Liczą się tylko młodzi, dzieci, nastolatki i młodzi dorośli”.
To był początek wojny osób dyskryminowanych technologicznie z oprawcami technologicznymi. Żadna ze stron nie zamierzała przebierać w słowach czy pomysłach. Walka szła o wielką stawkę: kto kogo zdominuje.
Odc. 16 Rozliczenia
– W roku 2030 zakończyła się fala nieszczęść: kilka kolejnych epidemii zdziesiątkowało ludność naszego kraju, powodzie wymyły nam najlepsze gleby, susze wypaliły znaczące połacie ziemi i zniszczyły połowę zasiewów, pożary zdewastowały lasy. Potem mieliśmy falę uciekinierów z innych krajów, tornado i tsunami, w końcu otarliśmy się o wojnę i kataklizm nuklearny – profesor Zybe zbliżał się do końca wywiadu, o który od kilku tygodni zabiegał Paweł Isik, redaktor naczelny Gazety Porannej. Kochał podejmować trudne tematy i kierować dyskusją. Czuł się wtedy spełniony jako dziennikarz i obywatel.
– Czy pan, panie profesorze, sądzi, że to czegoś nas nauczyło? Nas, to znaczy nasze społeczeństwo.
– Tak sądzę. Mieszkańcy Omerni uświadomili sobie bezmiar winy, jaką oni, ich rodzice, dziadkowie i pradziadkowie ponoszą za stan kraju i planety. Klapki niewiedzy spadły im z oczu zupełnie jak koniowi. Pan prezydent Dyga i ja uważamy, że jest to zjawisko korzystne. Lepiej późno niż wcale. Teraz wypada tylko odpokutować winę.
Najgłośniej wzywali do kajania się nowi kaznodzieje, ludzie młodzi, wypełnieni pragnieniem pomocy, przybyli z górnego biegu rzeki Marleny, obszaru położonego najbliżej równika i najbardziej dotkniętego zmianami klimatu. Wkrótce wszystkie kościoły głosiły potrzebę rozliczenia się z grzechu zaniedbań i podłości wobec przyrody. Gorączkowano się, podały pytania.
– Ale jak to zrobić? Jak zmierzyć negatywny wpływ na przyrodę człowieka lub małej społeczności, osiedla, wsi lub miasteczka? Jak ocenić, kto zawinił najbardziej?
Z pomocą przyszły nowe technologie. Ludzkie postępowanie stało się mierzalne. Na rynku pojawiły się grzechomierze zagranicznej produkcji, wkrótce także krajowej. Były to zmyślne urządzenia oceniające, które z dziesięciu bożych przykazań ludzie naruszyli, jaką ilość energii zużywali dla własnych celów oraz mierzące subiektywne poczucie winy. W grę wchodziły dwa przykazania: Czcij swego ojca i swoją matkę, jak ci nakazał Pan, Bóg twój, abyś długo żył i aby ci się dobrze powodziło na ziemi, którą ci daje Pan, Bóg twój” oraz „Nie będziesz zabijał”.
Mierzenie i ocena grzechu dewastacji planety przybrało formę nałogu. Było to zjawisko spontaniczne, odruchowe. Ludzie kajali się, modlili i podejmowali zobowiązania naprawy krzywd wyrządzonych przyrodzie i przyszłym pokoleniom.
Rząd wzywał do umiarkowania, tłumacząc, że wszyscy mają udział w niszczeniu planety. Premiera Chudego, który mówił o tym na spotkaniu z mieszkańcami miasteczka Palmiarnia nad rzeką Marleną, wykrzyczano i wygwizdano. Pierwszy wystąpił z krytyką dyrektor szkoły średniej Ernest Modena. Zanim wypowiedział się, splunął pogardliwie na ziemię.
– Niech pan nie zaprzecza, panie premierze, że pański rząd nie ma aktywnego udziału w dewastacji planety. Nie prowadziliście żadnej edukacji, nie stworzyliście funduszu badań zmian klimatu, popieracie wydobycie węgla, zaniedbaliście nowe technologie wytwarzania tańszej i bezpiecznej energii odnawialnej. To tylko niepełna lista.
Brukowiec „Nie Bądźmy Palantami” doniósł jeszcze tego samego dnia w dodatku specjalnym:
– Dyrektorska ślina aż się zagotowała, tyle było w niej goryczy i pogardy dla naszego rządu. Jak długo będziemy znosić nieuzasadnione eksplozje wrogości wobec najlepszych przedstawicieli naszego narodu?”
Po dokonaniu rozliczenia z własnym sumieniem ludzie gremialnie udawali się do kościoła, aby przysięgać na klęczkach, ze łzami w oczach, odejście od wzrostu demograficznego, który rozpoznali jako główny czynnik dewastacji środowiska naturalnego i klimatu. Żądano zmiany polityki kraju. Sprawa stała się głośna.
Mówili o tym zgodnie trzej przedstawiciele Kościoła Ostatecznego Przebaczenia: Kardynał Reno Bluszcz, biskup Tomasz Karoca oraz proboszcz Jan Przaśny. Przygotowywali się do tego nader starannie, dyskutując stanowisko kościoła przez trzy kolejne dni w pałacu biskupim.
– Po co nam przyrost gospodarczy i naturalny? Po co więcej ludzi na planecie i w kraju? I tak już ludzkość konsumuje połowę masy biologicznej ziemi, podczas gdy wszystkie pozostałe gatunki razem drugą połowę! Bóg nakazał Adamowi i Ewie rozmnażać się, ale czy w nieskończoność?
Tadziczek i Żorż krytycznie odnieśli się do nieoczekiwanego, twórczego odejścia ojców Kościoła Ostatecznego Przebaczenia od dotychczasowej doktryny.
– Oni jak kot spadają na cztery łapy. Wyczuli, że zmiana stanowiska kościoła w sprawach klimatycznych przyniesie im korzyści.
– Założę się, że kościół ma już poważny udział w produkcji urządzeń energii odnawialnej i przejmie stopniowo biznes produkcji i dystrybucji grzechomierzy.
Z trójki przyjaciół jedynie Salomon był powściągliwy. Myślał już o spotkaniu przy krawężniku i dyskusji na temat roli kościoła w kształtowaniu polityki klimatycznej. Nie chciał, aby mu zarzucano brak bezstronności.
Odc. 17 Dom Nadziei
Dysponując dokładnym opisem zaginionego Jana Szczodrego, mieszkańca budynku numer 17 na osiedlu Aura, policja kontynuowała dochodzenie. Jan Szczodry okazał się być współwłaścicielem firmy „Dom Nadziei” przy ulicy Zasobnej 22. Według opinii osób mieszkających w sąsiedztwie, był to potajemny dom publiczny zwany Burdelikiem zarządzany przez dwóch alfonsów. Policja zachowała te informacje dla siebie.
Prawdę ujawnili dziennikarze prowadzący śledztwo we własnym zakresie. Nie było żadnego burdeliku, żadnych prostytutek ani alfonsów. Klientami „Domu Nadziei” były głównie kobiety pragnące mieć dzieci. Nie mogąc zajść w ciążę z własnym mężem lub partnerem, szukały po cichu szczęścia z innymi mężczyznami korzystając z usług „Domu Nadziei”. Czyniły to po kryjomu, także dlatego, że takie zachowania były zbyt niepokojące dla Kościoła Ostatecznego Przebaczenia oraz purytańskiej części społeczeństwa, zwłaszcza starszych matron o wypalonych uczuciach bez nadziei prawdziwej miłości. Podobnie było z mężczyznami, którzy nie będąc w stanie doprowadzić do ciąży żony lub partnerki, trafiali do Domu Nadziei, aby szukać szansy ojcostwa oferując się innym kobietom.
I jedni i drudzy szukali partnera lub partnerki odpowiadających im nie tylko emocjonalnie, psychicznie i fizycznie, ale przede wszystkim zdrowotnie. Pomagała im w tym klinika, diagnozując ich problemy i określając je odpowiednim kodem medycznym. Umożliwiało to dopasowanie się kobiety i mężczyzny. Strony umawiały się na portalu internetowym „Domu Nadziei”, aby ostatecznie spotkać się bezpośrednio w jednym z licznych miejsc oferowanych przez dom: w restauracji, barze, hallu głównym, siłowni, pokoju hotelowym, parku, ogrodzie, bibliotece, czytelni, klubie sportowym, przystani jachtowej lub muzeum historii miłości. W recepcji „Domu Nadziei” pracownicy uprzejmie informowali klientów, że jest to „leczniczy dom spotkań z nadzieją na szczęście osobiste”. Czasem ktoś z personelu żeńskiego dodawał:
– Mówię to z przekonaniem, ponieważ sama znalazłam tutaj szczęście. Teraz pracuję tu jako wolontariuszka pomagając innym.
Jan Czeremcha, detektyw prowadzący śledztwo, przyjrzał się uważnie Salomonowi zanim zdecydował się podzielić się z nim swoją wiedzą.
– Ustaliliśmy już pewne fakty. „Dom Nadziei”, zwany pieszczotliwie Burdelikiem, jest sponsorowany i w dużej mierze finansowany przez firmę farmaceutyczno-medyczną, oferującą kobietom i mężczyznom środki, porady i leczenie związane z bezpłodnością. Mam wrażenie, że po cichu podtrzymują atmosferę „burdeliku” w celu uatrakcyjnienia klientom żmudnego procesu rozwiązywania ich problemów. Takie mamy dzisiaj czasy; każdy droga prowadząca do celu jest dobra, nawet jeśli budzi wątpliwości. Nie każdy jest jednakowo wrażliwy na niuanse moralne lub estetyczne.
– Wszyscy potrzebujemy pozytywnych impulsów, aby nie wpaść w przygnębienie, melancholię lub jeszcze gorzej, w depresję. Sposób, w jaki postępujemy, to tylko nietypowa forma promocji płodności– mówiła szefowa działu komunikacji z klientami „Domu Nadziei”.
Najczęściej kobiety pragnęły, aby dziecko znało i miało także ojca, choć coraz więcej preferowało samotne macierzyństwo. Kiedy w końcu udawało się osiągnąć szczęście i kobieta zachodziła w ciążę, modliła się do kolorowego obrazka patronki macierzyństwa, Matki Bożej Brzemiennej a czasem nawet Hery, Bogini Niebios i Płodności. Dziękowały swoim protektorkom oczami pełnymi łez, całując złoty medalik na łańcuszku poświęcony Bogu.
Otrzymawszy wiadomość o spełniającym się ojcostwie, mężczyźni zachowywali się zupełnie odmiennie, najczęściej upijali się lub wprowadzali w stan narkotyczny. Niektórzy wsiadali w samochód i pędzili przed siebie, aby upoić się szybkością. Często był w tym także niepokój, czy z trudem poczęte dziecko nie będzie miało wad cielesnych lub umysłowych, które je upośledzą. Czasem, i to było najbardziej tragiczne, przepełniony szaleństwem szczęścia i niepewności, mężczyzna pił lub szpikował się narkotykiem tak intensywnie, że umierali zatruty jadem jednej lub drugiej używki.
Odc. 19 Sąsiad z czwartego piętra
W pierwszej połowie lipca nastąpiły w kraju poważne zmiany. Jak gejzer wybuchła inflacja i zalała kraj panosząc się bezczelniej na bazarach i rynkach, gdzie najwyraźniej widać ceny na etykietach. Jakby tego było za mało, w powietrzu tliła się coraz mocniej kolejna epidemia zagrażająca najnowszą odmianą wirusa.
Nie wszystkich nieszczęście dotknęło w jednakowym stopniu. Mój sąsiad z czwartego piętra, nazwiska nie znam, wprost zarażał ludzi pesymizmem. Przerażający był sposób w jaki to czynił, opowiadając na każdy poważny temat żarty, bagatelizując wyzwania i spłycając problemy. Lubił rozmawiać z mieszkańcami domu, wykorzystywał ku temu każdą okazję. Czynił to na klatce schodowej, czekając na windę i w samej windzie, w garażu, na ulicy, kiedy mijał ludzi, wychodząc lub wchodząc do budynku. Zaczynało się zwykle od drobiazgu, powitania, niezobowiązującego pytania o zdrowie, wzmianki o tym, co ktoś powiedział w telewizji. Każdy pretekst i wymówka służyły mu do nawiązania rozmowy i zarażania innych pesymizmem.
Sprawa była poważna. Wiedziałem od innych osób, że cierpi na ciężką depresję i kilka razy próbował popełnić samobójstwo. Ignorował znaczenie swoich nieudanych prób. Opowiadając ponure żarty zachowywał się jak człowiek nienormalny, śmiejąc się dziko i rżąc jak koń. Wyjaśniał to faktem, że kiedyś uprawiał hippikę, był nawet dżokejem i to pozostawiło w nim ślady. Jego wyjaśnienia tylko podkreślały tragizm sytuacji.
Tego dnia nie było inaczej. Sąsiad poskarżył mi się, że kupił pączki, przyniósł je do domu, aby wręczyć żonie i teściowej, które je bardzo lubiły, lecz te wyskoczyły na niego prawie z przekleństwami.
– Zachowujesz się jak słoń w składzie porcelany. To nie jest dzień na jedzenie pączków! Nie dzisiaj! – krzyczały.
Reakcja domowników zamurowała go. Przeraził się nie na żarty.
– Zobaczyłem w obydwu, poniekąd najbliższych mi istotach, głęboką, zimną studnię ocembrowaną niezrozumiałymi kręgami wrogości. Dokąd to wszystko zmierza? Od tej pory zadaję sobie nieprzerwanie to pytanie.
Jego depresja pogłębiła się natychmiast. Trudno było z nim rozmawiać. Zapytany, jak widzi sytuację w kraju, odpowiadał z pozoru całkiem logicznie. Za największe wyzywania uznawał inflację, uchodźców, wojnę i choroby psychiczne, w końcu otyłość, cukrzycę i inne schorzenia cywilizacyjne. Myśląc intensywnie o tym wszystkim pogłębiał swoją depresję.
– Skąd w panu tyle pesymizmu, sąsiedzie? – pytałem go przy każdej okazji, w przekonaniu, że pomogę mu zbudować samoświadomość, która jeśli go nie wyzwoli, to przyniesie mu ulgę.
– Jestem perfekcjonistą, introwertykiem zanurzonym w bagnie własnych uczuć i analizy otoczenia. Niepewność dzisiejszych czasów dosłownie mnie dobija. Chcę wiedzieć wszystko, co się dzieje i dokąd to zmierza. Nieprzerwanie bombarduję siebie pytaniami i karmię niepewnością. Przestałem wierzyć w Boga. Chyba nikt ani nic nie jest już w stanie mi pomoc.
Był bliski płaczu.
Nie odzywałem się, sytuacja była nieprzyjemna, nie wiedziałem jak zareagować. Człowiek przeżywał załamanie. Było to zjawisko powszechne w społeczeństwie, występowało częściej niż deszcz. Lekarze przewidywali jeszcze większą deformację zachowań społecznych. Rząd miał inne zdanie, był o niebo bardziej optymistyczny.
– Te głąby rządowe nie pochowają nieboszczyka nawet po dziesięciu dniach. Będą twierdzić, że wszystko jest na dobrej drodze, trzeba tylko mieć trochę cierpliwości i dać mu więcej czasu na dojście do siebie – grzmiała opozycja.
Najgorsze było to, że obywatele przestali rozumieć zachodzące zmiany i uczyć się nowych, użytecznych zachowań.
– Stajemy się społeczeństwem debili. Ludzie przestali cokolwiek rozumieć, wrócił wtórny analfabetyzm, kiedy człowiek czytając zwykły prosty tekst w gazecie niewiele z niego rozumie. On wciąż wierzy rządzącym – Erazm, zazwyczaj wyważony w ocenach i wypowiedziach, tym razem był nad wyraz krytyczny.
– Ludzie przestali czytać teksty inne niż te zamieszczane na ekranie smartfona – zgodziłem się z nim.
Zwiesiliśmy głowy, zgasł w nas zwyczajowy optymizm.
Odc. 20 Szalony dzień Salomona
Dochodziła godzina ósma rano. Salomon Ircha budził się z najwyższym trudem. Bał się, że zanim postawi nogi na podłodze, znowu zaśnie. Nastawił budzik na stan drzemki. Ilekroć wyciągał rękę, aby go wyłączyć na kolejne pięć minut, miał wrażenie, że wydłużała mu się ręka.
Siedząc już na krawędzi łóżka, czuł niezwykły ciężar ciała. Usiłował powstać, w końcu udało mu się stanąć na nogi. Z trudem ściągnął górną część piżamy i zobaczył zwały tłuszczu na brzuchu. Widział je już wcześniej, ale nie były tak przerażające. Karząc się, szczypał się w gniewie, w końcu uspokoił się.
Słuchał głosów dochodzących z zewnątrz. W zaroślach nad strumieniem kilkakrotnie odezwał się kos, wydając z siebie głos zarzynanego koguta. Potem nastąpiła cisza. Po drugiej stronie pokoju, na chodniku prowadzącym do klatki schodowej, ktoś głośno rozmawiał. Salomon podszedł do okna, uchylił je i popatrzył w dół. W zasięgu wzroku nie było nikogo oprócz małego, długowłosego psa, kuśtykającego ze zwieszonym łbem.
– Szalony dzień – pomyślał mężczyzna, odchodząc od okna.
Ledwie to uczynił, usłyszał słowa przypominające modlitwę; jakaś kobieta żarliwie modliła się o łaskę dla człowieka skazanego na śmierć. Głos ustał, kiedy na wewnętrznej drodze osiedla pojawiła się wielka śmieciarka, z dwoma ponurymi mężczyznami o twarzach terrorystów, przewiązanymi w pasie żółtymi odblaskowymi szarfami.
Włączył radio, aby posłuchać wiadomości. Był piątek, trzynastego lipca.
– Prognoza pogody jest niekorzystna – zapowiedział dziennikarz. – Do końca dnia powietrze będzie ciężkie, wilgotne, wyładowane elektrycznością, w dodatku będzie zimno. Najwyższa temperatura wyniesie zaledwie trzynaście stopni. Przewidujemy apokaliptyczny dzień. Na niebie i ziemi pojawią się złowieszcze znaki, świadomość ludzka zostanie zaburzona. Wiele osob nie będzie w stanie odróżnić fikcji od rzeczywistości. Są to efekty załamania klimatycznego, pogłębiającej się depresji oraz coraz powszechniejszego stosowania środków regulujących świadomość i samopoczucie.
Tego dnia liczba „trzynaście” przewijała się przez wszystkie wiadomości telewizyjne i radiowe. W renomowanym hotelu Victoria w Doradzie, w pokoju numer trzynaście, znaleziono ciało mężczyzny o tak bardzo pomarszczonej skórze, że nie można było rozpoznać rysów twarzy. Z dowodu osobistego wynikało, że miał on dopiero czterdzieści trzy lata. Wezwano policję.
– Nieboszczyk wyglądał tak przerażająco, że wyszedłem z pomieszczenia, aby się uspokoić, choć niejedno widziałem już w życiu – opowiadał policyjny detektyw. Kilka dni później na jego twarzy pod oczami pojawiły mu się liczne zmarszczki.
– Bardzo się zestarzał, wygląda prawie jak jego ojciec – martwiła się żona. – To przerażające.
Tego dnia w Omerni popełniło samobójstwo osiem osób, przeważnie byli to ludzie w pełni sił.
– To był niesamowicie ciężki dzień – zanotował Salomon w notatniku osobistym.
Nad ranem media podały, że dzień trzynastego lipca był o godzinę krótszy. Brzmiało to jak żart lub absurd, ale informacje meteorologiczne nie pozostawiały wątpliwości. Doba trwała dwadzieścia trzy godziny; o godzinie dwudziestej trzeciej wskazówki zegarów przeskoczyły o jedną godzinę do przodu. Nikt nie umiał wytłumaczyć niezwykłej anomalii czasowej.
Odc. 21 Instrukcje przetrwania kryzysu
Kolejne dni lipca upływały pod znakiem niepewności i pogarszania się sytuacji w kraju i na świecie. Wiadomości o przeciągającej się wojnie za granicą, szalejąca inflacja, wreszcie odnawiająca się epidemia agresywnego wariantu wirusa Quagga wywołała panikę w kraju.
– Jak żyć?- pytali mieszkańcy Dorady, stolicy i największego miasta Omerni, zatrzymując się na ulicy i patrząc z rozpaczą w niebo. Bezradność ujawniała się w każdym miejscu i w każdym czasie. Wszyscy oczekiwali pomocy.
– Co za ludzie! -zżymał się premier, zwracając się do swego gabinetu. – Czy oni kiedykolwiek się usamodzielnią? Są nieporadni bardziej niż ślepe szczeniaki. Poprzednie rządy psuły społeczeństwo i teraz my musimy to naprawiać. Na szczęście wiemy jak to uczynić.
Rząd interweniował na wszystkich frontach. W specjalnym programie telewizji państwowej „Tuba TV” premier Leon Chudy co dwa dni udzielał informacji, jak radzić sobie w kryzysie, przede wszystkim z inflacją.
Wejście premiera w towarzystwie przewodniczącego partii rządzącej Hugona Kmity na salę konferencyjną wywołało entuzjazm. Ludzie wstawali i bili brawo. Wołano: Niech żyje Leon, niech żyje Hugo!
Premier uciszył tłum ręką i przemówił.
– Nie mamy skomplikowanej recepty. Jest prosta, ale skuteczna: odżywiać się i żyć oszczędnie, wybierać i kupować tańsze produkty żywnościowe, najlepiej dzień lub dwa przed datą przydatności do spożycia. Jest szansa, że będą wówczas przecenione. Mam dużą rodzinę i sam tak kupuję. Możecie mi wierzyć, wiem, że nie jest wam łatwo. Ważne, aby kupować mniej i jeść mniej. To wspaniała okazja do odchudzania się, ponieważ mamy w kraju wielkie problemy z nadwagą. Otyłość jest nie tylko niezdrowa ale i nieestetyczna. Popatrzcie na mnie.
– Czy moja szczupłość i zdrowa cera wam nie imponują? – premier wyprostował się, przetarł okulary i wyciągnął z kieszeni małe lusterko, aby się w nim przejrzeć. Jego naturalność została przyjęta z uznaniem. Brawa trwały nieprzerwanie, dopóki premier nie podniósł ręki i nie uspokoił audytorium.
– Mówiąc szerzej, widzę kryzys jako okazję do realizacji wspaniałych przedsięwzięć. Sam zwijam się jak w ukropie, sprzedaję ziemię, buduję domy, kupuję akcje, bo wiem, że jutro będzie już drożej. Trzeba iść z prądem wydarzeń. To jest tak ekscytujące.
– A jak pan widzi zimę, kiedy pojawią się mrozy?
– W zimne dni ubierajcie się ciepło. Pamiętajcie szczególnie o głowie, ponieważ mózg pochłania najwięcej energii, a wyziębiona głowa to prawdziwe nieszczęście. Gorzej niż przemarznięte kolana albo łokcie. Zalecam też, aby nie wychodzić z domu bez potrzeby, a po domu nie ruszać się nadmiernie, organizm będzie wydatkować wtedy mniej energii.
Odc. 22 Upadek Juliana Malaparte
Całą historię opowiedział mi Salomon. Julian był mieszkańcem osiedla Aura, dziwakiem, utrzymującym, że spełnia się w różnych wcieleniach, podlegając nawet teleportacji. Salomon przybył do jego domu wezwany przez sąsiadów, którzy słyszeli, że w mieszkaniu Juliana dzieje się coś niezwykłego.
Julian włączył czajnik, aby zagotować wodę na herbatę. Żona zwróciła mu uwagę, że przeszkadza jej w oglądaniu filmu w telewizji. Wtedy się wściekł. Rzucał się na wszystkie strony, przeklinał, powtarzając uparcie „Kurwa mać”. Salomon obserwował go z bezpiecznej odległości. Julian szarpał się i rzucał. Wyzywał rodzinę, że uniemożliwia mu normalne życie. Narobił rabanu, krzyczał:
– Muszę wyrwać się z tego piekła niemocy, a wy mi to umożliwiacie! Po co ja tu jestem? Przeszkadzam wam! Jestem tu potrzebny jak piąte koło u wozu! – Idę się powiesić – oświadczył w końcu. – Zrobiło to przede mną wiele innych osób, teraz nadeszła moja kolej.
Wyszedł z domu jak stał, w koszulce letniej i krótkich spodenkach, założył tylko stare sandały i letnią czapkę z daszkiem. Przepadł jak kamień w wodę.
– To jego koniec – orzekła rodzina.
Znaleziono go po dziesięciu dniach na drugim końcu miasta w przytułku dla obłąkanych. Miał podkrążone, półprzytomne oczy, był zaniedbany. Miał brodę i wąsy, trudno było go poznać. Stracił pamięć. Pracownicy przytułku mówili, że chodził po okolicy w poszukiwaniu zaginionego życia.
– Ukrzyżujcie mnie! – to były jego pierwsze słowa, kiedy go zabierano.
– Ten człowiek jest w głębokiej depresji. Trzeba go leczyć – oświadczył lekarz wezwany do przytułku. – Nie dziwni mnie to, mamy teraz wiele takich przypadków. Ludzie po prostu nie wytrzymują napięcia i niepewności.
Odc. 23 Wybuch słońca
Dzień eksplodował słońcem. Trwało to dwadzieścia sekund, nie więcej, eksplozja na niebie przypominała dwa rozciągnięte, walczące ze sobą monstrualne koty, rude do szaleństwa. Potem nastąpiła szarość, słońce skryło się za chmurami. Zdałem sobie sprawę, że to poetycka wizja wszechświata. Zatopiłem się w sobie, w głębinach wspomnień. Postanowiłem przeżyć dzień wspomnieniami.
Pierwsze dotyczyło młota pneumatycznego. Wczoraj, pracowałem młotem pneumatycznym rozbijając schody prowadzące do ogrodu. Była to konstrukcja zbrojona, jeszcze z czasów despocji, kiedy krajem rządzili ludzie łysi, krótko strzyżeni, prości jak drut, boleśni jak ostatnie życzenie wisielca, zrośli plecami ze Wschodem. Myślałem, że pod schodami ukryty jest bunkier przeciwpancerny, ale odkryliśmy tylko sztaby żelaza, rury i inne elementy zbrojeniowe. Chciałoby się powiedzieć kłębowisko żmij, wyszło kłębowisko metalu.
Wieczorem poznałem, co to znaczy cios w serce. Zadali mi go piłkarze, banda osiłków, pełni dobrych chęci, krótko strzyżeni, jeden łysy, jeden z kokiem na głowie. Naprzeciwko nich stanęli wyuzdańcy, tak ich nazwałem, choć na takich nie wyglądali. Byli lepsi, szybsi i sprytniejsi. Zbijali piłkę tak potężnie, że widzowie kulili się z przerażenia.
Praca z młotem nie wyszła mi na dobre. Ręce tak mi się rozwinęły, że wyglądam jak krab z potężnymi odnóżami. Ukryłem je pod koszulką. Na badaniach okresowych lekarka popatrzyła na mnie, była tak zdumiona, okulary spadły jej na podłogę, szybko je podniosła.
– Pański regularny tułów wygląda jak przyczepiony do potężnych kończyn. Czy pan pracuje przy młocie pneumatycznym?
Trafność jej obserwacji wyprowadziła mnie z równowagi.
– Nie, pani doktor. Dużo gram w domino, przez co rozwijam się nierównomiernie.
Zaśmiała się a ja płakałem. Zrekompensowałem to wieczorem po wykonaniu sobie kilku kolorowych zdjęć w stroju sportowym. Sprzedaję je przez Internet. Zawsze marzyłem, jak twórczo wykorzystać moje ciało. Stałem się celebrytą. Czuję, że żyję.
Odc. 24 Nadzieja zwycięstwa
Czasy są trudne. Trwa wojna, ludzie giną na ulicach i w domach. Telewizja pęka w szwach od bolesnych wiadomości. W kraju na południu szaleją nawałnice. Covid uległ metamorfozie i objawił się w numerowanej wersji Omikron, najbardziej płodnej i zaraźliwej. Ludzie znowu chorują jak chomiki przebudzone w zimowej śnieżycy i wypędzone przez zły los w poszukiwanie ciepła i radości. Ogarnęło mnie zwątpienie we wszystko, co chodzi nogach i porusza na gąsienicach, głośno przelatuje nad głową, nadmiernie grzeje lub ziębi.
W chwili największego zwątpienia w ludzkość, klimat i pogodę, a nawet w życie, zadzwoniłem do Erazma. Opowiedziałem mu historię moich zmagań z młotem udarowym i schodami. Wysłuchał mnie uważnie. Odpowiedział jasną rekomendacją:
– Weź się znowu za młot. To ci dobrze zrobi.
Erazm ma moc przekonywania. Coś we mnie wstąpiło. Poczułem się zwycięzcą, nie wiedząc jeszcze, co i jak będę zwyciężać. Wziąłem młot to ręki, najcięższy, jaki miałem, dziesięciokilogramowy. Przywiązałem się do niego, abym nie odleciał przy silniejszym uderzeniu. Wysłuchałem wiadomości politycznych i to mnie poruszyło. Wyszedłem na dwór. Szukałem obiektu, w który mógłbym uderzyć. Wstąpił we mnie terminator. Czułem głęboką potrzebę eliminacji zła.
Odc. 25 Wiec
Nie przeszedłem więcej niż trzysta metrów, kiedy zobaczyłem zgromadzenie ludzi o niwelowanych twarzach. Podszedłem do nich. Był to wiec agitacyjny. Przemawiał mały wyblakły brzuchal.
– Kto to jest? – zapytałem. Wydawał mi się znany a zarazem obcy.
– To Hugo Kmita, zwany także Kacykiem, przewodniczący Ruchu Trzymania Społeczeństwa w Ryzach, działającego pod hasłem „Damy wam popalić”. Nazywali siebie miłosierną władzą, dawcami szczęścia, ale ich przeciwnicy nazywali ich palantami.
– To ohydne zachowanie – komentowali zwolennicy Hugo Kmity.
Hugo stał na podwyższeniu w otoczeniu wiernych szeregów Ruchu Trzymania Społeczeństwa w Ryzach odseparowanych od tłumu mieszkańców miasta przez policję. Siwy i uroczo brzuchaty, silny jak biblijny Matuzalem, szemrał jak strumyczek. Mówił o sprawach ważnych i tajemniczych, wrogach ojczyzny, pieniądzach, których nie ma, mimo że są, o empatii dla LGBT i przyjaźni dla Unii Kontynentalnej, o wojnie, węglu, niepokojach i radościach obywateli oraz opozycji nieżyczliwej, gorszej niż zwierzęta.
– Nie chcą nam pomoc, a przecież świętą zasadą rządzenia jest, że opozycja wspiera rząd, przejmuje się jego trudną rolą, jest mu życzliwa, tym bardziej, że rząd nie depcze jej po palcach, nie pluje w twarz, nie wyzywa od półgłówków i nie grozi więzieniem.
Chciałem podejść bliżej Kacyka, ale mnie nie dopuszczono. Podjechała do mnie policjantka na wielkim koniu z przezroczystymi klapkami na oczach i huknęła do mnie:
– A wy dokąd?
– Chcę podejść bliżej przewodniczącego Kmity. Posłuchać, co mówi.
– Udział w wiecu jest zarezerwowany wyłącznie dla obywateli życzliwych władzy. Nikt obcy nie może w nim uczestniczyć. Takie mają zasady. Jeśli ma pan pytania, proszę przekazać je korespondencyjnie panu Kmicie.
Odc. 26 Leśna abstrakcja
Po południu robię sobie przerwę w pracy, wychodzę z domu. Las brzozowy. Znam go jak własną kieszeń. Idę przed siebie. Nieoczekiwanie nogi odłączają się ode mnie i schodzą na boki. Tułów wisi w powietrzu. Obserwuję wszystko uważnie. Układ jest nietypowy, wydaje mi się wręcz oryginalny. Aż do absurdu, myślę.
– Stójcie! Co robicie?- zbieram się w sobie i krzyczę do nóg.
Zatrzymują się posłusznie. Chcę im wydać polecenie powrotu, kiedy nagle odczepiają się ode mnie ręce i odchodzą na bok. Nie mogę poświęcić im uwagi, ponieważ nad laskiem przelatuje z hukiem samolot. Obserwuję go. Myślę, że mnie fotografuje. Odrzucam ten pomysł. To nie samoloty ale drony robią zdjęcia, wyjaśniam sobie. Po minucie samolot znika. Robi się tak cicho, że słyszę skrzypienie myśli. To moja głowa, myślę. Chyba nie naoliwiłem sobie mózgu. Jest to logiczne wytłumaczenie, ale jakoś mnie nie przekonuje.
Po krótkim wahaniu postanawiam namalować leśną scenę z moim udziałem. Jest fascynująca. To czysta abstrakcja, myślę: tułów wiszący w powietrzu, nogi stojące po bokach, nad nimi ręce wykonujące jakieś gesty. Do tego skrzypienie w głowie. Wszystko jest w kolorach z wyjątkiem skrzypienia.
Przede mną pojawiają się sztalugi, farby i pędzel. Chyba sam je wyczarowałem. Wobec odłączenia się rąk, trzymam pędzel w ustach ściskając go zębami. To mnie przyprawia o dreszcz ekscytacji. Podoba mi się to uczucie. Malowanie idzie mi powoli ale dobrze. Podejmuję postanowienie: kiedy ukończę ten obraz, sprzedam go i kupię sobie nowy rower i prawdziwe rękawice bokserskie. Zawsze o nich marzyłem. Mam sąsiada, który się nade mną znęcał, kiedy byłem mały. Nie zapomniałem tego. Przywalę mu, obiecuję sobie. Mimo pewnej niekompletności czuję się wyśmienicie.
Odc. 27 Odlot
Życie na planecie kończyło się. Trwały mordercze upały, niekończące się susze, nawałnice, huraganowe wiatry. Dzień był ciężki. Julian Malaparte, mieszkaniec osiedla Aura, mówiący o sobie, że dobrze realizuje się w różnych wcieleniach, podjął decyzję:
– Przestaję myśleć. Kieruję się tylko intuicją. Działam spontaniczne, robię to, to co akurat przychodzi mi do głowy.
Wstał z fotela, przebrał się i wyjechał do zbiorczego punktu odlotowego. Segregacja chętnych do odlotu nie trwała długo. Stosowano uproszczenia, nie było czasu na pełne procedury emigracyjne.
Odlot na Trzynastą Stację Kosmiczną miał nastąpić za kilka godzin. System kwalifikujący był w pełni zautomatyzowany. Wszystko wykonywały roboty. Juliana zaliczono do kategorii osób zdatnych do przesiedlenia z ograniczeniami.
– To nic poważnego – mruknął robot Klepsydra, patrząc mu w oczy.
Julian wszedł do korytarza. Przechodząc przez kolejne bramki uzyskiwał informację głosową, dokąd ma iść. Minął trzy bramki zanim trafił do sali odpraw. Siedząc, czuł jak zasypia. Wiedział, co się stanie. Pasażerów transformowano w pakiety wysyłkowe o wymiarach odpowiadających pojemności ciała pozbawionego płynów organicznych. Płyny wysyłano osobno. Wszystko było doskonale zsynchronizowane.
Obudził się po dwóch miesiącach od przybycia na stację kosmiczną. Tak mu powiedziano. Czuł się dziwnie, ale stopniowo odzyskiwał władzę i zmysły. Ważył o połowę mniej.
– To zajmie panu jeszcze kilka tygodni, wszystko jest jednak na dobrej drodze – słyszał to kilka razy.
Był dobrej myśli. Pomyślał, że powinien zaprzyjaźnić się z innymi pakieciarzami. Widział przez szybę ludzi poruszających się na otwartej przestrzeni przed budynkiem. Wszyscy chwiali się jak na wietrze. Scena wydała mu obca jak i całkiem naturalna. Miał wrażenie, że jest w tym samym miejscu, tylko w innym otoczeniu. Poczuł dreszcz chłodu.
– To nowa rzeczywistość albo jakieś oszustwo – pomyślał.
Odc. 28 Władza
Jestem na Placu Zebrań Ludowych.
– Lud to my – słyszę krzyki.
Nie wiem kto krzyczy, ale czuję w sobie drżenie. Na podwyższeniu stoi nieznana mi postać. Starszy mężczyzna, rozwichrzone włosy, raczej wątły, ale silne ramiona. Potężny palec jego prawej ręki wskazuje w kierunku zgormadzonych. Coś mówi głośno, potem krzyczy. Na twarzy widać wysiłek, ale jego głos nie dociera do ludzi zgormadzonych na placu.
– To chyba Pan Bóg – informuje mnie kobieta stojąca obok. Obracam się w jej kierunku, widzę że ma siwe oczy i włosy. – W kościele ksiądz proboszcz zapowiadał, że dzisiaj na wiecu usłyszymy dobre nowiny. To na pewno pan Bóg, tak jak mówił ksiądz proboszcz – jej siwe, poważne oczy płoną rozpalone wiarą. Czuję to. Kiedy na chwilę ogień w nich zanika, przeglądam się w jednym z nich, konkretnie w lewym. Widzę, że mam włosy w nieładzie, więc je poprawiam. To mnie nieco uspokaja, bo czułem się jakiś roztrzęsiony.
Kiedy mówca w końcu przebija się do tłumu ze słowem dobrej nowiny, podchodzi do niego niezbyt imponujący wzrostem brzuchaty mężczyzna. Jest blady, jakby ktoś go bardzo wystraszył. Myślę, że mogła to być policja, widziałem jak go otaczali, kiedy wysiadł z samochodu i szedł w kierunku mównicy.
– To Hugo Kmita. On jest najważniejszy, rządzi krajem. To mądry i silny człowiek, przepadam za nim – informuje mnie niewiasta.
Hugo podchodzi do Boga i bezceremonialnie odsuwa go na bok.
– Nikt oprócz mnie nie ma prawa tutaj występować. Nie dopuszczamy do głosu osób obcych. Mamy własne prawa. Nikt nam nie odbierze naszej suwerenności, a są zakusy w tym kierunku. Pan zapewne z Unii Kontynentalnej. Od razu wyjaśnię, że nikt nie będzie nas pouczać, co nam wolno, a czego nie wolno. To my będziemy decydować o węglu, gazie, ropie naftowej, inflacji, uciekinierach, sądach i w ogóle.
Jego słowa onieśmielają mnie. Ja tak mocno nie myślę. Obracam się w kierunku niewiasty i widzę w jej oczach uwielbienie dla mówcy.
– Pan Kmita ma rację. Nikt nie będzie narzucać nam swojej woli, w niczym. Żadna Unia Kontynentalna. Mogą sobie mieć cukier trzcinowy, ale nie z buraka cukrowego. Ten cukier jest nasz.
– Ale nie ma go w sklepach – wyjaśniam.
– Złodzieje i spekulanci go rozkradli. Sytuacja z cukrem i cenami zmieni się, kiedy nadejdą deszcze. Premier Chudy mówił, że już niedługo.
– A jeśli nie nadejdą? – pytam zdecydowanie.
– To nie ma znaczenia, pan Kmita jest z nami. On zawsze coś wymyśli. Ja wierzę w niego a nie w Unię Kontynentalną. Oni są inni. Ich Bóg każe kochać każdego bliźniego, na przykład takiego LGBT. Toż to obraza i skaranie boska. To nie dla mnie.
– Nie rozumiem jej, ale taki jest świat, na którym żyjemy – myślę. – Niezrozumiały. – Przeklinam dla pewności, aby strząsnąć z siebie niezadowolenie. Każdy dzisiaj klnie, węgiel nie węgiel, wojna nie wojna, cukier nie cukier.
Odc. 29 Hugo i klatka
Jestem na wiecu Hugo Kmity. Zastanawiam się, czy ma on na imię Hugo czy Hugon i jak to się odmienia przez przypadki. Również dlaczego nazywają go Kacykiem. Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Mówię sobie, tak czy inaczej, pies z nim tańcował.
Hugo prorokował, zachwalał i obiecywał. Padały słowa gorące jak węgle: czarne złoto, gruszki i owoce egzotyczne tanie jak barszcz, gałęzie wierzby do wyrobu fujarek, regularna poprawa pogody, ciepła zima i chłodne lato, umiarkowane ale regularne opady, w końcu powszechne szczęście. Z podwyższenia rozdawał błogosławieństwa, ludzie czerpali z nich otuchę pełnymi rękami.
– Bierzemy na zapas. Nigdy nie wiadomo, jak sytuacja się rozwinie – pocieszali się wzajemnie.
Kiedy opuszczał wiec, jakaś starsza kobieta schwytała jego dłoń, aby ją całować. Dłoń wyrwała jej się sprzed ust. Była śliska jak piskorz. Po tym incydencie Hugona natychmiast otoczyła go policja. Chwilę potem widziałem go niesionego na noszach.
– Ten człowiek ledwie chodzi, ale wciąż przemawia, choć coraz słabiej. Mam nadzieję, że znów go nakręcą w szpitalu – życzył mu jakiś mężczyzna.
Kiedy Kmita odjechał już do szpitala, przypomniałem sobie młot; wciąż trzymałem go w ręce. Narzędzie wskazało mi cel. Była to wielka klatka, która osaczyła społeczeństwo groźbami, węglem, zimą, suszą, niegodziwością wrogów rewolucji oraz obietnicami rozwiązania wszystkich problemów. Zdziwiłem się, że wcześniej tego wszystkiego nie zauważyłem. Podszedłem do klatki, aby zadać jej pierwszy cios młotem w celu destrukcji. Uderzyłem lecz trafiłem w próżnię. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie ma czego rozwalać, bo wszystko się sypało. Klatka murszała w przyśpieszonym tempie.
Odc. 30 Wojna szaleńca ze złem
Julian Malaparte, człowiek o wielu wcieleniach, stał przy krawędzi osiedlowej ulicy i patrzył w górę. Miał wzrok pomyleńca, wyraz zatwardziałości na twarzy, a na głowie jakąś mierzwę zamiast równo przyciętych i zaczesanych włosów. Z plecakiem na grzbiecie wyglądał jak szalony królik wybierający się w niekończenie daleką podróż.
– Wypowiedziałem wojnę wszystkim i wszystkiemu: samej wojnie, głupocie, niegodziwościom władzy, czasowi, który ucieka szybciej niż powinien. Walcząc z czasem staram się kontrolować każdą minutę mego życia. Jestem świadomy, co w danej chwili robię, a co powinienem robić. Przede wszystkim uważnie obserwuję otoczenie.
– Co w tym jest nadzwyczajnego? Każdy to robi?
Julian zignorował moje pytanie.
– Opowiem ci, jakie poczyniłem obserwacje. Wczoraj uczestniczyłem w spływie kajakowym. Płynąc, koncentrowałem się na wodzie, dnie rzeki i brzegach. Zaskoczyła mnie panująca wokół cisza. Na poprzednich spływach widziałem i słyszałem ptaki i owady oraz słyszałem piski jakichś żywych istot w trzcinach. Tym razem nic, cisza jak w niemym kinie, w którym przed oczami przewijają się tylko obrazy. Wyciągnąłem wnioski: dzika przyroda już nie istnieje, w każdym razie nie nad rzeką, którą płynąłem. To co widzieliśmy, to były tylko pozory pełnej dzikości. Nie było to miłe.
Następnego dnia Julian wybrał się nad jezioro Głębokie. Było gorąco, więc ze wzmożoną przyjemnością pływał, kilkakrotnie wracając do wody. Po powrocie do domu położył się na tapczanie. Ogarnęła go niewysłowiona radość. Prądy i strumienie rozkoszy pływały w jego ciele we wszystkich kierunkach, jak wcześniej on sam w jeziorze. Po przebudzeniu się, opowiadał swoje wrażenia.
– Znalazłem się w raju. Przeżyłem swoje najlepsze wcielenia. Najpierw poczułem się rybą, poruszałem płetwami, czując niebywałą rześkość wody. Głowa mi się wydłużyła, usta powiększyły, czułem wewnątrz pęcherz pławny. Kiedy wypełniało go powietrze, zbliżałem się do powierzchni wody, aby przeglądać się w błękicie nieba. Byłem w takim stanie uduchowienia, że nie chciało mi się jeść ani pić. Nie rozumiałem, dlaczego ludzie wciąż mówią o potrzebie picia.
Odc. 31. Ptak i pies
Po wyjściu z wody i osuszeniu się poczułem się ptakiem. Leciałem nisko nad ziemią, przyglądając się wszystkiemu, co się rusza. W cieniu pagórka zobaczyłem kilka przepięknych robaków, moich ulubionych, oraz złote ziarna pszenicy, też nie do pogardzenia w chwili głodu. Zdecydowałem się nie atakować robaków. W takim dniu każdy, nawet najmarniejsza żywa istota, nadająca się do spożycia przez istotę stojącą wyżej w linii pokarmowej, powinna odczuwać rozkosz. Kontynuowałem lot. Rozkładałem i składałem skrzydła wykonując akrobacje, jakich nie powstydziłby się jastrząb ani koliber. Była to szalona kombinacja, reklamowana w mediach rolnych, leśnych i jeziornych.
W końcu poczułem się psem, krótkowłosym, czarnym jamnikiem, szlachetnie urodzonym. Moją matką była Królewna Soraya a ojcem Cesarz Aspazjan. Miałem to zapisane w metryce urodzenia. Czułem się arystokratycznie, tytułowano mnie Czarnym Księciem. Inne zwierzęta podchodziły do mego tronu, dla żartu nazywałem go legowiskiem, i składały mi życzenia z okazji urodzin. Miałem zaledwie dwa lata. Eh, cóż to za piękny wiek! Przyniesiono mi tyle kości w upominkach, że musiałem połowę oddać na przemiał na mączkę kostną, pokarm dla biednych psów i kotów w krajach, gdzie nikt nie darzy zwierząt uczuciem. Był to mój wkład w szerzenie miłości i przyjaźni między gatunkami.
– Precz z wojną, głodem i niesprawiedliwością. Wszyscy jesteśmy sobie równi: ludzie, psy, koty, krowy, owady, robaki, ryby, nawet ameby. Niech żyje przyjaźń, podróże egzotyczne i świeże żarcie dla wszystkich! Precz z suszą, głodem, huraganowymi wiatrami i wojną! Precz, precz, precz!
Kilka dni później na zebraniu przy krawężniku mieszkańcy osiedla Aura mówili, że były to najciekawsze wcielenia Juliana Malaparte w ostatnich dwóch latach.
Odc. 32 Rio Grande (nowa poszerzona i zmieniona wersja opowiadania)
W dziesiątą rocznicę Wielkiej Suszy rzeka Rio Grande była na ustach milionów obywateli kraju. Fantazyjnie spękana powierzchnia jej dna stała się symbolem piękna, wielką atrakcją turystyczną. Kolory dna zmieniały się w zależności od pory dnia i pogody. Upały nikomu już nie przeszkadzały, dzięki inżynierii genetycznej organizmy ludzkie dostosowały się do wysokich temperatur.
Na południowym, wysokim brzegu rzeki organizowano co dwa lata Festiwal Zakochanych. Uczestnicy przybywali ze wszystkich stron kraju awionetkami, helikopterami, motolotniami, balonami, latającymi taksówkami i innymi środkami lokomocji. O godzinie piątej po południu, trzymając się za ręce stawali nad wielką rozpadliną, czule się obejmowali, wzdychali i całowali oblizując spierzchnięte od upału wargi.
– Za nami miasteczko różnokolorowych namiotów, nad nami setki balonów z turystami. Ludzie kochają to miejsce. To niezwykła uroczystość. Panuje powszechne wzruszenie – komentował reporter stacji telewizyjnej Rio Grande.
Uroczystości festiwalowe powiązano z obserwacją zjawisk ziemskich i atmosferycznych. Od rana do wieczora ludzie obserwowali zaschłe dno rzeki i okolice oczekując na niezwykłe zdarzenia. Obserwacje przerywały komunikaty przekazywane przez megafony. Kiedy ogłoszono, że obraz „Milczenie Rio Grande” wystawiony na sprzedaż w Domu Aukcyjnym Sotery uzyskał zawrotną cenę pół miliarda dolarów, wybuchły brawa.
Wieczorem pierwszego dnia festiwalu upał zelżał o ćwierć stopnia Fahrenheita, ze szczelin dna rzeki zaczął wydobywać się z sykiem gaz. Miał połyskliwy, bladożółty kolor i wydzielał woń pieczonych gruszek. W powietrzu krążyły słowa: piękno, miłość, porządek, .
Następnego dnia w tym samym miejscu pojawiła się tęcza pulsująca kolorami. Trzeciego dnia pojawiała się w dnie rzeki wielka dziura i wyłonił się z niej szkielet dinozaura. Uczestnicy niezwykłego spektaklu powstawali i na stojąco bili brawo. Zdjęcia dinozaura obiegły świat, w telewizji komentowano:
– To wielkie odkrycie archeologiczne. Nigdy jeszcze nie widziano dinozaura zachowanego w tak znakomitym stanie.
Czwartego dnia na północnej stronie wyschniętego koryta rzeki pojawiły się fragmenty wielki, pogmatwanego składowiska szmat, odpadów plastikowych i zużytych opon. W ciągu kilku godzin zorganizowano wykopaliska i ustawiono tabliczkę: „Stanowisko Robocze Młodych Archeologów z Sacramento”. „Archeologia to nasza przyszłość” głosiły plakietki na kombinezonach studentów i pracowników naukowych. Wkrótce obok wykopaliska zorganizowano Przenośne Muzeum Klimatu, Wody i Cywilizacji. Dyrektor i załoga muzeum publicznie dyskutowali potrzeby i zadania.
– Musimy stworzyć pełną dokumentację cyklu przemian rzeki, od jej narodzin, i zapisać ją w hologramie.
– Najważniejsze to zapewnić muzeum rodziców chrzestnych, ludzi którzy będą nas wspierać swoim autorytetem, duchowo i finansowo. Mam nadzieję, że będzie to prezydent państwa i pierwsza dama. Liczę na to, że nadadzą oni Rio Grande tytuł Rzeki – Bohatera.
– Jaki jest prawny stan rzeki? Do kogo ona właściwie należy? Czy mamy przekonujące dowody na istnienie świadectw własności?
– Mnie martwi, że w muzeum będzie znacznie bardziej gorąco niż na zewnątrz. To nie będą warunki sprzyjające pracy i zwiedzaniu.
– Nie martwmy się o to. W drodze są już specjalne kombinezony ochronne używane z w lotach międzyplanetarnych, gdzie z kolei jest potwornie zimno.
Do Muzeum Klimatu, Wody i Cywilizacji dodano wkrótce Muzeum Pamięci Narodowej. Organizowano tam spotkania i debaty publiczne. Na wielkiej sali konferencyjnej i w kuluarach dzień i noc toczyły się ożywione dyskusje. Najbardziej aktywni byli ludzie młodzi. Zadawali tysiące pytań. Jedynym ograniczeniem był zakaz używania wulgarnych słów.
– Jak wygląda klimat, który kiedyś nazywano normalnym?
– Czy przyroda jeszcze istnieje?
– Czy można rozpatrywać mądrość jednostki, pojedynczego człowieka, w kategoriach mądrości zbiorowej, społeczeństwa i ludzkości?
– Czy nadal potrzebna jest nam woda skoro mamy już jej pierwsze substytuty?
W sali zabaw odbywały się spotkania przeznaczone dla najmłodszych i ich opiekunów.
– Co to jest kolor zielony? – pytały dzieci. – To pytanie padało najczęściej.
Skacząc radośnie na przenośnej trampolinie razem z rodzicami i babcią mały chłopczyk powtarzał pytanie:
– Jak wygląda ptak albo dzikie zwierzę? Czy wyście je widzieli?
– Ptak, zwierzę, owad to stare pojęcia. Żyjemy w innych czasach, w epoce abstrakcji. Nie warto wracać do przeszłości – odpowiedziała matka, wysmukła kobieta z bladymi policzkami. Kiedy synek obrócił głowę w jej kierunku przerywała skakanie, aby ze srebrnej tubki wycisnąć na małe podręczne tacki cztery porcje uniwersalnej pasty odżywczej „Substraty Egzotyki Rio Grande”. Zbliżała się pora posiłku.
Odc. 33 Wojna. Świat się podzielił w sprawie wojny, większość jest jej przeciwna, nieliczni, w tym mieszkańcy wysp gorących jak lawa, są za. Kiedy wojna wybuchła, Wielkorządca Wasyl Ibragim i generałowie stojący z czapkami w ręce zacierali ręce i obiecywali żonom i dzieciom wakacje pod palmami w tropiku, słodkie banany i soczyste owoce mango oraz wizytę na plantacji trzciny cukrowej.
– Tam gdzie wódki i likieru jest w bród – dodawali.
Mimo niepowodzeń Wielkorządca Ibragim nie upada na duchu i zasilany ideologią zwycięskich marzeń wciąż wysyła żołnierzy na front. Przedtem ich szkoli, jak bezpiecznie wejść na minę, czyli jak po wejściu na nią nie stracić rąk.
– To wielka sztuka umieć stanąć na minie. Nogi nie są tak ważne jak ręce, bo mamy już doskonałe protezy. Trzeba jednak zachować ostrożność, przede wszystkim prawidłowo minę rozpoznać. Jeśli jest to mina przeciwczołgowa, nie warto na niej stawać, bo nie wybuchnie, trzeba wjechać czołgiem lub innym pojazdem opancerzonym.
Poza tym uczy ich, jak kłamać wobec przełożonych kiedy robi się nieswojo, jak wysyłać pochwalne SMS-y pod ich adresem do wyższych władz, które organizują mięso armatnie dla armii oraz jak odróżnić autentyczne dzieło sztuki od falsyfikatu, kiedy wejdzie się do domu bogatego wroga.
– Zastanawiasz się wtedy, co pominąć, co zniszczyć, a co zabrać ze sobą. Do naszych czołgów przyczepiamy teraz specjalne siatki, w których możesz przewozić łupy wojenne, ale musisz o tym pamiętać. Taki czołg to prawdziwy rarytas na wojnie.
Odc. 34 Hodowca
Dzień się ślimaczył. Malaparte poruszał nogami tak wolno, że do południa doszedł zaledwie do drzwi mieszkania. Był to spacer „noga za nogą”, coraz bardziej powszechny w społeczeństwie, zwłaszcza wśród osób unikających wysiłku fizycznego. Aby nie umrzeć z nudów, idąc czytał powieść „Malowany Ptak”. Lektura nie sprawiała mu przyjemności, zamiast go przyśpieszyć, spowolniała powtarzającymi się fragmentami o okrucieństwie mieszkańców kresowych wsi nad małoletnim bohaterem.
Po przekroczeniu progu i zamknięciu drzwi, znalazł się na podwórku i skierował do klatki z królikami, znajdującej się za ogrodem. Szedł całą noc, do celu dotarł dopiero nad ranem. Odpowiadało mu to, ponieważ nie chciał budzić królika Adana.
Adan nie miał lekkiej nocy. Bojąc się, że zostanie napadnięty i zjedzony, spał z otwartym jednym okiem snem tak lekkim, że budził go szelest liści poruszanych wiatrem na jabłonce w ogrodzie. Dopiero nad ranem, kiedy promień słońca oświetlił klatkę, zamknął czuwające nieprzerwanie oko.
– Zmęczyło mnie to czuwanie we śnie. Nie chcę myśleć o tym, czy ktoś napadnie mnie w nocy czy nie. Co jest warte takie życie? – jęczał.
Po wypiciu resztki wody w miseczce stojącej w rogu klatki, Adan wrócił do formy. Obejrzał uważnie nogi przednie, potem tylne, oceniając, czy są w dobrej kondycji na wypadek, gdyby trzeba było uciekać. Były w porządku. Potem upewnił się, czy w skrytce służącej za spiżarkę jest dosyć wędliny. Uspokoił się, była dostateczna ilość. Pamiętał pytanie Malapartego:
– Po co ci ona?
– Jak przyjdzie tchórz, mój najbardziej zacięty wróg, to go zmylę. Podsunę mu wędlinę z dodatkiem strychniny, którą mi dostarczyłeś, aby raz na zawsze przestał się mną interesować. To głupie zwierzę i zeżre. Nie chcę żyć w wiecznym niepokoju o życie.
Odc. 35 Samotność
Mieszkanie miała duże, zasobne i widne: salon, sześć pokoi, dwa balkony, dwie łazienki. Salon zawieszony obrazami był największym pomieszczeniem, z oknami wychodzącymi na południe i zachód. Pozostałe pokoje nazywano sypialniami, nawet jeśli nie służyły nocnemu odpoczynkowi.
Pierwszy pokój zajmowała sama Leokadia Zamer, właścicielka mieszkania, doradczyni prezesa wielkiej międzynarodowej korporacji Seneka. W pokoju obok mieszkała niechodząca już ciocia, też Leokadia, kolejny zajmowała jej stała opiekunka. Czwarty pokój zamieszkiwał pies Obój i dwa koty Dziób i Rufa, znane z zamiłowania do żeglugi na jachcie pełnomorskim Zorza Poranna, gdzie przyszły na świat. Ostatni pokój zajmowały ptaki, kolorowe i jednobarwne, śpiewające arie wybitnych kompozytorów, jakich wyuczyła je śpiewaczka operowa, Lina Sokora, przyjaciółka Leokadii.
Trzy razy dziennie Leokadia udostępniała swój pokój na potrzeby toalety, higieny, przebierania oraz rehabilitacji ukochanej cioci. Z rzeczy osobistych Leokadia miała w pokoju tylko biurko, krzesło, komputer, książki na trzech regałach, sześć bibelotów w postaci figurek legendarnych kobiet starożytności oraz szafę wypełnioną w połowie ubraniami. Druga połowa szafy straszyła pustką; to w niej uwielbiały kryć się dzieci siostry Leokadii, rzadko odwiedzające ciotkę i cioteczną babcię, przekonane, że pustka zamieszkała jest przez dwa demony, dobry uosabiający ciotkę i zły, z natury i wyglądu podobny do ciotecznej babki.
Znana z pobożności Leokadia wierzyła w Boga ze strachu, że ją ukarze, jeśli nie będzie co najmniej raz w tygodniu wyznawać mu swoich grzechów i wyjaśniać, dlaczego nocą pożąda mężczyzny, nie jednego, lecz kilku, w tym prezesa wielkiej korporacji, któremu podlegała służbowo. Raz w czasie spowiedzi przyznała się spowiednikowi – zupełnie niepotrzebnie – do mrocznych, pełnych namiętności, cielesnych pożądań, i od tej pory nie mogła już wymówić się od relacjonowania mu szczegółów.
Po zakończeniu dobrym snem spokojnej niedzieli Leokadia wyszła rano w poniedziałek do apteki i już nie wróciła. Znikła jakby wyparowała. Aptekarka powiedziała policji tylko tyle, że zaginiona była u niej, odebrała lekarstwo i wyszła. Leokadia ubrana była wówczas w letnią sukienkę w kwiaty o kształcie i wielkości małego dzwonu kościoła, do którego uczęszczała w niedzielę, oraz pantofle letnie. Poza tym miała na głowie kapelusz słomkowy otoczony aksamitnym paskiem przedstawiającym miniaturowe zwierzęta schodzące z Arki Noego prosto do rajskiego ogrodu wypełnionego zapachem czerwonych róż, kwitnącego groszku i palonego drzewa sandałowego.
Dwa tygodnie później nad jeziorem Wróbla w szczelinie między dwoma osiedlami, jednym już gotowym, drugim w budowie, pojawiła się naturalnej wielkości statua kobiety. Jej twarz skierowana była ku wyspie położonej na środku jeziora, po którym pływały dzikie kaczki i łabędzie oraz dwa pelikany jakby zdzwione swoją obecnością w miejscu, gdzie z domu można było wyjść prosto na drewniany pomost na wodzie.
Nikt nie miał wątpliwości, kto stał na nadjeziornym piedestale. Postać kobiety odpowiadała w najmniejszym szczególe Leokadii Zamer. Obiekt zbadali detektywi zatrudnieni przez policję oraz trzej rzeczoznawcy sądowi. Statua wykonana była z substancji przypominającej ludzkie ciało, stosowanej do konserwacji pasażerów statków kosmicznych odbywających loty międzyplanetarne.
– Kobieta-posąg jest jak najbardziej naturalna. Jej ciało jest wypełnione substancją konserwującą, utrwalającą i ujędrniającą tkanki i kości. Wytwór reprezentuje najwyższy poziom sztuki balsamowania organizmu w celu zachowania go przy życiu w długim okresie czasu.
Opinia rzeczoznawców nie budziła wątpliwości, zgodnie podpisała się pod nią cała trójka.
Kiedy dotykano Leokadii, mrugała oczami połączonymi niewidzialnymi przewodami neuronowymi z powierzchnią ciała. Najczęściej uruchamiały ją dzieci, ptaki siadające na jej ramionach, oraz dorośli usiłujący sprawdzić, czy postać rzeczywiście mruga oczami.
– Czy ona coś mówiła? – pytała rodzina.
Wielu świadków pomnikowego istnienia Leokadii twierdziło, że mrugając oczami poruszała niekiedy ustami, uśmiechając się tak delikatnie, jakby coś ją łaskotało, nie wydawała jednak z siebie głosu.
W miesiąc po zniknięciu Leokadii, Bohdan Sapieha, notariusz, z którego usług korzystała korporacja Seneka, publicznie ujawnił jej testament. Zapis nie mógł być bardziej lakoniczny:
– Mieszkanie zapisuję w połowie cioci Leokadii a w połowie psu Obojowi, kotom Dziobowi i Rufie oraz ptakom. Żyłam nie oszczędzając, więcej majątku nie posiadam. Moim jedynym życzeniem jest trwać wiecznie w postaci pomnika samotnej, pozbawionej miłości, kobiety.
Odc. 36 Zawieszenie
W średniowiecznym zamku warownym w Rumunii „sprawiającym wrażenie, jakby wyrósł wprost ze skały” (cytat), Julian Malaparte zawiesił się w czynnościach życiowych. Czynności ruchowe uległy całkowitemu zatrzymaniu, funkcjonowały tylko myśli i spokrewnione z nimi zmysły.
W wielkiej sali balowej, gdzie słynny Dracula dla rozrywki i artystycznej ekstazy zwykł wieszać swoich przeciwników, Julian siedział na czarnym fotelu przypominającym tron diabła. Tkwiąc niby kołek w ślepym zamyśleniu, podparł się lewą ręką pod brodą, skręcił głowę i patrzył przez okno warowni. Wszystko w nim zamarło z wyjątkiem myśli. Najpierw przeskakiwały one z tematu na temat, potem ustabilizowały się i zaczęły się porządkować.
– Skąd ta zdolność do samokontroli? – usłyszał cichy szept, podobny do szemrania strumyczka górskiego potykającego się o nierówne dno i kamienie. Był to głos wewnętrzy, automatyczny, niezależny od rozumu i członków ciała, zakodowany w głębi jestestwa Juliana. W ciągu jednej minuty świat uporządkował mu się w głowie w postaci struktur, zwanych ośrodkami, skąd pochodziło wszelkie działanie sprawcze.
Historia tych zdarzeń była prosta. W toku ewolucji na świecie, jak zwykło nazywać się glob ziemski, pojawiły się ośrodki akcji: najpierw Ośrodki Władzy a następnie Ośrodki Oporu, inaczej mówiąc buntu i nieposłuszeństwa. Trzecią grupę stanowiły Ośrodki Zagubienia, przypominające kosze na śmieci, do których los wrzuca wszelką materię nie związaną z władzą i oporem, nigdzie nie pasującą, bezbarwną uczuciowo, pasywną.
Z ośrodków władzy mózg Malapartego wyróżnił Ośrodek Imperialny, na czele którego stał Imperator, któremu towarzyszył dwór wypełniony potulnymi dworzanami. Po krótkim okresie dojrzewania, Imperator wypowiedział wojnę.
– Ważne, aby było to blisko. Nie musimy wtedy transportować żołnierzy i sprzętu wojskowego – wyjaśnił Imperator, choć nie miał obowiązku nikomu niczego wyjaśniać.
Zgodnie z fizycznymi zasadami akcji i reakcji, wojna uruchomiła odruch oporu w napadniętym. Przyjął ją na klatę piersiową i odpowiedział tak szybko i sprawnie, że w krótkim czasie na terenie Ośrodka Imperialnego pojawiły się czarne klepsydry, białe trumny z tektury oraz kolorowe zawiadomienia rodzin żołnierzy o bohaterskiej śmierci w boju.
W tym niezwykle ciekawym momencie, fala upału uderzyła Malapartego z tak siłą, że myśli odmówiły mu dalszej współpracy.
Odc. 37 Surrealistyczna władza.
Krajowy Obóz Władzy zwany przez anarchistów Pernambuco miał trzech przewódców, spośród których najniższy wzrostem był najważniejszy. Zwano go Hegemonem. Jego wzrost był symbolem skromności. Hegemon był twórcą, włodarzem i nauczycielem obozu, jego uczestnicy byli dworzanami, zwanymi też niewolnikami. Cokolwiek przywódca nie powiedział, nawet „dzień dobry”, obozowicze uznawali to za perełkę mowy ojczystej, jego opinie były dla nich święte.
Hegemon definiował dobrego obywatela w sposób jednoznacznie prosty:
– Najważniejsze, aby czuł on respekt i szacunek dla władzy. Jeśli tego nie czuje, nie zasługuje na naszą uwagę a tym bardziej na nasz szacunek. To zły obywatel. Mówiąc obrazowo, taki ktoś jest zwykłym lumpem, pniakiem drewna, powietrzem.
Pernambuco zgadywał i zaspokajał potrzeby dobrego obywatela, kierując się pewną kolejnością: najpierw potrzeby psychiczne, następnie finansowe, w końcu fizyczne.
Hegemon, zabierając głos chętnie i często, wyjaśniał swoim dworzanom-niewolnikom:
„Dajmy ludowi karmy duchowej, czyli wiarę w naszą dobroć, oraz wspomóżmy go pieniężnie, a będzie nam wierny do grobowej deski. Taka jest natura dobrego ludu; potrzebuje idei, wiary i odrobiny mamony.
Dworzanom Hegemona podobało się jego zachwycająco proste podejście do rządzenia. Wkrótce w przestrzeni obozowej na dokumentach z logiem w postaci Ptaka Ibusa z Młotem w Szponach pojawiły się hasła zwane imperatywami. Obowiązywały dzień i noc. Jednym z ważniejszych było: „Głodni i bezdomni przyswajają sobie hasła władzy szybciej i trwalej niż najedzeni. Obywateli można przekonać do siebie hasłami z niewielką domieszką pieniędzy i obietnic”.
Głos Hegemona docierał do dobrego ludu dzięki prostym przekazom:
– Posłuchajcie nas, a będziecie spełnieni. Wasze królestwo jest z tego a nie z tamtego świata. Tylko my mówimy prawdę, wszyscy inni kłamią. Dobra władza jest silna i zwierzęca z natury.
Dworzanie, wspomagając Hegemona finansowo, adorowali go, intonując w kościołach i świątyniach:
– Wielbmy, wielbmy Hegemona!
Wkrótce Pernambuco zrodziło nową symbolikę silnych odniesień do ojczyzny, ziemi, wiary oraz serc i rąk, a zwierzęca natura jej władzy zmieniła samych rządzących. Twarze przywódców upodobniły się do ryjów, a Minister Praw Uniwersalnych dostał lisiej mordy. Z małymi chytrymi oczkami na rumianej twarzy przypominał krzyżówkę zbuntowanego Neandertalczyka i zubożałego klauna cyrkowego. Wysoce surrealistyczna władza Hegemona budziła podziw prostego ludu i niepokój wśród ludzi umiejących wyczuwać pismo nosem.
Odc. 38 Przemiany klimatyczne
Lato minęło tak szybko, a jesień była tak krótka, że ludzie, którzy wychodzili rano na całodzienny spacer w koszulach z krótkimi rękawami wracali wieczorem oszronieni z czapą śniegu na głowie. Drżąc, zbijali się w grupki, aby ogrzewać się wzajemnie, niespokojnie penetrując torby i plecaki w poszukiwaniu czegoś cieplejszego.
– Chyba mam przywidzenia – wołali jeden do drugiego. – Skąd taka nagła zmiana?
– To nie jest żaden omam, to czas strasznie przyśpieszył – wyjaśniała na swoim blogu Janina Sonda, popularna meteorolożka telewizyjna. Część czytelników blogu wierzyła jej, ponieważ zawsze trafnie przewidywała pogodę, pokazując latem dorodne owoce leśne a jesienią ogromne grzyby wyrosłe w lesie za domem.
Z uwagi na niską temperaturę życie społeczeństwa przeniosło się do telewizji i Internetu.
– Drogie panie! Szanowni panowie! Nie miejcie złudzeń co do tego, co widzicie i doświadczacie. Wszyscy uczestniczymy w próbie generalnej dramatu „Zima Tysiąclecia”, napisanej pół wieku temu przez Kanadyjczyka Colta Wintera. Ja napisałem do niej scenariusz i jestem jej reżyserem – podstarzały, łysy jak kolano reżyser Adam Zdzira, brat premiera. cierpliwie wyjaśniał w teatrze miejskim kulisy zdarzeń. Niewiele osób mu wierzyło, niektórzy z uwagi na nazwisko, inni z uwagi na jego pijacką przeszłość, kiedy notorycznie wpadał w delirium z brodatymi myszami.
W ciągu jednego dnia Omernia zmieniła się nie do poznania. Kościoły wypełniły się zdezorientowanymi ludźmi. Jedni byli ubrani już ciepło i stali osobno, inni wciąż w krótkich spodenkach i podkoszulkach tulili się do siebie słuchając brodatego sufragana czytającego po kolei wszystkie księgi Apokalipsy.
Julian Malaparte w swoim domu zastał trzy nieznane osoby.
– Jestem Adam Brzuski, twój brat przyrodni – przedstawił się mężczyzna, mniej więcej w tym samym wieku.
– Przecież nie jesteśmy do siebie podobni nawet na krzynę – zdziwił się Julian.
– To oczywiste, bo podchodzimy od innego ojca, kiedy matka wyszła ponownie za mąż. Potem także od innej matki, kiedy ojciec się rozwiódł i po raz drugi ożenił. Ty możesz tego nie pamiętać, bo jesteś młodszy, choć w dokumentach pisze, że jesteśmy bliźniakami.
– A to kto? – przerwał Julian, aby nie ciągnąć bezsensowej wymiany słów, wskazując na kobietę z rozpuszczonymi włosami, usiłującą przed lustrem przywrócić je do porządku za pomocą grzebienia, pokrzykiwań i przekleństw.
– To przecież twoja żona, Zofia – zdziwił się Adam. – Żyjecie już ze sobą chyba ze dwa lata.
– Nie pamiętam – wydusił z siebie Julian. – W głowie mi się wszystko pomieszało od tego nagłego zimna.
Przyjrzał jej się, wydawała mu się obca. Nie zamierzał jednak protestować, kiedy zauważył jej śliczną różową podomkę z lekko odchylonymi połami odsłaniającymi zarost podobny do futra wykarmionego brunatnego niedźwiedzia. To go serdecznie poruszyło, gdyż kochał dzikie zwierzęta. Pomyślał, że podomka faluje pod wpływem przeciągu ciągnącego od oszronionego okna; lubił przeciągi pieszczące nagie ciało.
Ludzie wykształceni znający dotychczas tylko alfabet łaciński, pisali cyrylicą i mówili bełkotliwym językiem z pogranicza kultur wschodu i zachodu, i masowo wyrzucali bezużyteczne roczne kalendarze. W punktach skupu makulatury nie nadążano z odwożeniem papieru do przerobu na ubrania dla ubogich.
Przyroda również uległa oszołomieniu. Na ulicach pojawiły się białe niedźwiedzie a w rzekach ryby pływające do góry brzuchami, jakby pragnąc ochłodzić się w mroźnym powietrzu. Zaspokoiwszy swoje przedziwne zachcianki odwracały się do góry grzbietem i nurkowały w dolne warstwy wody w poszukiwaniu pożywienia.
W ciągu jednego tygodnia sytuacja zaczęła się normować.
Rząd zebrany w pilnym trybie w budynku sztabu kryzysowego przyjął trzy ustawy: ogłosił stan nadzwyczajny, następnie – po namyśle stan klęski żywiołowej, w końcu – zauważywszy, że nie wszyscy posłowie są do tej decyzji przekonani – ogłosił stan wojenny. Zapowiedziano użycie armatek wodnych, a w przypadku zamieszek także Gwardii Narodowej uzbrojonej w czołgi.
Wszyscy robili, co mogli, aby przynieść ulgę skołowanemu społeczeństwu. W domach sąsiedzkich zwanych dawniej domami kultury podjęto kursy, jak w warunkach braku zaopatrzenia w podstawowe artykuły dostosować się do nowych warunków klimatycznych. Przewodnicy miejscy oferowali kursy poruszania się w terenie korzystając tylko z kompasu i prostych, odręcznie przygotowanych szkiców terenu. W telewizji premier Józef Zdzira instruował, jak zachować niegasnący optymizm w warunkach powszechnego rozkładu relacji społecznych, dentyści radzili, jak zaciskać zęby, aby zminimalizować ból istnienia, buddyści jak ogrzać w mroźną noc nagie ciało energią czerpaną z kosmosu.
Po kilku dniach obywatele Omerni weszli w tryb zmian z taką łatwością i wdziękiem, że powszechnie wyrażano ubolewanie, iż gwałtowne zmiany klimatyczne nie nastąpiły wcześniej.
– Dostosowalibyśmy się do nich bardzo szybko, bylibyśmy już innym narodem. Teraz też sobie radzimy, ale jesteśmy poważnie opóźnieni w stosunku do innych krajów. Oni jakoś wcześniej zauważyli nadchodzące zmiany klimatu– powiedział żonie Julian Malaparte, zdejmując krótkie spodenki, aby wciągnąć ciepłe kalesony
Odc. 39 Otyłość
W kraju przybywało ludzi tęgich aż do granic absurdu. Prawie wszyscy obywatele mieli nadwagę, wielu było w stanie otyłości. Towarzyszyły im choroby równie niesamowite jak kolorowy kondukt żałobny. Nad głowami niektórych tłuściochów unosiły się aureole, na podstawie których wróżbici, chiromanci i kabaliści przepowiadali, ile komu pozostało jeszcze życia.
W budynku wielkiego szpitala wojskowego, bezużytecznego od czasu zakończenia ostatniej wojny, wykonywano seryjne operacje zmniejszania żołądka. Była to podstawowa technika leczenia otyłości. Służył temu prosty i skuteczny system obsługi pacjentów zorganizowany na wzór linii produkcyjnej jak w dawnych manufakturach. Pacjentów oznaczano numerami w kolejności zgłaszania się do rejestracji, po czym kierowano na linię operacyjną szpitala. Odbywało się to jak w zegarku: na początku co dziesięć minut, po roku usprawnień czas oczekiwania uległ skróceniu do pięciu minut.
Wiele osób uznawało to za mechaniczne, nieludzkie postępowanie, sprowadzajcie człowieka do osobowej jednostki szpitalnej, zwanej w skrócie OJS-em. Wyrażając sprzeciw wobec seryjnego leczenia na linii produkcyjnej ludzie otyli założyli organizacje: „Nadwagi nie da się uniknąć” oraz „Duże jest piękne”. Druga nazwa została zapożyczona ze Stanów Zjednoczonych, gdzie organizacje działające pod hasłem „Big is beautiful” rozpleniły się bardziej niż króliki ze słynnej „Zielonej Królikarni” z popularnego serialu telewizyjnego „Królik też jest człowiekiem”.
Przed operacją pacjent miał obowiązek pokazać zaświadczenie o aktualnej wadze i przebytych chorobach. W każdej miejscowości powyżej tysiąca mieszkańców dostępne były wagi odpowiednej pojemności, głównie w punktach skupu złomu. Przyjeżdżali tu ludzie otyli siedzący w samochodach. Po zważeniu samochodu z pacjentem, ważono następnie sam samochód, który wracał zaraz po odstawieniu pacjenta do domu. Czasem w trakcie ważenia pacjent mógł usłyszeć od personelu obsługującego wagę złośliwe uwagi:
– Lecz się człowieku. Państwo to nie skarbonka. System opieki zdrowotnej nie może zadłużać się po uszy, aby płacić za leczenie opaśluchów, a wcześniej dawać im dodatki na utrzymanie się przy życiu.
Były to niedopuszczalne zachowania i władze oficjalnie je zwalczały, po cichu zaś tolerowały a nawet chwaliły.
Zważonego pacjenta medycznie przeszkoleni wagowi kierowali na leczenie. Osoba o wadze od 150 do 200 kg kwalifikowała się do ośrodka rehabilitacji, od 201 do 249 kg do leczenia szpitalnego, powyżej 250 kg do natychmiastowej operacji.
Minister zdrowia pytany przez dziennikarzy, jak ocenia ten system, odpowiedział szczerze:
– Jest to system praktyczny i bezstronny. Lepszego dotychczas nie wynaleziono.
Odc. 40 Zagubiłem się. Część 1 i 2 (kompletny)
Zagubiłem się doszczętnie. Stało się to nagle, z samego rana, kiedy promienie słońca nie całkiem się jeszcze przebudziły. Stałem na okrągłym placyku otoczonym palmami z rozłożystym figowcem w środku nad pomnikiem Nieznanego Bohatera i rozglądałem się niepewnie. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem.
Aby przełamać barierę niewiedzy, ruszyłem przed siebie, rozglądając się na boki. W momencie krótkim jak błysk zagubionego światła na cynowej misie muru obronnego, pomyślałem, że jestem w Cartagenie nad morzem Karaibskim. Niby wszystko było znajome, a jednak obce.
Przeszedłszy kilka ulic w kierunku południowym, znalazłem się za miastem. Mijałem zakurzone zarośla, drętwe słupy elektryczne, bale słomy trzciny cukrowej ustawione w polu, domki niedbale przycupnięte przy drodze. Szedłem w rosnącym upale, dopóki nie poczułem chłodnego, malarycznego powiewu, płynącego jakby z głębokiego, mrocznego kanionu, w którym nigdy nie gościł blask słońca. Zobaczyłem mężczyzn; wychodzili spod ziemi, wąsaci, umorusani na twarzach, w czarnych uniformach roboczych, z kilofami w rękach. Zaniepokojony ich grobowymi minami myślałem:
– To chyba górnicy. Wychodzą, bo na dole nastąpił wybuch metanu i ktoś zginął.
Takie wybuchy zdarzały się nagminnie w Zipaquira, w departamencie Cundinamarca w Kolumbii. Chciałem się upewnić, że się nie pomyliłem. Pytałem mijających mnie czarnych ludzi, jednego po drugim, co to za miejsce. Nie odpowiadali, tylko wzruszali ramionami; ostatni z nich patrząc mi prosto w twarz puknął się w czoło. Odczułem to jak nieoczekiwane pchnięcie kijem w zraniony bok.
– Czemu oni tak postępują? To było tylko niewinne pytanie. Przecież też jestem człowiekiem tak jako oni – pomyślałem i upadłem na ziemię. Ogarnęła mnie ciemność.
Kiedy przebudziłem się, bolało mnie całe ciało. Wstałem i rozejrzałem się; znajdowałem się w środku stada strusiów. Stały na środku szerokiej pylistej drogi zatopionej w słońcu. Rozpoznałem to miejsce. Była to słynna farma hodowli strusi w Nara Nara w stanie Południowo-Wschodniej Walii w Australii.
Przywódca stada, masywny, pierzasto-kudłaty samiec z nastroszoną małą głową, patrzył na mnie groźnie wielkimi oczami. Dostrzegłem w nich iskry okrucieństwa; to był znak gotowości do śmiertelnej walki. Byłem wyższy od niego lecz zląkłem jak nigdy w życiu.
– On mnie bierze za samca-rywala, usiłującego odebrać mu przywództwo stada samic – pomyślałem i krzyknąłem: – To niedorzeczność!
W odpowiedzi usłyszałem syczący głos, przypominający ptasie a zarazem ludzkie bulgotanie. Ledwo je zrozumiałem.
– Nie udawaj dziwoląga. Jesteś jednym z nas i dobrze wiesz, gdzie się znajdujesz.
Popatrzyłem po sobie. Miałem dwie ręce przypominające skrzydła, dwie wychudłe nogi oraz obszerną kurtkę podszytą piórami. Pomyślałem, że chyba dlatego przywódca stada wziął mnie za rywala. Zamiast zachować zimną krew, spanikowałem. To mnie uratowało przed niechybną klęską. Wyrwałem się ze stada i uciekłem.
Następnego dnia, po nocy dobrze przespanej na ciepłej ziemi pod gwieździstym niebem, , kontynuowałem marsz przed siebie. Nie wiedziałem dokąd ani którędy idę, nie widziałem żadnych znaków drogowych, wokół roztaczało się pustkowie. Pod wieczór trafiłem, do dziwnej wsi. Jej nazwa na zielonej tablicy była napisana nieznanymi mi orientalnymi, literami, niczego nie zrozumiałem. kilka chałupinek krytych strzechą, żadnego znaku nowoczesności. W połowie drogi przez miejscowość zobaczyłem niski szary budynek z kopulastym dachem i dwoma malutkimi okienkami. Obok stał drugi, identyczny, dalej następne. Wkrótce pojawiła się tabliczka z napisami w trzech językach. Tylko jeden z nich zrozumiałem: „Schrony dla ludności na wypadek wojny”.
– Chyba wiem, gdzie jestem – ucieszyłem się. – To Albania. Ale jak ja się tu znalazłem?
Nie kłopocząc się szukaniem odpowiedzi na pytanie, szedłem dalej. Wzbierała we mnie determinacja nie ustępować nikomu ani niczemu.
– Mam w sobie wolę walki – powtarzałem sobie. – Czuję, że gdyby ktoś sprzeciwił się poszukiwaniu mojego miejsca na świecie, rozerwałbym go na strzępy.
Wkrótce pejzaż zmienił się, pojawiła się zieleń, murowane budynki, szkoła w pasy, drewniany kiosk, pusty przystanek autobusowy, dwa parkingi i trzy nowe samochody. Wkrótce zobaczyłem tabliczkę ”Ulica Tartaczna” a pod nią kierunkowskaz „Plac Katedralny”.
– Już wiem, gdzie jestem – westchnąłem z ulgą. – Ulica Tartaczna jest blisko ulicy Browarnej, gdzie mieszkam.
Uspokoiłem się. Byłem u siebie. Poczułem lekkość i ożywienie. Coś mi podszepnęło, aby sprawdzić czy mam wszystko przy sobie. Zacząłem od dokumentów. Wyjąłem portfel a z niego dowód osobisty. Odruchowo go otworzyłem. Patrzyłem na zdjęcie i nie wierzyłem własnym oczom; to nie byłem ja.
– O cholera! – wyrwało mi. – Masz babo placek – dodałem już łagodniejszym tonem i westchnąłem. Ludzie przechodzili obok mnie a ja sterczałem na ulicy i warczałem na siebie z wściekłości. Robiłem sobie wyrzuty.
– Jak mogłeś pozwolić, aby twoje miejsce zajął ktoś inny? W dodatku obcokrajowiec. W dowodzie pisało czarno na białym: Joao Ribeira, narodowość brazylijska.
– Brazylijczyk! – byłem zszokowany. – Dlaczego akurat Brazylijczyk? W mojej rodzinie byli Cyganie, Słoweńcy, nawet jeden Turek, ale to wszystko jedna rodzina europejska!
Sprawa wyjaśniła się, kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kina. Tłum pchał mnie przed siebie. Rozmawiano o filmie, którego tematem była kradzież tożsamości i związanej z nią pomylonej orientacji przestrzennej.
– Kradzież tożsamości staje się coraz bardziej powszechna – powiedział młoda kobieta mijając mnie i przyglądając mi się z uznaniem.
Poczułem się raźniej. Nastrój psuł mi tylko dowód osobisty. Przyglądając się jeszcze raz zdjęciu zauważyłem, że mężczyzna ma ciemniejszą twarz i lekko odstające uszy. Przyjrzałem się mu dokładniej i rozumiałem. To byłem ja, ale inny, odmienny, bardziej egzotyczny. Zawsze chciałem być taki. Na takiego kobiety patrzą zupełnie inaczej. Dobrze się poczułem w nowej roli. Znowu byłem pewny siebie i otwarty na nowe doznania.
Odc. 41 Niezwykły skok
Wybrałem się na spokojny spacer po lesie. Dzień był uroczy na miarę wczesnej jesieni, zapowiadającej jak zwykle pierwsze zawały serca typowe dla okresów pogarszającej się pogody. Rozglądając się na boki, czy nie dostrzegę gdzieś borowika, kani, maślaka, podgrzybka czy choćby drobniutkiej kurki, szedłem w zamyśleniu. Trwało to do czasu, kiedy natknąłem się na korzeń wystający z dróżki leśnej i mimowolnie podskoczyłem. Zawisłem w powietrzu jak ważka lub koliber i tak już pozostałem, zamknięty w bezruchu, z oczami wpatrzonymi w głuszę leśną, jakby w zamyśleniu.
Wróciwszy na ścieżkę stanąłem z boku patrząc na siebie zawieszonego w przestrzeni. Wydało mi się, że wąs lekko odkleił się od twarzy z lewej strony. Podszedłem bliżej i sprawdziłem. Było to tylko złudzenie. Uspokojony zrobiłem trzy zdjęcia i pomyślałem o sobie wiszącym w powietrzu jako o dziele sztuki, czymś w rodzaju rzeźby czy pomnika.
– To będzie mój pomnik – zdecydowałem. – Wiele osób ma pomniki po śmierci, dlaczego ja nie miałbym mieć go za życia?
Pytaniem było, jak go nazwać? Nazwałem go „Zawieszony skok”. Napisałem to na kartce wyrwanej z kieszonkowego notesu, jaki zawsze noszę przy sobie, i zawiesiłem ją na kiju wetkniętym w ziemię przed pomnikiem.
Zdjęcia wysłałem przyjaciołom w przekonaniu, że wzbudzi to ich zainteresowanie. Ale nie. Przyjęli to jako oczywistość równie pewną jak to, że ministerstwo edukacji stwarza swoim bogatym programem nauczania seksu przez księży i zakonnice zagrożenie dla uczniów, nauczycieli i rodziców.
– Dziś w dwudziestym pierwszym wieku przy szybko zmieniających się technologiach zwykły robot jest w stanie wykonać taki skok – napisał mi w e-mailu mój serdeczny przyjaciel Rodan. Nie miałem mu tego za złe, choć nie zgadzałem się z jego opinią.
Lokalnie pomnik wywołał pewną sensację. Ludzie przychodzili i oglądali. Obserwowałem to z daleka. Niewiele się jednak działo; kilka dni później zainteresowanie spadło; ludzie i psy przechodzili obok jakby nie było tam nic nadzwyczajnego.
Wkrótce i mnie pomnik spowszedniał. Postanowiłem zapomnieć o nim. Tak też się stało. Gdybyś zapytał mnie dziś o niezwykły skok i pomnik, to nic już nie pamiętam. Na wszelki wypadek zachowałem tylko zdjęcia, przekopiowując je ze smartfonu do komputera. Może wykorzystam je w przyszłości.
Odc. 42 Frustrat
Z niedzieli na poniedziałek, mogło to być także z soboty na niedzielę, Julian Malaparte poczuł się wyjątkowo podle. Nic mu nie pomagało. Przyjmował suplementy, pił litrami wodę mineralną, przyjmował minerały i elektrolity. W końcu zrozumiał, że to może być wewnętrzna słabość, jakieś ewolucyjne niedowarzenie, pogubienie genów lub coś równie niedorzecznego. To go tak zmordowało, że uległ permanentnej frustracji. W okresie jej największego nasilenia myślał, aby pisać poradnik dla ludzi takich jak on, ogłupiałych polityką, wojną, żyjących na krawędzi życia przytomnego i nieprzytomnego, frustrujących się bez szans poprawy na lepsze. Postanowił nie ukrywać prawdy przed światem. Było mu wszystko jedno. Na spotkaniu rodzinnym z okazji jego urodzin oświadczył głośno:
– Jestem frustratem. Niech nikt tego nie neguje, usiłuje mnie przekonać, że jest inaczej bo nie uwierzę.
Ratował się jak mógł. Dzwonił do przyjaciół o chorobliwie wysokim poziomie optymizmu, starających się ratować ludzkość przed frustracją z powodu oszukańczych polityków, zdegenerowanych głów państwa, bezzasadnych wojen, nędzy intelektualnej społeczeństwa, zatrudniania dzieci i młodocianych do wykonywania ciężkich prac, niekończących się pożarów lasów, powodzi, dzikich zwierząt w zoo, którym pozwalano zdychać tylko po to, by je oprawić, wypchać i skierować do muzeum przyrody z napisem:
– Oto, co my zwycięzcy natury, uczyniliśmy ze światem zwierząt!
W chwili nieoczekiwanego spadku samopoczucia frustrat Malaparte chciał sobie wypruć wnętrzności. Widział na wystawie w japońskim sklepie sztylety rytualne do harakiri i seppuku. Sztylet okazał się nędzną podróbką, był tak tępy, że Julianowi nie udało się zakończyć życia. Uznał to za znak z nieba, sygnał, że Bóg nie zgadza się z jego maniacką frustracją. Na kolejnych imieninach Julian oświadczył:
– Byłem frustratem. Otrzymałem znak z nieba, że muszę się zmienić i uczyniłem to. Jestem teraz największym optymistą, jakiego ziemia nosiła. Niech nich mnie nie przekonuje, że to niemożliwe.
Odc. 43 Magazynier
Zbombardowanie lotniska na Krymie, ulubionym półwyspie Wielkorządcy Wasyla Ibragima, wywołało szok w narodzie. Przyjęto to jak trzęsienie ziemi w miejscu, gdzie wulkany wygasły miliony lat temu. Podwładnym Wielkorządcy wypoczywającym na morskiej plaży pełnej ciepłego białego piasku włosy zjeżyły się na głowie, twarze zabarwiły kolorem świeżo rozlanej krwi a brwi uniosły ze zdziwienia tak wysoko, że zobaczyli rozświetlony obraz samego Wielkorządcy. Przemówił do nich uspokajając, że nic szczególnego się nie stało.
– To tylko nieostrożny wojskowy magazynier samolotów na lotnisku zapalał papierosa zwykłą zapałką zamiast zapalniczką, którą każdy nasz żołnierz na Krymie otrzymuje do podpalania domów, szkół, ośrodków zdrowia, sklepów i stacji benzynowych. Władze sądowe skazały magazyniera na piętnaście lat pracy na nocnej zmianie w fabryce materiałów wybuchowych.
– Jak on to przyjął? – zapytał lokalny dziennikarz, interesujący się losem ludzi skazanych przez sądy na pracę na nocnej zmianie.
Wasyl Ibragim – zanim odpowiedział – przyjrzał mu się uważnie i coś zanotował w swoim kajeciku.
– Po prostu wybuchł, że tak powiem, radością. To mnie umocniło w przekonaniu, że praca na nocnej zmianie, na jaką skazał go sąd, dobrze mu zrobi.
– Na czym ona będzie polegać? – kontynuował dziennikarz.
– Będzie połączona z reedukacją w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy. Zapewni to naszej ojczyźnie pełnowartościowego obywatela, świadomego, że w miejscu, gdzie nasze wojska zgromadziły dużą ilość samolotów, należy zapalać papierosa posługując się zapalniczką a nie zapałkami. W ten sposób unikniemy wybuchów, wskutek których znikają z lotnisk samoloty bojowe bliskie sercu naszego miłującego pokój narodu.
Odc. 44 Rozmowy na pomoście
Pracowaliśmy dzień i noc na plantacji drzew oliwnych, aby zbudować pomost, z którego będzie można podziwiać całą okolicę.
– Musimy się spieszyć zanim nadejdą susze i szlag wszystko trafi. Susze są nieuniknionym elementem kształtowania krajobrazu. Podobnie jak śnięte ryby kształtowania rzeki – ponaglał nas Żorż, największy miłośnik oliwek i ryb.
Rozmawialiśmy o rzece Odzie szczególnie ulubionej przez śpiące, śniące i śnięte ryby.
Rozgorzała dyskusja. Rzecznik władz lokalnych podkreślił, że ostatni wielki wysyp śniętych ryb na rzece przyniósł nam sławę w świecie.
– Ludzie przyjeżdżają, aby fotografować rzekę i siebie z najpiękniejszymi okazami śniętych ryb. Największe sztuki ważyły po sto dwadzieścia kilogramów, najmniejsze zaledwie widać było gołym wzrokiem.
Rozmawiając o goliźnie nie udało się uniknąć tematów seksu, erotyki, pożądania, libido i chuci. Każdy miał coś do powiedzenia.
– Człowiekowi spragnionemu i głodnemu seks na myśli – rzucił niezobowiązująco Tadziczek, rolnik z dziada pradziada.
– Chyba woda i chleb – wyraził wątpliwość Rodan, najpoważniejszy z grupy dyskutantów.
– Ja to najbardziej lubię gołe baby – podjął wyzwanie Tadziczek, tego dnia wyjątkowo pozytywnie usposobiony do życia.
– A ja nie znoszę mężczyzn z gołymi penisami. Oni są tacy wulgarni! Gdzie do takiego się przytulić? – zrzędziła Anastazja, kochanka Malapartego, sama w sobie piękny okaz kobiecości. Krążyła o niej pogłoska, że w młodości smarowała się miodem, aby mężczyźni, chłopcy od piętnastego roku życia do upadającego na siłach i duchu staruszka, oblizywali się na jej widok.
– Czy to prawda z tym miodem? – Żorż zdobył się na odwagę.
– Tak, nie neguję, to była moja ulubiona rozrywka. Lubiłam rozpalać mężczyzn i patrzeć jak płoną w ogniu namiętności. Wystarczyło, że włożyłam na siebie stringi albo dziurawe szorty, i już błądzili rozpalonym wzrokiem w przestrzeni wywołując niekiedy pożar lasu. Pewnego razu pewien żniwiarz rękę włożył do młockarni, kiedy mnie zobaczył. Powiedział mi:
– Pani jest tak ponętna, że z przyjemnością włożyłbym drugą rękę, ale o niej zapomniałem, bo to proteza, którą mam od niedawna. Pani i młockarnia to najpiękniejsze widoki mego życia. Zawsze marzyłem o seksie, ale nikt nie umiał mi wytłumaczyć, na czym on polega. Jak włożyłem rękę do młockarni na pani widok, od razu zrozumiałem, że chodzi o uczucia i emocje, tak silne, że nawet podtatusiały ksiądz by im uległ. Czytałem kiedyś o duchownym, uznanym za świętego przez parafian, lubiącym oglądać ich nagie ciała w czasie udzielania porad przedmałżeńskich.
– Człowiek jest istotą wrażliwą na los innych, a nie kawałkiem drewna albo rurki plastikowej, albo … sama już nie wiem czym – dodała Anastazja ze łzami w oczach.
Wszyscy poddaliśmy się wzruszeniu.
Odc. 45 Abstrakcyjny świat Salomona
Od pewnego czasu Salomon Ircha żył w świecie abstrakcji. Był to świat jak najbardziej realny; Salomon po prostu widział jego obiekty i przejawy inaczej niż większość ludzi. Były dla niego jakby rekwizytami w teatrze, które wedle woli mógł zmieniać, przestawiać i przyozdabiać. Abstrakcyjne były dla niego nie tylko pojęcia, ale i domy, ludzie, przyroda, nie mówiąc o Bogu, który stał na najwyższym poziomie salomonowej wieży wizji i skojarzeń.
– Wyżej nie mogłem Go już umieścić. Jest na najwyższym piętrze mojego rozumienia a w właściwie to niezrozumienia świata, razem z czasem i przestrzenią – tłumaczył najpierw sobie, potem rodzinie i przyjaciołom.
Rodzinę miał niewielką; los w rekompensacie dał mu rozsądne grono autentycznych przyjaciół. Byli jego rękojmią, że nie zagubi się w wielkim, nieprzerwanie zmieniającym się świecie. Nie we wszystkim był mu on przyjazny; w najtrudniejszych momentach życia Salomon bał się choroby psychicznej, szaleństwa.
– Szerzą się choroby psychiczne, ludzie coraz łatwiej popadają w depresję, popełniają samobójstwa lub po prostu znikają w cieniu własnego życia – czytał w Gazecie Porannej, której redaktor naczelny Paweł Isik starał się przybliżyć społeczeństwu wyzwania osaczającego ich świata.
Tego dnia, był to słoneczny, październikowy wtorek, Salomon wystartował później niż zawsze. Zajęło mu sporo czasu, zanim wstał z łóżka, aby podjąć rutynowe czynności życiowe.
– Wiadomo, że jesień nie odmładza człowieka tylko testuje jego cierpliwość i siłę woli. Zdecydowanie nie jest to najlepsza pora roku – kiedy o tym myślał, nie był przekonany, czy usiłuje się w ten sposób pocieszyć, czy też wytłumaczyć ze swej powolności.
O godzinie ósmej trzydzieści poszedł do łazienki. Przy blacie z umywalką stała waga łazienkowa; odruchowo zważył się. Odczyt pokazywał zaledwie siedemdziesiąt cztery i pół kilograma. Była to najdokładniejsza waga ciała; był na czczo w stanie kompletnej nagości. Stojąc na wadze i patrząc na wyświetlającą się liczbę, zauważył smutną chudość swych nóg i ramion. Zaniepokoił się. Dawniej ważył więcej, około osiemdziesięciu kilogramów. Był to dobry wynik, zważywszy, że miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Stojąc na wadze dłużej niż trzeba, zamyślił się głęboko. Nadmierne i nieuporządkowane myślenie było zawsze jego słabością. Tym razem nie umknęło jego uwadze, podobnie jak chudość.
Odc. 46 Duplikat
Nastały niespokojne czasy. W sąsiedztwie Omerni trwała wojna, eksplodująca nieprzerwanie zarzewiami ognia i zniszczenia, szarpiąca nerwy na bolesne strzępy. Nad ranem włączały się syreny w miastach i miasteczkach a po kilku minutach nadlatywały pociski i z hukiem uderzały w swoje cele. Wojna przyniosła nowe zagrożenie, o którym nikt wcześniej nie myślał, tak bardzo było ono abstrakcyjne – perspektywę rakiety, pozostawiającej po sobie ogrom śmierci, cierpienia i nędzy.
Dla Salomona wojna była potworem pożerającym budynki, ludzi, szkoły, tory kolejowe, lotniska i uprawne pola, a nade wszystko sens istnienia. Widział ją w formie kraba-fortecy zajmującej pół nieba, z korpusem wypełnionym ładunkami wybuchowymi, ramionami siejącymi błyskawice i ogonem plującym ogniem i wyszarpującym wyrwy w ziemi. Była absurdem do kwadratu, wywołanym przez jednego człowieka, Wasyla Ibragima, który w połowie był przebiegłym despotą a w drugiej szaleńcem. Miliony ludzi życzyło mu śmierci, nikt jednak nie potrafił powstrzymać jego szaleństwa, nawet Bóg Wszechmocny i Miłosierny.
Myśli Salomona o Ibragimie jako ucieleśnieniu zła dały wyniki. Wymyślił system prawa międzynarodowego, wydającego zaocznie wyrok skazujący szaleńca na śmierć, po to, aby uratować od cierpienia i śmierci miliony ludzkich istnień, a następnie wykonuje wyrok. Wyzwaniem było, jak przekonać do tego ludzkość.
Zatruwało to jego ciało, duszę i umysł. Nie umiał dokładnie określić, co się z nim dzieje, czuł tylko, że się rozpada podobnie do spróchniałego pnia drzewa. Doprowadziło go to do takiego stanu, że trafił do szpitala. Tam, po dokładnych badaniach, obserwacji i postawieniu diagnozy, wszczepiono mu implant w mózgu zwany Duplikatem.
– Pacjent był w tak nędznej kondycji, że skończyłby się z kretesem, gdyby nie interwencja chirurgiczna. Ten implant pomoże mu wrócić do zdrowia. Jest to niesamowity wynalazek, generujący rodzaj duchowego sobowtóra, tożsamego z pacjentem. Implant działa w oparciu o sztuczną inteligencję i nowoczesne technologie wizualizacji, analizuje zachowanie Salomona, jego stan fizyczny, myśli i emocje, a następnie inicjuje rozwiązania kierujące jego zachowaniem.
Najpodlej czuł się Salomon z samego rana. Był zagubiony, w głowie mu szumiało, czuł niepewność ciała i słabość w nogach. Pierwszego dnia, po wyjściu ze szpitala, siedząc zniechęcony na tapczanie, usłyszał nagle głos Duplikata:
– Wiem, co czujesz. Nie martw się, pomogę ci. Powiem ci, co powinieneś zrobić, aby wydobyć się z dołka. Zrób sobie gorącej mocnej kawy. Kawa zawsze stawiała cię na nogi. Jesteś tak wypluty, że sam nie doszedłbyś do tego prostego wniosku.
Mężczyzna popatrzył w kierunku, skąd płynął głos, i zobaczył siebie; wiedział, że jest to hologram – wyobrażenie jego własnej osoby, generowane przez implant.
Nad ranem śniło mu się Muzeum Spawalnictwa. Wszedł do wnętrza przez szerokie drzwi w kształcie skrzydeł drapieżnego ptaka i rozglądał się po wielkich płaszczyznach ścian, do których poprzyspawano przedmioty użytecznie i nieużyteczne: wagon kolejowy, za nim trzy stare rowery i pięć nowoczesnych hulajnóg elektrycznych, a dalej wiele przeróżnych przedmiotów. W oczy rzucił mu się zegarek z bransoletą ze stali nierdzewnej, mającą właściwość zaczerniania przegubu dłoni, kiedy ręka była spocona. Przeczytał to na tabliczce umocowanej poniżej eksponatu. Nie musiał się nad tym zastanawiać, znał to z własnego doświadczenia.
Odc. 47 Rozmowy i rozmyślania
Satrapa Wasyl Ibragim pojawił się w rozmowie Salomona z Erazmem zupełnie nieoczekiwanie. Nie zmierzał ani nie chciał o nim dyskutować. Trudne i przykre tematy miały przykrą cechę pojawiania się w jego głowie w roli nieproszonych czy wręcz nachalnych gości.
– Czy nie jest to dziwne, Erazmie, że sąd skazuje na dożywocie, a w niektórych krajach na śmierć, człowieka, który zamordował dwie osoby, a nikt nie jest w stanie skazać potwora, odbierającego życie, zdrowie i szczęście setkom tysięcy ludzi? Ten szalony łajdak destabilizuje pół świata, a ten nie jest w stanie mu odpowiedzieć tak, jak na to zasłużył. Jak jest to możliwe?
Salomon coraz bardziej pogłębiał się w swej niewierze w człowieka. Uznawał go za wykoślawiony produkt biologiczny, wrogi przyrodzie i niezgodny z wiarą kościoła, że człowiek został stworzony na wzór i podobieństwo boże. Myślenie o tym bardzo go frustrowało, unikał go, jak tylko potrafił.
Ponieważ ciągle pojawiały się jakieś nowe sprawy do załatwienia, budował w sobie poczucie, że musi koncentrować się na nich, aby zahamować napór męczących myśli o naturze człowieka. Drobne codzienne sprawy, wymagające czasu i uwagi, pomagały mu porządkować swoje życie. Tym niemniej dwoiste poczucie normalności i nienormalności otoczenia, stwarzało w nim coraz częściej wrażenie, że żyje w świecie abstrakcji, gdzie wszystko jest możliwe.
– Abstrakcja, człowieku – tłumaczył sobie – to stan ducha, w którym nic nie przystaje do siebie, a wszystko można interpretować na wiele sposobów. Kolorowa plama na obrazie staje się rzeczywistością, kiedy skojarzysz ją sobie z krwią na rękach oprawcy lub łzami w oczach osoby cierpiącej, lub trójkątem wyciętym fragmencie wiosennej łąki, lub ptakiem z oczami większymi niż głowa, lub kangurem wielkości trzech kamienic, lub Boeingiem 727 włożonym do pudełka od zapałek.
Tylko kosmos i czas były pojęciami przerastającymi jego wyobraźnię. Męczyły go, dlatego także od nich uciekał myślą.
Któregoś dnia Salomon zjadł na śniadanie kaszę gryczaną na mleku. Jadł ją już trzeci dzień, tyle mu przygotowała gosposia, którą zatrudnił na kilka dni, aby ułatwić sobie uporządkowanie własnego życia. Gdyby nie jej obecność i krzątanie się po domu, chybaby nie wstał z tapczanu. Wystarczał sam fakt, że była w kuchni, i przygotowywała mu coś do zjedzenia, aby się zmobilizować.
Pozytywne myśli ogarniały go również wtedy, kiedy oglądał mecze siatkówki. W ostatnim, jaki oglądał, grały kobiety. Ich gra nie fascynowała go tak bardzo jak gra mężczyzn, ponieważ była powolniejsza i mniej było w niej niesamowitych zagrań i interwencji. Mecze kobiet były mniej widowiskowe. Oglądając mecz wiedział, czuł to, że reprezentacja jego kraju przegra. Punktowo przegrana była niewielka.
– Właściwe los mógłby zdecydował inaczej, ale nie zdecydował – pomyślał Salomon. Od pewnego czasu rosło w nim przekonanie, że los odgrywa w życiu człowieka i społeczeństwa znacznie większą rolę niż mu się kiedyś wydawało.
Odc. 48 Przyjaciele i wrogowie
Salomon myślał o swoich przyjaciołach niezwykle pozytywnie. Przepadał za nimi tak bardzo, że czasem się zastanawiał, czy ich nie idealizuje. Uważał ich za ludzi dojrzałych, wyważonych emocjonalnie, myślących i życzliwych dla świata. Nie znaczy to, że nie odczuwali niechęci a nawet wrogości wobec osób, które kojarzyły im się z kłamstwem, łajdactwem lub wojną.
Miał tez wrogów. Nawet o tym nie wiedzieli, ponieważ zajmowali najwyższe stanowiska, rządząc krajem w oddaleniu od zwykłych obywateli. Serdecznie ich nie znosił, choć przypominał sobie nieprzerwanie, aby nie przesadzać z nienawiścią. Była to siła motywująca do działania ale niebezpieczna, mogąca sprowadzić człowieka na manowce.
Pewnej nocy śnił mu się starzec, powszechnie nazywany Hegemonem. Stał nieruchomo przy mównicy, nogi pod nim drżały, twarz przybrała kształt sardonicznie uśmiechniętej japońskiej maski. Jego przemówienie wydało się Salomonowi bełkotem. Mężczyzna mówił o potrzebie chowania ziemniaków w lesie jako zimowej karmy dla dzięciołów, o pokrowcach na obrazy świętych osób szytych dla większej chwały bożej oraz paleniu węglem wydzielającym dym, który chroni organizm przed chorobami. Potem wzniósł okrzyki: „Kto nie jest z nami, jest wrogiem narodu!” oraz „Nasi przeciwnicy to koniki-garbusy i my im te garby wyprostujemy przy najbliższych wyborach!”. Na zakończenie przypomniał o wolności i prawach obywatelskich podając przykłady: „Rano jesteś Wilhelmem, po południu możesz być Wilhelminą, ponieważ każdy ma prawo zmieniać skórę jak wyleniały wąż nad Zatoką Perską”. W jego słowach musiała być zawarta jakaś mądrość, gdyż widownia biła mu brawo, czego Salomon nie rozumiał.
Po przemówieniu Hegemon usiadł w pierwszym rzędzie, aby wysłuchać innych mówców. Pojawiły się dwie osoby: kobieta i mężczyzna. Oboje uśmiechali się kojąco do niego nazywając go przezornym i genialnym przywódcą kraju. Obok Hegemona siedzieli jego współpracownicy; jeden wysoki i chudy, drugi różanolicy. W pewnym momencie różanolicy zaczął dusić chudego, wykręcać mu ręce; ten wyrywał się, ale tak nieśmiałe, jakby bał się urazić napastnika. Walczący uspokoili się dopiero wtedy, kiedy Hegemon wykonał nad nimi znak przebaczenia.
Był to jeden z najgorszych snów Salomona, kojarzący się ze szpitalem dla umysłowo chorych.
Odc. 49 Pamiętniki Salomona
W swym życiu Salomon prowadził niezliczone notatniki i pamiętniki. Żadnego nie ukończył. Ostatni, jaki zaczął, był trzydziesty trzeci z kolei. Na tym polegał jego problem: niewiele spraw i przedsięwzięć doprowadzał do końca. Zaczynał, rozkręcał, ale nie kończył. Była to wada, może nawet choroba, z której nie był w stanie się wyleczyć. Przez długi czas był przekonany, że nabył ją od rodziców lub dziadków. Męczyło go to, szukał wytłumaczenia, zgadywał i spekulował.
– Być może pojawiła się ona jeszcze wcześniej, może w organizmach moich dalszych przodków coś się genetycznie pogmatwało.
Myślał czasami, że w przypadku takim jak jego, na pograniczu abstrakcji, intelektu i woli, któryś z nich mógł doznać urazu mózgu, udaru, zachorować na padaczkę, był torturowany, naużywał narkotyków lub alkoholu, ściągając na siebie i następców nieszczęście nieprawidłowej aktywności komórek nerwowych. Dopuszczał też możliwość, że jakiś jeden gen lub ich konstrukcja psuły się stopniowo w zapisach genetycznych kolejnych przodków, co w końcu objawiło się w nim w formie niezdolności kończenia przedsięwzięć, jakie podejmował. Myślenie o tym przynosiło mu ulgę; pocieszał się, że inni ludzie są bardziej ograniczeni, gdyż nawet nie myślą o przodkach jako źródłach swoich problemów.
Oprócz tego, że kończył niewiele zaczętych a nawet zawansowanych prac, był też świadomy innej wady: przeklinał jak przysłowiowy szewc. Kiedy mu to wypominano, nie wypierał się ani nie tłumaczył.
– To prawda. Klnę jak szwadron szewców, marynarzy, nieuków i wszystkich innych osobników, miotaczy brudnego słowa i gangsterów nieopanowania. Taki jestem. Wie to najlepiej moja najbliższa rodzina, ponieważ to oni najczęściej mają do czynienia z moimi robaczywymi wykroczeniami przeciwko przyzwoitości językowej.
Kiedy ktoś mu zwrócił uwagę, że Bóg też słyszy jego przekleństwa, odpowiedział:
– Możliwe, ale puszcza to mimo uszu lub ignoruje. Jest na pewno przytłoczony prośbami miliardów ludzkich istot. Gdyby było inaczej, wysłuchałby mojej prośby o pomoc w tej sprawie, czy też innej, jeszcze ważniejszej, którą przez długie lata cierpliwie mu się przypominałem. Zaniechałem tych prób, kiedy ostatecznie straciłem wiarę i nadzieję w jego reakcję.
Czasem Salomonowi trudno było zrobić nawet coś od ręki, prostego, krótkiego i konkretnego, na przykład zadzwonić do apteki i zapytać o lekarstwo, czy je mają i ile kosztuje. Ta niemoc wyzwalała w nim frustrację. Nie znosząc tego uczucia, lubił sam wyraz „frustracja”. Miał w sobie urok; brzmiałby jak nazwa odurzającego, egzotycznego kwiatu, gdyby nie fatalne skojarzenia. Frustracja oznaczała niemoc; rodzaj tępej i beznadziejnej istoty zadomowionej gdzieś wewnątrz człowieka, nie wiadomo gdzie. Najlepszym przykładem frustracji, jaki znał, był Tantal. Rozmawiał na ten temat z Erazmem, zadając mu pytanie chyba tylko po to, aby od razu przedstawić własne wyjaśnienie.
– Może pamiętasz określenie „męki Tantala”? Przeanalizowałem jego przypadek. Mam poczucie jakby to był mój protoplasta, uniwersalny wzorzec cierpienia. Zapewne nie tylko mojego; nie jestem egocentrykiem, aby się przy tym upierać.
Oprócz tego, że kończył niewiele zaczętych a nawet zawansowanych prac, był też świadomy innej wady: przeklinał jak przysłowiowy szewc. Kiedy mu to wypominano, nie wypierał się ani nie tłumaczył.
– To prawda. Klnę jak szwadron szewców, marynarzy, nieuków i wszystkich innych osobników, miotaczy brudnego słowa i gangsterów nieopanowania. Taki jestem. Wie to najlepiej moja najbliższa rodzina, ponieważ to oni najczęściej mają do czynienia z moimi robaczywymi wykroczeniami przeciwko przyzwoitości językowej.
Kiedy ktoś mu zwrócił uwagę, że Bóg też słyszy jego przekleństwa, odpowiedział:
– Możliwe, ale puszcza to mimo uszu lub ignoruje. Jest na pewno przytłoczony prośbami miliardów ludzkich istot. Gdyby było inaczej, wysłuchałby mojej prośby o pomoc w tej sprawie, czy też innej, jeszcze ważniejszej, którą przez długie lata cierpliwie mu się przypominałem. Zaniechałem tych prób, kiedy ostatecznie straciłem wiarę i nadzieję w jego reakcję.
Przeklinanie stało się nawykiem Salomona dopiero wtedy, kiedy życie go skopało. Mówił wtedy o sobie:
– Kopniaków już nie czuję, ale pozostał mi okropny nawyk przeklinania.
Przeklinał chętnie i często, jakby z przyzwyczajenia, kiedy coś nie szło mu jak trzeba, coś zapomniał, potknął się na prostej drodze czy też nie mógł znaleźć ołówka lub długopisu. Na początku wyrzucał to sobie, tę brutalność i nieopanowanie, w końcu je zaakceptował.
– Taki już jestem, nie zmienię się, nie ma więc co się frustrować. Nie jestem wyjątkiem. Dzisiaj wszyscy przeklinają jak szewcy, młodzież w pierwszej kolejności.
Przy okazji rozmowy z przyjaciółmi przypomniał scenę, jaka utkwiła mu w pamięci: dwaj chłopcy i dwie dziewczyny wracający z przystanku tramwajowego rzucali kurwami, maciami i podobnymi ochłapami wulgarności. Czasem miał dla nich wytłumaczenie.
– Ich zachowanie to kombinacja nieporadności umysłowej, bezmyślności i zepsucia wygodnym życiem, niewiele wymagającym od człowieka. Nikt nie nauczył ich dobrych manier, ani rodzice, ani nauczyciele ani otoczenie. I teraz też nikt od nich tego nie wymaga.
Erazm nie podzielał opinii Salomona.
– Tłumaczenie i usprawiedliwianie skłonności do przeklinania jest zwykłym oszustwem, ponieważ każdy może sobie w tej sposób wytłumaczyć największe świństwo czy podłość.
Odc. 50 Księżycowe ptaki
W nocy Salomon wychodził trzy razy z sypialni do kuchni, aby oderwać się od natłoku niedających mu spać ciężkich myśli i napić się wody. Za trzecim razem usłyszał za oknem hałasy, coś jak głuche chrzęsty, łomotanie, ciężkie oddechy i piski. Zaintrygowany i pełen niepokoju wyszedł na balkon. Noc była jasna od światła księżyca, niezbyt wietrzna i chłodna. Wpatrując się w przestrzeń między drzewami, skąd dochodziły niecodzienne głosy, nie od razu zrozumiał, że ma przed sobą prawdziwe pole bitewne. Jego zmysły rejestrowały głosy nienawiści, bólu i przerażenia. Przed nim, w ciemności konarów i liści, szamotały się i szarpały ptaki.
Wysilając wzrok, Salomon dostrzegł najpierw jedną, potem drugą parę walczących ptaków, w końcu dziesiątki i setki. Były wszędzie, wypełniając niebo i przestrzeń nad ziemią. Biły się jak szalone, siedząc obok siebie i uderzając się skrzydłami. Niektóre walczyły także dziobami i pazurami. Kiedy odrywały się od siebie, wzlatywały w przestrzeń niby pociski wydając donośny, jazgotliwy świst. Z ich dziobów wylatywały cienkie strumienie ognia. Kilka z przeleciało tak blisko balkonu, że Salomon zdążył przyjrzeć im się. Nie mógł uwierzyć; poruszające się w księżycowym świetle stworzenia wyglądały jakby miały ręce i nogi. Poruszony do głębi, czuł jak wali mu serce.
– Jesteście zupełnie jak ludzie! – krzyknął przejmującym głosem.
Wpatrując się w najbliższe drzewo, zauważył jednego, szczególnie zajadle walczącego ptaka. Rzucał się w oczy: był czarny, miał błyszczące, stalowoszare, pobrudzone krwią skrzydła przypominające zaborczo wyciągnięte ręce.
Odc. 52Wasyl Ibragim
Była to straszna wojna, istny szabat czarownic. Toczyła się na oczach całego świata, lecz nikt nie potrafił jej zatrzymać, nawet najpotężniejsi możnowładcy. Działania wojenne trwały kilkanaście miesięcy. Noc w noc na niebie pojawiały się błyski i słychać było chrzęst broni i śmiertelne krzyki umierania. Ludzie myśleli, że nadchodzi straszne nieszczęście, jakaś monstrualna katastrofa. Potem bali się nawet o tym myśleć.
Trzeciego dnia wiosny hałasy wojny i krzyki nagle ustały. Sąsiadka Salomona, Małgorzata, wyszła na spacer i doświadczyła ciszy. Sprawiło jej to prawdziwą radość. To był łagodny, ciepły dzień. Spotkała się z przyjaciółką, patrzyła jej w twarz, ciesząc się, że obydwie żyją i mogą ze sobą rozmawiać. W rękach trzymały kolorowe chusty. Świat wokół zmienił się. Wszystko się zmieniło. W przydrożnej kawiarni jadły pączki i piły kawę z mlekiem, białym i pieniącym się. Mleko miało słodkawy zapach świeżo skoszonej, nagrzanej słońcem łąki.
– Prawie zapomniałam, jak wygląda normalność – powiedział Małgorzata, ale nie zaśmiała się jak zwykła to czynić w takich sytuacjach.
Kilka dni później na wzgórzu górującym nad miastem znaleziono Wasyla Ibragima. Leżał na trawie, był martwy, ciało miał poszarpane. Ludzie chodzi wokół i przyglądali mu się z wielką uwagą. Tego dnia był najważniejszym człowiekiem na świecie, wszyscy o nim mówili, choć już nie żył. Pokazywano go w telewizji, radio i na smartfonach, jakby był eksponatem muzealnym, niezwykłą pamiątką przeszłości.
Jak się okazało, zadziobały go ptaki z jego własnego plemienia. Jedne uważały, że prowadzi straszną, niepotrzebną nikomu wojnę, inne chciały zająć jego pozycję. Przerażające było to, że powszechnie cieszono się z jego śmierci. Nikt nie rozumiał, jak można cieszyć się z powodu czyjejś śmierci, a jednak ludzie cieszyli się. Młody człowiek w szarej marynarce zniszczonej przez pogodę mówił o sprawiedliwości dziejowej.
– Niezbadane są wyroku boskie – szeptali ludzie starsi, pamiętający czasy pokoju. – Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – dodawali po chwili wargami spieczonymi jeszcze od niepokoju i strachu.
– Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie – powiedział ksiądz trzymający w jednej ręce rewolwer a w drugiej krucyfiks. Miał wkrótce rozpocząć nabożeństwo za zmarłych, lecz nikt się nie zjawił, aby w nim uczestniczyć.
Odc. 53 Kwiaty powojenne
Po zakończeniu wojny na ziemi pojawiły się kwiaty, w większości białe, poza tym żółte w kolorze spokojnego słonecznika i różowe jak dziecięce policzki. Nocami zbolałą ziemię koiła cisza, w lesie wiatr roznosił chłodne milczenie grzybów. W dzień dzieci bawiące się nad rzeką śmiechem wywoływały zmarszczki na powierzchni wody. Nikt nie zastanawiał się, czy była to jeszcze wiosna czy już lato.
– To nie jest ważne – tłumaczyła dzieciom przedszkolanka w ogródku jordanowskim. – Najważniejsze, że zapanował spokój.
Wokół siedziały i spacerowały kobiety, starsze i młodsze. Niektóre trzymały na rękach śpiące niemowlęta. Te, które najboleśniej przeżyły wojnę, miały na ustach milczenie a w oczach smutek przetykany pasemkami niepokoju.
– A gdzie są mężczyźni?
Wszyscy oczekiwali tego pytania, lecz nikt go nie zadał.
– Wyrosło tyle białych kwiatów. To po prostu niewiarygodne – stwierdziła kobieta o pogodnej twarzy. Powtarzała te słowa w przekonaniu, że zdoła w ten sposób odbarwić czerń wspomnień wojennych.
Ludzie cieszyli się, że wróciła cisza a z nią miłość, śmiech i pelargonie w oknach. Ciesząc się, życzyli sobie nawzajem:
– Niech ziemia na zawsze pochłonie tego łajdaka.
Ktoś dodał:
– Życzyć śmierci okrutnikowi wywołującemu nie jest przewinieniem, ale cnotą. Dlaczego taki potwór miałby żyć, jeśli niewinni tysiącami umierają z jego ręki?
Były to myśli filozoficzne, uświadamiające ludziom, jak bardzo niezrozumiały jest ich świat.
Napaść Rosji na Ukrainę to początek zdarzeń ilustrujących powstawanie odmienionego świata. Ta wojna tak bardzo mnie rozstroiła, że nie mogę skoncentrować się pisaniu na powieści, jaką zacząłem kilka tygodni temu. Dlatego zdecydowałem się spróbować pisać „blog wojenny”, aby przedstawić moje myśli i konkluzje, w jakim kierunku to wszystko zmierza.
Na początek zacznę od poezji przedstawiając wiersz „Bałkany” z niedawno wydanego zbioru „Oniemiałość”, oddający nastrój, w jakim żyje dzisiaj Europa. Wiersz napisałem w Australii w czasie, kiedy na terenie dawnej Jugosławii panowała wojna dwóch nacji, dwóch religii, dwóch nienawiści. Określano ją wtedy jako najkrwawsze wydarzenie wojenne na terenie Europy od czasu zakończenia II wojny światowej. Dzisiaj przeżywamy wojnę o jeszcze większej skali i jeszcze bardziej szaloną. Jej nienormalność polega na tym, że jest ona zakotwiczona nie w tyle w społeczeństwie Rosji, ile w głowie jej prezydenta, Putina. To prawdziwy obsesjonat, który porządkował sobie cały wielki naród, 147 milionów ludzi. Jesteśmy świadkami zmierzchu tego tyrana. Zniszczy go wojna na Ukrainie, jaką sam rozpętał. Nie mam wielu wątpliwości co do tego. To raczej kwesta czasu, jak szybko to nastąpi.
Bałkany
Ziemia spalona, zszarpana darnia, szczątki ciał w siebie chciwie zgarnia, tysiące szczątków, bo niespokojna nie spocznie, jak długo trwa wojna.
A inne nacje, gdzie luksus syty, z wojny ściągają haracz obfity, śląc okrucieństwa broni i sprzętu; nie ich obejmą fale zamętu.
Skąd czarne myśli o rozstrzelaniach, minach, kikutach i o rozstaniach? Moc okrucieństwa wsiąkła we mnie, bronię się przed nią nadaremnie.
Odc. 2 Perspektywa zdarzeń
Moje podstawowe przekonanie jest takie, że losy wojny Rosja-Ukraina oraz relacji Rosja – demokratyczny świat ostatecznie rozstrzygną się w Rosji. Zdecydowany, fantastyczny wręcz opór, jaki stawia Rosjanom społeczeństwo ukraińskie, może nie wystarczyć, gdyż Putin jest zdeterminowany niszczyć Ukrainę do końca. Gdzieś jest granica wytrzymałości i oporu.
Dlatego sądzę, że decyzja o zakończeniu wojny zapadnie ostatecznie w Rosji gdzieś w systemie społeczno-gospodarczo-politycznym. Prawdopodobnie wiele czynników i sił będzie o tym decydować: zbuntowane społeczeństwo rosyjskie, zbulwersowani oligarchowie, przywódcy wojskowi, doradcy prezydenta, wielki biznes i banki. Rzecz w tym, że świat demokratyczny całkowicie zablokował ten kraj i nie ma on szans przeżycia, jeśli nie ustąpi w sprawie wojny z Ukrainą.
Rosjan czeka jeszcze wiele szokujących zdarzeń, które muszą przejść, aby te zmiany się dokonały. To dlatego, że większość społeczeństwa jest pod przemożnym wpływem oficjalnej propagandy i informacji i widzi świat takim, jak go przedstawiają Władimir Putin i Siergiej Ławrow, a nie takim, jaki on jest w rzeczywistości. Większość Rosjan nie ma pojęcia o tym, jak bardzo są manipulowani, co się dzieje w ich kraju, co z czego wynika. Nie obrażając ich, są ślepi, głusi i naiwni, przynajmniej tak się zachowują. Wciąż nie wiedzą o dziewięciu tysiącach żołnierzy rosyjskich zabitych na Ukrainie (za statystyki nie mogę ręczyć, ale faktem jest, że zabitych są tysiące) i dlaczego naprawdę oni zginęli. To będzie pierwszy wielki szok (przede wszystkim dla rodzin, matek i ojców, rodzeństwa, żon i dzieci), kiedy zrozumieją, że wszystko w oficjalnych informacjach było kłamstwem: dokąd ci żołnierze jechali, po co, jak nędznie byli wyposażeni i przygotowani, jak młodzi i niedoświadczeni byli i że ta wojna w ogóle nie miała i ma bez sensu, bo jest wymyślona i oszukańcza.
Nie wiedzą też i chyba też nie przeczuwają, jak daleko zajdzie spadek wartości rubla, inflacja, braki towarów w sklepach, jak szybko będzie rosło bezrobocie i jak bardzo to będzie bolesne. To nastąpi, bo Rosji odcięto wszystkie znaczące więzi ze światem zewnętrznym, bez którego żaden kraj nie jest w stanie funkcjonować. W miarę narastania problemów, pojawi się przełom, oby jak najszybciej, w świadomości społecznej i zrozumienie, kto jest ich sprawcą i dlaczego Rosja zaszła w ślepy zaułek. I chyba dopiero wtedy ten kraj odstąpi od wojny.
– Niektórzy oceniają, że obecny kryzys będzie dla Rosji znacznie gorszy od tego w 1998 r. – Rosję czeka bardzo ciężki kryzys gospodarczy, co najmniej przez trzy lata z powodu “wydarzeń na Ukrainie” – oświadczył (03 03 2022) rosyjski, powiązany z Kremlem oligarcha Oleg Deripaska, cytowany przez agencję Interfax. – Kiedy wam mówią: „Opuszczą żelazną kurtynę czy nie?”, ona już została opuszczona. Kryzys czeka kraj co najmniej przez trzy lata, bardzo ciężki. Pomnóżcie kryzys 1998 r. razy trzy” – powiedział Deripaska, występując podczas Forum Ekonomicznego w Krasjonarsku.
W wyniku sankcji pogłębia się gospodarcza izolacja Rosji. Jednocześnie Zachód nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Na razie sankcje uderzają przede wszystkim w rosyjski bank centralny, sektor bankowy, rubla. Sankcje na import surowców z Rosji nie zostały na razie wprowadzone przez UE, wyłączono z sankcji także banki, które rozliczają transakcje z handlu gazem czy ropą. W Unii Europejskiej nie ma na razie zgody co do takiego ruchu. W czwartek minister gospodarki i wicekanclerz Niemiec Rober Habeck powiedział, że nie poparłby embarga na import paliw kopalnych w Rosji. Tymczasem to właśnie sankcje związane ze sprzedażą ropy i gazu przyniosłyby największe straty dla budżetu Rosji. Analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego uważają, że ograniczenie importu surowców przez Zachód byłoby druzgocącym ciosem w rosyjską gospodarkę. W ubiegłym roku zyski z eksportu ropy i gazu zapewniły bowiem 36 proc. wpływów do rosyjskiego budżetu, a w poprzednich latach ten udział był często większy.
“Sankcje powinny uderzać także w inne dochodowe towary eksportowe, jak np. metale szlachetne i półszlachetne, stal i żelazo, nawozy” – podkreślają analitycy PIE.
Koniec cytatu.
Oczekuję wprowadzania dalszych, jeszcze ostrzejszych sankcji wobec Rosji. Moim zdaniem są one nieuniknione, ponieważ Putin nie tylko kontynuuje ale wręcz nasila wojnę z Ukrainą, mimo już nałożonych sankcji i wezwań do zawieszenia broni. Putin musi ustąpić, ponieważ kontynuacja wojny to tylko pogłębiająca się tragedia dla Ukrainy i przegrana dla Zachodu. Nie widzę innego rozwiązania jak dobijanie Putina (Rosji) sankcjami tak długo, aż ustąpi, przerwie i zakończy wojnę. Jest to absolutne minimum, ponieważ tak naprawdę to muszą nie tylko wycofać się z Ukrainy ale także powinni zapłacić reparacje wojenne, aby Ukraina mogła odbudować swoją gospodarkę. Jest tylko jedna opcja: wygrana lub porażka na zasadzie „my” czy „oni”. Zachód zaszedł za daleko, aby ustąpić Rosji. Byłoby to głupie, podłe i tragiczne.
Odc. 4 Początek końca Putina i jego Rosji
Minionej nocy (z soboty na niedzielę) siedziałem wytrwale kilka godzin przed ekranem komputera czytając tylko najświeższe informacje na temat wojny Rosji z Ukrainą. Nasuwa mi się jeden wyraźny wniosek: Rosja zaczyna przegrywać wojnę z Ukrainą i Zachodem. Mówiąc bardziej bezpośrednio: Rosja przegrywa tę wojnę. Najbardziej przekonujący z serii dowodów był dla mnie wywiad z generałem Skrzypczakiem, który dokonał rzeczowej analizy przedbiegu całej kampanii wojennej Rosji przeciwko Ukrainie. Oto link do wideo:
oraz drugiego wideo opisującego sytuację wewnątrz Rosji w dniu 28 02 2022 (dzisiaj sytuacja już jest inna):
Ukraina nie byłaby w stanie osiągać tych sukcesów, gdyby nie niezwykle bohaterska postawa całego narodu (na czele z prezydentem Zełeńskim), nieprzerwane poparcie i dostawy nowoczesnego sprzętu wojskowego z krajów zachodnich oraz szybko rosnące sankcje nakładane na Rosję. Do tego dochodzi nieśmiała ale powoli rosnąca presja na Putina wewnątrz Rosji.
Nie mam już wątpliwości, że Putin i jego Rosja przegra wojnę z Ukrainą i demokratycznym Zachodem. To oznacza koniec dyktatury Putina i prawdopodobnie także jego samego jako zbrodniarza wojennego.
Nic mnie bardziej nie cieszy.
Odc. 5 z dnia 07 marca 2022.
Od 12 marca br. siedem rosyjskich banków zostanie ostatecznie wykluczonych z systemu SWIFT. Decyzja ukazała się w Dzienniku Urzędowym Unii Europejskiej. Są to: Bank Otkritie, Novikombank, Promsvyazbank, Bank Rossiya, Sovcombank, VNESHECONOMBANK (VEB) i VTB BANK. VTB z aktywami rzędu 20 bln rubli jest drugim największym bankiem w Rosji.
Na liście nie ma największego rosyjskiego banku – Sbierbanku oraz Gazprombanku. Za ich pośrednictwem dokonywane są płatności za rosyjską ropę i gaz. Kraje członkowskie UE nadal kupują te zasoby mimo ataku Rosji na Ukrainę. UE poddaje te dwa banki innym sankcjom. Okres przejściowy na odłączenie tych banków od systemu obowiązuje ponieważ “unijne banki pod względem operacyjnym potrzebują czasu na dostosowanie się”.
Europejski Bank Centralny polecił zamknięcie wszystkich europejskich od działów Sbierbanku. Bank przestał działać w Europie.
Do Międzynarodowego Legionu, który ma pomagać Ukraińcom w walce z armią rosyjską przyłączyło się 3 tysiące Amerykanów. W legionie tym walczy w sumie 20 tysięcy ochotników z 52 krajów (To wiadomość rządu Ukrainy z dnia 7.03.2022).
Rosnąca nerwowość władz Rosji: 5 marca do zachodnich sankcji technologicznych i finansowych wymierzonych w Rosję przyłączył się Singapur. Wcześniej podobną decyzję podjęło kilka innych państw azjatyckich, w tym Japonia i Korea Południowa. Do restrykcji dołączył również Tajwan. Po raz pierwszy zachodnie restrykcje skomentował Władimir Putin – jego zdaniem „przypominają one wypowiedzenie Rosji wojny”. Putin zapowiedział intensyfikację działań rządu na rzecz przeciwdziałania ich negatywnym konsekwencjom (Info Ośrodek Studiów Wschodnich).
Unia Europejska zamierza zmniejszyć swoją zależność od rosyjskiego gazu aż o 80 % jeszcze w tym roku. Nową strategia energetyczna zakłada pozyskanie nowych źródeł gazu, a także zwiększenie efektywności energetycznej i przyśpieszenie Zielonego Ładu, który zmniejszy zapotrzebowanie Unii na importowane surowce takie jak gaz. Propozycje zostaną dziś zaprezentowane; mają one zmniejszyć roczny import gazu z Rosji ze 155 mld m sześc. obecnie do nieco ponad 40 mld m sześc. Zdaniem Fransa Timmermansa możliwe jest całkowite odcięcie się od rosyjskiego gazu w ciągu najbliższych lat (BusinessInsider.com.pl).
Odc. 7 Prawda o Rosji i Putinie
Sankcje Zachodu zaczynają wywierać wpływ na życie obywateli Rosji. Rosnące ceny podstawowych produktów żywnościowych mogą wstrząsnąć mieszkańcami Rosji.
— Proces wzrostu cen na towary i usługi już się rozpoczął i w pierwszej kolejności uderzy w najbiedniejszych, którzy największą część swoich dochodów przeznaczają na żywność. W Rosji potocznym wyznacznikiem kryzysu jest wzrost cen lub brak kaszy gryczanej. Już teraz podrożała, podobnie jak warzywa, a niektóre sklepy reglamentują zakupy — dodaje ekspertka Ośrodka Studiów Wschodnich. Potrzeba dwóch, trzech miesięcy, by zobaczyć pełną skalę oddziaływania sankcji. Wiele też zależy od tego, jak na postępującą drożyznę zareaguje Kreml, czy udzieli najbiedniejszym wsparcia socjalnego.
Tym, co poruszy zindoktrynowane rosyjskie społeczeństwo, będzie moment, w którym uświadomi ono sobie sobie osobiste koszty wojny. Kiedy synowie, mężowie i ojcowie nie wrócą z frontu do domów. W kraju działa organizacja Komitet Matek Żołnierzy Rosji. To ona upubliczniła fakt, że rosyjska armia podczas wojny w Czeczenii nie chowała swoich poległych, nie informowała rodzin o śmierci bliskich i wiozła na front mobilne krematoria. W wywiadzie dla Business Insider Polska opowiadała o tym Krystyna Kurczab-Redlich, dziennikarka, reportażystka i wieloletnia korespondentka w Rosji.
Mówiąc o możliwym wpływie sankcji na Rosjan, należy mieć świadomość, że zdanie opinii publicznej niewiele Kreml interesuje.— Rosyjska władza dobrze sobie radzi z kreowaniem nastrojów publicznych i będzie nadal nimi zarządzać. W jaki sposób? Obecnie za powielanie tzw. fake newsów (czyli mówienie, że w Ukrainie toczy się wojna) grozi kara 15 lat łagru. Za zdradę narodową (za co władze mogą uznać nawet publiczny protest przeciwko inwazji) — 20 lat.
— Badania opinii publicznej, w których widać rosnące poparcie dla Putina, nie są obecnie wiarygodne, instytucje socjologiczne znalazły się pod kontrolą władz. Z pewnością stwierdzić można jednak, że w Rosji istotna część społeczeństwa prezydenta popiera, w tym momencie nie mamy rzetelnych instrumentów, by określić skalę tego poparcia — mówi specjalistka OSW. — Analizując wyniki badań, od lat borykamy się też z problemem, że Rosjanie boją się szczerze odpowiadać na pytania ankieterów, można powiedzieć, że funkcjonuje “podwójne myślenie”. Wiele osób publicznie boi się krytykować władzę, a w gronie najbliższych wyraża krytyczne poglądy pod adresem Putina.
– W Rosji, jak mawiają Rosjanie, szczere opinie wyraża się w kuchni.
Kilka ważnych ogólnych informacji
Rosja zaczyna tonąć. Według JPMorgan Produkt Krajowy Brutto Rosji spadnie w drugim kwartale o 35 proc., a w całym 2022 r. o 7 proc., co stanowiłoby dramatyczny wynik w porównywaniu z kryzysami finansowymi, jakie miały miejsce w 1998 oraz w 2008 r. Ekonomiści Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) zakładają tegoroczny spadek rosyjskiego PKB na 15–20 proc.
– Sankcje wywołają w rosyjskiej gospodarce efekt kuli śnieżnej. Totalne załamanie kursu rubla ogranicza prowadzenie opłacalnego importu, braki produktów hamują produkcję, inflacja będzie galopować, a Rosja będzie mogła się bronić tylko za pomocą krajowych narzędzi polityki gospodarczej, np. dodruku rubla – twierdzi Piotr Arak, dyrektor PIE.
Strachu przed konsekwencjami wojny nie ukrywają już najwięksi rosyjscy przedsiębiorcy. W ubiegłym tygodniu do zaprzestania wojny wezwał gigant naftowy Łukoil, a także najbogatszy Rosjanin Aleksiej Mordaszow.
– Rosję z powodu wydarzeń w Ukrainie czeka bardzo ciężki kryzys gospodarczy przez co najmniej trzy lata – przyznał powiązany z Kremlem rosyjski oligarcha Oleg Deripaska..
Masa zagranicznych firm wycofała się już z rosyjskiego rynku, na którym zaczyna brakować importowanych towarów, a ceny idą ostro w górę. Rosjanie nie tylko doświadczają braków w sklepach, ale także dostępu do usług. Sprzedaż jak i serwis swoich produktów zawiesił w Rosji Microsoft, wcześniej Dell oraz Apple, które wstrzymało tam całą sprzedaż i usunęło z App Store aplikacje podlegające rządowi Rosji. Rosyjscy właściciele iPhone’ów boją się, że amerykańska firma zamieni ich telefony w cegły, zdalnie odcinając ich funkcje. Do sankcji przyłączyli się inni technologiczni giganci: Facebook, Google i YouTube, ograniczając rosyjskim mediom zarabianie na umieszczanych tam reklamach.
Wycofanie się z Rosji zachodnich koncernów ma głębokie konsekwencje. Ikea zatrudniała tam ok. 15 tys. osób, które teraz tracą pracę. Trzy razy więcej zatrudniają zakłady samochodowe w Togliatti produkujące samochody Renault, teraz pozbawione dostaw części i komponentów do produkcji. Porównanie przez Putina zachodnich sankcji do wypowiedzenia wojny na spotkaniu z pracownikami lotnictwa cywilnego wyjątkowo celnie oddaje sytuację: rosyjskie linie lotnicze zostały niemal całkowicie sparaliżowane: najpierw przez zamknięcie przestrzeni powietrznej nad większością państw Europy i USA, a następnie przez odcięcie Aerofłotu od globalnych systemów rezerwacji lotów firm Sabre i Amadeus.
Zachód jest coraz bliżej dobicia rosyjskiej gospodarki poprzez odcięcie/silne ograniczenie Rosji od możliwości eksportu surowców energetycznych. Byłaby to obosieczna broń, ale pogarszająca się sytuacja w Ukrainie skłania do jej użycia.
Świetliki nocy przywracają żywym ojców i matki, dzieci i braci, w słowach modlitwy i wzruszeniu tkliwym wracają bliscy, których każdy traci.
Kamień nagrobny zwodzi pozorem trwałości. Ileż wytrwa kruchy cement, nim pod upartych dni naporem w ziemię też zrzuci prochu brzemię?
Tu nie ma życia. Tam jest życie, gdzie nie ma bólu i żalu rozstań, w obliczu Boga, na jasności szczycie, gdzie niepojęta, ostatnia przystań.
Czymżesz ty jesteś
Czymżesz ty jesteś? Jesteś przemijaniem, beztroską i bólem, braniem i dawaniem, palącą solą jesteś w oku, geniuszem błysków w górskim potoku.
Bóg ciebie skazał na istnienie, miłość polecił oddać w niewolę, a czasem łamać serca łaknienie i grać w niepokoju nieznaną rolę.
Czas przyjdzie, zrobisz wielkie pranie, w szczerej modlitwie oczyścisz siebie, fałszywych pozorów zrzucisz ubranie, prawdę zasiejesz w użyźnionej glebie.
Cmentarz nadziei
Nagrobek przybrany w betonowe szaty, na nim dłutem wyryto nazwiska, urodził się… zmarł… ale gdzie daty? Każda rubryka pusta, szara, czysta.
Niektórzy za życia już po tamtej stronie, a ja marzenia uparcie wciąż gonię. Nie dam się zepchnąć pod strojne marmury, wybieram wolność spopielałej chmury.
Hindus nad Gangesem płomieniem się wzbiję, lekkością zachwycę i blaskiem opiję, nie pozwolę się oddać do wiecznej kasacji, wrócę w łańcuchu reinkarnacji.
Mnie myśl ociężała przy ziemi nie trzyma, wierzę w mądrość Stwórcy, dobroci olbrzyma, nie zniżę czoła do cmentarnej jaźni; ulotnością żyć będę w boskiej wyobraźni.
W kościele żywych
W kościele żywych nie klękam, nie siadam, bo konfesjonał bólu nie leczy, czasem głos skryty do mnie zagada; on jeden istotę zna rzeczy.
W końcu przychodzi anioł zbawienia, przy ołtarzu klęka i gra na harfie, aż z serca wypłoszy żale i złudzenia, gdy strunę smutku ostatnią rozszarpie.
W snach przyjdzie
Bezdrożami chodzi ten, co mnoży kwiaty, wolność hoduje, z oczu zdejmuje kraty. On czas zatrzyma, łez rozmrozi krople, da przemówić drzewom, co szumią wyniośle.
Kiedy już cię spotka, obejmie serdecznie, brodaty, stęskniony, bo sam żyje wiecznie, oczy ma poważne, rozumne, śmiejąc spyta, czy widziałeś, jak ptak budzi słońce.
Nie planuj na próżno, by wymawiać słowa, Jemu niepotrzebna pusta, ludzka mowa, On cię bez prośby obdarzy wytchnieniem. Ciesz się: oczy rozumne niosą zapomnienie.
Powyższe wiersze zawarte są w dwóch tomikach poezji “Klęczy cisza niezmącona” oraz “Oniemiałość”.
Śmierć jest czymś nieskończenie absurdalnym, ponieważ całe ludzkie życie, ten ciąg starań, trosk, przeżyć, radości i cierpienia, nade wszystko miłości kończy bezsensem, zanikiem świadomości, zapomnieniem wszystkiego, zerwaniem wszystkich więzi. Na jej usprawiedliwienie można powiedzieć chyba tylko to, że jest aktem ostatecznej sprawiedliwości, zrównując wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, dorobek, pozycję społeczną, stan zdrowia, wiedzę czy poglądy. Nie darmo przeszłe cywilizacje wyniosły śmierć do rangi boskiej. Oto jej symbole: Anubis – mitologia egipska, później zastąpiony przez Ozyrysa; Azrael – islam; Balor – mitologia celtycka; Hades – mitologia grecka; Mictlantecuhtli – mitologia aztecka; Jama – hinduistyczny bóg śmierci i zmarłych; Mot – mitologia bliskowschodnia; Ozyrys – mitologia egipska; Tanatos (mitologia) – mitologia grecka, uosobienie śmierci; Weles – mitologia słowiańska.
Michael Tequila, poezja i proza, w księgarni, także w wersji ebook: www.empik.com
Wypełniała go fantazja. Płynęła w nim strumieniem źródlanej wody, przezroczystej i ożywczej, z którego mógł czerpać do woli, aby gasić pragnienia żyjące w każdym człowieku. Zamiast pozwolić jej ujawnić się w pełni, tłumił ją, wzbraniał się przed nią, przyglądał jej się niezdecydowanie, bez pewności sukcesu, na jaki zasługiwała. Zamiast wyjąć sztalugi i płótno, aby malować cudowne pejzaże, łamał pędzle i wylewał farby, zamiast pisać poezję, upijał się niepewnością i dusił w sobie wzruszające słowa.
Fantazja pojawiła się w nim znacznie wcześniej niż wszystkie małe i duże psy, które uwielbiał, chyba z wzajemnością, ponieważ łasiły się do niego i prosiły głośnym ujadaniem, aby rzucał im patyk daleko w przestrzeń. Kiedy to czynił, biegły jak szalone, chwytały go w pysk, przynosiły, aby chwilę potem, warcząc żartobliwie, odmawiać wydania zdobyczy, równocześnie jakby prosząc, aby ją siłą odebrał i znowu rzucił.
W zabawie niezmordowana była suczka Cezarea, Miała krótką sierść i śmieszny pysk bokserki oraz zwyczaj wbiegania na zmarzniętą taflę lodu i drapania, prosząc szczekaniem, aby pękł i pozwolił bawić się z ukrytą pod nim wodą z bąbelkami. Działo się to zimą, w lesie zaklętym w ciszy i śniegu, puszystym i skrzącym z mrozu, zaludnionym kwiczołami. Siedziały nieruchomo na gałęziach, jeden obok drugiego, niepłochliwe, ubrane w grube futra piór, milczące, czekające na zbawienie. Otrzymywały je od promieni słońca schowanych za górą, które niby złote strzały wytrwale wspinały się coraz wyżej po stromym stoku, gęsto i gładko pokrytym lasem podobnie jak ptaki piórami.
Tam właśnie mężczyzna z plecakiem, nałożonym na grubą kurtkę, spotkał kobietę ukrywającą w sobie czar i wdzięk dojrzałości. Ubrana w duże buty i szorstkie spodnie karmiła dwa psy, śmiejąc się do nich i opowiadając o nich niebywałe historie. Nosiła ciemne okulary; chroniły ją przed promieniami słońca odbitymi od zimowego puchu, stworzonego przez Boga dla zabawy, a naprawdę dla ukrycia prawdy o kobiecości i męskości. Promieniowało od niej łagodne ciepło, prawie niewyczuwalne w mroźnym powietrzu, miłe dla ucha wdziękiem słów i treścią opowiadań.
W momentach, kiedy się śmiała, śnieg topił się wokół niej, pojawiały się strumyczki wody, grubiały i rozrastały, spływając w dół drogi, gdzie przemieniały się w przezroczyste warkocze, nad którymi zakwitały intensywnie żółte kaczeńce. Pochodziły one ze wspomnień mężczyzny z plecakiem, z odległego rowu przekopanego przez łąkę, odprowadzającego wiosną nadmiar wody ze stawiku z malutkimi karasiami, linami i płotkami. Dobrze pamiętał ten stawik, bo to nad nim siadł mu kiedyś na ramieniu kolorowy ptak i milcząco zastanawiał się, czy warto lecieć dalej, a jeśli tak, to dokąd.
Wszystko to słyszały i widziały psy, albo czuły przez skórę, ponieważ cieszyły się jak szalone, biegając po głębokim śniegu i strasząc ujadaniem, że go zjedzą. Ciemniejszy z nich, o imieniu Salazar, był już poważnym seniorem. Nie przyznawał się jednak do tego. Nie pokazywał swego wieku ani też go nie ukrywał, tak jak ludzie, tylko bawił się buszując w śniegu w poszukiwaniu myszy. Zagłębiał się w chaszcze i węszył, wynurzając od czasu do czasu nos obsypany białym puchem. Rozradowany swoim niby to polowaniem, niby zabawą, zapominał o bożym świecie i kompletnie ignorował przyzywające go okrzyki i gwizdy właścicielki.
Gdy tylko nadeszła wiosna, niezwykła poezja zimy, ptaków, psów i ludzi rozpuściła się w leśnych wspomnieniach, jak wszystko, co przynoszą i zabierają ze sobą kolejne pory roku.
Poniższy tekst to pierwsze 7 stron tytułowego opowiadania: “Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”.
Punktualnie o godzinie 11.45 Abuelo Caduco zdecydował się umrzeć. To był piękny dzień, aby odejść – majowy, słoneczny, świeży. Ptaki śpiewały, dwa piętra niżej ludzie pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem mięso na kotlety.
Od czasu, kiedy Kacyk, twórca nowego rządu, zabrał mu marzenia i fatalnie go oszukał, dla Abuelo nic nie miało już znaczenia. Miał tylko jedno marzenie: umrzeć godnie. Z góry wybaczył sobie umieranie przed czasem, które ktoś mógłby nazwać samobójstwem. Abuelo rozmawiał o tym z Bogiem i On wszystko zaakceptował. Właściwie nie musiał nawet zawracać Mu głowy, bo i tak sam podjął wcześniej nieodwołalną decyzję.
Dojrzał do odejścia. Był już starym człowiekiem, czuł to w kościach. Tu go bolało, tam go strzykało, coraz bardziej dolegał mu kręgosłup. Z chodzeniem też nie było najlepiej. Miał coraz więcej bezsennych nocy. Pamięć go zawodziła, zdradzała jak pijana, bezwstydna kochanka, nie wiadomo z kim i po co. Raz zapomniał nawet swój adres zamieszkania. Ludzie tego nie dostrzegali. Mówili:
– Każdy ma takie problemy, jak się starzeje. Dzisiaj to nawet młodzi mężczyźni łysieją. To jest dopiero problem. – Ich wyjaśnienia nie stanowiły dla Abuelo wystarczającego wytłumaczenia własnej sytuacji. Wierzył, że jego kondycja powinna być lepsza niż równolatków, bo całe życie dbał o siebie.
Tego przedpołudnia, mimo niewątpliwych zachęt do życia ze strony natury i sąsiadów, Abuelo wyraźnie opadł z sił. W głowie mu się kręciło, a ręce i nogi latały mu jak u paralityka. Był to nieudawany objaw syndromu niespokojnych nóg. Nabył go stosunkowo niskim kosztem, włócząc się godzinami po mieszkaniu z powodu bezsenności, a następnie umocnił, chodząc często do lekarza. Po drodze modlił się, aby go nie wyleczono, bo chciał umrzeć. Lekarz spełniał jego milczące życzenia nieudzielania mu pomocy, ponieważ wizyty u niego nie dawały skutku. Abuelo nie musiał go prosić ani przypominać się, co było bardzo miłe. Był zresztą zbyt dumny, aby poniżać się prośbami w tak trywialnej sprawie.
Oprócz niedomagań starości, była również inna ważna przyczyna, przez którą nie widział sensu dalszego życia. Przywódca partii rządzącej przez aklamację, Kacyk, obiecał mu złote góry, a on nie potrzebował złota. Abuelo myślał o biedakach, którym nic nie obiecano, choć bardzo prosili. To go dobijało, bo był człowiekiem współczującym. Co do zakończenia życia, to chciał, aby było ono godne, aby go pamiętano, a pamięć po nim była życzliwa, nie byle jaka, kończąca się z chwilą wyjścia żałobników z cmentarza.
Wobec przeciwności losu Abuelo nie pozostawał bezczynny. Jak tylko poczuł, że go oszukano, podobnie jak jego rodzinę, przyjaciół, znajomych i tysiące innych obywateli, stworzył sobie plan. Chodziło o ratowanie społeczeństwa, całego, z wyjątkiem tych, którzy uczestniczyli w spisku. Wybory i ich rezultat uważał za spisek.
Plan traktował poważnie a zarazem radośnie. Żadne tam smutki, rozpacze, niepokoje, co się stanie i jak to będzie. Dla jego pomyślnej realizacji musiał zmienić się trochę, ale nie za dużo. Problemem było to, że miał ciemniejszą cerę, która wyróżniała go w tłumie. Niewiele ciemniejszą, tylko o jeden odcień. Musiał ją rozjaśnić. Znał się na kolorystycznych niuansach, bo lubił obrazy i sam malował w przeszłości. Ciemniejszej karnacji nie uznawał za przeszkodę, tylko za utrudnienie, coś, co daje się wyeliminować.
Podjął stosowne kroki. Oprócz tego, że unikał słońca, używał kremu rozjaśniającego skórę. Znalazł go w drogerii, nie kosztował nawet zbyt drogo. Pieniędzy zresztą mu nie brakowało. Miał rozsądną emeryturę i trochę oszczędności.
Po podjęciu decyzji o odejściu, pozostało Abuelo tylko tyle czasu, aby usiąść do laptopa i napisać zaproszenia na pogrzeb i stypę. Umiał korzystać z komputera. Nie był zacofanym jaskiniowcem, kryjącym się przed nowoczesnością. Wybrał elegancki format zaproszenia. Oświadczenia woli, kto i co będzie dziedziczyć, już nie pisał, bo zabrakło mu chęci i czasu.
– Trudno. Będą musieli podzielić się schedą zgodnie z prawem. – Powiedział głośno i ucieszył się, kiedy to usłyszał, bo nie zawsze słuch mu dopisywał. Wyobraził sobie, jaki wspaniały będzie pokaz wzajemnej miłości rodziny po otwarciu testamentu. Było w nim trochę przekory i przewrotności. Wiedział, że się pokłócą. Lubił teatr i cyrk; mimo wieku zachował dziecinną świeżość. Skończył już siedemdziesiąt lat, choć wyglądał poważniej, na dziewięćdziesiąt. Pamiętał o tym, bo poprzedniego dnia w urzędzie podatkowym składał deklarację i pytał, czy miała być na formularzu Pod-70, Pod-80, czy Pod-90. Cenił sobie powagę wieku; była dlań znakiem: ostoją i oazą dojrzałości. Zaproszeń na pogrzeb i stypę nie wysyłał.
– Nie mam czasu, zrobię to w ostatniej chwili. – Zdecydował po chwili wahania. Wahał się krótko, bo nie miał czasu. Była to rozsądna decyzja.
– Obym tylko nie zapomniał. – Zaniepokoił się, ponieważ wcześniej przeoczył kilka ważnych zobowiązań, imienin, urodzin oraz jedną okazję do gorącej, namiętnej i szybkiej miłości z pewną pobożną niewiastą, która przyjechała na wakacje do jego miejscowości. Poznali się w kościele, kiedy śpiewali razem psalm, korzystając z jednego śpiewnika. Abuelo oderwał się od laptopa, aby nastawić budzik, pilnujący jego zobowiązań. Słowa dotrzymał. Dla pewności nastawił dwa budziki. Ten większy ładniej dzwonił.
Wrócił do laptopa, natychmiast jak tylko sobie przypomniał, gdzie on stoi i dlaczego on, Abuelo, oderwał się od niego. Musiał działać szybko, ponieważ myśli uciekały mu z głowy niczym przestraszone króliki z otwartej klatki. Miał problemy z pamięcią; starzała się szybciej niż ciało. Sam to zdiagnozował, posługując się rozumem, chronometrem i specjalnym termometrem, szczególnie dokładnie mierzącym temperaturę ciała nocą. Metoda diagnozy była tak rewelacyjna, a wyniki tak ciekawe, że postanowił je opublikować. Nie doszło do tego, ponieważ redaktor miesięcznika medycznego „Lancet Pamięci” nie oddzwonił. Może dlatego, że Abuelo pierwszy do niego nie zadzwonił. Nie był tego pewien.
Szybsze starzenie się pamięci miało swoje plusy i minusy. Minus był taki, że Abuelo zapominał o wieku i na ulicy widział tylko młode kobiety. Zauważył, że noszą obcisłe getry, a w nich piękne ruchome pośladki, które poruszają się uroczo w górę, w dół i na boki. Widać to było szczególnie wyraźnie, kiedy kobieta miała na nogach pantofle z wysokimi obcasami; unosiły one jej biodra na wysokość jego wzroku. To był plus. Oczu i piersi nie widział. Robiło mu się z tego powodu tak żałośnie, że mógłby zobaczyć łzy w swoich oczach, gdyby nie nosił ciemnych okularów.
Pomyślał, że może wzrost utrudnia mu pełne widzenie. Nie był tak niski, jak Kacyk pokazywany często w telewizji, który żył z ambicji rządzenia umysłami ludzkimi zamiast krajem. Abuelo nazwał go Kacykiem na własny użytek, inni tak go nie nazywali.
– Nieważne, jak się nazywa, ważne, że trzęsie wszystkim i wszystkimi. Jest najwyższą władzą w tym kraju. Ale nie na zawsze. – Abuelo tłumaczył sobie spokojnie, jakby dla zapamiętania, że nie może odstąpić od planu pod żadnym pozorem.
Nazwisko przywódcy nie miało znaczenia, bo wielu ludzi i tak uważało go za geniusza. Wygrał wybory w sytuacji wyjątkowo niekorzystnej dla swojej partii. Abuelo stracił do niego resztkę przekonania, kiedy zobaczył go z bliska na manifestacji poparcia dla rządu.
Kacyk był niski i chodził na koturnach. Z wyfiokowanymi włosami wyglądał jak cyrkowy karzeł w kapeluszu i na łyżwach. – Kacyk jest niedobrym człowiekiem. – Była to najprostsza z opinii Abuelo. – Przed wyborami obiecywał wyrwać zło z korzeniami, ale sam od niego nie stronił. Podzielił ludzi na kategorie. Tych, którzy byli po jego stronie, nazywał dobrymi, tych pozostałych – złymi, albo jeszcze gorzej. A przecież źli nie byli. Abuelo także do nich należał. Był zwykłym człowiekiem, nauczycielem w szkole podstawowej, katechetą, ale dużo czytał, dyskutował i miał swój rozum. Gdyby jego rodzice byli bogatsi, też byłby kimś więcej. Nie uważał się za gorszego od Kacyka czy jakiejkolwiek innej ważnej osobistości.
Wielu ludzi popierało Kacyka. Abuelo też go kiedyś popierał. Wierzył w niego, ale to było wcześniej, przed wyborami. Teraz już nie. Kacyk namiętnie kłamał i oszukiwał. I był okrutny. Nie to, że więził lub zabijał ludzi, ale poniżał. Nazywał ich geniuszami egoizmu, psychopatami idącymi pod prąd nowoczesności, odmieńcami. Obywatele dotknięci tymi potwarzami bardzo to przeżywali. Czuli się upokorzeni i zagrożeni. Abuelo słuchał i widział to wszystko w telewizji. Ludzie bali się, że stanie się coś naprawdę złego. Abuelo też się to nie podobało. Jego gniew powiększał się z dnia na dzień jak grzybiasta narośl na próchniejącym drzewie.
Abuelo doszedł do wniosku, że wcześniej powinien wysłać Kacykowi kartkę z serdecznym życzeniem „Pocałuj mnie w dupę” i wizerunkiem środkowego palca wzniesionego do góry w geście pogłębionego, jeszcze bardziej szczerego życzenia. To by poniżyło Kacyka. Odrzucił tę myśl, ponieważ ważniejszy był dla niego plan podstawowy. Ponadto miał jeszcze inne sprawy do załatwienia. Myśląc o karze należnej tyranowi, starzec doszedł do wniosku, że mógłby nazwać siebie Rewolucjonistą w Imię Pana. Rano obudziła go jednak odkrywcza myśl, że zbyt wiele osób nadużywało wyrozumiałości Najwyższego dla nadawania sobie godności i tytułów.
– Starszemu człowiekowi, w dodatku katechecie, to nie przystoi, nawet jeśli okoliczności sugerują zasadność takiego myślenia. – Abuelo podsumował nocne dywagacje rozumu. Umiar i nawyk zdyscyplinowanego myślenia powstrzymały go od popełnienia nietaktu wobec Boga.
Następnego dnia, punktualnie o godzinie 11.45, Abuelo Caduco ponownie zdecydował się umrzeć. Był piękny dzień, aby odejść – majowy, słoneczny, świeży. Ptaki śpiewały, dwa piętra niżej ludzie pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem mięso na kotlety. Abuelo nie mógł jednak zrealizować swego planu, ponieważ miał jeszcze sprawy do załatwienia.
Zajął się przygotowaniami. Wszystkie niezbędne akcesoria były gotowe od dawna. Musiał je tylko odszukać i sprawdzić. Nie trzymał ich w domu. Schował je w miejscu, gdzie policja ani donosiciele nigdy by ich nie szukali, a gdyby nawet szukali, to i tak by ich nie znaleźli. Przechowywał je u swojego przyjaciela. On też nie wiedział, że Abuelo ukrył coś w jego warsztacie za deską, na którą nikt nie zwracał uwagi, bo była na wskroś zwyczajna.
– Kto zwraca uwagę na prostaka z twarzą naznaczoną nijakością?
– Wyszukane pytanie o zwykłą deskę wracało do niego jak bumerang tak często, że przestał zwracać na nie uwagę. Nie przeszkadzało mu, że uparcie łaziło mu po głowie jak zagubione koźlę po podwórkach. Realizując plan rozliczenia się z Kacykiem, Abuelo uczestniczył we wszystkich uroczystościach publicznych z jego udziałem. Często musiał jechać kilkadziesiąt kilometrów. Pokazywał się w pobliżu przejeżdżającej kolumny samochodów, bywał na zgromadzeniach, gdzie przemawiał polityk. Gdziekolwiek Kacyk przyjeżdżał z okazji ważnego święta, dużej demonstracji, uroczystych obchodów albo odsłonięcia pomnika, Abuelo też tam się zjawiał. Korzystał z wszel- kich środków lokomocji: samochodu, autobusu, pociągu i roweru, a nawet przychodził pieszo, jeśli nie było to zbyt daleko. Mógł przejść dwadzieścia – trzydzieści kilometrów, ale nie więcej.
Pomniki uważał za ważne i lubił na nie patrzeć, ale tylko wtedy, kiedy były piękne. Przypomniał sobie taki jeden, na stoku wzgórza, gdzie dwieście lat wcześniej rozegrała się decydująca bitwa. Zapomniał, kto z kim walczył; pamiętał jednak, że była to bitwa decydująca o losie kraju. Pomnik był ogromny, z czarnego brązu, miał dwie kolumny boczne i przedstawiał alegorię wolności w postaci zwiewnej niewiasty oraz dwa tłuste aniołki grające na trąbkach. Kiedy patrzyło się na postacie oświetlone promieniami wschodzącego słońca, człowiek ulegał wrażeniu odrealnienia, przechodził do nieziemskiego wymiaru.
– Co najmniej do wymiaru artyzmu. – Abuelo wyjaśniał niezwykłe zjawisko znajomym i przyjaciołom. Sztukę i wiarę w Boga uważał za najwyższe wartości. W całej rozciągłości swego istnienia, jakie daje się zdefiniować imieniem, nazwiskiem, zawodem, wiekiem, rodziną i historią życia, zawsze był człowiekiem pobożnym. Jego wiara była prawdziwa i głęboka. Kiedy miał dwadzieścia pięć lat uznał, że jest to dostateczna podstawa, aby zostać katechetą i nauczać dzieci miłości do Najwyższego.
Bliskość Boga stwarzała starcowi nieprzerwaną sposobność do omawiania z Nim spraw codziennych, nawet najdrobniejszych. Plan ukarania Kacyka Abuelo też Mu przedstawił i uzyskał Jego akceptację. Nie zdziwiło go to. Nie takie sprawy Bóg dopuszczał, aby uświadomić ludziom, że powinni kierować się nie tylko rozumem żądającym dóbr materialnych i zaspokojenia niezdrowej ciekawości, ale i sercem, które nie potrzebuje niczego poza dopływem natlenionej krwi, aby zapewnić człowiekowi zdrowie i szczęście.
Mężczyzna oderwał się od myśli, aby przypomnieć sobie swoje zachowanie, kiedy w pobliżu znajdował się Kacyk z liczną świtą i ochroniarzami. Abuelo podchodził wówczas blisko, jak najbliżej, cały czas uśmiechając się, jak to potrafią czynić staruszkowie o dobrotliwych twarzach i łagodnych spojrzeniach. Patrzył poważnie i jakby nieśmiało. Ludzie lubili go za to. Jego zachowanie budziło zaufanie.
– Spokojny starszy pan, popierający znanego polityka. – Mówili między sobą uczestnicy spotkań. Nikogo nie dziwiło jego postępowanie. Zachowywał się podobnie jak tysiące innych solidnych obywateli. To był majstersztyk.
Nie było dnia, aby ktoś nie doznał urazu szyi, stając na platformie obserwacyjnej w celu przyjrzenia się najwyższemu budynkowi w mieście zwanemu Wieżą Tertulii, a w skrócie Tertulią. Na miejscu prawie natychmiast pojawiał się lekarz w osobie przystojnego i zazwyczaj nieogolonego mężczyzny lub urodziwej młodej kobiety z ponętnym biustem, aby udzielić pomocy. W ich wyglądzie, ubiorach i zachowaniu było coś tajemniczego. Pacjenci to czuli, ale nie mieli pojęcia, że są to ludzie starannie wybrani i dobrze opłacani. Oprócz wiedzy, dysponowali on także umiejętnościami aktorskimi. Ledwie pogotowie odjechało, natychmiast pojawiali się naganiacze, aby znowu zachęcać ludzi do korzystania z platformy podkreślając, że usługa jest bezpłatna i nie ma lepszego miejsca do obejrzenia Wieży Tertulii. Szybko upowszechniające się informacje o nietypowych urazach i niezwykłej pomocy medycznej zwiększały zainteresowanie wieżą Tertulii.
Oficjalnie budynek nosił nazwę J. K. Tower. Była łatwa do zapamiętania dla obcokrajowców, niezwodnego źródła dewiz dla kraju. Popularna wśród mieszkańców kraju nazwa „Wieża Tertulii” nawiązywała do drugiego imienia Józefiny Kotwy, bohaterki narodowej. Wieża był była pomnikiem poświęconym jej wielkości i zasługom, jego właścicielem i zarządcą było wszechmocne Ministerstwo Kultury i Sztuki. Imię „Tertulia” miało wzorzec historyczny; tak nazywała się siostra braci bliźniaków Romulusa i Remusa, legendarnych założycieli miasta Rzymu, wykarmionych w dzieciństwie przez wilczycę.
W nocy budynek przypominał wielobarwny sześcian żywo migocący kolorowymi światłami. Dzięki staraniom ministra kultury, nie żałującego środków na promocję, budynek szybko obrastał sławą. Czasem minister pojawiał się incognito na platformie obserwacyjnej, aby słuchać uwag, komentarzy i pytań osób oglądających budynek.
Wieża Tertulii imponowała wielkością i niezwykłym kształtem; wyrażał on postać kobiety o szerokich biodrach i obfitych piersiach. Zbudowana na wzór pomnika była widoczna z odległości dziesięciu kilometrów. Dwa ogromne, okrągłe okna na froncie reprezentowały oczy, sterczący ze ściany balkonowy występ o kształcie trójkąta wyobrażał nos, pod nim widoczna była galeria przypominająca kształtem kobiecą brodę. Usta z powodzeniem imitował taras z czerwono kwitnącymi krzewami.
Uroczystości otwarcia muzeum dokonano we wtorek, drugiego dnia maja, w Dzień Zwycięstwa, stanowiący najważniejsze święto państwowe kraju. Przemówienia, festyny, sztuczne ognie oraz wielki bankiet pokazywano we wszystkich kanałach telewizyjnych. Imprezy odbywały się w spokoju, w atmosferze prawdziwe świątecznej.
Nauczycielka szkoły powszechnej położonej niedaleko Tertulii zorganizowała konkurs na opowiadanie poświęcone uroczystościom jej inauguracji. Zaczynało się ono od słów „W Dniu Zwycięstwa wybuchł wielki pożar, w którym spłonęło pół miasta”. Wygrał je uczeń, autor historii o tym, jak celowo wywołany pożar okazał się błogosławieństwem dla miasta i kraju. Fantazja poniosła go w kierunku opisów takich jak: „Popiół pozostały po pożarze zapewnił miastu żyzność duchową podobnie jak przeorany pługiem łubin zapewnia wiosenną bujność roślinom na polu”.
Za pomysł konkursu Alina Czakra, nauczycielka przedmiotu „Historia i Przyszłość Boga i Człowieka”, została wyróżniona przez ministra kultury. Wręczając jej dyplom uznania i nagrodę pieniężną powiedział:
– Ministerstwo Kultury i Sztuki jest pani wdzięczne za oryginalną inicjatywę popularyzacji pomnika naszej bohaterki narodowej Józefiny Kotwy. Prace konkursowe to wkład młodzieży w rozwój wartości przez nią wyróżnianych, pokory, miłości bliźniego, dumy narodowej i patriotyzmu.
Odc. 2 Obcokrajowcy
W czwartek, piątego dnia maja, około południa do budynku weszła, a właściwe wtargnęła, wycieczka. Była to grupa piętnastu naukowców-historyków, kobiet i mężczyzn w różnym wieku, pochodzących ze Stanów Zjednoczonych, Kanady i Europy Zachodniej. Na pytanie dziennikarki „Dlaczego prawie szturmem weszliście państwo do J. K. Tower”? kierownik wycieczki, Billy Sanders, historyk kultury, wyjaśnił:
– Czekaliśmy prawie godzinę od chwili otwarcia muzeum, a byliśmy umówieni z ministrem kultury i sztuki. Baliśmy się, że nas nie wpuszczą. Ponadto chcieliśmy być pierwsi w tak słynnym miejscu. Chyba owładnął nami duch rywalizacji – dodał z przepraszającym uśmiechem.
Wycieczkę zagranicznych naukowców rzeczywiście przywitał minister. Przedstawił się i od razu przystąpił do rzeczy. Mówił po angielsku z lekkim akcentem:
– Antoni Rubach, Minister Kultury i Sztuki, profesor zwyczajny, kierownik Katedry Kultury Wszechczasów na Uniwersytecie im. Józefiny Kotwy. To ja będę państwa przewodnikiem po muzeum. Zacznę od razu, aby nie marnować czasu. Budynek znany w języku angielskim pod nazwą J. K. Tower i lokalnie jako Wieża Tertulii, został wzniesiony dla uczczenia Józefiny Kotwy, naszej bohaterki narodowej. Z pewnością słyszeliście już państwo o niej: to osoba o niezłomnym charakterze, szalenie pracowita, otwarta na świat, rozumiejąca i godnie reprezentująca sprawy kobiet jak i mężczyzn.
Wśród gości muzeum podniosły się ręce.
– Jak należy rozumieć ostatni fragment pańskiej wypowiedzi? – pytali naukowcy. – Chodzi nam o kwestię kobiecości i męskości.
Minister popatrzył na nich z niechęcią. Nie mógł uwierzyć, że nie wiedzieli, o co chodzi.
– Mieliśmy w kraju poważne spory o naturę kobiecości oraz rolę współczesnej kobiety. Nie była to jedyna sprawa, jaka dzieliła społeczeństwo. Wszystkie te kontrowersje pozytywnie rozstrzygnęła Józefina Kotwa, kiedy objęła urząd premiera. To osoba niezwykle mądra i otwarta, prawdziwa bohaterka narodowa. Po pięciu latach jej rządów wszystko stało się jasne i proste. Jako naród wstaliśmy z kolan i pokazaliśmy światu naszą wielkość.
Billy Sanders, kierownik wycieczki, wpadł przewodnikowi w słowo.
– Dziękujemy panu, panie ministrze, za wyjaśnienie. Przyjechaliśmy tutaj, aby poznać wasze działania i plany rozwoju kultury. Wasz kraj jest wzorem nowoczesności. J. K. Tower jest tego świadectwem. Nie ma chyba na świecie niczego równie imponującego i oryginalnego architektonicznie – naukowiec skłonił głowę a następnie wręczył ministrowi bukiet różnokolorowych róż ułożonych na kształt flagi narodowej. Ukryty w nich mechanizm powodował, że kwiaty w rękach ministra falowały podobnie jak flaga na wietrze.
Profesor Rubach był mile zaskoczony. Nabrał powietrza w płuca, czując, że musi powiedzieć coś serdecznego, mniej oficjalnego.
– Dziękuję za piękne kwiaty i ciepłe słowa. Jestem naprawdę wzruszony. W muzeum spędzam większość mego czasu, prawdę mówiąc także życia. Jestem patriotą i kocham to miejsce. Kocham historię, literaturę i piękno naszego języka. Wszystko tutaj ma dla mnie znaczenie: społeczeństwo, jego historia, jego przyszłość. To kwestia uczuć, wyobraźni i odwagi. Dlatego nie będę ukrywać, że Józefina Kotwa jest moim ideałem i idolem. To bardzo młodzieżowe określenie, ale szczere i prawdziwe.
Oprowadzając gości po muzeum profesor Rubach mówił nieprzerwanie, wyjaśniając historię dojścia do władzy oraz sukcesów Józefiny Kotwy.
– Jak ona wygląda? – padło pytanie ze strony kierownika wycieczki. – Pan zna ją osobiście. My znamy ją tylko ze zdjęć.
Odc. 3 Bohaterka narodowa
Profesor Rubach ogarnął pytającego spojrzeniem łączącym niewiarę ze zdziwieniem. Uznał pytanie za zbyt proste i trochę nie na miejscu. Jego zachowanie nie uszło uwadze Sandersa.
– Chodzi mi o bohaterkę narodową, Josephine Kotwa. Ta postać intryguje nas wszystkich, zawodowych historyków. Wiele o niej czytaliśmy i rozmawialiśmy przed przylotem do waszego kraju.
– Znam ją doskonale. Nie wiem doprawdy od czego zacząć. Jest to elegancka kobieta, średniego wzrostu, zgrabna, brunetka o gęstej czuprynie. Ubiera się dystyngowanie, ma wspaniały gust. Jest piękna; to jest oczywiście moja osobista opinia. Jest urodzoną dyplomatką, potrafi się znaleźć w każdej sytuacji. Porusza się jak przystało prawdziwej damie, bez pośpiechu, statecznie, nie uśmiecha się zbyt często. Osoby jej niechętne mówią, że jest pozbawiona poczucia humoru, ale to nieprawda. Na konferencjach prasowych niewiele mówi. Jest to zrozumiałe, ponieważ dziennikarze zadają jej najróżniejsze pytania a niektóre są całkiem na miejscu. O dorobku i osiągnięciach Józefiny Kotwy nie będę mówić, znacie je państwo z materiałów informacyjnych, jakie otrzymaliście.
Kontynuując oprowadzanie wycieczki, profesor Rubach starał się, aby utrzymać uwagę słuchaczy. Zależało mu na tym, aby uczestnicy wycieczki dowiedzieli się jak najwięcej o Józefinie Kotwie. Kiedy ktoś z grupy zbyt głośno coś mówił, profesor zatrzymywał się i patrzył na przeszkadzającego dopóty, dopóki ten się uspokoił. Uważał, że należy mu się szacunek; miał zbyt wiele ważnych spraw do przedstawienia, aby pozwolić sobie na marnowanie czasu.
Słysząc kolejną informację profesora, tęga blondyna z tak jasnymi oczami, jakby zostały wypłukane z wszelkiej treści, mruknęła do kolegi:
– Mówi o tej Josephine jakby to był skarb narodowy albo jego genialna córka. Coś musi ich łączyć – nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ profesor wlepił w nią karcące spojrzenie.
Aby urozmaicić prezentacje, przewodnik ilustrował je przysłowiami, starając się nie powtarzać. Miał kilka podręcznych, chętnie je używał: „Pańskie oko konia tuczy”, „Lekarzu, lecz się sam”, „Słowo się rzekło, kobyłka u płotu”, „Lepiej późno niż wcale”. Przysłowiem „Kruk krukowi oka nie wykole” podsumował wyjaśnienie o ważnym sojuszu militarnym, jaki kraj zawarł pod rządami Józefiny Kotwy. Miał stosowne powiedzenie prawie na każdy temat. Kiedy mówił coś ważnego, wznosił oczy do nieba stwarzając wrażenie, że wzywa Boga na świadka.
Następnego dnia telewizja państwowa komentowała pobyt wycieczki w muzeum.
– Profesor Rubach pokazał naszym zagranicznym gościom, reprezentującym elitę intelektualną Zachodu, że nie wypadliśmy sroce spod ogona, wbrew temu, co nasi wewnętrzni i zewnętrzni wrogowie mówią o nas.
Młodzież szkolna ze wsi Szybajno z północy kraju z niecierpliwością czekała na wyjście zagranicznych naukowców z muzeum. Opiekunka wycieczki, Alina Czakra, nauczycielka przedmiotu „Przeszłość i Przyszłość Boga i Człowieka”, po wejściu do budynku przypomniała podopiecznym, że powinni zapamiętywać lub zapisywać ważne wypowiedzi przewodnika.
– Notujcie jego słowa, jak tylko je usłyszycie. To ważne. Pamiętajcie, że profesor Rubach to wybitny historyk i patriota. To także Minister Kultury i Sztuki, nasz najwyższy zwierzchnik – tłumaczyła, unosząc do góry prawą rękę zaciśniętą w pięść, jakby dla podkreślenia mocy swojej wiary w profesora i jego nauczanie.
– Czy możemy używać telefonu komórkowego do nagrywania wyjaśnień pana ministra?
– Oczywiście. To godne pochwały, że wykorzystujecie nowoczesną technikę dla celów edukacji.
Odc. 4 Gabinet Pomysłów
Pierwszym zwiedzanym obiektem był „Gabinet Pomysłów”, podzielony tematycznie na kilka części. Profesor Rubach z nieukrywaną przyjemnością wyjaśniał zawiłości techniczne i historyczne:
– Mieszczą się tutaj symbole wielkości naszego narodu: model jachtu na tysiąc osób, personifikacja dumy narodowej w formie rodziny wstającej z kolan, wota i święte księgi wiary w nauczanie kościoła oraz zdjęcia wybitnych generałów i marszałków reprezentujących naszą armię.
Siłę obronną kraju symbolizował wynalazek – lufa armatnia wygięta w środku pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, umożliwiającym strzelanie zza węgła.
– Ignoranci żartują na ten temat, ale to prawdziwy patent. Od czasu wdrożenia produkcji i zaopatrzenia naszej armii w tę nadzwyczajną broń nikt nie jest w stanie nam zagrozić. Nie musimy wchodzić w żadne koalicje, sami stanowimy potęgę militarną – wyjaśniał entuzjastycznie przewodnik. – To inne kraje zabiegają o stowarzyszenie się z nami w sojuszu strategicznym.
Ostatni eksponat „Gabinetu Pomysłów” przedstawiał makietę kliniki medycznej wyposażonej w urządzenia umożliwiające seryjną wymianę zużytych i uszkodzonych organów wewnętrznych człowieka na nowe.
– Zdolność obsługi najmniejszej sali zabiegowej w tej klinice to czterdziestu trzech pacjentów dziennie – profesor Rubach bezwiednie zatarł ręce z zadowolenia, zawsze zachwycały go medyczne osiągnięcia kraju.
Przed „Gabinetem Inteligencji” przewodnik zatrzymał wycieczkę i podniósł palec wskazujący do góry. Na głośny okrzyk „Uwaga!” wydany przez Alinę Czakrę dzieci zamarły w bezruchu. Profesor odczekał chwilę dla spotęgowania uczucia wrażenia słuchaczy.
– To, co zaraz zobaczycie, to wasza przyszłość. Ilustrują ją eksponaty i informacje o narodowym programie rozwoju szkolnictwa. Jak wiecie, nie ulegliśmy owczemu pędowi koncentracji uwagi na nauce własnej ucznia, lecz poszliśmy w kierunku sztucznej inteligencji – wyjaśnił przewodnik.
– Czyli „artificial intelligence”, inaczej mówiąc „AI” – rezolutnie wtrąciła dziewczynka z dwoma warkoczami, uczestniczka wycieczki szkolnej z Szybajna.
Minister popatrzył na nią z uznaniem.
– Masz absolutną rację, moje dziecko. Wystarczy wszczepić uczniowi chip z dostępem do krajowego systemu sztucznej inteligencji, a potem wymieniać go każdego roku na nowy, i sprawa edukacji jest załatwiona. Przodujemy w tej dziedzinie; ostatnio wyprzedziliśmy Singapur. Dla zapewnienia skuteczności systemu wymagane jest tylko utrzymanie dyscypliny uczniowskiej.
– Jak ją można poprawić? Czy mamy jakieś nowe narzędzia lub metody utrzymania karności uczniów, ich zapału do nauki? – Alina Czakra dopiero po zadaniu pytań zdała sobie sprawę, że być może nie powinna dociekać, jak poprawić dyscyplinę uczniów, bo był to drażliwy temat.
Profesor popatrzył na nią z uznaniem.
– W muzeum pokazujemy bogactwo kar, jakie dawniej stosowano dla utrzymania dyscypliny w ogóle, w szkole czy poza szkołą. Gdzie się stosuje kary, tak naprawdę nie ma to znaczenia, ważna jest ich skuteczność. Kary mają działać otrzeźwiająco i stymulująco na ucznia. Niektórzy zwiedzający „Gabinet Inteligencji” niesłusznie nazywają to, co w nim pokazujemy, horrorem. Jest to czysta edukacja historyczna, nawet jeśli eksponuje okrucieństwo i cierpienie. Takie jest życie, taka jest historia. Mam na myśli nie tylko najbardziej wymyślne i okrutne kary jak obcinanie głowy na szafocie, darcie pasów skóry, wbijanie na pal, palenie na stosie czy duszenie na garocie. Pokazuje je film z księciem Draculą w roli głównej – słynną scenę z pięcioma tysiącami jeńców wbitych przez niego na pal. Chodzi o karanie w ogóle jako środek wychowawczy i motywacyjny. O takie jego formy, które działają mobilizująco na uczniów, rodziców i ciało pedagogiczne. Oczywiście należy minimalizować kary i cierpienie, ale też uczyć się, jak ich unikać. Coś niecoś o tym wiem – profesor zasępił się na moment, jego wzrok zatrzymał się na portrecie Józefiny Kotwy oprawionym w wymyślną pozłacaną ramę. Alina Czakra miała wrażenie, że z obrazu patrzą na nią surowe oczy zazdrosnej kobiety.
Odc. 5 Gabinet klimatyczny
Po wejściu do pomieszczenia z napisem „Gabinet Klimatyczny” profesor Rubach uśmiechnął się szeroko. Myślał o tym, jak łatwo jest – stosując odpowiednie narzędzia edukacyjne – przekonać ludzi do szybkiej zmiany postaw niezbędnej dla powstrzymania niekorzystnych zmian klimatu.
– W tym miejscu musimy sobie wyjaśnić coś bardzo ważnego. Zanieczyszczenia atmosfery nie zrozumie człowiek, który przynajmniej raz w życiu nie nałykał się porządnie dymu lub spalin. W naszym pięknym kraju wciąż są w użyciu stare nieefektywne piece węglowe. Wiele osób nie rozumie, jak wielką wyrządzają one szkodę klimatowi a równocześnie nam samym. Po przejściu bez maski przez komorę dymu i smogu, którą tutaj widzicie, z podwójną dawką zanieczyszczeń, ludzie błyskawicznie nabywają przekonania, że rezygnacja z pewnych złych nawyków to nie żadna fanaberia, ale konieczność. To przestawia ich na tory nowoczesności: rezygnacji z węgla i samochodu spalinowego na rzecz energii fotowoltaicznej i innych form czystej energii oraz samochodu elektrycznego i mu podobnych. Dzięki tej komorze w ciągu jednego roku osiągnęliśmy trzystuprocentowy przyrost świadomości oraz pięćsetprocentowy wzrost zakupu pieców na gaz, paneli fotowoltaicznych, wiatraków powietrznych, małych turbin wodnych. Nawet urządzeń wytwarzania prądu kręcąc korbą, podłączonych do sieci elektrycznej domu.
W gabinecie „Nasze Miejsce na Ziemi” profesor Rubach wyprostował się. Było to jedno z jego ulubionych miejsc w muzeum. Głos profesora znowu zabrzmiał świeżo jakby nie miał za sobą kilku godzin oprowadzania gości po budynku.
– Eksponaty tutaj zgromadzone pokazują, jak wielki jest nasz kraj na tle świata. Dawniej byliśmy krajem bez znaczenia, zaniedbanym i nie liczącym się. Poglądy ówczesnej władzy były tak ciasne, że – co tu mówić – krążyło u nas powiedzenie: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż nasz głos zostanie wysłuchany na forum międzynarodowym”. Za sprawą pani Józefiny Kotwy zmieniliśmy się. Zainspirowała nas do innego myślenia o sobie i o świecie. Teraz to my pokazujemy innym, jaką iść drogą, nie na odwrót.
Odc. 6 Nasienie
Przy wejściu do „Gabinetu Nowoczesnych Technologii”, tuż obok nowiutkiego defibrylatora, stała pompa energetyzująca. Minister przyglądał się urządzeniom z wyraźną przyjemnością.
– Pompa energetyzująca to nasz najnowszy wynalazek. Sponsorem badań nad nią a potem wdrożenia do produkcji była Józefina Kotwa. Komu brakuje ambicji, aspiracji czy nadziei, może za niewielką opłatą nawdychać się mieszanki tlenu i azotu z odpowiednim dodatkiem innych gazów. Mieszanka działa stymulująco na różne części mózgu. Ja sam czasami korzystam z tego urządzenia. Wzmacniając umysł, wzmacnia się także ciało.
– Czy państwo doceniacie jędrność ludzkiego ciała? Jego krzepkość i sprężystość – poważnie zapytał profesor.
Zdjął marynarkę, aby pokazać bicepsy, a następnie napiął mięśnie brzucha i poprosił nauczycielkę, Alinę Czakrę, aby go uderzyła w brzuch.
– Z całej siły, proszę.
Jego zachowanie zaskoczyło zwiedzających. On sam nie przejął się tym. Lekko zgięty do przodu przyjął uderzenie bez najmniejszego znaku bólu.
– Sami widzicie, co to znaczy być w dobrej formie. Mocne ciało jest jej podstawą. Ten drobny pokaz ilustruje użyteczność pompy energetyzującej.
Ostatni w kolejce zwiedzania był „Gabinet Wspomnień”. Zgromadzono w nim publikacje, zdjęcia, obrazy, afisze i inne eksponaty związane z osobą i działalnością Józefiny Kotwy. Minister dał uczniom czas, aby zapoznali się z zawartością gabinetu, po czym zebrał ich razem. Przez wielkie okna widać było ludzi na placu przed budynkiem stojących z głowami zadartymi do góry. Był ich cały tłum. Rubach przyglądał im się z uwagą, po czym wskazał ręką w ich kierunku.
– To jest już nowa generacja, nowe pokolenie naszego społeczeństwa. Ludzie nie patrzą w dół, pod nogi, ale przed siebie i w górę. Mają jasno określone aspiracje, ambicje i nadzieje. „Patriotyzm, Bóg i Porządek” to hasła, którymi zastąpili przestarzałe już „Wolność, Równość, Braterstwo” z czasów wielkiej rewolucji francuskiej. Są dumni z tej zmiany, bo po raz pierwszy w historii mamy tak jasne wartości narodowe. Rozbudziła je Józefina Kotwa. To ona reprezentuje najbardziej szlachetne ideały.
Historia tej kobiety jest niezwykła i pouczająca. W wieku trzydziestu lat wydała z siebie owoc życia. To pojęcie umowne, symboliczne. W rzeczywistości jest to kamień nerkowy o wyjątkowym kształcie i pięknie. Nazwano go „Nasieniem Nadziei”.
– Jak to się stało? Prosimy o szczegóły – odezwały się głosy młodzieży, jedne śmiałe, inne niepewne, czy wypada pytać o takie sprawy.
– Rano pokojówka ścieląc łóżko Józefiny znalazła w nim nieznany przedmiot i zwróciła go właścicielce. Miał on postać podłużnego kawałka materii, przypominającej bursztyn, w którym po uważnym przyjrzeniu się widać miniaturowe miasto przyszłości. Nasienie jest podobne do dużego orzecha kaukaskiego, jest też podłużne, tylko nieco większe i mniej pofałdowane. Zbadano je w trzech laboratoriach. Okazało się, że ma nadzwyczajne cechy. Dodaje siły, przywraca moc twórczą, ma własności lecznicze. Józefina przekazała je w darze fundacji pomocy ludziom w trudnej sytuacji życiowej. Udostępniano je bezpłodnym kobietom pragnącym dziecka. Trzymając je przy sobie kilka dni, niejedna z nich znalazła się wkrótce w stanie błogosławionym. Kiedy skuteczność „Nasienia Nadziei” została jednoznacznie potwierdzona, oprawiono je w złoto i diamenty.
Odc. 7 Łąka i bagno
Minister Rubach ogarnął wzrokiem stojący przed nim tłum uczniów i głośno chrząknął dla zwrócenia na siebie uwagi.
– Dzięki Józefinie Kotwie mamy teraz jasne ideały i wiemy, dokąd zmierzamy. Musimy tylko podporządkować się jej, oddać się bez ograniczeń. Jest to zupełnie jak zawierzenie się Bogu – kiedy Minister to mówił, jego oczy płonęły niezwykłym blaskiem.
Pod koniec zwiedzania wycieczka młodzieży połączyła się z innymi grupami obsługiwanymi przez różnych przewodników. Dyrektor muzeum stanął na podwyższeniu i ogłosił czas dyskusji. Każdy miał możliwość zadawania pytań. Pytano w kilku językach. Profesor Rubach odpowiadał na nie bez tłumacza.
– Czy gdzieś można zobaczyć „Nasienie Nadziei”?
– Tak. Znajdziecie je państwo w sali po prawej stronie zaraz po wejściu do budynku. Umieszczono je na podwyższeniu w specjalnej szklanej gablotce. Strzegą go uzbrojeni strażnicy.
– Czy Józefina Kotwa miała lub ma wrogów?
– To dobre pytanie. Tak, muszę to przyznać z wielkim żalem, nasza bohaterka narodowa ma wrogów. Nienawiść to cecha współczesnego społeczeństwa. Wrogami ludzi wielkich są najczęściej jednostki nijakie, podłe, małostkowe. Nie zatrzymujmy się jednak na tym, co negatywne. Idźmy dalej. Chciałbym wyjaśnić, że „Gabinet Wspomnień” jest miejscem poświęconym także innym mieszkańcom naszego kraju, którzy przynieśli mu chwałę. Są to ludzie zainspirowani czynami Józefiny, którzy osiągnęli sukcesy wcielając w życie jej ideały. Pod ścianami stoją ich posągi naturalnej wielkości.
Na postumentach posągów leżały wieńce świeżych kwiatów.
– To jakby mauzoleum. Czujecie państwo tę atmosferę? Zapach róż i zapach świeżo skoszonej łąki – profesor Rubach z przyjemnością wciągnął powietrze w płuca.
– Ja czuję zapach łąkowego bagna – odpowiedział mężczyzna z przedziałkiem rzadkich włosów na głowie. Na piersiach miał plakietkę „Dr Joachim Zolo, futurysta”.
Minister popatrzył na niego z niechęcią. Zdenerwował się, ale nie pokazał tego po sobie. Po akcencie mówiącego domyślił się, że to Amerykanin. W duchu podjął szybką decyzję.
– Zlikwidujemy cię, nieszczęsny głupcze. Jeśli tego nie uczynimy, to zepsujesz opinię całej grupy o muzeum i Józefinie Kotwie, a to byłoby tragiczne. Przyjechałeś do nas na zaproszenie i koszt naszego ministerstwa i powinieneś zachowywać się przyzwoicie.
Rubach wykonał nieokreślony gest ręką i odezwał się pojednawczo.
– Zgadzam się z panem. Ja czuję zapach świeżo skoszonej łąki nadrzecznej ale czasem on kwaśnieje. Pan to poczuł. To się zdarza, ale nie powinno się powtórzyć. Zajmę się tym.
Odc. 8 Zmiana uczuć
Kiedy muzeum opustoszało, minister poczuł w sobie pustkę. Wypełniły ją natychmiast wspomnienia. Nie mógł oderwać się od nich. Wracały zawsze, kiedy zbyt entuzjastycznie dawał się unieść kłamstwom ukrywającym prawdziwą historię Józefiny Kotwy. Milczał z prostego względu; prawda była dla niego zbyt bolesna i niebezpieczna.
Zwiedzający przychodzili do muzeum w przekonaniu, że jest to nadzwyczajne miejsce a on ich w tej wierze umacniał. Nie zdawali sobie sprawy, że są pod stałym wpływem propagandy, jaką nieprzerwanie uprawiał on i jego ministerstwo. Sam zorganizował aparat propagandowy i zatrudnił najlepszych fachowców, aby tylko uczynić z Józefiny Kotwy bohaterkę narodową, kobietę niezwykłego formatu. Chodziło o to, aby cały świat uwierzył w nią oraz patriotyzm i dumę narodową, której matkowała.
Początek bolesnej historii Rubach pamiętał w najmniejszych szczegółach, tak głęboko w nim się zakorzeniła. Józefina Kotwa była wtedy premierem a on dyrektorem departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Na bankiecie zorganizowanym z okazji święta narodowego, pani premier tańcząc z nim wyszeptała mu do ucha:
– Chcę się z panem spotkać sam na sam w mojej rezydencji. Mam ważne sprawy do omówienia i nie chciałabym, aby ktoś z ministerstwa jeszcze o tym wiedział. Dlatego proszę o dyskrecję.
Zaskoczony Rubach miał poczucie, że jest to propozycja nie do odrzucenia.
Spotkanie nastąpiło wieczorem kilka dni później. Nie było w tym zasadniczo nic nadzwyczajnego, ponieważ premier często zapraszała ważnych funkcjonariuszy administracji państwowej do swojej rezydencji grupowo lub pojedynczo. Było tam zawsze kilka osób służby, obsługującej panią domu i jej gości.
Tym razem premier sama otworzyła drzwi.
– W domu nie ma nikogo, odprawiłam przed chwilą gosposię. Jesteśmy sami. Będziemy mogli rozmawiać bez skrępowania.
Z przedpokoju udali się bezpośrednio do salonu, gdzie na szykownie zastawionym stole czekała już kolacja. W trakcie posiłku rozmawiali o sprawach kultury i planach ministerstwa. Wino nalewała sama gospodyni. Kiedy Rubach zaproponował, że chętnie ją w tym wyręczy, zaśmiała się. Zwróciła się do niego po imieniu. Nie spodziewał się tego. `
– Daj spokój, Antoni. Zachowaj siły na później. Mamy jeszcze wiele do omówienia.
Po kolacji pili szampana, kawę i jedli tort. To była ostatnia czynność, jaką Rubach w pełni pamiętał. Wkładając do ust kolejny kawałek tortu poczuł, że traci świadomość. Pomyślał, że za dużo zjadł i wypił. Widział, jak premier śmieje się szeroko otwartymi ustami. Poczuł niepewność, ogarnął go strach.
To czego był świadkiem, całkowicie go zdezorientowało: premier Józefina Kotwa powoli obnażała się przed nim zdejmując bez pośpiechu kolejne części garderoby. Czyniła to z wyrachowaniem i lubieżnością, jakie widział tylko w najlepszych klubach striptizowych. Jej nagość zszokowała go; premier Józefina Kotwa była obojnakiem! U góry widział rozwinięte piersi kobiece, u dołu męskie genitalia. To go dobiło. Chwilę potem stracił świadomość.
Odc. 9 Rozmowa gabinetowa
Obudził się na tylnym siedzeniu samochodu służbowego pani premier. Czuł się nie najlepiej, bolała go głowa i dokuczliwie ssało w żołądku. Przed sobą miał kierowcę. Siedząc ukośnie na swoim fotelu uważnie go obserwował. Rubach zapytał, co się stało.
– Poczuł się pan słabo na kolacji. Pani premier powiedziała mi, że pił pan alkohol i stracił na krótko przytomność. Otrzymałem od niej polecenie odwiezienia pana do domu i wprowadzenia do środka.
Następnego dnia premier poprosiła Rubacha o przyjście do jej gabinetu. Poczekała aż sekretarka wyjdzie z pokoju i pokazała mu dwa zdjęcia.
– To są zdjęcia z naszego spotkania. Wykonałam je na pamiątkę dla nas obojga. Zaimponowałeś mi swoim zachowaniem. Dlatego to udokumentowałam.
Antoni Rubach patrzył na duże kolorowe fotografie i nie wierzył oczom. Na pierwszej był nagi, leżał na podłodze na plecach z rozłożonymi nogami i członkiem przewiązanym kolorową kokardą. Na drugiej zobaczył górną część swojej owłosionej klatki piersiowej i całą twarz. Wyglądała obłędnie, jak u szaleńca: wybałuszone oczy i otwarte usta. Miał wrażenie, że był zarzygany. Obraz był tak szokujący, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu.
Kiedy podniósł wzrok, premier patrzyła mu spokojnie w oczy i coś mówiła. Jej słowa nie docierały do niego. Po chwili słyszał już ją wyraźnie. Mówiła powoli, z rozwagą. Nie potrzebowała wiele mu wyjaśniać, aby dotarło do niego, że stał się ofiarą, został potwornie oszukany i wykorzystany w grze, które jeszcze nie rozumiał.
– Drogi Antoni! Masz do wyboru jedną z dwóch możliwości. Albo będziesz mi posłuszny, wtedy awansuję cię na ministra kultury i sztuki, otrzymasz solidne uposażenie i będę cię traktować przyzwoicie, albo opublikuję te zdjęcia, mam ich zresztą więcej, i kompletnie cię skompromituję.
Był zbyt oszołomiony, aby od razu odpowiedzieć. Wydusił z siebie:
– Zupełnie nie rozumiem, skąd się wzięły te zdjęcia i po co zostały zrobione.
Kiedy patrzyła na niego w milczeniu, zapytał:
– O co pani premier chodzi?
– Nie musisz zwracać się do mnie tak oficjalnie. Mów mi po imieniu. Przecież dobrze wiesz, jak mam na imię. Chyba muszę ci wyjaśnić pewne szczegóły, aby nie było między nami nieporozumień. Jak tylko zostałeś mi oficjalnie przedstawiony, od razu zwróciłam na ciebie uwagę. Podobałeś mi się. Wkrótce wiedziałam o tobie wszystko, także o twoich doświadczeniach z kobietami i mężczyznami. Masz niezły życiorys i dorobek seksualny. Wiem, że od pewnego czasu jesteś sam. Lubię takich owłosionych osiłków jak ty. Co ważne, jesteś inteligentny i ambitny. Byle kogo nie wybrałabym.
Odc. 10 (ostatni) Wyznanie
Rubach patrzył na rozmówczynię. Ona mówiła, on słuchał. Rozumiał, że wchodzi teraz w nową rolę.
– Postawmy sprawę jasno. Będziesz moim kochankiem, będziesz mnie zabawiać. Jestem trochę inna niż typowa kobieta, ale to niczemu nie stoi na przeszkodzie, bo masz duże doświadczenie. Jak każda kobieta potrzebuję pieszczot, czułości i od czasu do czasu miłości. Wiem, że na to cię stać. Nie mam jakichś specjalnych wymagań. Będziemy się regularnie spotykać u mnie w domu lub w innym wybranym przez mnie miejscu. Ja będę kontaktować się z tobą.
Premier zawahała się i uśmiechnęła nieprzekonywująco.
– Czy chciałbyś coś mi powiedzieć lub o coś zapytać? Mów. Chcę być z tobą całkowicie szczera.
Rubach patrzył na siedzącą przed nim kobietę z desperacją i nienawiścią. Musiała to zauważyć lub wyczuć, ponieważ głos jej stężał, stał się bardziej szorstki.
– Lepiej, żeby żadne głupie myśli nie przychodziły ci do głowy. Pilnuj się. Nie usiłuj nic robić przeciwko mnie, bo cię skończę. To co ci obiecałam, załatwię bardzo szybko. Wkrótce zostaniesz ministrem kultury i sztuki, dostaniesz solidną pensję i elegancki służbowy samochód z kierowcą. Nie oczekuj więcej … Aha! Mam jeszcze pewne zadanie dla ciebie. Będziesz mnie intensywnie promować. Chcę być znana, chcę być bohaterką narodową. Twoja w tym głowa, jak to zrobisz. Za sukces zostaniesz sowicie wynagrodzony. Mam na to środki. Ostatecznie cały kraj na mnie pracuje.
Po powrocie do domu, Rubach przez cały wieczór nie mógł dojść do siebie. Prawie nie jadł kolacji, siedział w fotelu i myślał.
– Nie mam żadnych szans. Będzie mnie szantażować tymi zdjęciami. Są w najwyższym stopniu kompromitujące. Nie wiem nawet, czy są prawdziwe, czy nie jest to fotomontaż. Ostatecznie nie ma to znaczenia. Jestem pogrążony.
Nie umiał zrozumieć, skąd się wzięły. Przypominał sobie, jak naturalnie zachowywała się premier w czasie kolacji. Teraz już nie miał wątpliwości; coś mu dodała do jedzenia lub napojów, aby stracił przytomność. Okazała się wyrachowaną i podstępną kobietą. Domyślał się, że w ten sam sposób mogła podporządkować sobie innych ludzi. Teraz rozumiał skąd miała taką władzę i powodzenie.
– Zupełnie jakby grała w pajacyka z dzieckiem – mruknął do siebie, patrząc w zaciemnione nocą okno. – Cholerny obojnak. Piękna ladyboy.
Kilka dni później premier zaprosiła go ponownie do swojego gabinetu. Ubrana była inaczej niż zwykle. Miała na sobie czerwony jednorzędowy żakiet z patkami a pod nim rozpiętą u góry bluzkę w czerwone kwiaty na czarnym tle. Styl wizytowy, jednolity deseń, długi rękaw. – Bardzo eleganckie – pomyślał z uznaniem.
Kiedy Józefina porządkowała coś przy biurku, przyjrzał jej się uważniej: długie bujne włosy, regularny owal oczu, wyrazisty nos, większe niż u innych kobiet usta, zdecydowany wyraz twarzy.
– Proszę cię, Antoni, usiądź w tym fotelu, będzie nam wygodniej. Porozmawiajmy – zaproponowała, po czym poczęstowała go czekoladkami, które szczególnie lubił. Zastanawiał się, skąd wiedziała, że za nimi przepada.
– Co ciekawego słychać w ministerstwie? Jak ci się wiedzie na nowym stanowisku?
Były to łatwe pytania. Kiedy mówił, słuchała go uważnie. Rozkręcał się, opowiadając o swoich planach, kiedy wpadła mu w słowo zmieniając raptownie temat. Po chwili zrozumiał, jaki był prawdziwy cel zaproszenia go na rozmowę.
– Myślisz, że tak łatwo jest żyć w mojej sytuacji, być osobą biseksualną? To jak życie w ukryciu. Czasem masz wrażenie, że żyjesz w ludzkiej dżungli, pilnujesz się, aby ktoś cię nie napadł. Nic cię nie chroni przed nieufnością i wrogością, nawet najwyższe stanowisko. Transfobia, homofobia, nienawiść, stykasz się z tym na co dzień. Tu jest gorzej niż w Indiach, gdzie parlament wprowadził ustawę definiującą trzecią płeć. Muszę jednak jakoś sobie radzić. Bóg obdarzył mnie urodą ale naznaczył seksualną dwuznacznością. To nie był mój wybór. Urodziłam się bardziej mężczyzną niż kobietą, wybrałam być kobietą, ubierać się i zachowywać jak one. Na szczęście obdarzył mnie także charakterem. Muszę jakoś sobie radzić – powtórzyła. – Mam nadzieję, że mnie chociaż trochę rozumiesz.
Rozmowa się przeciągała. Minister wychodził z gabinetu z mieszanymi uczuciami.
– Jestem w potrzasku podobnie jak i ona – pomyślał, kierując się do windy.
W samochodzie wydał kierowcy proste polecenie:
– Proszę zawieźć mnie do domu.
Jadąc przyglądał się przechodniom na chodniku i zastanawiał, którzy z nich mogli być transpłciowi i jak sobie z tym radzili.
W nocy spał wyjątkowo spokojnie. Zaakceptował swoją sytuację, uznał w końcu, że jest to dla niego także wielka szansa.
– Fantastyczny awans, władza i pieniądze – myśl ta powracała kilka razy zanim zasnął.
Strumieni wieczności utartą drogą burze dziejów idą wulkanów pożogą, cierpliwość czasu krople przesącza i z nich buduje oazę słońca.
Stoję w pokorze, zadumany nad pokalaniem skalnej ściany; wąwóz rozpłatał ją w dwa piony, wstyd skał obnażył rozpalonych.
Klęczy cisza niezmącona, czerwonych wzgórz cierpliwa żona, pełna pokory, lecz bez lęku, karmi się każdą kroplą dźwięku.
Klęczy samotna i bez końca, wzrusza cieniami wstającego słońca, czasem zapomni się w przestworzu i pieści wiatrem wydartym morzu.
Odwieczne przemienienie
Słońce po dnia obchodzie zstępuje z zenitu, ocean oczy razi pękami ogników i tonie ogniste koło rzucając promienie: majestatyczne, odwieczne, wieczorne przemienienie.
Kiedy jasność w sen cichy powoli zapada i w chmur ciepłej pierzynie kryje się mew gromada, woda tak dziwnie szemrze. Czy to senne marzenie? To ocean rozmawia z Bogiem, to ciche rozmodlenie.
Cape Jervis
Chmurnych kłębów ciemna czasza, pod nią deszczu skośne smugi, światło słońca wnet przygasza, tunel tworzy mroczny, długi.
W deszczu wzgórze się ukrywa, lecz przy drodze skałą łamie, pejzaż w dali się rozmywa, zieleń chowa w kropel bramie.
Nagły błysk po lewej stronie, w oczy kłuje skier tysiące, chmurę w rozpalone dłonie chwyta słońce gorejące.
Błysk miliardy kropel łamie, zieleń lasu blask rozjaśnia, w mroku chmury, w deszczu ramie tęcza złudzeń z drzew wyrasta.
Wiatr welony deszczu strząsa, miesza światła z wód mgławicą, wpina w nią drobiny słońca, wyolbrzymia krasne lico.
Tyś tym, co burze przetacza z łoskotem, wiedzą, co było i co będzie potem, Ty jesteś ciszą, co tworzy przestrzenie, w Tobie myśl żyje, pulsowanie drzemie.
Choćbym się oddał na stos całopalny Ciebie nie pojmę, boś niepoznawalny. W sercu zachwycam się Tobą, o Panie, bo Tyś jest prawdą, jam jest zakłamaniem.
Z kobietą sam na sam
Gdyś jest z kobietą sam na sam, nie spijaj jej na umór, kieliszkiem poczęstuj, małym, dla dam, łatwiej wtedy o humor.
Rozmową wdzięczną nawiąż do cnót ciała, co są jej przemiłe i nie bój się, że łżesz jak z nut; kobiety są w cnotach roztyłe.
O oczach praw, o kształcie nóg i o zaletach ducha, jak ją ogromnie nagrodził Bóg; kobieta uwielbia kłamczucha.
Gdy szczerą prawdą wzruszysz się sam, czułością cię dama otoczy, lecz gdy coś zełżesz u raju bram, nie ujrzysz szczęścia na oczy.
– Zabiła go pogoda – orzekł młodszy posterunkowy Zupak, wyjmując ołówek, kalkę i notatnik.
Pogoda nie mogła być nędzniejsza. Od trzech dni tumany chmur wałęsały się przy ziemi, rozkołtunione, wredne, duszące za szyję samym swym widokiem. W końcu dopadła Szaleńca walczącego z wiatrakami uprzedzeń rasowych, seksualnych i medycznych, kiedy szedł do sklepu z psem, schwyciła za gardło i zdusiła ku ziemi. Nawet się nie bronił. Kilka razy poruszył nerwowo nogami jakby chciał podbiec do odjeżdżającego autobusu i to było wszystko.
– Świadkowie twierdzą, że poruszył nogami pięć razy, inni, że trzy – zapisał w notatniku posterunkowy Zupak. – Tak czy inaczej po zakończeniu tego dziwnego spektaklu denat znieruchomiał na dobre. Tak to sobie wydedukowałem.
Wierny pies Szaleńca uciekł, aby zanieść wiadomość rodzinie, że czas już dzielić spadek. Sam miał nadzieję na stosik świeżych kości oraz większą sztukę wołową, jakie właściciel obiecał mu zapisać w swojej ostatniej woli. Domownicy ucieszeni wiadomością się rzucili do szafki, gdzie Szaleniec trzymał dokumenty, była jednak zamknięta na kłódkę i dodatkowo zakratowana.
Upadły leżał przy chodniku w kałuży błota. Obchodzono go z daleka, bo przedstawiał niemiły a może nawet i odrażający widok, zachowując na ustach wyzywający, sardoniczny uśmiech jakby to on uśmiercił pogodę, a nie ona jego.
– Niby to człowiek, ale bardziej przypomina rozmamłany wór starych ubrań dla bezdomnych ofiar wielkiego dobrobytu. – Szeptały między sobą dwie niewiasty. Stały naprzeciwko siebie i konwersowały; jedna młoda ubrana na czarno, w szerokiej spódnicy i druga starsza, w kolorowym stroju dzierlatki i getrach tak obcisłych, że momentami znikał pod nimi kształt jej nóg.
I leżałby tak człowiek szalony, ofiara pogody, do końca świata, gdyby nie słoneczko, które pojawiło się dwie godziny później oraz sześć naparstków whisky, jakie litościwy pijak wlał mu do ust. Ratując człowieka, słowa modlitwy spływały z jego własnych ust wysuszonych wieloletnim obcowaniem z napojami wyskokowymi.
– Życzyłbym sobie, aby i mnie ktoś wyświadczył taką przysługę, kiedy będę na ziemi na klęczkach głodu i pragnienia.
– Masz to jak w banku – odezwał się głos od strony wysokiego budynku, gdzie zakwaterowano wielką gromadę nowoczesnych Samarytan od Świętego Grzechu. Patrzyli w dół z dziesiątego piętra pozdrawiając go rękami pełnymi obietnic.
Ich ciepłe gesty dotarły do Pijaka i Szaleńca przekonując ich ostatecznie, że świat jest piękny mimo nędznej pogody, okrutnego wirusa, zazdrosnych kochanek, zaplutych polityków i wszystkich innych nieszczęść cywilizacji.
Był mężczyzną w dojrzałym wieku, jednym z wielu na świecie. Jak rozum i praktyka nakazują, jeszcze w starym roku postanowił, że w nowym roku będzie lepszy, mądrzejszy i sprawniejszy. Powiedział to na głos, aby być pewnym, że w pełni świadomości podjął tę decyzję. Odpowiedziało mu echo.
– Ano dobrze. Zobaczymy, ile warte jest twoje postanowienie.
Kiedy to usłyszał, zaciął się i dodał:
– I będę dotrzymywać postanowień.
Tym razem echo nic nie odpowiedziało. Wziął to za dobry znak. Pomyślał nawet, że to nomen-omen. Dla żartu postanowił zmienić imię i nazwisko. Nazwał się Bezimienny. Jednowyrazowo.
Był to trzeci dzień Nowego Roku, niedziela. W drodze samochodem do lasu słuchał radia. Wiedział coraz więcej. Czuł, że łagodnieje, bo były to dobre wiadomości. Świat zmierzał ku lepszemu. Słysząc komunikaty o koronawirusie ani razu nie przeklął rządu, zwłaszcza premiera. Garbatego też nie nazwał garbatym. To były kolejne dobre znaki.
W ciągu roku, niezależnie od pogody, z wyjątkiem dni deszczowych, Bezimienny chodził regularnie po lesie dla utrzymania kondycji. Starał się, aby trwało to co najmniej godzinę. Chodząc nabijał baterie organizmu, który się starzał, zupełnie bez potrzeby, jakby nawet na złość właścicielowi. W sprawie starzenia się nikt Bezimiennego nie pytał o zdanie, co o tym sądzi i w ogóle, z konieczności więc godził się na starzenie, ale nie do tego stopnia, aby dać się obezwładnić fizycznie lub umysłowo. Dlatego chodził po lesie. Czasem także w czasie przechadzek rozmawiał z przyjaciółmi, aby wzmocnić się informacyjnie, uczuciowo i intelektualnie. Postanowił to kontynuować.
Któregoś dnia stycznia, wszedłszy między zanurzone w ciszy i zmarznięte drzewa i krzewy, Bezimienny nabrał w płuca świeżego powietrza.
– Umysł mam jak brzytwa – pomyślał i od razu się zmitygował. – Nieostrzona, ale jednak brzytwa.
Kierując się w głąb starego lasu rejestrował zmiany w otoczeniu. Czynił to krótko, niejako hasłowo. Tak trzeba było, bo wyścig szczurów trwał nadal.
– Nikt nas z niego nie zwolnił, nawet kiedy weszliśmy w fazę wiekowej dojrzałości. A szkoda! – pomyślał, marząc przez chwilę, aby ludzie nie ścigali się ze sobą tylko patrzyli na siebie i kochali się nawzajem. Porzucił tę myśl, bo wiedział, że to mrzonka. Przynajmniej częściowo – pocieszył się, i natychmiast się zradykalizował. – Zamiast nadstawiać policzek, najpierw jeden a potem drugi, trzeba oddać, jak mówi Pismo Święte. Nie był pewien, czy dobrze cytuje to powiedzenie.
Wrócił do rzeczywistości leśnej i notował. – Idę. Na razie pod górkę. Trwa cisza. Epidemia również, ale chyba niedługo się skończy, bo szczepionki są już w drodze. Widzę siwy szron na krzewach i drzewach. Niesamowita sceneria. Mija mnie mężczyzna z szeroko otwartymi oczami. Pędzi jak automat, chrapiąc głośno, znaczy się, idzie we śnie. Trudno się mówi. Lunatycy są na świecie. Takich mamy obywateli, jakie młodzieży chowanie. Idę z kijkami. To bardzo dobrze. Nie potknę się. A gdybym się potknął, to przecież mam kijki. Uważaj – ostrzegł się – schodzisz na boczną ścieżkę prowadzącą w głąb młodego lasu i powinieneś się wyciszyć.
Po przejściu kilkuset metrów, kiedy był już niebywale wyciszony, Bezimienny usłyszał głuchy szurgot za plecami. Ni z tego ni z owego, nie wiadomo skąd i kiedy, zaczął go wyprzedzać niewysoki osobnik z głową owiniętą szalikiem zasłaniającym oczy. Mózg Bezimiennego natychmiast to zarejestrował i telegraficznie rozesłał po organizmie sygnały ostrzegawcze. Pracował z regularnością zegarka szwajcarskiego. Wiedział jak to jest, bo kiedyś Bezimienny miał taki zegarek, cienki jak blaszka, rewelacyjny, ale go schował tak skutecznie, że już go nie odnalazł. Mimo to nie tracił nadziei, licząc na cud, ale niekoniecznie na kościół, choć tam się też dzieją cuda. Kiedy mózg pomyślał o tym, całe ciało ucieszyło się, że nie jest już małym chłopcem.
Porzuciwszy myśl o pacholęctwie Bezimienny skoncentrował się ponownie na rejestracji zdarzeń.
– Ten szalik to chyba zasłania mu oczy. To osiłek. Biegnie ciężko, oddycha tak głośno, że aż rzęzi. Nie zważa na mnie. Prawie na mnie wpadł. Pies go drapał!
Bezimienny szybko odszedł na bok, aby nie dać się zarazić, bo osobnik na pewno intensywnie wydychał wirusy. Miał paralitycznie chude nogi i dobrze rozwiniętą klatkę piersiową. Na pewno przygotowuje się – myślał Bezimienny – do maratonu światowego, który trwa tak długo, dopóki nie padnie trzech zawodników. Wtedy wszyscy kończą bieg. Ten zawodnik, który pokonał największy dystans zostaje ogłoszony zwyciężą. Reszta się cieszy, że przeżyła, z wyjątkiem tych, którzy się przeinwestowali energetycznie i padli bez ducha na jezdnię. Trudno się cieszyć, kiedy się nie istnieje.
Po powrocie do starej części lasu Bezimienny kontynuował obserwacje, rozglądając się uważnie na boki.
– Gdzieś tu stuka dzięcioł. Słyszę to wyraźnie. Stukał to także w ostatnią i w poprzednią niedzielę, i w poprzednią poprzedniej. A niedziela to przecież dzień święty.
Bezimienny zatrzymał się, zadarł głowę do góry i przeszukał wzrokiem konary i gałęzie. W końcu zobaczył sprawcę hałasu – mały, szary kształt z czerwonawym łebkiem. Głowa odskakiwała mu od pnia, kiedy walił w niego dziobem jak młotem.
– Na pewno wkrótce przyjdzie po niego dwóch ludzi w czarnych płaszczach, ze strzelbami ukrytymi w futerałach od skrzypiec. Będą pozorować, że niby idą grać koncert w lesie. Jak nic wycelują w dzięcioła i zabiją. Popełnił ciężki grzech – powiedzą – i to wiele razy mimo naszych upomnień. Taki to niby spokojny, ładnie upierzony ptaszek, a grzesznik. Pracuje w niedzielę, kiedy nie wolno. Jest przecież święto, siódmy dzień tygodnia, kiedy Bóg po stworzeniu świata wypoczywał, a on to ignoruje jakby nie żył wśród istot bogobojnych. Taki osiołek na przykład, jaki on jest religijny. Można go spotkać na każdym obrazku świętym. Nigdy nie hałasuje w niedzielę. Najwyżej przez nieuwagę stuknie kopytkiem o podłoże. Ale to zupełnie co innego.
Potem ci ludzie usiądą – spekulował Bezimienny – w wielkiej sali i będą rozpatrywać, co to jest grzech. Otoczeni encyklopediami i bullami spisanymi ozdobną łaciną na grubym pergaminie, na ścianach tablice pomiarowe, na stołach liniały, szkła powiększające i mikroskopy, będą rozkładali grzech na czynniki pierwsze. Stworzą świeżą, noworoczną definicję grzechu. Nowe czasy wymagają nowych definicji oraz redukcji liczby grzeszników niedzielnych – stwierdził Bezimienny i ruszył dalej, nie spuszczając z oka otaczającej go rzeczywistości.
Po lesie przemieszczali się ludzie mniejszymi lub większymi grupkami, rzadko samotnie. Szli w różnych kierunkach, przecinając sobie ścieżki nawzajem. Kiedy się mijali, nie zakładali maseczek, tylko odwracali głowy.
– Mam nadzieję, że nie oddychają wtedy– pomyślał Bezimienny. Dokładnie w tym momencie jakaś kobieta potknęła się i upadła na ziemię. Była młoda, w obcisłej kurtce i czarnych getrach. Bezimienny zastanowił się, czy może istnieć związek przyczynowo-skutkowy między jego myśleniem a upadłą kobietą. Ludzie przechodzili obok niej obojętnie.
– To okrutne – powiedział sobie.
Nic się jednak nie stało, bo postać podniosła się żwawo, a spod niej wyskoczył spory pies. Był czarnobiały, uroczo łaciaty, z białym pyszczkiem.
– Do diabła! Czy musisz mi wpadać pod nogi, Reksiu? – zapytała kobieta. Reksio coś odszczeknął, czego Bezimienny nie zrozumiał.
– Dobrze byłoby rozumieć mowę psów – Pomyślał. – Ile forsy można by na tym zarobić jako tłumacz, ile ciekawych rzeczy można by się dowiedzieć i nauczyć. Pomyślał nawet, że przez pewien czas mógłby być psem, szybko jednak tę myśl zarzucił.
– Człowiek to człowiek, chociaż też zwierzę, w dodatku mało rozumne. Na przykład te śmieci rozrzucane po lesie. To głupie i podłe. Ludzie postępują gorzej niż zwierzęta – pomyślał, zatrzymując się, aby się wysikać. – Jesteśmy tacy sami jak zwierzęta. One też sikają. Ptaki już nie, bo mają inaczej skonstruowany system wydalania. Ptaki są inne, uproszczone – mruknął z niechęcią. Przypomniał sobie koguta, który go dziobnął w palec, kiedy był dzieckiem. Jego niechęć do ptactwa domowego pogłębiła się.
Rzucił okiem na zegarek. Minęło dopiero trzydzieści minut. Pomyślał, że nie musi patrzeć ile czasu upłynęło, jakby chciał wiedzieć, ile mu jeszcze zostało do życia.
– W nocy, kiedy się budzisz i nie możesz zasnąć, nie patrz na zegarek, bo to cię dodatkowo rozstroi – przypomniał sobie zalecenia specjalisty od zdrowego snu i właściwego stosunku do czasu. – Sen to sen, a zegarek to zegarek. Nie idą razem w parze. No i ponadto ludzie szczęśliwi czasu nie liczą. Czuj się szczęśliwy, bez względu na okoliczności.
Przed Bezimiennym, nieco z prawej strony, pojawiły się trzy osoby, dwóch młodych mężczyzn i kobieta w nieokreślonym wieku. Głowy mieli zakryte kapturami. Maszerowali energicznie w kierunku skoczni rowerowej. Zatrzymali się tam, coś oceniali, potem ruszyli do najbardziej dzikiego obszaru lasu, gdzie wąwozy są tak głębokie, że mogłyby z łatwością pomieścić dziesięciopiętrowy budynek.
– Tu kompletnie brakuje zwierząt – zauważył Bezimienny i jakby na wezwanie pojawiła się na bocznej ścieżce grupka ludzi nieokreślonej płci i tożsamości, niosących sarnę związaną linkami i zakneblowaną, aby nie wydawała z siebie głosu.
– O co tu chodzi? – zapytał zszokowany Bezimienny, kiedy nieco się zbliżyli. Odpowiedzieli mu.
– Musimy zaludnić las zwierzętami, bo tutaj nie ma dzika, lisa, czy choćby nawet myszy leśnej, niczego.
– A te ślady zrytej ziemi w dziesiątkach miejsc?
– To my je zrobiliśmy, aby upozorować, że tu żyją dziki.
– Po co wam to?
– Po to, aby stworzyć wrażenie, że tu naprawdę żyją dziki i inne zwierzęta, bo to choć trochę chroni las przed tymi, co chcą go wyciąć.
– Dlaczego mieliby go wycinać? Las jest piękny.
– Aby budować wieżowce, bo ludzie chcą zapanować nad przyrodą, patrzeć na nią z góry, trzymać ją za mordę, podporządkować ją sobie. Tak interpretują Pismo Święte o oddaniu sobie przyrody we władanie.
Bezimienny z niechęcią przyjął to do wiadomości. Wychodząc z lasu zauważył:
– Kiedy przyjechałem, stał tu tylko jeden samochód, teraz kiedy mam odjechać, jest ich wielokrotnie więcej. Taki jest ten świat, w ciągłym ruchu. Raz jeden pojazd, raz wiele. Kiedy wreszcie ludzie nauczą się porządku i przestaną jeździć w tę i we w tę, bo będą chodzić lub mieć las pod nosem, zamiast parkingów, lotnisk, ośrodków handlowych? Kiedy wreszcie będzie ich mniej i będą mniej konsumować, bo na tym rzecz się zasadza? – Zadał sobie serię pytań, aby się ożywić. – Ja czułbym się szczęśliwy, gdyby na ziemi było o połowę mniej ludzi albo jeszcze mniej.
Wtedy przypomniał sobie jak się nazywa i kim jest: Jan Kowalski, buntownik cywilizacji.
Do Narbony, podgórskiego miasteczka, gdzie drogi rozchodzą się tylko w dwóch kierunkach, Mario Miller przybył kilka dni po pożarze swojego domu. Przyjechał, a właściwie przywieziono go, bezpośrednio ze szpitala, gdzie leczył się z oparzeń i szoku. W celu odpoczynku i rekonwalescencji przyjeżdżał do Narbony jeszcze dwukrotnie. W końcu kupił tu dom, a właściwie domek położony na krawędzi miasta, i pozostał na stałe. Nie był rozmowny, niewiele o nim wiedziano. Mieszkał sam, bez żony i bez dzieci, które podobno żyły gdzieś w innej części kraju. Uważano go za dziwaka i nazywano Samotnikiem.
On sam czuł się samotny dlatego, że nie miał wspomnień.
– Jest w mojej pamięci jakaś luka, czarna plama, miejsce kompletnie puste. Dlatego jestem, jak podejrzewam, podłym człowiekiem – wyznał księdzu na spowiedzi. Samuel Alternat, proboszcz, jedna z nielicznych osób, które znały Millera bliżej i mu pomagały, starał się go pocieszyć i przekonywał, że powinien odszukać w sobie coś pozytywnego. Będąc dużo starszy niż Mario, nie wahał się udzielać mu życzliwych pouczeń.
– Mario! Nie powinieneś tak myśleć. To, że odczuwasz wewnętrzną pustkę, która wydaje ci się zimna i mroczna, nie znaczy, że jesteś złym człowiekiem. Bóg to wie najlepiej. To jemu powinieneś zostawić ocenę, jaki jesteś. Jakie to zresztą ma znaczenie? Czy musimy w ogóle siebie oceniać?
Pozostałe osoby, które znały Mario bliżej, to lekarka, odwiedzająca go raz w miesiącu oraz starsza pani mieszkająca blisko kościoła, przychodząca do domu Samotnika raz w tygodniu. Robiła dla niego zakupy, gotowała posiłki od razu na kilka dni, prała pościel i trochę sprzątała. Lekarka przyjeżdżała do Mario w ostatnią sobotę miesiąca własnym samochodem, nowym Reno Clio. Na początku nie wiedziano, kim jest i po co przyjeżdża, bo była ubrana po cywilnemu i spędzała z Mario kilka godzin. Wyglądało to tajemniczo. Raz przywiozła ją karetka pogotowia i wtedy pani doktor – tak zwracał się do niej kierowca – miała na sobie biały strój lekarski, jakoś do niej nie pasujący. Potem, na stacji benzynowej, kierowca powiedział obsługującemu go pracownikowi, że lekarka nazywa się Renata Sandauer i jest bardzo przyzwoitym człowiekiem, pomagającym innym w potrzebie. Dom Mario doktor opuszczała bez pośpiechu i chyba w nienajlepszym nastroju, bo zanim wsiadła do samochodu patrzyła tak jakoś dziwnie w otwarte drzwi domu, żegnając jego mieszkańca machaniem ręki. Raz tylko była wyraźnie zadowolona; sam Mario chyba również, bo wyszedł przed dom i się uśmiechał.
W życiorysie Samotnika były właściwie same tajemnice. Nie wiedziano, kim jest i z czego się utrzymuje, bo nie pracował. Po pewnym czasie mieszkańcy miasteczka dowiedzieli się pocztą pantoflową, że był najpierw adwokatem, a potem sędzią w sądzie okręgowym w dużym mieście.
– Sam nie wiem, jak to możliwe, że był sędzią, bo to dziwak. Czasem z nim rozmawiałem przez płot, ale opowiadał mi tak niestworzone historie, że przestałem się nim interesować. Zachowywał się jak artysta, widział świat w zupełnie inny sposób niż my wszyscy. Może to jakiś malarz abstrakcjonista? – wyjawił kiedyś sąsiad Millera, mieszkający w dużym domu po drugiej stronie płotu.
Po pół roku w Narbonie nikt nie miał wątpliwości, że Mario jest niesamowitym dziwakiem. Niektórzy uważali go nawet za wariata.
Chlubą miasteczka, oprócz otaczających je wzgórz i lasów, było jezioro Parne. Letnicy przyjeżdżający tu na wypoczynek nie mieli jednak o nim najwyższego zdania.
– Tyle w nim wody, co kot napłakał. Łabędzie zamieszkujące wysepkę, mogłyby ją wypić, gdyby tylko zechciały.
Nie były to komplementy, choć jezioro nie było bynajmniej małe czy płytkie.
Zimą Samotnik chodził nad jezioro w wielkich czarnych butach, które smarował tłuszczem Shoe Open Classic, kupowanym w lokalnym sklepie, aby ze skóry nie wychodziły białe plamy soli. Zachowanie Mario komentowali, przynajmniej na początku, mieszkańcy miasteczka. Potem się już przyzwyczaili do jego dziwactw.
– Jego buty są tak stare i wielkie, że pożal się Boże.
Również białe plamy od soli wysypywanej zimą na drogę okazały się fałszywe. Pojawiały się także wtedy, kiedy Mario chodził wyłącznie po śniegu, gdzie nie było ani grama soli.
Pewnego styczniowego dnia Mario stanął przed zamarzniętym jeziorem i wlepił wzrok w martwą taflę wody. Poczuł się samotny, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Przypisał to wiadomościom o wydarzeniach krajowych, których słuchał w radio przed wyjściem z domu. Były niepomyślne. Mając je w pamięci przyglądał się tafli jeziora, zaciągniętej nieświeżym, szarym lodem, wyglądającym jak przybrudzony dywan, słuchał wiatru hulającego na otwartej przestrzeni i patrzył na drzewa zamazane zimową wilgocią. Gorąco zapragnął psa do towarzystwa.
Idąc dalej napotkał malarza z paletą w ręce, obrazami i rozkładanym stołeczkiem do siedzenia. Uznał to za wyjątkowy przejaw szczęścia. Artysta był tęgim mężczyzną ubranym w ciężki kożuch, buty walonki oraz czapę wielką jak łeb niedźwiedzia, pod którą ukrywał własną rozkudłaną głowę. Obok niego stały obrazy na sztalugach rozstawionych wzdłuż brzegu jeziora przy krawędzi szerokiej ścieżki. Pośrodku, zamocowana do drewnianego słupka, stała biała tablica z napisem „Wyprzedaż”. Oglądając obrazy, Samotnik konwersował z artystą. Pytał go jak człowiek, który dawno z nikim nie rozmawiał i był ciekaw świata: o techniki malarskie, rynek dzieł sztuki, a nawet o życie osobiste i losy spóźnionych artystów, którym oprócz ambicji niewiele już pozostało w dyspozycji. Były to sprawy, o jakie pyta inteligentny człowiek ogarnięty zimowym smutkiem.
Malarz nieufnie odpowiadał na pytania. Był ostrożny wobec obcego, dziwnie zachowującego się człowieka w ciężkim czarnym wojskowym obuwiu, obszernym swetrze, sztuczkowych spodniach w kolorze bordo i rozpiętym zimowym płaszczu. Określił siebie jako „zwolennika silnej władzy artystycznej, która potrafi nakarmić naród dobrym samopoczuciem i nadzieją wiecznego szczęścia”, po czym zachęcił Samotnika do obejrzenia jego dzieł. Ostatni obraz zatytułowany „Gospodarstwo agroturystyczne” był naprawdę wielkich rozmiarów. Oprawiony w zdobną, szeroką ramę, przedstawiał pejzaż z lasem, jeziorem i zwierzętami. Były to głównie psy różnych ras, całe mnóstwo. Mario poczuł słabość do obrazu, ponieważ znajdował się na końcu szeregu i prezentował się równie samotnie jak on w czasie wędrówek nad jeziorem.
Po dokładnym obejrzeniu „Gospodarstwa agroturystycznego”, niektórych fragmentów nawet przez lupę, która nie wiadomo jak znalazła się w kieszeni płaszcza, Mario zauważył dwa psy rasy Jack Russell. Na obrazie były też inne rasy psów, uszeregowane według wielkości, kolorów i inteligencji. Wszystkie dane dotyczące menażerii agroturystycznej były elegancko przedstawione na miniaturowych plakietach ułożonych w tabele przy prawej krawędzi obrazu. Samotnik zapytał właściciela, czy mógłby kupić psa z górnego prawego rogu obrazu.
– Co to za okaz? O, ten pies, tutaj, w samym górnym prawym rogu? Ten, co ma ugiętą prawą nogę i trzyma w pysku przepiórkę – zainteresował się Samotnik. – To niewątpliwe pies myśliwski. Imponuje mi jego postawa; wygląda jakby wystawiał ptaki na strzał myśliwemu.
Malarza nie zaskoczyły pytania ani obserwacje Samotnika. Przyjął je tak naturalnie, jakby nigdy nie pytano go o nic innego. Uśmiechnął się tylko jakoś tak łagodnie, wyrozumiale.
– A, ten! To, co trzyma w pysku, to nie jest przepiórka, tylko nać marchewki. To pies ogrodnika. Taki, co to sam nie zje i innemu nie da. To najgorszy gatunek psa. Jeśli zechce go pan wziąć, to dam panu solidny rabat i dołożę jeszcze gratis smycz i kaganiec. Pies wprawdzie jest skąpy, ale nie bez walorów. To najlepszy strażnik ogródka, działki a nawet pola. Najsprytniejszy złodziej nic przy nim nie wskóra. Tylko z lasem mu nie wychodzi, bo psy mają słaby wzrok, kierują się węchem, a w lesie jest dużo zapachów.
Samotnik zastanawiał się. Po chwili przywołał malarza skinieniem ręki i oświadczył:
– Wezmę te dwa psy. Te rasy Jack Russel. Potrzebuję ich do towarzystwa, kiedy spaceruję samotnie nad jeziorem. Jak one się nazywają i ile kosztują?
– Nazywają się Jack i Russel. – Żywo odpowiedział artysta.
Mario informację przyjął bez komentarza.
– Jeśli przychodzi pan nad jezioro niezbyt regularnie – kontynuował malarz – to lepiej chyba je wypożyczyć. Odpada wtedy panu troska o zwierzęta, nie musi pan niczym się zajmować.
Mężczyzna mówił niezbyt wyraźnie i jakby trochę seplenił. Trudno było go zrozumieć. Nie przeszkodziło to Samotnikowi, od razu zaskoczył. Ujął go rzeczowy język artysty. Sam od dawna myślał o tym, że dobrze byłoby nie robić z gęby cholewy, unikając mówienia dużo i rozwlekle lub coś przekręcając.
Po minucie negocjacji mężczyźni dobili targu; psy zostały wypożyczone na dwa miesiące. Malarz wręczył Samotnikowi swoją wizytówkę z datą i dopiskiem: „Abonament dwumiesięczny na psy Jack i Russel”. Mario odczytał na głos pozostałą treść wizytówki: „Jan Krnąbrny, malarz-naturysta”, po czym schował ją do kieszeni płaszcza. Podszedł do obrazu i zdjął z niego psy – były zawieszone na małych, prawie niewidocznych haczykach – po czym ruszył na spacer wokół jeziora. Zwierzaki były stęsknione za wolnością. Mario cieszył się, obserwując, jak bawiły się ze sobą. Pomyślał, że powinien zadzwonić do Zuzanny, z którą łączyła go intymna przyjaźń, aby podzielić się wiadomością. Przyjeżdżała do niego starym, dobrze utrzymanym sportowym samochodem, najczęściej w piątek po południu, kiedy szczególnie męczyła go chandra.
– Zuzanno, dzielę się z tobą radosną nowiną. Wynająłem dwa psy od grubego malarza sprzedającego obrazy nad jeziorem Parnym. To czysta rozkosz patrzeć, jak one figlują, naskakują na siebie, czają się, pozorują akty agresji, kiedy w istocie usposobione są przyjaźnie. Myślę, że wiele moglibyśmy nauczyć się od nich.
W trakcie rozmowy Samotnik kontynuował obserwację Jacka i Russela. Najciekawsze było to, że zwierzaki wymyślały sobie gry i zabawy. Były one tak przemyślne, że Mario zadał sobie pytanie, czy nie warto byłoby ich wykorzystać dla opracowania gry komputerowej. Widział w niej psa w roli głównej i człowieka jako istotę mu podporządkowaną. Podobało mu się odwrócenie ról.
Zuzanna wysłuchała jego rewelacji, ale nie okazała entuzjazmu. Zapytała tylko:
– Kto będzie je karmił, wyprowadzał na spacer, szczotkował i czyścił, kiedy się ubłocą?
Samotnik zastanawiał się chwilę, po czym odpowiedział z powagą:
– My oboje, oczywiście. Ale ty tylko w piątek. Kiedy już wyjdziesz zaspokojona z łóżka, zobaczysz, ile radości sprawią ci te psiaki.
Po zakończeniu rozmowy Mario w ciągu kilku minut obmyślił scenariusz gry korzystając z pomysłu, jaki przyszedł mu do głowy. Strasznie mu się podobał.
Po zakończeniu spaceru wrócił do malarza, podniósł psy i zaczepił je ponownie na obrazie. Natychmiast wtopiły się w tło i znieruchomiały. Znając ich ruchliwość, wiedział, ile ten spokój je kosztuje. Wyglądały jednak na szczęśliwe. Odchodząc przypomniał malarzowi, że ma abonament na dalsze ich wypożyczenia.
Następnego dnia Mario zadzwonił do urzędu patentowego, aby zorientować się w zasadach rejestrowania gier komputerowych z psem w roli głównej. Okazało się, że taką grę już wymyślono i opatentowano kilka lat wcześniej.
– Kto jest właścicielem patentu? – zapytał Samotnik, nie zamierzając rezygnować ze swego planu. Pomyślał, że porozmawia z posiadaczem patentu i wynegocjuje jakieś ustępstwo na rzecz własnej gry.
– Dzieci ze szkoły podstawowej z miejscowości Propyle, proszę pana. Klasa 3B. To one są właścicielem patentu. Zwiedzały z wychowawczynią schronisko dla psów i wtedy wpadły na ten pomysł.
Oświadczenie urzędnika zaskoczyło Mario, bo nie spodziewał się, że młodzież w tym wieku jest zdolna do takiej inwencji. Bardzo lubił dzieci, więc go to nawet ucieszyło.
– Dziecko potrafi wszystko wymyśleć, jeśli tylko nie jest przejedzone lub śpiące – dodał urzędnik biura patentowego, jakby domyślając się, o czym może myśleć rozmówca.
Nadeszło lato i Samotnik poczuł się lepiej. Mniej odczuwał smutek i nostalgię. Równocześnie stracił zainteresowanie psami. Miał inne sprawy na głowie. Wokół jego domu wyrosła wysoka trawa i trochę chwastów i trzeba było zająć się nimi. Zamiast psów, Samotnik wypożyczał teraz na zmianę owcę, kozę i krowę. Bardzo mu to odpowiadało, bo oprócz przyjemności obcowania z żywą istotą miał także mleko. Krowę nazwał Baśka, przypominając sobie sąsiada z czasów młodości, który tak właśnie nazwał swoją krowę. Kozie ani owcy Samotnik nie nadawał imienia, wołał na nie po prostu: Kozo albo Owco! Rozumiały to doskonale, nie buntowały się, w końcu uznał, że jest im wszystko jedno.
– Zachowują się obojętnie podobnie jak niektórzy ludzie – pomyślał uspokojony.
Koza była najmniej wymagająca z całej trójki, żywiła się wszystkim, co jej wpadło do pyska, i nie potrzebowała opieki. Mario wypożyczył ją na całe dwa tygodnie i zabrał do domu, aby sprawdzić żydowską przypowiastkę o człowieku, który skarżył się na ciasne mieszkanie. Wprawdzie sam nie cierpiał na ograniczoność przestrzeni, ale bez kozy mieszkanie wydało mu się nieporównanie większe. Kiedy ją oddawał, uznał, że było to wartościowe doświadczenie.
Trwały wakacje, czas płynął. Jan Krnąbrny pojawił się nad jeziorem Parne dopiero pod ich koniec; widać było, że nie próżnował. Miał nowe obrazy i prezentował je na sztalugach ustawionych wzdłuż brzegu jeziora. Z ostatniej podróży do Afryki przywiózł ze sobą bogate wspomnienia. Musiał brać udział chyba w niejednym safari, bo na jego obrazach dominowały słonie, żyrafy, nosorożce i bawoły.
– Teraz najbardziej mi leżą duże afrykańskie zwierzęta roślinożerne. Maluję je, póki jeszcze istnieją, bo są to gatunki zagrożone – wyjawił malarz, spokojnie rozstawiając sztalugi.
Popołudnie tego dnia było wyjątkowo gorące. Słońce buchało żarem jak rozgrzana pustynia. Samotnik wypożyczył żyrafę. Nie było to tanie przedsięwzięcie, ponieważ rząd wcześniej podwyższył opłaty za wypożyczanie zwierząt powyżej dwóch metrów wysokości. Dla Mario było to jednak wartościowe doświadczenie; żyrafa w ciągu kilku godzin zjadła liście z rozłożystej akacji rosnącej w rogu podwórka Mario, zaśmiecające mu posesję. Kiedy objadała z liści dąb rosnący na brzegu jeziora Parne, oboje musieli salwować się ucieczką, ponieważ pojawiły się rozwścieczone dziki polujące na swój ulubiony pokarm – żołędzie.
Było to jesienią, kilka lat później, kiedy Samotnik przeszedł już na emeryturę rezygnując z dotychczas pobieranej renty inwalidzkiej. Robił sobie akurat herbatę, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Za progiem stał młody uśmiechnięty listonosz z dużą przesyłką; przekazał ją Samotnikowi za pokwitowaniem. Kto wysłał paczkę, nie było wiadome. Był to jakiś nieznany nadawca, jego adres był również zupełnie obcy odbiorcy.
Wszystkie nadjeziorne doświadczenia ze zwierzętami, aczkolwiek użyteczne i ciekawe, nie okazały się tak odkrywcze jak album ze starymi zdjęciami, dokumentami i listami znalezionymi w paczce. Mario dowiedział się z nich o tej części swego życia, która zawsze wydawała mu się czarną plamą. Okazało się, że na chrzcie nadano mu imię Luna, skrót od Lunatyk, i że szalone pomysły przychodziły mu do głowy już od piątego roku życia. Jego emocjonalność rodzice docenili dopiero wtedy, kiedy Luna, po przeczytaniu powieści Winnetou uznał, że jest Old Shatterhandem i usiłował powalić konia jednym uderzeniem pięści. Właściciel dorożki oskarżył go wtedy o to, że jest nienormalny i naskoczył na jego rodziców, towarzyszących mu na spacerze. Luna usiłował wyperswadować mu niewłaściwą postawę również uderzeniem pięści; wynikła z tego wielka awantura.
Sprawa nie trafiła do sądu, a on do więzienia, ponieważ sąd uznał, że jest jeszcze niepełnoletni. Był jednak na tyle rozwinięty, że oddano go do domu poprawczego z widokami na wolność zza zakratowanych okien. Był to dom dla dorastającej, trudnej młodzieży. Luna mieszkał tam kilka tygodni. Znudziło go to, a potem zmęczyło do tego stopnia, że wyrwał kraty, udowadniając ostatecznie, że imię Old Shatterhand pasuje do niego jak ulał.
Były to ciekawe czasy, pełne gwałtownych zmian, kiedy wiele niedobrych zachowań uchodziło za właściwe i poprawne. To mu pomogło. Po osiągnięciu dojrzałości Luna-Mario zmienił się. Skończył studia na wydziale psychologii przez pewien czas praktykował jako psycholog, potem przekwalifikował się na psychiatrę, posługując się dyplomem kolegi, z którym mieszkał w jednym pokoju w domu poprawczym.
Po zapoznaniu się z zapomnianą częścią własnego życiorysu, Mario, postanowił oddać się pasji wypożyczania zwierząt. Cieszył się, że odkrył ją w sobie z wielką korzyścią dla zwierząt i dla siebie. Kiedy o tym myślał, dochodził nieodwracalnie do filozoficznego wniosku, że każdy ma w życiu dobre i złe dni, tygodnie i miesiące, i że nigdy nie jest za późno za dobrą zmianę, dopóki się żyje.
Śmieć zastała Mario we śnie. Stało się to nagle, bez ostrzeżenia ze strony serca, wątroby czy płuc, że coś jest nie w porządku. Pogrzeb odbył się trzy dni później. Nie był liczny. Stawili się wszyscy, którzy go znali, ksiądz, gospodyni, lekarka i młody literat spisujący jego obserwacje i wspomnienia.
W drodze na cmentarz kondukt pogrzebowy został zatrzymany przez policję, aby przepuścić ważny transport ciężarowy. Czekanie przedłużało się. Sąsiad zmarłego zaczął snuć wspomnienia z okresu ich wczesnej znajomości. Opowiadając o jakimś incydencie nazwał Mario świrem. Lekarka zaniemówiła, a chwilę potem wpadła we wściekłość. Rzadko widzi się człowieka w stanie takiego wzburzenia. Wyrzucała z siebie słowa obciążone gniewem.
– Mario Miller nie był świrem. W więzieniu, gdzie trafił z wyrokiem za wykonywanie zawodu psychiatry ze sfałszowanym dyplomem, zmienił się. Po odsłużeniu kary podjął i skończył studia prawnicze. Pracował najpierw w kancelarii prawniczej, potem został mianowany na stanowisko sędziego. W międzyczasie ożenił się i miał dwójkę dzieci. Dobił go pożar domu, w którym zginęła jego córeczka i jego pies. Miał wcześniej pewne problemy psychiczne, teraz załamał się kompletnie. Poznałam go, kiedy trafił do szpitala. Była to schizofrenia paranoidalna. Żył w urojonym świecie, nawiedzały go omamy i halucynacje. Mimo zaburzenia świadomości pozostał człowiekiem pozytywnym i twórczym. Mówię to na podstawie zapisków młodego literata, który na moją prośbę spisywał jego przeżycia. Mario żył wśród przyrody, życzliwych ludzi i kolorowych zwierząt. Nie był świadomy, że przebywa w innym wymiarze niż my wszyscy. Miał szczęście. Taką pozytywną rzeczywistość generował mu jego zbuntowany umysł. Pies na obrazie malarza Krnąbrnego nie był obrazkiem, ale żywym zwierzęciem, biegającym, węszącym i figlarnym. Taki był świat Mario.
Renata Sandauer zamyśliła się, patrząc jak ulicą przejeżdżają wielkie ciężarówki przykryte szarozielonym brezentem. Uspokajała się powoli. Kiedy z jej oczu zniknęły sztalugi, obrazy, gruby artysta w kożuchu, zwierzęta i Mario, doktor skończyła mówić. Uśmiechnęła się. Postanowiła, że będzie to robić częściej, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś nazwie innego człowieka świrem.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, lipiec 2020
O godzinie ósmej rano powietrze drżało już od upału. Zapowiadał się piekielnie gorący dzień. Szli we czwórkę szeroką ławą przez łąki w kierunku rzeki, kiedy Alfred Zygadło wdepnął w parujące krowie łajno. Od razu to skomentował:
– Nie jest to wprawdzie pełnoprawne gówno, takie jak ludzkie, bo my jesteśmy gatunkiem z najwyższej półki ewolucji. Tym niemniej ma ono swoją wagę gatunkową i zasługuje na szacunek. W Indiach rząd płaci za krowie odchody w stanie suchym dwie rupie za kilogram. To coś znaczy. Mógłbym wam coś więcej na ten temat powiedzieć, ale nie ma na to czasu.
Pozostałość po krowie nażartej mokrą trawą widzieli wszyscy, cała czwórka, ale on jeden postanowił wykorzystać je, aby udowodnić gotowość przyjmowania wyzwań, jakie stoją przed człowiekiem w dobie niekończących się zmian. Był to test zdrowego rozsądku, wartości społecznej, o której wszyscy myśleli i mówili, tylko mało kto przestrzegał.
Zaraz po wdepnięciu Alfred wyłożył swoją teorię. Robił to przy każdej okazji i taka okazja właśnie zaistniała.
– Dzisiaj, aby przeżyć, musisz nauczyć się być świrusem. To nie przychodzi od razu. Trzeba to regularnie praktykować, by doświadczenie wsiąkło w organizm dostatecznie głęboko. Ja to właśnie uczyniłem. Mój czyn ma znaczenie symboliczne. Jest znakiem niezależności, śmiałej konfrontacji z wyzwaniami, dowodem radzenia sobie w trudnych czasach – wyjaśniał bez pośpiechu towarzyszom.
Słuchając, patrzyli ze zdumieniem, jak powoli, uważnie wyciąga z brązowozielonej mazi elegancki pantofel.
– Nie możesz normalnie funkcjonować w zwariowanym świecie – tłumaczył, wycierając pantofel o trawę – jeśli nie nauczysz się reagować w sposób elastyczny, w zależności od sytuacji. Jeśli tego nie umiesz, popadniesz w głęboką depresję lub zwariujesz. Świrowanie to umiejętność właściwego zachowania się w każdych okolicznościach, a świrus to ekscentryk, jednostka szybko ucząca się, twórcza i odważna, radząca sobie w życiu.
– I tego trzeba się nauczyć tak samo jak czytania czy tabliczki mnożenia. Znaczy się, nauczyć się być świrusem – podpowiedział Rafał, bratanek Alfreda, najmłodszy z czwórki. Powiedział to dla żartu, na wiatr. Myślał, że sprowokuje tym innych do sprzeciwienia się stryjowi. Jego zachowanie i argumentację uważał za nienormalne.
Dwaj towarzysze weselni milczeli. Wyzwanie podjął Alfred.
– Tak, Rafale. Dokładnie tak, jak mówisz. To jedyna postawa dająca szansę przeżycia w pędzącym do przodu społeczeństwie.
– A nawet sukcesu – podpowiedział prowokująco bratanek.
Alfred popatrzył na niego. Zauważył sypiący się pod nosem wąs, szczupłe barki, wyciągniętą sylwetkę, czarne włosy i jaśniejsze brwi. Lubił swojego bratanka.
– Tak. Z tym, że nie „nawet sukcesu”, ale „także sukcesu”. Sukces jest immanentnym składnikiem świrowania – wyjawił z przekonaniem. Świadomie użył obcego słowa, aby podkreślić, że wiedza i ogłada towarzyska nie stoją na drodze bycia ekscentrykiem.
Na łące znaleźli się nieprzypadkowo. Po całonocnej pijatyce weselnej zasnęli z rękami i głowami na stołach. Po dwóch godzinach zdrętwiały im ramiona. Obudzili się i doszli do wniosku, że warto pojechać nad rzekę samochodem, czterech mężczyzn w różnym wieku, aby orzeźwić się poranną kąpielą. Z całej czwórki tylko Jarek był trzeźwy, bo nie pił w ogóle. To on prowadził samochód Alfreda.
– Gdyby nie Jarek, nigdy byśmy tutaj nie dojechali. Rozbilibyśmy się jak amen w pacierzu – podsumował Alfred. Wdychając z przyjemnością powietrze płynące z nadrzecznej łąki przyglądał się swemu nowemu samochodowi. Nic złego się nie stało; to usposobiło go pozytywnie, mimo że bolała go głowa. Postanowił nie pić więcej. Pomyślał, że jest to sprzeczne z jego pragnieniem zostania świrusem, człowiekiem radzącym sobie w coraz bardziej pogmatwanym świecie.
Rzeczywistość zmieniała się tak szybko, że ludzie nie nadążali śledzić najważniejszych wydarzeń. Każdego dnia stacje telewizyjne i internetowe portale informacyjne przelicytowywały się listą ważnych zdarzeń krajowych i zagranicznych. Było to nieuniknione, ponieważ telewizja utrzymywała się głównie z reklam.
– Bez wiadomości przyciągających uwagę nie ma widzów, a jeśli nie ma widzów, to nie ma ogłoszeniodawców, a jeśli na ma ich zleceń, to przestajesz istnieć – przypominał pracownikom dyrektor stacji telewizyjnej Best News TV.
– Ale my tych ludzi ogłupiamy wiadomościami, które może i są ciekawe, ale nie niosą żadnej wartości poznawczej. Zachowajmy chociaż jakąś proporcję informacji sensownych do bezwartościowych – wyrwał się kierownik programu informacyjnego.
Dyrektor popatrzył na niego z niechęcią. Pomyślał, że będzie pierwszym kandydatem do zwolnienia, kiedy konieczna będzie kompresja etatów.
Alfred starał się utrzymać na powierzchni zdarzeń, rozumieć, co się dzieje w kraju i odpowiednio reagować. Regularnie oglądał wybrany dziennik telewizyjny i czytał przyzwoitą prasę, choć czasem i do niej miał wątpliwości. Za wiadomościami i forami dyskusyjnymi w Internecie niespecjalnie przepadał.
Poprzedniego dnia zdarzyło się wiele; miał o czym myśleć. Przed oknem gabinetu właściciela renomowanej firmy transportowej położnego na dwudziestym piątym piętrze wieżowca pojawił się dron i ostrzelał pokój z szybkostrzelnego karabinka, zamocowanego na pokładzie. Budynek był bardzo dobrze strzeżony i znajdował się w centrum stolicy. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, dron zniknął wlatując do garażu na parterze sąsiedniego budynku przez duże okno nad wjazdem do garażu. Śledztwo prowadzone przez ochronę budynku ujawniło, że wewnątrz korytarza, gdzie wleciał dron znaleziono ślady płynu stosowanego czyszczenia broni automatycznej. Pół godziny przed atakiem padła sieć komputerowa firmy, obsługująca także system monitorowania przemysłowego. W sprawę zaangażowała się policja i wywiad wojskowy. Atak odebrano jako akt terroru nieznanej organizacji. Kilka dni później policja przeprowadziła rewizje ciężarówek firmy obsługujących trasy zagraniczne.
Odc. 2 Przyśpieszający świat
Wieczorem w trakcie przemówienia premiera w lewym górnym rogu ekranów telewizora pojawił się obraz przedrzeźniającej go małpy. Partia rządząca uznała to za zamach na godność premiera i rządu. Na początku nikt nie miał pojęcia, jak do tego doszło, kto i jak to zorganizował. W grę wchodziły nowe technologie manipulacji głosem i obrazem. Podejrzewano zagranicznych hakerów, potem także opozycję.
– To było wyjątkowo podłe! Nigdy mi takiego kawału nie zrobiono – denerwował się premier w swoim gabinecie. Od razu wezwał do siebie ministra odpowiedzialnego za cyberbezpieczeństwo państwa. Rozmowa trwała prawie godzinę.
Opuszczając gabinet minister pomyślał, że premier przestraszył się konsekwencji propagandowych. Sprawie nie nadano rozgłosu publicznego ponieważ doradca premiera do spraw public relations uznał, że to tylko pogorszyłoby sytuację.
Godzinę później na portalu informacyjnym w Internecie pojawiło się zdjęcie znanego celebryty bawiącego się w ogrodzie z dziećmi. Przedstawiono go jako perwersyjnego zboczeńca i oskarżano o liczne przewinienia. Alfred usiłował dociec prawdy, okazało się to jednak niemożliwe. Portal upierał się przy swoim, oskarżony celebryta bronił się zaprzeczając wszystkim rewelacjom.
Alfred zastanawiał się.
– Nie sposób wiedzieć, co jest, a co nie jest prawdą. Nawet w pojedynczej sprawie trzeba dociekać prawdy, a i tak nie doszłoby się do niej. Konieczne są jakieś nowe rozwiązania, algorytmy analizy informacji, mechanizmy matematyczno-logiczne.
Zenon, do którego zadzwonił, aby podzielić się myślami, wykazał obojętność.
– Daj sposób, czy ty musisz dochodzić prawdy w każdej sprawie? Nie masz nic lepszego do roboty?
– Mnie nie chodzi o pojedynczy fakt, ale o to, dokąd zmierzamy jako społeczeństwo. Czy mamy żyć w bagnie, gdzie nie sposób odróżnić prawdy od łgarstwa? Pomyśl o tym celebrycie i wyobraź sobie, że ktoś oskarża ciebie, że jesteś pedałem i zmieniasz partnerów co trzeci dzień, którzy w dodatku ubierają się kolorowo jak tęcza?
– Zagalopowałeś się, człowieku! – odkrzyknął Zenon. Teraz to naprawdę świrujesz! Myślałem, że to tylko wygłupy z twojej strony, ale widzę, że to co poważniejszego. W dodatku jeszcze mieszasz do tego logikę i matematykę, szukasz jakichś algorytmów. Ty chyba zwariowałeś! Kończę rozmowę – krzyknął, odkładając słuchawkę.
Siedział dłuższy czas w milczeniu, nie mogąc się uspokoić. Martwił się o brata, przyznając mu tylko tyle racji, ze coś jest nie w porządku z tym, co dzieje się w kraju.
Wchodząc do pokoju Rafał zauważył wzburzenie i niepewność malujące się na twarzy ojca.
– Co się stało?
– Sam nie wiem. Twój stryj szaleje. Zapytał mnie właśnie o to, jakbym się czuł jako homoseksualista utrzymujący kontakty z wieloma mężczyznami ubranymi w kolorowe majtki!
Przed północą telewizja ujawniła kolejną sensację: zdjęcie krowy i informacja, że produkuje ona mleko zatrute siarką. Piła je trójka dzieci właścicielki krowy; z trudem uratowano je od śmierci. Sondaż przeprowadzony następnego dnia pokazał, że jedna czwarta widzów oglądających program uznało informację za wiarygodną.
Alfred czuł gęstniejącą atmosferę i presję oszałamiających zdarzeń. Starał się być pozytywny, napotykał jednak coraz większy opór. Aby rozładować napięcie, rozmawiał z przyjaciółmi i znajomymi, przede wszystkim z Młodym, jak nazywał Rafała, przedstawiając mu tempo przemian. Dzielenie się niepokojem przynosiło mu ulgę.
– Świat coraz bardziej przyśpiesza. Można od tego oszaleć. Wszystko się zmienia: samochody jeżdżą już bez kierowcy, ludzie pracują zdalnie z własnego pokoju, w oceanie pływają miliony ton plastikowych śmieci, mój nowy smartfony ma setki nowych cech i aplikacji, nie umiem sobie z nimi poradzić. Jest tego więcej. Zabójczy wirus roznoszony po całym świecie przez miliony podróżujących, roboty i mikroskopijne drony, rewelacyjne technologie medyczne i leki, w dodatku jeszcze ta manipulacja opinią publiczną. Popatrz na efekty, na nasze miasto. Pięć lat temu był tu tylko jeden szpital psychiatryczny, teraz mamy trzy. Ale to wciąż za mało, bo w domach opieki, schroniskach dla bezdomnych i na działkach rekreacyjnych czekają dalsi kandydaci do leczenia psychiatrycznego.
Wielu przyjaciół i znajomych już to wiedziało. Jego bratanek również. Wiedzieli jednak inaczej. Głowa bolała go od myślenia, jak sobie z tym wszystkim poradzić.
Odc. 3 Edukacja społeczna
Szkoła powszechna i liceum mieściły się w długim, prostokątnym budynku położonym na Garbatym Wzgórzu. Pierwszy raz, kiedy tam się znalazł, Alfred powtórzył nazwę kilka razy, aby się przyzwyczaić. Nie przystawała do miejsca, ponieważ teren był płaski, a plac na którym znajdowała się szkoła, stanowił zaledwie niewielką wyniosłość. Budynek, jego kształt i wymiary łatwo zapadły mu w pamięć, ponieważ dawały się opisać liczbowo. Pracował tu ucząc matematyki w szkole podstawowej.
W ostatni piątek semestru Alfred spotkał się jak zwykle z rodzicami na wywiadówce, aby rozmawiać o postępach dzieci, problemach i wyzwaniach. Korzystał z okazji, aby edukować także dorosłych. Wierzył w permanentną edukację całego społeczeństwa, uznawał ją za swoją misję.
Alfred był cenionym nauczycielem, miał nadzwyczajne osiągnięcia. Dzieciaki przepadały za jego lekcjami matematyki. Do szkoły przyjeżdżali wizytatorzy z kuratorium i dyrektorzy innych szkół, aby zobaczyć, jak można rozbudzić miłość do przedmiotu gdzie indziej traktowanego jak piąte koło u wozu, jeśli nie nieszczęście.
Misja edukacyjna Alfreda nie pozostawała w cieniu. W pobliżu szkoły przebiegała linia kolejowa Wschód-Zachód. Dyrektor wzywał Alfreda do siebie kierując się rozkładem jazdy międzynarodowego pociągu, przejeżdżającego raz w miesiącu przez miasteczko. Przejazd pociągu stwarzał możliwość nieskrępowanej dyskusji.
Tematem spotkania była równowaga między potrzebami szkoły a indywidualną inicjatywą nauczycielską. Było to już trzecie wezwanie Alberta przez dyrektora szkoły, Sebastiana Masaja. Przed biurkiem pryncypała czekał na niego zgrabny, czerwony dywan. Spotkania odbywały się na stojąco, zwiększało to sprawność wymiany opinii.
– Panie kolego Zygadło! – zaczął zwierzchnik, kiedy pociąg zbliżał się do miasteczka. Był to masywny mężczyzna z głową lwa zdobną grzywą gęstych, nieco już siwiejących włosów.
Alfred przyzwyczaił się do formuły spotkań. Rozumiał, że „panie kolego” zbliżało ich do siebie i umacniało w przekonaniu, że stanowią jedność pedagogiczną.
– Osiąga pan znakomite wyniki w nauczaniu matematyki. Jestem z pana dumny. Rodzice jednak skarżą mi się, że niepotrzebnie wzywa ich pan do zwiększonej czujności edukacyjnej wobec zmieniającej się rzeczywistości i ilustruje to przykładami.
Po standardowym wstępie dyrektor cytował fragmenty wypowiedzi rodziców.
Akceptując słowa zwierzchnika, Alfred prosił go o wyjaśnienie niektórych niuansów skarg rodziców.
– Zgadzam się z panem, że bez permanentnej edukacji społeczeństwo nie ma szans przeżycia. Nie mówiąc o sukcesie stojącym tuż za progiem, którego jednak nie da się osiągnąć bez wspólnego wysiłku szkoły, rodziców i dzieci.
Obydwaj liczyli na to, że szczera rozmowa doprowadzi w końcu do porozumienia. Sprawa jednak przeciągała się.
Po rozmowie z Alfredem dyrektor udał się do pokoju nauczycielskiego, gdzie było więcej przestrzeni i światła, aby nabrać oddechu. Wydał się nieco mniejszy i jakby zadumany.
– On chyba traci wiarę w naukę i siebie samego – szeptali między sobą nauczyciele obecni w pokoju.
– Liczę na to, że w końcu uda mi się go oswoić, bo to doskonały pedagog. Pomóżcie mi! Dla dobra szkoły! – apelował do członków ciała pedagogicznego. W zamian oferowano mu życzliwe sugestie, że nie powinien zwracać tak dużej uwagi na ambicje edukacyjne matematyka, bo są w niej elementy racjonalne.
– On się w końcu musi wypalić! – to było ostateczne pocieszenie, jakie mieli mu do zaoferowania nauczyciele. Lepiej znali Świra. W duchu wierzyli, że jest on niezniszczalny zwłaszcza od czasu, kiedy doszedł do wniosku, że człowiek wymaga specjalnego rodzaju inteligencji aby radzić sobie ze zmianami.
Idea świrowania pozostawała im obca. Wyjątkiem był nauczyciel przedmiotu „Jednostka i społeczeństwo” oraz katechetka przesiąknięta wiarą w doskonalenie człowieka. Dzieliła ją ze Świrem niewielka różnica, ale nie miało to znaczenia. Dla niej było to doskonalenie się człowieka w Bogu, dla niego w umiejętnościach radzenia sobie z postępem. Oboje spajał ferwor misyjny. Mogli liczyć na wzajemnie wsparcie.
Odc. 4 Wywiadówka
Do wywiadówki Alfred przygotował się bardzo starannie. W klasie 3B uczył matematyki i był jej wychowawcą. Po przedstawieniu ocen i omówieniu wyników nauczania całej klasy i poszczególnych uczniów przystąpił do edukacji rodziców. Nazywał to ofensywą. Mówił o sprawach ważnych i nie wahał się używać wyrazistych, a nawet kontrowersyjnych określeń. Mówił tak, aby pobudzić słuchających do myślenia. Miał wątpliwości, czy społeczeństwo potrafi myśleć twórczo i odważnie, na miarę wyzwań współczesności. Był przekonany, że on to potrafi i że jest to konieczne.
– Mamy telewizję, która coraz więcej czasu poświęca edukacji. Z badań wiadomo, że społeczeństwo ma problemy medyczne lecz nie umie sobie z nimi poradzić. Dwadzieścia pięć procent osób cierpi na obstrukcję. W odpowiedzi na to przemysł farmaceutyczny oferuje nam leki, a telewizja je reklamuje, edukując, jakie są ich zalety i jak je stosować, aby uzyskać najlepsze efekty. Ludzie nie lubią reklam, ale to błąd, bo to źródło bezpłatnej wiedzy. Należy z niej korzystać. Dobrze dobrany lek rozwiązuje problemy, człowiek staje się zdrowszy i szczęśliwszy. Im więcej leków kupujemy, tym silniejszy staje się nasz przemysł farmaceutyczny, powstają nowe stanowiska pracy. Minister zdrowia zachęca:
– Bądź patriotą, kupuj produkty krajowe.
Ja oczywiście zgadzam się z tym, co mówi rząd, pan premier i ministrowie. Trzeba kupować jak najwięcej rodzimej produkcji; jest to postępowanie racjonalne i uczciwe. Na rynku pojawia się ciągle coś nowego, co dobrze świadczy o naszej innowacyjności. Mam wrażenie, że my – jako społeczeństwo – wynalazczość mamy we krwi. Ostatnio pojawiły się dopalacze osiemdziesiąt razy mocniejsze niż najsilniejszy narkotyk. Dają one ludziom szansę błyskawicznego przeniesienia się w inny, bogatszy świat. Interesujmy się nowościami, rozmawiajmy o nich z dziećmi, rodzeństwem i przyjaciółmi. Trzeba żyć mądrze i godnie. Korzystać z życia.
– Ludzie chyba umieją żyć? – Odezwała się młoda kobieta, szykownie wciśnięta w różowe getry i czarny sweter. Alfred zwrócił na nią uwagę wcześniej: średniego wzrostu, czarnowłosa, pod każdym względem zadbana. Kiedy wchodziła do pokoju, jej pośladki poruszały się tak zniewalająco, że pomyślał, że powinna mieć je z przodu, aby każdy mężczyzna miał szansę docenienia piękna kobiecego ciała. Był estetą, uważał, że duchowość jest niezwykle ważną cechą człowieka w dobie szybkiego postępu techniki.
– Tak naprawdę, to chyba niewiele osób umie – Podjął Świrus. – Przesadzają, zachowując się zbyt wstrzemięźliwe, ograniczając się. Zapominają, że można w pełni cieszyć się życiem. Na moim osiedlu o piątej rano ludzie głośno rozmawiają, śmieją się, ciesząc się jak Beduini na pustyni, których szczęśliwie ominęła wielka burza piaskowa. Myślę sobie: – Chcę spać, a tu ktoś mnie budzi. I nagle zdaję sobie sprawę, że to wczesne budzenie ratuje mnie, bo nie przesypiam życia. Albo alarm samochodowy, który budzi mnie wyjąc dwa razy w nocy. Właściciel samochodu nie naprawia go. Wnioskuję, że może nie słyszy alarmu albo nie ma pieniędzy, aby go naprawić. Albo jest mu trudno podjąć decyzję. Samochód stoi po drugiej stronie strumienia płynącego głębokim jarem. Gdyby nie to, poszedłbym i powybijał mu szyby. Trzeba być pomocnym. Zmotywować człowieka, ułatwić mu podjęcie decyzji. To spontaniczne i pozytywne postępowanie: konfrontować się z wyzwaniami, pomagając innym. Nazywam je świrowaniem. Jestem jego zwolennikiem. Może ono budzić oczywiście kontrowersje, ale nic na to nie poradzimy. Trzeba być realistą.
Matematyk ucieszył się, kiedy matka Oksany, niezwykle utalentowanej matematycznie uczennicy, poparła go:
– Też bym to zrobiła. Właścicieli i kierowców samochodów należy edukować. Ci ludzie powodują wypadki i są przez to nieszczęśliwi. Może nawet nie wiedzą, że są już samochody jeżdżące bezpiecznie bez kierowcy. Transport publiczny to poważna sprawa. Samochód to nie klocek Lego.
Odc. 5 Walec drogowy
Najgorsze zdarzenia spotykały Alfreda w dniach, kiedy księżyc przechodził fazę pełni. Na początku nie zdawał sobie sprawy, że łączą ich niewidzialne więzi. Z czasem nauczył się, kiedy księżyc mu sprzyja a kiedy nie. Przyszło to dopiero później.
Dwudziestego trzeciego marca, w dzień Superksiężyca, kiedy był on nie tylko w pełni, ale i najbliżej ziemi, przejechał Alfreda walec drogowy. Trwało to nie dłużej niż trzydzieści sekund, mimo że maszyna jechała bardzo wolno. Alfred odczuł ogromną samotność. Nie była to pustka, bo wszystko w nim stężało i poczuł się wypełniony jakąś nadzwyczajną treścią. To jego ciało uległo intensyfikacji pod wpływem ogromnego ciśnienia.
Alfred zapamiętał to zdarzenie ze wszystkimi szczegółami. Był to czwartek przed weekendem z zapowiedzianą zimną pogodą. Rano Alfred czuł się wyjątkowo nerwowy, nogi mu drżały. Opanował go dziwny niepokój, że wpadnie na niego człowiek jadący na hulajnodze, jeden z tych pędzących w zaślepieniu przed siebie. Po południu Alfred poczuł się lepiej. Poprowadził trzy udane lekcje. Wracał ze szkoły ulicą Parkową, trochę przejedzony obiadem. Po lewej stronie widział park z alejami wysadzanymi dębami, wiązami, jesionami i lipami. Szedł zamyślony chodnikiem obmyślając pytania do testu z matematyki, kiedy to nastąpiło.
Była to jego wina. Nie oglądając się na boki wkroczył na jezdnię, aby przejść na drugą stronę ulicy. Maszyna jechała tak cicho, że jej nie usłyszał. Zauważył ją w chwili, kiedy już spłaszczała mu stopy. Upadając na asfalt, odczytał jej nazwę wypisaną wielkimi literami nad przednią szybą: „Powercast”. Przetłumaczył ją szybko na „Odlew mocy” i chwilę zastanawiał się, czy było to poprawne tłumaczenie. Pomyślał jeszcze „Nie na takie widoki się patrzyło”. Zapamiętał to zdanie doskonale choć nie miało ono sensu.
Następnego dnia rano, po przebudzeniu, czuł się wciąż nieswój. Leżał rozpłaszczony na łóżku jak żaba. Jak się tam znalazł, nie pamiętał, ale też nie dziwił się temu. Nie miał nawet na to czasu, bo śpieszył się do szkoły. Zaczynał zajęcia o godzinie ósmej rano.
Dobre samopoczucie odzyskał dopiero w pokoju nauczycielskim.
– Było to tak niesamowite przeżycie, że nie dziwię się, że pamięć ze mnie uszła – wyjawił głośno, stojąc pod oknem rozświetlonym intensywnym słońcem.
Przy stole siedziało dwóch nauczycieli i trzy nauczycielki. Popatrzyli na niego zdziwieni. Opowiedział im niezwykłe zdarzenie. Pragnął pokazać się z najlepszej strony, że jest interesujący, ma bogate wnętrze i ciekawe przeżycia. Chciał, aby go lubiono. Ich uznanie umocniłoby poczucie własnej wartości. W takich chwilach czuł wyraźnie, że ma w sobie dobroć i ludzie to dostrzegają.
Najuważniej słuchała go nauczycielka filozofii i logiki, najstarsza osoba w ich gronie. Była już bliska wieku emerytalnego. Nie tylko go słuchała, ale także zadawała mu pytania. Przeżywała razem z nim jego niezwykłą przygodę. Wyczuwał w nich głębię humanitarną, dystans i refleksyjność. Pytała go o to, co czuł lub myślał w danym momencie, jak się zachowywał i co go do tego skłoniło. Odpowiadał szczerze, na co ona uśmiechała się z łagodną wyrozumiałością. Czasem wtrącała:
– Ja już takich przeżyć nie mam. Mogę tylko pogratulować panu, drogi kolego Alfredzie, wrażliwości psychicznej. Imponuje mi to wszystko, co się panu przydarzyło i zapewne jeszcze przydarzy w życiu. Także pańska wyobraźnia, świeżość i niezwykłość reakcji. Powinien pan to wszystko spisywać. To jest bardzo oryginalne. Widzę to jako dorobek naszej współczesności.
Alfred popatrzył na nią z wdzięcznością. Jego przeżycie sprawiło jej przyjemność, wzbogaciło jej życie.
Odc.6 Rozmowy z dyrektorem
Najmniej przychylny dla Alfreda był dyrektor szkoły, Sebastian Masaj. Nie miał chęci słuchać, co przydarzyło się nauczycielowi.
– Panie kolego! Ja po prostu nie mam czasu na słuchanie bajek. Szkoła mi się wali na głowę. Za dwa dni mam wizytę z kuratorium, jest zagrożenie narkotyczne, rodzice mają pretensje, że nie dbamy dostatecznie o ich dzieci, że program nauczania jest przeciążony, że uczniowie otrzymują za dużo pracy do domu, a pan mi tu wyjeżdża z jakimiś niesamowitymi historiami jak magik latający na czarodziejskim dywanie!
Alfred przyjął jego słowa ze spokojem. Zdał sobie sprawę, wcześniej wspominali o tym inni nauczyciele, że dyrektor jest w wielkim stresie. Widać to było w jego głosie, twarzy i ruchach. Zwierzchnik nie miał dla niego cierpliwości ani zrozumienia bo był pod presją wielu zdarzeń i otoczenia. Dlatego Alfred usiłował go przekonać do skorzystania z techniki autorefleksji. Wyobraził sobie nawet, że dyrektor staje się kimś w rodzaju przewodnika duchowego dla wszystkich nauczycieli, jak radzić sobie ze stresem jako człowiek, dydaktyk i koordynator pracy zespołu ludzkiego. Liczył na to, że dyrektor rozwinie w sobie tę umiejętność, lecz po kilku próbach zrezygnował. Powiedział sobie w duchu:
– Nic tu nie wskóram. Masaj to uparty kozioł. Zastygł w swoim myśleniu jak beton i już się nie zmieni. Nie stać go nawet na refleksję, czy to co mówię, ma jakiś sens czy nie.
Przed konsekwencjami negatywnych reakcji zwierzchnika ratowała Świrusa opinia uczniów. Uwielbiali go za sposób nauczania, historie, jakie im opowiadał, możliwość zadawania pytań bez skrępowania, jak również wyrażania własnych opinii i sugestii.
– Pan jest zupełnie inny niż pozostali nauczyciele. Oni są tacy sztywni! Nie można z nimi swobodnie porozmawiać, bo zaraz się denerwują i mówią: „to nie wypada”, „to nie jest temat do dyskusji w czasie lekcji” czy „szkoła nie zajmuje się takimi problemami”.
Urzeczony szczerością uczniów i uznaniem jego wyjątkowości Alfred nie dostrzegał drobnych uszczypliwości. Tłumaczył, że krytyka jego osoby czy postępowania mu nie przeszkadza.
– To tylko udowadnia, że ekscentryczność i odmienność ma sens. Proszę zwrócić uwagę, że ze wszystkich członków ciała pedagogicznego jestem najspokojniejszym i najbardziej zrównoważonym człowiekiem.
Kiedy to mówił, uczniowie kiwali głowami i zapewniali, że zgadzają się z nim. Z wdzięcznością przyjmował pochwały i słowa poparcia. Wiedział, że autentycznie się cieszą, że jest ich nauczycielem i wychowawcą. Od czasu jak uznał świrowanie za najlepszy model myślenia i postępowania, czuł się bardziej wyciszony i twórczy.
Odc. 7 Piekareczka
Świrus udał się do piekarni jak zwykle z samego rana, aby kupić na śniadanie dwie bułeczki orkiszowe i jedną poznańską. W sklepie nie było nikogo oprócz ekspedientki. Alfred nie znał jej nazwiska, tylko imię, Aldona. W duchu nazywał ją Piekareczką, choć nie miało to sensu, bo była rosłą i pulchną kobietą. Sam na sam z kobietą uznał za wymarzoną okazję, aby przedstawić jej swoją teorię złożoności mąki. Od dawna o tym myślał. Teorię opracował zaraz po tym, jak Aldona opowiedziała mu niezwykłe zdarzenie z początków swojej kariery zawodowej. Pracowała razem z mężem w piekarni, przygotowując ciasto i wypiekając chleb w tradycyjnym piecu opalanym drewnem. Kiedy zbliżyła się do otwartego paleniska, zapaliły jej się włosy.
– Jak do tego doszło, nie mam pojęcia. To było po prostu niemożliwe. Od włosów zajął się mój fartuch i stanęłam w płomieniach. Nie zgadnie pan w jakiś sposób mnie uratowano. Pracujący obok mąż chwycił worek z mąką i wysypał ją na mnie. Ogień zgasł i wtedy ukazałam się ja; wyglądałam jak niedomyty kocmołuch po pijackiej orgii. Fartuch i to co miałam na sobie spłonęło, a to co zostało, opadło ze mnie. Stałam naga, osmalona, pół czarna, pół biała. Mąż patrzył na mnie i wybuchnął śmiechem.
– Przed chwilą wyglądałaś jak płonąca choinka, a teraz wyglądasz gorzej niż diabeł. Brakuje ci tylko rogów i ogona!
Dobiło mnie to. Rozpłakałam się. Przez kilka nocy mąż nie poszedł ze mną do łóżka. Powiedział mi, że przypominam starą czarownicę i nic go nie zmusi do tego, aby choćby mnie dotknąć.
– Jesteś łysa, ciało masz w bąblach, wyglądasz jak potwór- drwił ze mnie. Rozwiedliśmy się bardzo szybko. Od tej pory nienawidzę piekarzy.
Z tamtej rozmowy Alfred wyniósł wrażenie, że mąka była rodzajem tworzywa, z którego osoba z powołaniem może wyczarowywać radość, słodycz a nawet miłość. Które także, w szczególnych okolicznościach, ratuje człowiekowi życie.
– Chleb jest substancją życia – zawyrokował wtedy – a jego podstawowy składnik, mąka, jest światem zapewniającym mu istnienie.
Ostateczną teorię złożoności mąki opracował po zapoznaniu się ze składnikami mąki. Rozmawiał o tym z kolegą, nauczycielem biologii pracującym w tej samej szkole.
– Zrozumiałem – było to jak płomień rozjaśniający ciemność – w jak bardzo złożonym świecie żyjemy. My mieszkamy na planecie Ziemia i to jest nasz świat. Dla bakterii, antyustrojów, biokonserwantów czy laseczek Bacillusa, mąka jest światem.
Czekając na bułeczki Świrus był pewien, że jego teoria zainteresuje Piekareczkę. I rzeczywiście, po zapakowaniu pieczywa do dwóch torebek papierowych, przyjęciu zapłaty i wydaniu paragonu, sprzedawczyni podniosła wzrok i znieruchomiała.
– Teraz zamieniam się w słuch. Ciekawi mnie pańska teoria mąki, bo to produkt bliski moim zainteresowaniom zawodowym. Czy ona dotyczy jakiejś konkretnej mąki? Na przykład tortowej? Sprzedajemy jej najwięcej, bo ludzie najchętniej biorą ją do pieczenia.
– Chodzi o teorię złożoności mąki – przypomniał Alfred.
Ucieszyła go pozytywna reakcja Piekareczki. Popatrzył na nią z uwagą, jakby chciał utrwalić sobie jej wygląd. Była kobietą w wieku nieokreślonym, ubierającą się prosto i tradycyjnie. Pod fartuchem nosiła ciemne spodnie i żółty blezerek. Wyróżniały ją oczy, duże, ciemnoszare, w kolorze chmury burzowej, często zamyślone. Nie brakowało jej ciała. Miała pełną twarz i mocne ręce osoby mającej za sobą lata pracy.
Świrus skoncentrował się. Zapragnął pomóc Piekareczce, okazać jej sympatię, podzielić się czymś, co doda jej życiu więcej radości, a nawet uszczęśliwi, jeśli było to możliwe. W duchu liczył też na to, że z wzajemności okaże mu uznanie, którego potrzebę odczuwał jak każdy mężczyzna przerastający swą niezwykłością otoczenie.
Odc 8 Matematyka a mąka
Mając wdzięczną słuchaczkę przed sobą, Świrus zagłębił się w szczegóły teorii złożoności mąki.
– W mojej teorii są elementy matematyki. Jest to zrozumiałe, bo – jak pani wie – jestem nauczycielem i pasjonatem matematyki. To matka wszystkich nauk. Jej niezwykła siła polega na poddaniu naszego rozumienia świata reżymowi liczb. To oznacza zdolność zmierzenia wszystkiego i dokładność. Przepraszam, że mówię o matematyce a nie o teorii złożoności mąki. Otóż ta teoria określa wielość i różnorodność zastosowań mąki. Pierwsze z nich to oczywiście ciasta i różne dania kulinarne. To jest najprostsze.
Zauważywszy grymas na twarzy Piekareczki, Świrus domyślił się, że uraził ją słowami „to jest najprostsze”. Ona widziała to inaczej. Postanowił usposobić ją życzliwie kupując trzy razy więcej pieczywa niż potrzebował. Zaraz po porcie do domu zjadł pół bochenka chleba „Staromodny Wiejski”, zawierającego mąkę żytnią i pszenną.
Obiad był ważnym zdarzeniem tego dnia. Składał się z solidnej porcji gorących placków ziemniaczanych ze śmietaną. Był to jego ulubiony przysmak. Po obiedzie, Alfred zanurzył się w fotelu z książką w ręku. Nie czytał długo. Zamyślił się nad sytuacją w kraju. Tylko nieliczni obywatele sobie radzili, mieli żony, dzieci, domy i samochody, dorabiali się firm i majątków. Los ich wyróżniał; podróżowali po świecie, penetrowali niezgłębione jaskinie, gdzie diabeł mówi dobranoc i nurkowali na rafie koralowej. Oddał się marzeniom. Oglądał niezwykłe stalaktyty i stalagmity w jaskini, biegał po słonecznej plaży pod palmami, delektował się fantastycznie przyrumienioną kaczką z jabłkami, skwierczącymi krewetkami w sosie czosnkowym, a na końcu pierożki z jagodami polanymi słodką śmietaną. Wszystko to pomieszało się razem w jeden ciąg przeżyć i doznań głębokich jak Rów Mariański. Obudził się wieczorem żałując, że zmarnował kilka cennych godzin dnia.
Odc. 9 Spotkanie w barze
Wieczorem Alfred spotkał się w barze „Hosanna” ze swoim bratem Zenonem i bratankiem Rafałem. Siedzieli przy stoliku w roku sali, pili piwo i w milczeniu przyglądali się klientom. Alfred zastanawiał się, dlaczego mężczyźni i kobiety siedzą przeważnie osobno przy stolikach. Nudził się. Miał poczucie, że należy przerwać milczenie.
– Niewielu ludzi radzi sobie w życiu – zaczął swoją ulubioną śpiewkę. – Ci, którzy sobie nie radzą, to jednostki najbardziej wrażliwe. To oni schodzą na psy, zaniedbują siebie i swoich najbliższych, popadają w wiry alkoholizmu i depresji, aby skończyć samobójstwem.
Wobec milczenia brata i bratanka, Alfred oddał się wspomnieniom. Przez długi czas sam był takim nieradzącym sobie osobnikiem. Nic mu to jednak nie mówiło, dopóki nie wyrzucono go z pracy i nie opuściła go druga żona. Pierwsza rozwiodła się z nim dając mu radę przy pożegnaniu:
– Aby małżeństwo było udane, trzeba najpierw zmądrzeć.
Wtedy zrozumiał, że normalne postępowanie oparte na prostej miłości, rozsądku i przyzwoitości, nie doprowadzi go daleko. Czuł się zawiedziony, bo miał swoją filozofię i wierzył w jej skuteczność. Wobec kobiet starał się być uprzejmy, sympatyczny i pomocny. Wierzył, że okazywanie komuś życzliwości, wywołuje identyczną reakcję drugiej strony.
Kiedy Zenon wyszedł do toalety, Alfred tłumaczył bratankowi:
– Jeśli ty uśmiechasz się do kobiety, ona odpowie ci uśmiechem. Przynajmniej większość z nich. Jeśli natomiast kogoś traktujesz opryskliwie, możesz spodziewać się, że ten ktoś będzie warczeć na ciebie. To podstawowa reguła: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Swoją filozofią układności wobec kobiet, z którymi był związany, Alfred czuł się zawiedziony, bo w jego przypadku to nie zadziałało. Była w tym jakaś głębsza dynamika, której nie rozumiał. Podejrzewał, że chodzi o zrządzenie losu, o dobranie się kobiety i mężczyzny jak w korcu maku. Czasem w myśleniu o tym związku, zapętlał się, angażując siły wyższe. Odrywając się od myśli, zwrócił się do towarzyszy przy stoliku:
– Niektórzy ludzie dają sobie wmówić Boga, jaki jest, co myśli, czego oczekuje, co karze a co nagradza. I do czego to nas doprowadziło? Do wojen krzyżowych i błogosławienia ludzi idących na wojnę, aby mordować innych. – To okropieństwo – podsumował z goryczą. Zawsze dochodził do tego samego wniosku.
Brat i bratanek popatrzyli na niego zdziwieni.
Odc. 10 Sufit
Leżąc na łóżku wieczorem, Alfred zapatrzył się w sufit. Działo się z nim coś niezwykłego: falował, zbliżał się i oddalał. W pewnym momencie rozświetlił się niesamowitym obrazem nieba. Kiedy niebo zgasło, okazało się, że sufit jest nierówny, w dodatku pofałdowany. Alfred wiedział, że to nieprawda, oczy jednak mówiły mu co innego. Usiłował to zrozumieć.
– Mam umysł matematyka, precyzyjny i ostry jak brzytwa. Podsuwa mi on myśl, że to, co obserwuję, może sugerować, że to ja mam nierówno pod sufitem.
– Czy to dobrze czy źle? Odpowiedział sobie po chwili, że dobrze, bo sufit jest podstawą wszystkiego, punktem odniesienia, powierzchnią centralną, pod którą dzieją się rzeczy niesamowite.
– To mój świat. Zgodził się ze sobą bez kłótni, bo i po co miał się kłócić, skoro mógł żyć w zgodzie z własnym umysłem?
Przypomniał sobie miniony dzień. Także inne, wcześniejsze dni. Widział, jak bardzo były do siebie podobne. Zaczął ze sobą rozmawiać. Było to jak pisanie pamiętnika.
– Kładę się spać o godzinie dwudziestej trzeciej i budzę się o dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć, dokładnie kwadrans przed północą. Bardzo mnie to cieszy, bo cenię punktualność. Budzę się i martwię, że nie widzę sufitu, oraz tego, że jest on nierówny. Czasem myślę, że to dlatego, że jestem zbyt pobudliwy. Czasy są trudne, a będą jeszcze trudniejsze. . Nie można tego określić jednym zdaniem. Być może nie ma to znaczenia, bo jest wiele ważniejszych spraw. Pierwsza i najbardziej podstawowa – fundamentalna jak to mówią – to dostosować się do zmieniającej się rzeczywistości. Ja się dostosowałem. Wykorzystałem do tego moje wrodzone cechy i zdolności. Zawsze mi mówiono, że jestem dziwny. Nie jest to prawdą, jestem tylko inny. Choć może i trochę dziwny. Nie będę się upierać. To jedna z moich cech: zdolność szybkiego wyczucia, co jest ważne w danym momencie, i odpowiedniej reakcji. Zdolność oportunistycznego dostosowania się, jakby to powiedział Darwin. Czytałem go; bardzo mi pomógł. Nie obnoszę się z moimi poglądami, wolę zachować je dla siebie. Sekretność myśli i postępowania uważam za ważną umiejętność życiową.
Zanim zasnął, zdecydował, że będzie pisać pamiętnik. Następnego dnia, zaraz po obudzeniu się, zrobił w brulionie pierwsze notatki. Zdecydował, że przepisze je późnej na komputerze.
– Myślę, że tytuł „Pamiętnik rozsądnego szaleńca” brzmi dumnie. Może nawet służyć jako tytuł powieści. To mnie mobilizuje. Może to być jakiś omen nomen, który jest jak trafny los na loterii, dający wygraną. Odrzucam tę myśl, bo to niepotrzebna dygresja.
W nocy śniło mu się, że chodził do toalety kilka razy z rzędu. Było to nienormalne, ale wcale go to nie zdziwiło.
Odc. 11 Prośba
Przed śniadaniem Alfred udał się do piekarni. Już po drodze czuł zapach świeżo upieczonego pieczywa. Przepadał za świeżym, ciepłym jeszcze chlebem żytnio-pszennym. Stojąc w kolejce, którą ze względu na rozmiar nazwał kolejeczką, przypatrywał się sprzedawczyni. Była to ta sama Piekareczka Aldona, ciepła blondynka o niebieskich oczach, jak ostatnim razem, podobnie pulchna, ale świeższa, jakby jej lat ubyło. Nieco umączona przypominała gorącą bułeczkę. Jej konstrukcję cielesną Alfred ocenił na „w sam raz”. Wyobraził sobie jej model matematyczny i pomyślał, że warto byłoby zmierzyć jej wymiary. Pamiętał idealne proporcje kobiecego ciała, 96-68-96; kojarzył je z Wenus z Milo. Nie pasowały do Piekareczki. To go zmartwiło, ale tylko na chwilę.
Kiedy stanął przy ladzie, pozdrowił sprzedawczynię, po czym kupił dwie bułki, zapłacił, ale nie wychodził. Kobieta popatrzyła na niego pytająco. Widział, jak głębiej oddycha, niepewna, dlaczego nie opuszcza sklepu. Patrzył jej w oczy, dając czas na domysł, o co chodzi. Nie udało jej się jednak zrealizować postawionego przez niego celu. Chyba się zagubiła, bo zapytała:
– Czy pan jeszcze sobie czegoś życzy?
Ucieszony, że pytaniem weszła na właściwy tor, poprosił ją o błogosławieństwo na drogę. Była zdziwiona, ale udzieliła mu go. Nie wiedział, co ją do tego skłoniło, bo prosił ją o to wcześniej kilka razy. Uspokojony, rzucił na odchodnym słowami podzięki. Miał wrażenie, rozsypały się na ladzie niby błyszczące perły.
– Bez pani błogosławieństwa nie wyszedłbym za próg. Siedziałbym tu i warował aż do końca. Błogosławieństwo to błogosławieństwo.
Wychodząc z piekarni pomyślał, że kobiety go nie rozumieją. Miał swoje doświadczenia, na podstawie których wyrobił sobie filozofię. Nazywał ją samotniczą. Zdobyć kobietę nie było trudno, jeszcze łatwiej kobietom było zdobyć mężczyznę. Wystarczyło uśmiechnąć się zalotnie, dać się zaprosić do kawiarni i ulec jego namiętności, równie naturalnej jak powietrze, kurz zbierający się na oknie, chmura leniwie płynąca po niebie, brudne nogi po wyjściu z kałuży czy też kolorowy kwiat na drzewie. To ostatnie wyobrażenie zaniepokoiło go do tego stopnia, że zatrzymał się na jezdni prawie wpadając pod samochód. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie dziką orchideę kwitnącą w tropiku w zagłębieniu między konarami, gdzie zebrało się trochę pyłu i wilgoci.
Odc. 12 Magazynek
W nocy śniło się Świrusowi, że rozbiera Aldonę. Było to w magazynku z tyłu sklepu piekarniczego. Kiedy zdjął z niej sukienkę i zabrał się za biustonosz, weszła druga ekspedientka, Zuzanna.
– Chcę do was dołączyć. We trójkę będzie raźniej – wyjaśniła i uśmiechnęła się.
Zgodzili się. Zuzanna przyniosła ze sobą kwiaty polne i pieczywo w koszyku. Jakby tego nie widzieli, powiedziała:
– Przyniosłam kwiaty, jeden bochenek chleba, trochę świeżych bułeczek oraz nóż.
Poczuli się głodni. Wyjmowali z koszyka bułeczki, kroili je lub łamali, i jedli wkładając sobie nawzajem do ust co smaczniejsze kąski. Wpadła na to Aldona.
– To zwyczaj arabski. A może armeński, nie pamiętam. W każdym bądź razie wkłada się do ust drugiego biesiadnika najsmaczniejsze kąski. To bardzo podniecające i świadczy o gościnności domu i dobrych manierach gospodarzy.
Jedli bułeczki fitness i wieloziarniste, słodką chałkę, bułeczki z jagodami oraz pączki, i rozbierali się nawzajem. Leżeli na workach z mąką, wśród pachnącego świeżością pieczywa, umajonego kwiatami polnymi. Coraz bardziej ich to podniecało. W pewnym momencie Aldona wystraszyła się, włożyła na siebie sukienkę i powiedziała:
– Przepraszam, muszę wyjść, ale za chwilę wrócę.
Wróciła zmieszana i wyjaśniła:
– Zapomnieliśmy o tym, że drzwi do piekarni nie zostały zamknięte. W środku była już klientka z mężem i dzieckiem. Pytali, co się dzieje, że nikogo nie ma w sklepie. Wytłumaczyłam im, że jesteśmy bardzo zajęci, wyprosiłam ze sklepu, zamknęłam drzwi na klucz i wywiesiłam kartkę „Remanent”.
Wrócili do igraszek, niewinnych, ale bardzo treściwych. Tak je określił Alfred. Męczył się, bo nie mógł pozbyć się nawyku mierzenia i liczenia. Kiedy wyciągnął z kieszeni metr krawiecki i zaczął mierzyć kobiety, aby stworzyć potem ich modele matematyczne, obydwie się sprzeciwiły.
– Daj spokój, człowieku. Wiemy, że jesteś nauczycielem matematyki i matematyka cię pasjonuje, ale nie przesadzaj. Nie masz nic lepszego do roboty? Lepiej nas pieść, bo czujemy się niedowartościowane.
To go zmobilizowało. Pieścił jak tylko potrafił najlepiej, z pełnym zaangażowaniem, odkrywając ich strefy erogenne. Nie pozostawało to bez wdzięczności. Rozochocili się tak bardzo, że krzyczeli z podniecenia. Mąka pyliła się wokół po magazynku, a oni szaleli. Zrobiło się bardzo głośno, czuli się fantastycznie. Co raz to musieli jednak przerywać okrzyki, bo nie mogli się zrozumieć. Po osiągnięciu porozumienia, Śmirus kochał się z dwiema partnerkami na raz. Zastanawiał się potem, jak to było możliwe, lecz nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Cały czas jedli. Aldona przyniosła jeszcze masło i smarowali pieczywo. Alfred poczuł się wkrótce tak najedzony, że postanowił nic już nie brać do ust tego dnia.
Najbardziej podobały mu się worki z mąką. Nigdy nie kochał się na takim podłożu. Uważał warunki za ekstrawaganckie, gdyż pozwalały na wykonywanie figur prawie akrobatycznych. Nieprzerwanie rozmawiali też ze sobą.
– Jesteśmy niesamowicie wyuzdane. Zawsze o tym marzyłyśmy. Kamasutra przy nas to książeczka dla niewinnych dziewczynek – powiedziała Zuzanna i Aldona jej przytaknęła.
– I dla zbuntowanego chłopca – dodał Świrus. Wybuchnęli śmiechem, wznosząc tumany mąki.
Kiedy następnego dnia Świrus zjawił się w piekarni, ekspedientki wyglądały na zawstydzone, ale radosne. Spoglądały z uśmiechem w kierunku drzwi magazynku. Alfred zrozumiał wtedy, że nie był to sen z fantazjami erotycznymi, ale coś poważniejszego. Zresztą nie mogły to być fantazje, bo rano zauważył na swoim ciele zadrapania oraz delikatne ślady ugryzień. Budząc się, wydało mu się nawet, że widział wgniecenia na pościeli idealnie pasujące do kształtów obydwu kobiet. Nie miało to sensu, bo przecież kochali się na workach z mąką w magazynku przy piekarni. Pozostawała jednak możliwość, że poszli potem do jego mieszkania i tam kontynuowali miłosne zapasy. Lubił to określenie. Było w tym coś sportowego, a zarazem radosnego.
Przed opuszczeniem piekarni Aldona i Zuzanna udzieliły mu błogosławieństwa na drogę, mimo, że nie prosił je o to. Po prostu zapomniał.
– To były wspaniałe przeżycia – powiedział na odchodnym i pożegnał się uśmiechem.
W drodze do szkoły postanowił opowiedzieć wszystko dyrektorowi Masajowi, prosząc oczywiście o dyskrecję. Miał nadzieję, że to go poruszy i wreszcie zrozumie, że świrowanie ma sens jako nowoczesna forma życia jednostki w społeczeństwie. Kiedy znalazł się sam na sam z dyrektorem, ten znowu miał pretensje o niewłaściwe metody nauczania młodzieży i nie tylko.
– Daje pan im nieprzerwanie, panie kolego, zły przykład swoim zachowaniem.
Alfred postanowił go ukarać.
– Nie będę staremu draniowi niczego opowiadać. Nie zasługuje na to – powiedział sobie.
Sam się potem dziwił, jak bardzo był stanowczy, wręcz niemiły dla zwierzchnika. Normalnie tak nie postępował. Był znacznie łagodniejszy. Uważał siebie za pacyfistę. Koleżanki i koledzy poinformowali go w pokoju nauczycielskim w czasie dużej przerwy, co im powiedział dyrektor.
– Kolega Zygadło jest większym świrusem niż myślałem.
Alfred poczuł się szczęśliwy, że jego talent i postępowanie zostały wreszcie docenione przez dyrektora.
Odc. 13 Sklep mięsny
Do sklepu mięsnego, od pewnego czasu noszącego szyld „Słoneczna Wędliniarnia”, Alfred zachodził dwa razy w tygodniu. Dawniej odwiedzał sklep częściej. Zmieniło się to, kiedy postanowił przejść na bardziej wegetariańską dietę.
W wędliniarni znał wszystkie ekspedientki. Kiedy widział je krzątające się za ladą, przypominały mu się łanie na skraju lasu. Wszystkie kobiety bez wyjątku były ciemnymi brunetkami. Był przekonany, że specjalnie tak się dobrały. To znaczy, że tak je dobrał kierownik, który był właścicielem sklepu. Kiedy o tym myślał, w jego matematycznej świadomości pojawiał się dylemat, czy to kierownik jest właścicielem sklepu, czy też właściciel sklepu jest kierownikiem. Było to zadanie logiczne. Czekając w kolejce, szukał odpowiedzi na te pytania. Myśl uciekła mu z pamięci, kiedy za ladą pojawiła się ekspedientka gotowa do przyjęcia jego zamówienia. Nie pamiętał jej imienia, dlatego zaszyfrował ją w pamięci pod hasłem Średnia Łania. Oprócz niej była jeszcze Duża Łania i Drobna Łania. Był to logiczny układ; w miejsce niewiadomych imion podstawione zostały nazwy umowne.
– To ta, z którą lubimy się wzajemnie, bo uśmiecha się z daleka. Robi mi się wtedy jaśniej w oczach i na duszy – pomyślał, odpowiadając jej uśmiechem. Niezmiennie kierował się zasadą wzajemności.
Czarnula ubiegła jego słowa wypowiadając formułę okraszoną uśmiechem.
– Pan jak zawsze to samo. Czyli kiełbasę swojską?
Chwilę przypominał sobie, czy miała to być kiełbasa swoja czy swojska, po czym pokiwał głową, że tak, dodając:
– Nie pamiętam. Chyba ta druga.
Był to oszczędnościowy model zachowania. Alfred uważał go za udany, ponieważ ciężar ustalenia, czy chodziło o kiełbasę swojską czy swoją przechodził na ekspedientkę. Był pewny, że ona wie najlepiej na podstawie poprzednich zakupów, co chce kupić. Nie omylił się.
Kiedy Średnia Łania ważyła i pakowała towar, Alfred przypomniał sobie sprawę abonamentu. Kilka tygodni wcześniej pytał, kupując ulubioną kiełbasę, czy mógłby mieć na nią abonament miesięczny.
– To byłoby bardzo dobre rozwiązanie. Przychodzę tu regularnie i kupuję tę samą wędlinę, zawsze pół pęta. Czasem zapominam jej nazwy. Abonament by to uprościł. Firmie dałby gwarancję regularnych dochodów, a mnie pewność, że zawsze otrzymam właściwy towar.
Po cichej konsultacji z koleżankami sprzedawczyni skierowała go do właściciela sklepu zasłaniając się tym, że decyzja o abonamencie na kiełbasę przekracza poziom ich uprawnień.
– Abonament na zakup towaru wydaje nam się rozwiązaniem tak nowoczesnym, że nie jesteśmy w stanie udźwignąć ciężaru odpowiedzialności – wyjaśniła, uśmiechając się nieznacznie. Przez chwilę Alfred zastanawiał się, jak rozumieć jej niepełny uśmiech.
Ponieważ właściciel Słonecznej Wędliniarni był nieobecny, Średnia Łania telefonicznie umówiła spotkanie na następny dzień.
Rozmowa z właścicielem sklepu nie była udana. Sprawa rozmyła się z braku przepisów określających, czy sklep wędliniarski może czy nie może sprzedawać towaru na abonament, a jeśli tak, to na jakich warunkach. Nie udało się tego wyjaśnić mimo dociekliwości Alfreda. Był matematykiem i lubił być pewny, że dwa i dwa to cztery. Rozmowa z właścicielem sklepu, który był także jego kierownikiem, albo na odwrót, czego Alfred ostatecznie nie rozstrzygnął, umocniła go w przekonaniu, że kolejny dzień rozpoczął się niezbyt dobrze.
Odc. 14 Symbole i matematyka
Wieczorem, nie mając nic lepszego do roboty, Alfred obmyślał symbole, tajemne znaki i hasła. Chciał je mieć pod ręką do przekazywania komunikatów i dawania ogłoszeń niosących ze sobą przekaz dla osób wtajemniczonych. Ostatecznie był matematykiem, osobą o ścisłym umyśle ukierunkowanym na odkrywanie prawdy i rozwiązywanie problemów. Matematyki uczył do czasu, kiedy pojął, co znaczy nieskończoność. Właściwie to zrozumiał, że nieskończoności nie można zrozumieć, bo ona nigdy się nie kończy. Tłumaczył to uczniom:
– Dochodzisz do granicy, a ona ciągnie się jeszcze dalej. Idziesz dalej, a tam pustynia bez granic. Przecież to można zwariować.
Tak rozumując uświadomił sobie własną małość, oraz konieczność nieprzerwanej adaptacji do rzeczywistości.
Pierwsze, co mu się nasunęło, to hasło „Rozum z głowy, koniom lżej”. Następnym hasłem było „Tylko w szpitalu psychiatrycznym możesz być całkowicie sobą”.
To drugie było absolutną prawdą. Alfred sam to sprawdził, ale nikomu o tym nie mówił. Do szpitala psychiatrycznego umówił się kiedyś na bardzo krótką wizytę poprzez znajomego dyrektora więzienia. Jego celem było zweryfikować kilka założeń teoretycznych oraz pogłosek i spekulacji na metod i wyników leczenia psychiatrycznego, z jakimi się spotkał w czasie dyskusji w gronie nauczycieli.
W czasie pierwszej umówionej wizyty nie odkrył tam nic rewelacyjnego; niczego takiego zresztą nie oczekiwał. Poznał natomiast trzy ciekawe osoby, jak najbardziej pozytywne, oraz dwie, które – w jego ocenie – należałoby zepchnąć w przepaść lub rzucić lwom na pożarcie. Jedna z nich była pacjentem, druga pracownikiem szpitala. Swoje doświadczenia Alfred opisał w pamiętniku. Był szczery w ocenach. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ był to jego prywatny pamiętnik. Wątpił, aby ktoś inny kiedykolwiek go czytał.
– Zresztą, gdyby nawet przeczytał, to co z tego? Mogę pisać, co mi tylko przyjdzie do głowy, a przychodzi mi właśnie być szczerym. Taki jestem i inny nie będę.
Powtarzając ostania myśl Alfred umacniał się w przekonaniu, że słusznie postąpił wyrażając opinie stojące na bakier z poprawnością polityczną innych nauczycieli. Pamiętał jedno zdanie z takiej dyskusji:
– Takich rzeczy się nie mówi, panie kolego, bo nie ma na to dowodów naukowych. Chodziło wtedy o stosowanie przymusu dla reedukacji społecznej więźniów z odchyłkami psychicznymi.
Odc. 15 Rezygnacja
Rezygnację Świrusa z pracy nauczyciele przyjęli spokojnie, dyrektor mniej. Świrus rozmawiał z nim w tej sprawie kilkakrotnie. Dyrektor najpierw ucieszył się, a zaraz potem zdenerwował, bo nie miał innego matematyka. Kiedy wydusił z siebie „To już koniec z nauczaniem matematyki w naszej szkole”, Alfred zauważył, że klatka piersiowa zwierzchnika powiększała się i podnosiła, jakby nabierała wielkiej ilości powietrza do płuc, a następnie kurczyła się i opadała. Na nalanej twarzy dyrektora pojawiły się oznaki niepokoju, łagodzone czymś w rodzaju błysków zadowolenia. Opisując jego postępowanie w pamiętniku, Alfred odruchowo chciał napisać „na nalanej gębie dyrektora”. Zaniechał tego, ponieważ przypomniał sobie, że powinien sam zachować się wstrzemięźliwie nawet w obliczu przeciwności.
– Ostatecznie jestem świrusem, ale pozytywnym, umiejącym znaleźć równowagę w obliczu zdarzeń trudnych do zrozumienia – przypomniał sobie.
Sebastiana Masaja, wysokiego osiłka, nigdy nie lubił. Po pierwsze, regularnie wykonywał on na siłowni ćwiczenia rozciągania ciała, które nazywał harmonią. Alfred uważał je za uwłaczające ludzkiej godności, ponieważ dyrektor nieludzko pocił się przy nich wydając w dodatku jakieś zwierzęce dźwięki. Najgorsze było jednak przekonanie Masaja, że matematyk stosując niekonwencjonalne metody nauczania ogłupia uczniów.
– Dzieciaki się go boją i dlatego nie skarżą się nikomu. Uważają go za szaleńca, człowieka nieobliczalnego – Dyrektor wyraził tę opinię w pokoju nauczycielskim pod nieobecność Alfreda, za jego plecami.
Same dzieci nigdy nie skarżyły mu się na jego metody nauczania. Po wypowiedzi dyrektora Alfred pomyślał, że być może rzeczywiście się go bały. Chyba jednak nie! – uspokajał się, odrzucając wątpliwości. Kiedy mówiły mu, że jest inny niż pozostali nauczyciele, pytał je, co znaczy „inny”, ale nie potrafiły tego wyjaśnić. Dopiero Adaś z klasy 7B wyjaśnił mu to nie pozostawiając wątpliwości:
– To znaczy, że chodzi pan po wertepach i manowcach nauki, i czymś tam jeszcze, i czuje się z tym dobrze.
Alfredowi podobała się jego wypowiedź. Dzieciak miał wyobraźnię i bogaty język. Nie dał mu jednak za nią szóstki. Po prostu nie mógł, bo nie dotyczyła ona matematyki, ale poprosił polonistkę, aby podwyższyła Adasiowi ocenę ze swojego przedmiotu. Okazało się to niepotrzebne, bo Adaś miał już szóstkę. Alfred podziękował jej, że dostrzegła talent chłopca, jego zdolność głębokich przemyśleń. Nauczycielka popatrzyła wtedy na niego z ukosa. Nie zraziło go to, był przyzwyczajony do takich spojrzeń. Następnego dnia wytłumaczył to bratu.
– Kiedyś w mieście wszedłem pod most, aby się wysikać, bo nigdzie nie było toalety publicznej. Tam zobaczyłem dziką świnię, znaczy się dzika. Też mi się dziwnie przyglądał. I też mnie to nie speszyło, ponieważ każdy musi się wysikać, kiedy go przypili, czy to w samotności czy w obecności innych. Podobnie jak w toalecie publicznej, gdzie są pisuary i każdy może podejrzeć, co wyjmuje i chowa sąsiad.
Ten fragment przemyśleń Alfred uzupełnił w pamiętniku wyjaśnieniem:
– Mężczyźni robią to odruchowo. Chłopcy nie znający jeszcze życia oraz lekarze najchętniej podpatrują penisy innych mężczyzn. Nie ma w tym nic zdrożnego. To naturalny pęd do wiedzy. O kobietach nie będę się wypowiadać; to leży poza zakresem moich kompetencji.
Odc. 16 Dzieci i statystyka
Po odejściu ze szkoły Alfred wracał często myślą do dzieci, że traktował je jak dorosłych, co nie podobało się dyrektorowi szkoły. Nazywał matematyka świrusem, nie zdając sobie sprawy, że było to określenie pozytywne. To, że dodawał do tego wyrazu przymiotnik „zmyślny”, Alfred uznawał za pochlebstwo.
Świrowanie było dla niego ratunkiem, ponieważ czuł się często jak szczur w labiryncie, z którego nie sposób znaleźć wyjścia na zewnątrz. Aby wydobyć się z pułapki Alfred balansował między normalnością a nienormalnością. W społeczeństwie kłopotliwych dwuznaczności bycie świrusem dawało mu poczucie luzu.
O pracy w szkole rozmawiał z bratem Zenonem, który również był nauczycielem.
– Może i ogłupiałem dzieci ucząc matematyki, która dla wielu osób mogłaby nie istnieć. Nauczyłem je jednak rozumowania zgodnego z zasadami logiki oraz pokazałem zastosowania matematyki w naukach ścisłych, humanistycznych i technice. Teraz przynajmniej rozumieją, że matematyka jest użyteczna wszędzie: w mechanice, ekonomii i ekonometrii, lingwistyce, teorii gier, politologii, sztuce, estetyce i filozofii. Moi uczniowie stali się pasjonatami matematyki.
Najbardziej interesowały ich pojęcia matematyczne takie jak antynomia, łamacz kodów, szyfr, klucz, kryptologia, teoria gier, teoria decyzji, teoria automatów. Działania na liczbach, potęgi i pierwiastki, algebra, procenty, równania i nierówności oraz funkcje były już dla nich za proste.
– One są tak proste, że można je … Co można z nimi zrobić? W jaki sposób można tę wiedzę wykorzystać? – zapytał dzieci.
Adaś jak zwykle okazał się najodważniejszy:
– Można sobie nimi tyłek podetrzeć.
Wypowiedź zaskoczył Alfreda. Był pewien, że chłopiec nie powiedział tego, aby sprawić mu przykrość, ośmieszyć czy obniżyć pozycję matematyki. Zapytał, dlaczego tak sądzi. Adaś odpowiedział, że w życiu prywatnym matematyka ma znikome znaczenie, bo w dobie kalkulatorów ludzie nie potrzebują umieć dodawać i odejmować, przez co są analfabetami matematycznymi, po czym dodał:
– Matematyka jest użyteczna w statystyce, bo każdy posługuje się nią, ale ludzie uważają ją za manipulację.
– A jakie jest twoje zdanie na temat statystyki? – Alfred pociągnął temat, chcąc pokazać innym dzieciom, że w ich wieku można mieć poglądy dojrzalsze niż niejeden dorosły.
– Statystyka jest bardzo użyteczna, ale trzeba umieć się nią posługiwać. To wiedza najbardziej uczciwa na świecie, ponieważ pozwala dokładnie mierzyć i opisywać rzeczywistość.
Dzieciak był tak bystry, że Alfred czasem nie nadążał za nim, zwłaszcza kiedy chłopiec używał skrótów myślowych.
– Na przykład mówi się, że większość obywateli popiera karę śmierci. To bardzo niejasne, bo może oznaczać dowolną część społeczeństwa między pięćdziesiąt jeden procent i dziewięćdziesiąt dziewięć procent. To wszystko oznacza większość. Statystyka pokazuje natomiast dokładnie, że jest to sześćdziesiąt sześć procent. Liczba określa nieporównywalnie dokładniej rzeczywistość niż słowo „większość’. To jest oczywiście wiedza dla ludzi dociekliwych i rozumnych, nie dla głąbów.
– Dlaczego, Adasiu, używasz tak mocnych słów? – zapytał Alfred z ciekawości. Lubił go podpytywać także dlatego, że dzieciom łatwiej było zrozumieć swojego rówieśnika, niż nauczycielem, który w ich oczach był stary.
– Ludzie nie mający wiedzy o statystyce lecz wypowiadający sądy o niej zasługują na takie słowa. Tylko zarozumiali ignoranci wypowiadają się o czymś, o czym nie mają pojęcia.
Świrus zgodził się z Adasiem dając go za przykład innym dzieciom.
Odc. 17 Rehab i Cadillac
Alfred robił w pośpiechu notatki, bo czas naglił. Śpieszył się na rehab. Zauważył, że używa skrótów. Potrzebował wyluzować się. Były to tylko trzy krótkie zabiegi. Uważał je za konieczne, aby także w plecach, nie tylko w sercu mu grało. Tak to określał. Przez głowę przebiegały mu ekspresowe myśli. Był to znak czasów; myśleć i mówić szybko i zwięźle. Dobrze, jeśli w dodatku niegłupio. Skoncentrował się na swoich przeżyciach.
– Na rehabie w zastępstwie pieszczot otrzymuję masaż i prądy. Leżę na luzie i konwersuję. Słucham otaczających mnie ludzi. Zewsząd dochodzą głosy. To jakaś wada genetyczna, że wszyscy mają coś do powiedzenia. Czasem mówią głupoty. A ja nic. Jak ta skała leżę lub siedzę nieruchomo. Od czasu do czasu tylko warknę ostrzeżenie:
– Nie ze mną takie sztuczki, człowieku!
Było to proste zawołanie zapożyczone z przeszłości, wciąż skuteczne.
– Rehab oferuje mi coś w rodzaju pieszczoty miłosnej, jedwabiście delikatnej, zastępczej oczywiście. Pieszczoty należą się każdemu. Kiedy jesteś oseskiem, to pieszczą cię do znudzenia, w miarę dojrzewania, choć potrzeby rosną, podaż pieszczot maleje. Takie są prawa rynku.
Alfred skończył notatki i wyłączył komputer. Śpieszył się. Przygotowując się do opuszczenia domu, nie przestawał myśleć. Do głowy przyplątała mu się polityka. Starał się jej unikać, była jednak zaciekła w swojej wytrwałości. Musiał ustąpić.
– Co do demokracji, to wolność nie znaczy równość. Chyba pierwszy wyłożył to Georg Simmel na początku dwudziestego wieku. Zilustrował to przykładem. Tam, gdzie jest wolność, ludzie bardziej energiczni, pomysłowi czy bardziej oszczędni wybiją się, staną się bogaci, zajmą wysokie stanowiska, zdobędą władzę. Kiedy to już nastąpi, przestają być równi wobec tych, którzy pozostali na tym samym szczeblu drabiny społecznej.
Któregoś dnia, idąc z parkingu szpitalnego do gabinetu zabiegowego, minęła Świrusa limuzyna, długi, czarny Cadillac z zaciemnionymi szybami. Bok samochodu zdobiła postać mrocznego anioła. Limuzyna jechała dostojnie, zwalniając na nierównościach. Alfred widział ją, ale nie reagował. Jakby go to nie dotyczyło, jakby nie był ciekaw, kto jest w środku, czy ten ktoś stoi, siedzi czy leży, dokąd go wiozą i po co. Powiedział sobie:
– Spoko! Czy ja jestem nienormalny, żeby brać sobie do serca taki widok i zadawać pytania, kto, gdzie, kiedy?
Nie pozostał jednak całkiem obojętny. Jego intel pracował. Alfred zaczął spekulować, że to jednak wygodnie jechać takim wypasionym Cadillakiem, bo można nawet na leżąco, czyli superwygodnie. Po głowie snuły mu się myśli i marzenia:
– W takim pojeździe jedzie się o niebo wygodniej niż nawet na najbardziej eleganckiej kuszetce w pociągu ekspresowym, łomoczącym na złączach szyn nie mówiąc o żelaznych mostach. Cadillac z pewnością ma super resorowanie. To czysty luksus. Nie miałem szczęścia jechać takim cudem techniki, ale domyślam się, jak to bosko, bo wyobraźni mi nie brakuje. W dodatku człowiek wieziony takim samochodem, nawet bez zasług, otrzymuje sygnały uznania. Ludzie widzą takie limo i wpadają w zachwyt.
Idąc dalej, Alfred zauważył, jak dwaj idący chodnikiem mężczyźni zdejmują czapki z głów i pochylają głowy.
– Pełen szacun – pomyślał. – Każdy chciałby znaleźć się w takiej sytuacji.
Jego myśl przeniosła się z limuzyny na szacunek, jaki należy się każdemu człowiekowi. Pomyślał, że czarna limuzyna również, choćby raz na dziesięć lat. Rozmawiał o tym później z mężczyzną siedzącym naprzeciwko niego w przedziale kolejki miejskiej. Tłumaczył nieznajomemu:
– Nie każdy ma tyle pieniędzy, bo państwo u nas niebogate. Wydaje dużo na dzieci i młodzież, choć rządzą w nim siwi jak gołąbki staruszkowie. Takie samochody są im obojętne. Nie dlatego, że mają demencję, ale dlatego, że na wysokich stanowiskach luksusowa limuzyna jest pewna jak gorąca zupa pomidorowa na obiad.
Odc. 18 Oddział Psychiatrii
Siedząc nad pamiętnikiem Świrus przypomniał sobie hasło, że tylko w domu wariatów można być całkowicie sobą. Także swoją wizytę w takim miejscu. Był tam bardzo krótko, lecz pamiętał wszystkie szczegóły. Powtórzył sobie hasło dwa razy, nie wiedząc dlaczego.
Myśl o szpitalu psychiatrycznym chodziła mu po głowie tak uparcie, że postanowił odwiedzić oddział psychiatrii szpitala, gdzie miał ćwiczenia rehabilitacyjne. Mógł zrobić to już następnego dnia przy okazji wyjazdu do szpitala.
Na miejsce dotarł bez problemów. Oddział psychiatrii znajdował się w niewielkim oddaleniu od innych budynków szpitalnych, w pobliżu parkingu zwanego zielonym, na który skierował go pracownik ochrony. Alfred zdziwił się, bo parking wcale nie był zielony; myślał o sztucznej murawie lub zielonym płocie. Był to zwyczajny plac wysypany żwirem. Nazwa nie pasowała mu do parkingu. To go trochę zgniewało.
Podszedł do budynku, gdzie na ścianie widniała duża tablica „Oddział Psychiatrii”, a tuż obok dwie mniejsze: „Rzecznik praw pacjenta Oddziału Psychiatrii” oraz „Biuro Rzecznika Praw Pacjenta Oddziału Psychiatrii”. Stał przed nimi i zastanawiał się, po co umieszczać na ścianie aż trzy tablice, skoro wystarczyłaby jedna i dlaczego napisano „pacjenta” a nie „pacjentów”. Męczyło go to; jako matematyk zawsze kierował się logiką. Szukając odpowiedzi pomyślał, że musi to być ważny pacjent, skoro ma własnego rzecznika. Po chwili machnął ręką, ponieważ widział nie takie wyjątki od reguł. Przenosząc wzrok obok zauważył uchylone okno. Zastanawiał się dlaczego, bo było jeszcze chłodno. Spekulował, że człowiek, jak ma aak szału, to się poci, a pot ma zapach i dlatego okno jest uchylone.
Wracając z rehabilitacji, Świrus znowu przechodził koło Oddziału Psychiatrii. Okna wydały mu się większe, na parapecie stały doniczki z kwiatami intensywniejszymi w kolorze niż rano. Był to znak, że coś się zmieniło. Miał już odejść kiedy zza uchylonego okna dobiegły krzyki. Właściwie nie krzyki, tylko wrzask. Cały wór wrzasków.
– Uspokój się, kretynie! – zabrzmiał wyrazisty i mocny głos kobiecy. Za chwilę usłyszał świst bata. Zapadła cisza. Świrus wsłuchiwał się, czekając, co będzie dalej. Znowu usłyszał krzyk.
– Coś okropnego – pomyślał. – Jakiś człowiek cierpi.
Znowu usłyszał głos kobiety, tej samej, co poprzednio, i towarzyszący mu świst bata. Jęków, wycia, płaczu czy zawodzenia nie słyszał. To go trochę uspokoiło. Odczuł ulgę.
– Przynajmniej ten człowiek ma opiekę. Lepszą czy gorszą, ale ma.
W szpitalu zapadła cisza.
– Zupełnie jak przed burzą – pomyślał Świrus i popatrzył w niebo. Rzeczywiście chmurzyło się. Miał wrażenie, że zaraz ktoś wyskoczy z okna budynku. Rozejrzał się po ziemi. Zobaczył kamień, podszedł, nachylił się i wziął go do ręki na wszelki wypadek.
– Ludzie cierpiący, krzyczący z bólu, bywają niebezpieczni – pomyślał. – Jak ten ktoś wyskoczy z budynku, będę przygotowany. Najpierw wrzeszczy jak opętany, potem milczy jak głaz na rozdrożu. Może być niebezpieczny.
Dla pewności, aby nie powiększać w sobie niepokoju, Alfred postanowił wyłączyć się, ogłuchnąć jak borowik w ciemnym borze.
Odc. 19 Kobieta w kitlu
Stojąc przed budynkiem z napisem „Oddział Psychiatrii”, Świrus myślał o kobiecie z nahajką. Był pewien, że posługuje się tym narzędziem lub czymś podobnym. Nazwa nie miała znaczenia.
– Czy słusznie postępuje? – zadał sobie pytanie. – Chyba tak – odpowiedział. Jak trzeba komuś przylać, aby się uspokoił, bo cierpi, to trzeba. Na to nie ma rady. Sam Salomon by to zrobił.
– Jaki Salomon?
Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, o jakiego Salomona chodzi. Szukał w pamięci, ale nic nie odnalazł.
– To ten król od dzbana do nalewania – przypomina sobie w końcu i uspokoił się.
Patrzył w okno i starał się wyobrazić sobie tę kobietę na podstawie jej głosu.
– Wyraźny i donośny – szepnął do siebie, nie odrywając wzroku od okna. – To pewne. – Potem przyszło mu do głowy, zupełnie bez sensu, że patologie się kumulują.
Oddalił się od budynku, jak tylko popatrzył na zegarek. Przypomniał sobie o ćwiczeniach rehabilitacyjnych. Był już prawie spóźniony.
Kiedy wracał dwie godziny później, z budynku Oddziału Psychiatrii wyszła kobieta w białym kitlu. Nie miał wątpliwości, że była to lekarka. Wyszła, rozejrzała się i przeciągnęła się jakoś tak dziwnie. Potem popatrzyła w niebo i zeszła powolnym krokiem ze schodków na wysypany żwirem placyk przed budynkiem. Świrus postanowił ją pozdrowić.
– Dzień dobry, pani doktor. Piękną mamy pogodę.
Chciał być uprzejmy i był. Czuł się z tym dobrze.
Kobieta w białym kitlu odpowiedziała „Dzień dobry”, ledwie muskając go oczami. Alfred pomyślał, że lekarka właściwie to warczy tym swoim wysokim, wyrazistym głosem.
Patrzył na nią z uwagą. Postanowił ją obserwować. Założyła ręce jedną na drugą i zaplotła je wokół swego ciała. Rękawy miała nieco za długie. Wyglądały, jakby fartuch był uszyty na większą osobę. Stała tak i patrzyła nieporadnie w niebo. Świrus domyślił się o co jej chodzi; że znowu będzie musiała użyć swojej nahajki. Postanowił działać. Uznał to za konieczne. Postawił swoją torbę na ziemi, podszedł do kobiety z tyłu i schwycił ją za rękawy. Nie było przy nich tasiemek, ale miał przygotowaną linkę. Wyciągnął ją z kieszeni i związał jej dłonie na plecach. Nie było jej wygodnie. Chyba dlatego zaczęła krzyczeć. To go zdenerwowało, Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zgniótł ją w kłębek, po czym wcisnął jej w usta. Chusteczka była świeżo uprasowana i czysta. Pamiętał o tym, to była kwestia przyzwoitości.
Odc. 20 Spowiedź
Do spowiedzi Alfred chodził rzadko. Spowiadał się kiedyś w dzieciństwie, co najmniej kilka razy. Potem w ogóle już nie chodził. Nie za bardzo wierzył w spowiedź. Ktoś mu powiedział:
– Zachowujesz się tak nienormalnie, że powinieneś się z tego wyspowiadać.
Alfred wahał się. Porozmawiał z przyjaciółmi, aby zorientować się w sytuacji.
– Ludzie wierzący w Boga chodzą do spowiedzi. Dlaczego ty nie miałbyś pójść? To nic nie kosztuje – podpowiedział mu Erazm, jego najlepszy przyjaciel.
To Alfreda zachęciło, jeśli nie przekonało. W końcu zdecydował się pójść. Raczej z ciekawości, niż z potrzeby serca. Także po to, aby porozmawiać z księdzem.
Przed udaniem się do kościoła poczytał trochę na temat spowiedzi. W sumie dowiedział się tak wiele, że umocnił się w pragnieniu wyspowiadania się. Konfesjonał przestał kojarzyć mu się z pożarem; skojarzył się z ulgą. Przy konfesjonale był penitentem. To był nowy wyraz.
Konfesjonał, przy którym się spowiadał kiedyś jako chłopiec, wyglądał w jego wspomnieniu ja pudełko zapałek. Ten, który zobaczył, przypominał masywną trzydrzwiową szafę gdańską wbudowaną między dwa wystające fragmenty ściany bocznej kościoła. Czarny kolor drewna rozjaśniały u góry złocenia przypominające kute, metalowe klamki i klamry. Na samym szczycie konfesjonału stały dwie figury. Alfred dostrzegł w nich duże ciemne ślimaki trzymające w podniesionych otworach gębowych coś w rodzaju wybrzuszonego rogala. Zanim podszedł do konfesjonału obserwował kto do niego wejdzie. Chciał wiedzieć, u kogo będzie się spowiadać.
Ksiądz zwrócił się do niego szeptem. Alfred zastanawiał się, dlaczego mówi tak cicho.
– Prawie księdza nie rozumiem.
Po uzyskaniu wyjaśnienia, że chodzi o tajemnicę spowiedzi, żeby nikt nie podsłuchał, Alfred upewnił się, że spowiednik nikomu nie powie, o czym rozmawiają.
– To dla mnie ważne. Jestem człowiekiem wrażliwym i nie zniósłbym, gdyby ktoś mi potem powtarzał, co mówiłem księdzu.
Uzyskał zapewnienie, że nikt oprócz pana Boga nie dowie się, o czym rozmawiali. To go uspokoiło. Wyrwał się jednak z komentarzem, uznając, że będzie on w dobrym tonie.
– Bóg jest tak daleko, że na pewno nie usłyszy. Chyba, że podsłuchuje.
Ksiądz milczał chwilę, zanim odpowiedział. Jego głos był silniejszy, brzmiał sucho i uroczyście.
– Przystąpmy do spowiedzi. Słucham cię, synu.
W pierwszym momencie Alfred chciał zaprotestować i zapytać, dlaczego ksiądz zwraca się do niego przez „synu”, ale zrezygnował. Przypomniał sobie, że była to standardowa formuła w ustach księży. Podobnie jak „Dzień dobry” czy „Do widzenia”.
Zastanawiał się, od czego zacząć. Pomyślał, że to wspaniała okazja, aby przedstawić księdzu teorię świrowania i wyjaśnić dlaczego jest ono ważne.
– To mechanizm dostosowawczy – zaczął od deklaracji. – Najważniejsza w życiu, proszę księdza, jest zdolność radzenia sobie. Czy ksiądz zgodzi się ze mną?
– Nie wiem, co mam odpowiedzieć, ponieważ nie rozumiem, o co ci chodzi, synu. Proszę wyłożyć mi swój pogląd na ten temat, oby tylko krótko.
– U mnie dostosowanie się poszło drogą świrowania. Świrusem zostałem z własnego wyboru. Chodzi o to, że dzisiaj i w dającej się przewidzieć przyszłości sukcesy będą osiągać tylko ci, co umieją rozumieć innych ludzi, a także pozorować, kamuflować się i udawać, a nawet wyrzec się swoich ideałów, kiedy pojawi się zagrożenie.
– Jakie ideały masz na myśli, synu? – przerwał duchowny. Ton jego głosu wskazywał na zainteresowanie.
– Prawda, rzetelność, spolegliwość. Pytania o te wartości powtarzałem sobie tyle razy obserwując ludzi sukcesu, że w końcu znalazłem odpowiedź. Chodzi o świrowanie, nie jakieś tam chamskie, ale inteligentne zachowanie się. Znaczy się, udawanie, że jest się mądrzejszym niż sądzi nasze otoczenie, że lubi się i szanuje ludzi, kiedy w istocie ich się nie toleruje, udawanie, że jest się uczciwym, kiedy po cichu, przemyślnie i często nieuczciwie zdobywa się intratne stanowisko, aby zarabiać duże pieniądze.
Odc. 21 Papiery
Spowiedź umocniła Alfreda w przekonaniu, że kroczy słuszną i niezawodną drogą. Swoje wrażenia zapisał wieczorem w prywatnej kronice zdarzeń.
– Świrowanie to droga ku szczęściu. Jestem o tym przekonany. Wszystko idzie mi bardzo dobrze. Do czego się nie zabiorę, udaje mi się. Spowiedź mnie w tym umocniła. Ponieważ mam trzydzieści osiem lat, mam prawo nazywać siebie dojrzałym świrusem. To określenie dobrze mi się kojarzy. Jest w nim coś wdzięcznego i stymulującego. Mój spowiednik powiedział mi, że to niedobry wyraz. Że jeśli muszę już go używać, to powinienem zastąpić go innym określeniem. Zapytałem jakim? Odpowiedział, że może to być cudak, ekscentryk lub dziwak. Zastanawiam się nad tym. Może to zrobię?
Kiedy Alfred myślał o tym, przypomniały mu się liście wielkiego jesionu rosnącego koło domu, w którym mieszkało sześć rodzin. Będąc jeszcze dzieckiem, grabił te liście, przy okazji wybierał ciekawsze do swojej kolekcji. Były zmiętoszone i zbrązowiale. Niektóre jakby pogryzione szybko pękały i rozpadały się.
Wrócił pamięcią do rzeczywistości. W ciągu dnia zachowywał czujność. Wokół siebie widział dużo ludzi, wyglądali normalnie. Obserwował ich. Krzątali się, dzień i noc mieli zajęte aż po brzegi. Kiedy ich pytał, odpowiadali mu, że dobrze się z tym czują. Nie wierzył im; dla niego nie byli normalni.
Wieczorem notował sobie ważniejsze wydarzenia w pamiętniku.
– Sąsiedzi to co innego. Mam miłych sąsiadów. On jest wysoki, ona niska. Kiedy ich zobaczyłem pierwszy raz, wydawało mi się, że jest odwrotnie, bo ona miała pantofle na wysokich obcasach. Później takich już nie nosiła. Jestem pewien, że mąż zwrócił jej na to uwagę, bo była od niego wyższa. Który mężczyzna to lubi? Ja na przykład nie.
Sąsiedzi mieli dwie córki, obydwie bardzo zgrabne. Alfred myślał o nich często. Chętnie by je podpatrywał przez lornetkę, jeśli tylko byłoby to możliwe, ale nie miał gdzie i kiedy. Dziewczyny miały żywe usposobienia. Alfred myślał, że mogłoby to im się podobać. Spotykał je przy windzie. Jedna przyszła kiedyś sama prowadząc na smyczy ratlerka. Miał srebrną obróżkę i był maciupci jak naparstek w rozmiarze XXL. Zamienił z nią wtedy kilka słów. Chciał jej powiedzieć o świrowaniu i korzyściach radzenia sobie w życiu. Byli już w windzie, kiedy zrozumiał, że ona już to wie. Powiedziały mu to jej oczy, pewne siebie, zdecydowane, lustrujące. Czuł, że powinien się zmieszać, ale postanowił nie ulegać słabości, nie poddawać się. Nie zmieszał się i nie ukorzył. Było to możliwe tylko dlatego, że był świrusem.
Przypomniał sobie lekarkę z Oddziału Psychiatrii. Zmarła, zwyczajnie udusiła się. Nie zamierzał tego zrobić, tak po prostu wyszło. Od tego czasu nawiedzała go myśl o żółtych papierach. Na początku traktował to jak rozrywkę. Bawiło go to. Potem zaczął myśleć o znaczeniu i symbolice koloru żółtego. Kojarzył mu się ze słońcem przesuwającym się regularnie po niebie, jego stanowczością i niezawodnością. Wieczorem znowu myślał o żółtych papierach. Dawałyby one pewne przywileje. Nie było to bez znaczenia, jak sobie spekulował.
Włączył komputer i zapisał w pamiętniku tylko trzy krótkie zdania.
– Jestem nastawiony pozytywnie. Jak tylko otrzymam certyfikat, od razu sobie wydrukuję. W domu mam żółty papier.
Zatrzymał się nad tym zdaniem; ogarnęły go wątpliwości. Posiadanie takiego certyfikatu byłoby nienormalne. Nie był przecież wariatem i żadnych papierów nie potrzebował. Przypomniał sobie, że kiedyś sam wystawiał certyfikat. Było to dawno. Jego żona zatrudniła wtedy kucharkę, na próbę. Tak bardzo ją polubiła, że poprosiła Alfreda, aby wystawił jej certyfikat. Napisał w nim, że ma ona najwyższe kwalifikacje kucharskie, ponieważ skończyła zaawansowany kurs gotowania i uzyskała kwalifikacje „chef de cuisine”. Miał ten dokument w komputerze.
Pisanie na komputerze szło mu całkiem dobrze. Robiłby to częściej, ale bał się, że zgarbacieje. Tak mu powiedział doktor rehabilitant. Alfred jechał właśnie do jego gabinetu na zabiegi, kiedy zobaczył tablice z napisem Oddział Psychiatrii. Zastanowił się, czy zapisał to w pamiętniku. Kontynuował notowanie.
Jeśli pisałem, że było inaczej, to się omyliłem. Czasem o tym zapominam. Nie mogę tego zrozumieć, dlaczego tak łatwo zapominam niektóre rzeczy. Nie rozumiem sam siebie. Jeśli nie mogę zrozumieć samego siebie, to kto mnie rozumie? Nawet mój własny brat mówi, że często mnie nie rozumie. Nie tylko on zresztą. Mnie samemu wydaje się niekiedy, że jestem dziwny. Patrzę wtedy w lustro. Coś mnie nachodzi i rozbieram się. Najpierw zdejmuję czapkę, potem rękawiczki, potem szalik, potem stopniowo całą górę, w końcu cały dół. Wyliczam to bardzo dokładnie dlatego, że posługuję się językiem matematyki. Ktoś mógłby zapytać, skąd go znam. Jestem matematykiem i jestem z tego dumny. Nie zrobiłem od razu całych studiów, tylko połowę, dochodząc do licencjatu. Przerwałem, bo zainteresowała mnie astronomia. Ale tylko na dwa semestry. Wróciłem do matematyki i uzyskałem tytuł magistra. Świrus to moje ulubione powiedzenie. Piszę je na kartce i przyczepiam je do … Chciałem powiedzieć do stanika. To przejęzyczenie. Takie rzeczy zdarzają się chyba każdemu. Najgorsze jest to, że ja wpadam wtedy we wściekłość. Wybucham jak nienormalny. Potem się uspokajam. Taki już jestem. Spokojny i burzliwy, radosny i smutny. Ktoś mi mówił, że jestem binarny. Albo zero, albo jedynka. Potem przeczytałem, że nie binarny tylko bipolarny. Lubię obydwa słowa.
Odc. 22 Apteka
W miarę rozszerzania się epidemii życie społeczne komplikowało się. Dla niektórych grup obywateli stawało się wprost nie do zniesienia. Ludzie zachowywali się w sposób coraz trudniejszy do przewidzenia, częściej popełniając też samobójstwa. Pojawiły się różne teorie wyjaśniające ten stan rzeczy. Alfred przestał mieć wątpliwości, że sprawa epidemii jest czystym przypadkiem działania natury. Teorie konspiracyjne wyrastały jak grzyby po deszczu, każda następna coraz solidniej uzasadniona. Sam też opracował teorię, do której stworzył wielowariantowy model matematyczny. To dawało mu przewagę nad konkurentami. Pracował nad nią nieprzerwanie, doceniając konieczność skuteczniejszego przewidywania przyszłości.
Już pierwsze próby modelowania przyszłości wskazywały, że pogłębiająca się epidemia będzie przynosić coraz tragiczniejsze skutki. Wniosek mógł być tylko jeden; apteka stała się instytucją społeczną, bez której społeczeństwo nie będzie w stanie przetrwać. Piekarnia i wędliniarnia siłą rzeczy zeszły na plan dalszy. Ich rola społeczna zmalała w jego ocenie.
Alfred skoncentrował się na aptece, z której usług korzystał najczęściej. Była to Apteka Panorama, jego ulubione miejsce zaopatrzenia w leki. O nowej roli apteki, wynikającej przede wszystkim z jego modelowania matematycznego, poinformował od razu kierowniczkę i personel. Uważał, że cała załoga bez wyjątku powinna być świadoma, że reprezentuje coś znacznie więcej niż tylko punkt dystrybucji leków.
– Apteka stała się w dobie gwałtownych zmian i zagrożeń życia centralną instytucją społeczną. Jest rodzajem Sevres pod Paryżem, gdzie znajduje się wzorcowa miara systemu metrycznego, wzór wszystkich miar długości, bez względu na szerokość geograficzną i ustrój polityczny. W najbliższej przyszłości apteka będzie łączyć skład i punkt dystrybucji leków z kulturą i edukacją. Ostatecznie stanie się oazą postępu i ostoją równowagi psychicznej i moralności społecznej. Będę z paniami współpracować, aby rola tej apteki rosła i nikt nie miał wątpliwości, że to tutaj decydować się będą losy lokalnej społeczności i obywateli.
Wyobraźnię Alfreda, oprócz wyników modelowania matematycznego, rozpaliło drobne z pozoru wydarzenie. Kilka dni wcześniej, było bardzo gorąco, Alfred poczuł się tak słabo, ze farmaceutka wydająca mu przepisane lekarstwo, wydała mu przez omyłkę opakowanie z trucizną, którą przyjął w przekonaniu, że bierze właściwy lek. Natychmiast poczuł, że zapada się w ciemność jakby zjeżdżał szybkobieżną windą w kopalni węgla kamiennego. Nic się oczywiście nie stało, ponieważ kobiety zauważyły jego stan i od razu podjęły akcję ratunkową podając mu odtrutkę. Obudził się na krześle na środku apteki z buteleczką „Carbo medicinalis” w ręce.
To niezwykłe przeżycie rozpaliło jego wyobraźnię. Od tej pory, ilekroć przychodził do apteki, doznawał niezwykłych przeżyć. Cieszył się nimi. Były mu one potrzebne, gdyż od czasu odejścia ze szkoły jego życie marniało szybciej niż niepodlewana róża. Podkreślił to przy kolejnej wizycie, aby ostatecznie rozwiać niepokój farmaceutek co do minionego zdarzenia.
– Apteka pań stała się dla mnie równie ważna jak zielona oaza dla arabskiego nomady i jego wielbłąda, spragnionych wody, pożywienia, chłodu i wypoczynku. Potrzebuję więcej przestrzeni i szerszego oddechu i to właśnie tutaj znajduję.
Piekarnię i wędliniarnię uznał Alfred za miejsca ważne i niezbędne, aby nie doznać głodu i odprężyć się erotycznie, a nawet przetestować granice wyuzdania w egzotycznych warunkach. Nie sprzyjały one jednak rozwojowi intelektualnemu, duchowemu i moralnemu w warunkach zagrożenia epidemiologicznego.
Następnym razem, kiedy zjawił się w aptece, wydała mu się ona świątynią zadumy i poważnych rozważań. Panowała w niej atmosfera wieczornego słońca. Skąpana w jasności apteka wyglądała tak rewelacyjnie, że nazwał ją filmowym imieniem „Bulwaru Zachodzącego Słońca”. Kiedy zaproponował paniom zmianę jej nazwy na bardziej ambitną i wymowną reklamowo, nic nie odpowiedziały. Zrozumiał, że zaskoczył je swoją propozycją i muszą ją przemyśleć zanim wyrażą opinię. Zgodziły się natomiast bez zastrzeżeń, że apteka jest miejscem powagi, gdzie rozstrzygają się sprawy życia i śmierci.
Alfred dodał do tego: „ a w przyszłości będą także decydować się sprawy rozwoju intelektualnego i duchowego”. Jego słowa nie wywołały pozytywnej reakcji, tak jak oczekiwał.
W piątek, przed długim weekendem wolnym od pracy, pod koniec godzin urzędowania apteki, Alfred przyniósł kilka ciastek z pobliskiej cukierni.
– Proszę się częstować. Ciastka są wyśmienite, szczególnie te tortowe. Wiem to z własnego doświadczenia i opinii znajomych.
Kobiety wahały się. Alfred postanowił przełamać ich niezdecydowanie, przemawiając z ostrożną zachętą, aby nie przesadzić.
– Proszę tylko spróbować. Choćby jeden gryz. To naprawdę niewiele.
Dobierając dalsze słowa zachęty Alfred użył zdrobnień, które zbyt późno uznał za przesadne. Zaproszenie zabrzmiało jak rozmowa z małymi dziećmi. Było w nim pragnienie sprawienia przyjemności także sobie. Chciał ujrzeć uśmiech na twarzach osób obdarowanych wyraz zadowolenia i wdzięczności. Od dłuższego już czasu myślał o aptekarkach z troską i niepokojem.
Odc. 23 Stres
Od kilku miesięcy wirus ulegał niebezpiecznym mutacjom. Towarzyszyły mu pozornie niezbyt groźne przypadłości i choroby, grypa azjatycka, przeziębienia, zapalenia płuc, także dziwne zatrucia pokarmowe. Ograniczenia poruszania się w miejscach publicznych zwiększały ryzyko cukrzycy i otyłości. Szpitale zakaźne wypełniały się pacjentami. W niejednym brakowało maseczek, przyłbic na twarz lub rękawiczek ochronnych.
Alfred uznał, że jego świętym obowiązkiem w tym trudnym czasie jest pomagać personelowi apteki redukować stres. Pomysł jaki przyszedł mu do głowy, to słodycze, poprawiające nastrój. Kiedy zaproponował, że przyniesie ciastka zauważył niepewność oczach kierowniczki apteki, lecz nie rozumiał dlaczego.
– Nikt nam nie oferuje ciastek. To mogłoby wyglądać jak przekupstwo – wyjaśniła, poważnie patrząc mu w oczy.
– Proszę nie żartować! – zaoponował. – Nie można nikogo przekupić ciastkiem. To nierealne, przynajmniej u nas. Może jakiegoś biedaka, który nie jadł od trzech dni. Ale musielibyśmy żyć w Indiach, a nie w … Przecież panie mnie znają i wiedzą, że kieruję się sercem a nie podstępną chęcią zdobycia zaufania w niejasnych celach
Postanowił pracować nad złagodzeniem stosunku personelu apteki do niewinnych propozycji klientów. Zrozumiał, że musi zreformować uczucia i poglądy wszystkich pań pracujących w aptece. Zamierzał w tym celu oferować drobne, gustowne lecz niekosztowne upominki. Mógłby to być pojedynczy kwiat lub bukiecik niezapominajek, które sam uwielbiał, ewentualnie drobny kosmetyk. Wymagało to zbadania gruntu, zrozumienia pragnień i wrażliwości kobiet.
Starał się być uczynny w sposób naturalny, nie narzucający się, gdyż sam nie znosił zachowań, kiedy pod pozorem uprzejmości mężczyzna ukrywa skryte intencje. Mimo ograniczonego doświadczenia z kobietami – był żonaty tylko dwa razy, w dodatku niezbyt udanie – rozumiał znaczenie prostych i szczerych propozycji. Przy pierwszej okazji złożył ofertę:
– Idę zrobić zakupy. Może panie czegoś potrzebują?
Mimo jego starań, aptekarki odmawiały przyjęcia nawet skromnej pomocy, pod jakimkolwiek wymyślonym pozorem. Raz jednak, kiedy ponowił propozycję, starając się zachować takt i umiar, Zuzanna, drobna czarnula z włosami upiętymi w zgrabny kok, zgodziła się. Chodziło o drobiazg, serek homogenizowany „Wiosenny” oraz butelkę wody mineralnej „Duszna Góra”. Alfred uznał to za pierwszy przyczółek do nawiązania bardziej intymnej współpracy.
Odc. 24 Kultura
Nadeszła pełnia lata, gorąca i sucha. Trudno było oddychać. Ludzie przestali poruszać się po mieście. Na wszystkich padł blady strach. Wirus przeszedł kolejną mutację, nabył dodatkowe bardzo przyczepne czułki, zwane organellami, i stał się naprawdę zjadliwy. Nastąpiły masowe zachorowania, szpitale nie były w stanie przyjmować więcej pacjentów. Alfred, a także nauczyciele – wiedział to, ponieważ często rozmawiał telefonicznie z nauczycielką filozofii i logiki – jeśli gdzieś wychodzili to do najbliższego sklepu oraz do apteki. On sam chodził tam częściej niż zawsze, czasem nawet dwukrotnie w ciągu dnia, aby odebrać zamówione leki. Mało rozmawiał z ludźmi, ale wszyscy mieli te same obawy. Zamykali się w domach jak w warowniach. Świat się skurczył, przede wszystkim rozrywki.
Dojazdy do pracy traktowano jak rosyjską ruletkę.
– Nigdy nie wiesz, czy nie zarazisz się wirusem. W autobusach i tramwajach aż ciemno jest od niego, tyle ludzi jeździ środkami masowej komunikacji. Wskutek redukcji uposażeń, mało kto ma dziś pieniądze na benzynę – Alfred podsłuchał tn fragment rozmowy stojąc w kolejce przed apteką.
Znikły imprezy kulturalne. Koncerty muzyczne i wokalne, opera, spektakle teatralne, śpiewy chóralne i wystawy przeniosły się do radia, telewizji i Internetu. Elektroniczne media stały się schronieniem dla kultury. Czasem jakiś zespół wystąpił gdzieś na podwórku lub placu, ale i to się skończyło, bo okazało się zbyt niebezpieczne. Alfredowi najbardziej brakowało galerii malarskich. Cierpiał z tego powodu; był fanem malarstwa.
Wracając wieczorem z apteki, Alfred wspominał, jak przyjemne jest to miejsce: klimatyzacja, spokój, dużo przestrzeni, ludzi jak na lekarstwo, uprzejma obsługa. Idealizował aptekę. Oddychał w niej pełną piersią, czując zapach ziół i niezwykłą woń różnych mikstur medycznych. Patrząc na ściany ozdobione wywieszkami i plakatami, wyobraził sobie obrazy olejne w drewnianych ramach przedstawiające trzy farmaceutki pracujące za ladą.
To nasunęło mu myśl stworzenia w aptece galerii malarstwa. Myślał o Luwrze, jako o wzorze. Luwr zwiedzał dwa razy, kilkanaście lat wcześniej. Zamarzył, aby apteka stała się kultowym miejscem kultury, na co w pełni zasługiwała. W domu Alfred odświeżył sobie pamięć odbywając po Luwrze zdalną wycieczkę z przewodnikiem. To go umocniło w przekonaniu, że idea jest jak najbardziej słuszna. Zapalił się do niej.
Odc. 25 Galeria sztuki
W domu Alfred stworzył plan kulturowego rozwoju apteki. Przy najbliższej okazji przedstawił go Zuzannie, kierowniczce apteki. Od pierwszego spotkania wiązał z nią poważne nadzieje. Były one tak intymne, że krępował się myśleć o nich z obawy, aby czegoś nie zepsuć. Miał w pamięci dwa nieudane małżeństwa i to rujnowało mu radość myślenia o kobiecie.
Zuzanna obiecała przedstawić plan z personelowi. Następnego dnia zadzwoniła, że plan został przyjęty.
– Koleżanki powiedziały mi, że od dawna o czymś takim myślały. W warunkach poważnych zagrożeń zdrowia publicznego potrzebne jest szersze widzenie zadań apteki. To znaczy, musimy zajmować się nie tylko zdrowiem w sensie fizycznym, ale i rozwijać kondycję intelektualną i psychiczną społeczeństwa. Z tą kondycją jest niestety coraz gorzej. Ludzie cofają się w rozwoju. Rozpaczliwie potrzebują stymulacji duchowej. To ważne pole naszego działania.
Alfred zachwycił się podejściem Zuzanny. Jej rzeczowość i bezpośredniość uprościły sprawę. Od razu podjął odpowiednie kroki. Przy każdej wizycie omawiał z paniami z apteki działania niezbędne dla realizacji planu. Wymieniali się wtedy pomysłami i wzajemnie przekonywali. Sztuka malarska, a w szerszym sensie kultura, stały się jego namiętnością. Tak bardzo go to wciągnęło, że zastanawiał się nawet, czy nie zrodzi to zagrożeń dla zespołu. Bał się zbudować piramidę oczekiwań, która pod wpływem trudniejszych wydarzeń mogłaby rozsypać się, grzebiąc w gruzach nadzieje coraz bardziej zwartego zespołu.
Czekając w aptece na podejście do okienka, Alfred obserwował farmaceutki. Lubił je wszystkie, wpadły mu w oko już przy pierwszej wizycie. Zachwycała go ich świeżość i naturalność zachowań, cechy, które cenił u kobiet oraz łagodność, którą cenił najwyżej. Aptekarki uporządkował sobie według wzrostu. Był to najprostszy zabieg matematyczny, nawyk wynikający z nauczania matematyki.
Z lewej strony stanęła Zuzanna, kierowniczka apteki, najbardziej postawna z całej trójki. Nadał jej ksywę „Zuzi”; w nowym imieniu słyszał dźwięk harfy i czuł dawkę egzotyki. Druga wedle wzrostu była Aldona. Po namyśle nadał jej ksywę Smukła. Przypadło jej miejsce środkowe. Trzecia była Alti, istota o dużych ciemnych oczach. Nazwał ją Drobną Czarnulą. Co do tej ksywy miał najmniej wątpliwości. Była jej przeznaczona. Stojąc na końcu szeregu Alti nie wydała mu się niższa od koleżanek.
Ogarnął je wszystkie wzrokiem i zawstydził się. Było to właściwie zażenowanie, że wcześniej nie nazwał je Aptekareczkami. Poczuł się niezręcznie. Ekspedientki w piekarni nazwał Piekareczkami, a personelowi apteki, osobom o nieprzeciętnej wiedzy o człowieku i zdrowiu, od razu nie przyznał należnego im ciepłego imienia. Była to jego ulubiona forma zdrobnienia.
Kobiety przypominały modelki pozujące artyście-malarzowi. Alfred poczuł szybsze bicie serca i pomyślał, że powinny się rozebrać do naga jak przysłowiowa kura do rosołu. Myśl wydała mu się bezwstydna, szybko ją odrzucił. Nie była też do przyjęcia z uwagi na konserwatyzm klientów apteki. Formułował swoje myśli.
– Niektórzy klienci straciliby chęć przychodzenia tutaj, uznając to za miejsce stworzone na ich utracenie. Tak z pewnością myślałyby kobiety wysyłające do apteki swoich mężów.
Nie przeszkodziło to mimowolnemu, nie wiedział nawet kiedy to nastąpiło, rozebraniu Aptekareczek. Ich nagość zachwyciła jego artystyczną duszę. Wszystkie miały karnację o różnych odcieniach słonecznego aksamitu. Najciemniejszą miała Drobna Czarnula. Przypominała Hiszpankę z południa kraju, gdzie najsilniej operuje słońce. Alfred poczuł się jak rozpieszczany przez los młody malarz portrecista.
Odc. 26 Kompozycje
Wracając do rzeczywistości, Alfred wzrokowo ustawił aptekarki na tle ściany apteki. Za kontuarem widoczne były tylko ich ramiona, piersi i głowy. Wyobrażał sobie różne ich konfiguracje. Poszukiwał najbardziej wymownej, uwzględniając kolor, tło, oświetlenie, zróżnicowanie postaci oraz perspektywę klienta. Postanowił kontynuować te testy przy kolejnych wizytach w aptece.
Zamierzał przekonać Aptekareczki, aby przychodziły do pracy w bardziej atrakcyjnych ubiorach, podkreślających ich niepoślednią urodę.
– Chciałbym, abyście pozowały w nich artyście, który namaluje obrazy olejne dla naszej galerii aptecznej.
Sugestię tę skierował do Zuzi, kiedy znalazł się naprzeciw niej przy okienku.
Alfred poczuł zapach perfum zmieszany z wonią alkoholu salicylowego, którym odkażała ręce.
– To utrwalona wieloletnią tradycją technika malarska, pozwalająca na wydobycie i utrwalenie całego piękna postaci.
Apteka Panorama w roli promotora kultury w okresie epidemii stała się dla Alfreda wyzwaniem.
– Placówki kultury nie da się zbudować od ręki. To nie jest żadne hula hop ani hip-hop -tłumaczył Erazmowi, z którym konsultował ważniejsze pomysły i przedsięwzięcia.
Działał systematycznie i konsekwentnie. Galerię można było stworzyć tylko drogą stopniowych zmian w rozumieniu roli apteki w okresie zagrożenia wirusem. Częstsze wizyty Alfreda w aptece stały się koniecznością. Aby wypadło to naturalnie, Alfred wymyślał nowe uzasadnienia swoich wizyt. Na początku przyjął zasadę kupować mało i często. Środki dezynfekujące, maseczki i rękawiczki ochronne kupował nie więcej niż dwie sztuki jednorazowo. Wymawiał się, że nie może kupić więcej, ponieważ zapomina zabierać kartę bankową, a nie nosi przy sobie większej ilości gotówki. Były też inne uzasadnienia. A to zapomniał kupić tabletki na ból głowy, a to przyjaciel skaleczył się i pilnie potrzebował środka dezynfekującego, a to sąsiadka prosiła go o zasypkę dla wnuczka.
Przed każdą wizytą w aptece, robił sobie notatki. Studiował je w drodze do apteki przygotowując się do rozmów z Aptekareczkami. Stało się to jego pasją do tego stopnia, że zastanawiał się, czy przypadkiem swoją gorliwością nie wywoła nadmiernego niepokoju u pań z apteki. Bał się stworzenia piramidy oczekiwań, która pod wpływem jakiegoś niekorzystnego obrotu spraw mogłaby rozsypać się grzebiąc w gruzach jego wielkie nadzieje.
Na jego oczach rodził się zespół osób darzących się zaufaniem. Miało to kapitalne znaczenie dla pracy w warunkach konspiracji, gdyby zaszła taka potrzeba. Wiele wskazywało, że jest to możliwe. Telewizja od pewnego czasu informowała, że zagrożenie wirusem nie zmalało lecz urosło a kraj ogarnęła pandemia. Rząd stosował coraz silniejsze środki kontroli epidemiologicznej. Media wciąż tworzyły nowe scenariusze rozwoju wydarzeń. Jednym z nich było pojawienie się władzy autorytarnej.
– Dla kontroli zachowań społecznych w warunkach zagrożenia każda władza wykazuje skłonność do autorytaryzmu. Inaczej mówiąc, bierze społeczeństwo za mordę, aby się nie się rozbrykało w niewłaściwym kierunku. Właśnie tak. I to nie jest żart – tę prowokacyjną myśl podsunął Alfredowi kolega dziennikarz.
Alfred liczył się z wprowadzeniem stanu wyjątkowego a nawet przejęcia władzy przez wojsko. Budując zaufanie, zmierzał podświadomie w kierunku konspiracji, gdyby ten scenariusz okazał się prawdziwy. Zdolność konspiracji zamierzał osiągnąć zacieśniając więzy osobiste z Aptekareczkami. Myślał politycznie; od czegoś trzeba było zacząć.
Odc. 27 Ksywa
Szczepienia ochronne stały się przedmiotem teorii konspiracji. Przypisywano im diaboliczne role. Pojawiły się opinie, że prowadzą do autyzmu, zmniejszają odporność na antybiotyki, powiększają obciążenia genetyczne i wpływ zanieczyszczeń powietrza na organizm. Alfred postanowił to wykorzystać. Zapytał dyżurną farmaceutkę, Serenę, o szczepienia przeciwko grypie i pneumokokom.
– Nie są one obowiązkowe, ale pożądane. Lekarze uważają je wręcz za konieczne.
Farmaceutka, umiarkowana brzydula, czasowo zastępująca Drobną Czarnulę, była krytyczna na temat rodziców, odmawiających szczepienia swoich dzieci.
– Takich ludzi należałoby wytruć. Sama bym to zrobiła, gdybym nie była aptekarką. Moją misją niestety jest nieść pomoc, a nie zabijać.
Alfred nie zareagował na jej nietypowy pogląd. Miał w tym cel; chciał przekonać aptekarkę do swoich planów.
Konspirację budował spokojnie, systematycznie i tak umiejętnie, że pewnego dnia farmaceutki uznały, że to one wystąpiły z tym pomysłem. Było mu to na rękę. Cieszył się, że znalazły się po jego stronie.
Plan rozwoju konspiracji wyłożył, jak zwykle, najpierw Erazmowi, a następnie przedstawił Zuzi.
– W razie zagrożenia kontaktujemy się potajemnie. Wrażliwe informacje i materiały przekazujemy sobie w opakowaniach leków. Wyglądałoby to tak: Przychodzę i coś kupuję, i jeśli panie w aptece mają mi do przekazania jakieś poufne informacje umieszczają je w opakowaniu leku. Z drugiej strony, jeśli to ja miałbym coś do przekazania, wkładam to do opakowania przeterminowanego leku i wrzucam do pojemnika z lekami do utylizacji. Przesyłka byłaby oznaczona. Nie musi to być nic skomplikowanego, na przykład znak „x” w lewym górnym rogu strony głównej opakowania. Nawet w pełnym świetle dnia z kilkoma klientami w aptece, nikt nie będzie w stanie niczego zauważyć. Sygnał, że mam coś do przekazania dawałbym wkładając okulary w złotej oprawce zawieszone na bordowym rzemyku.
Informacje o rozwoju kultury malarskiej w aptece i inne posunięcia powoli tworzyły wokół Alfreda atmosferę niezwykłości, a nawet tajemniczości. Widział siebie coraz wyraźniej w roli celebryty. Wyobrażał sobie, jak różne osoby i instytucje zwracają się do niego z prośbą, aby wypowiedział się publicznie w ważnej sprawie, udzielił wywiadu lub sponsorował akcję dobroczynną. Czuł, jak przechodzi z bezimiennej masy obywateli do kręgu łatwo rozpoznawanych i szanowanych.
W związku z postępującym awansem społecznym, Alfred zdecydował się porzucić pseudonim Świrus. Przed podjęciem ostatecznej decyzji, skonsultował plan z Erazmem. Czuł się z nim bezpiecznie, był gotów powierzyć mu najskrytszą tajemnicę. Przyjaciel był przewidywalny. Alfred mógł się spodziewać od niego tylko pochwały, jeśli plan był dobry, lub wyrozumiałości i pomocy, jeśli był wadliwy.
– Ksywa Świrus przylgnęła do mnie jak pijawka. Teraz, kiedy sięgam wyższych kręgów społecznych, budzi coraz więcej niedobrych skojarzeń. Zebrałem opinie czterech znanych osobistości: intelektualisty, lekarza, wyższego urzędnika państwowego oraz pewnego arystokraty. Ufam tym ludziom, wiem też, że świat ceni ich opinie. I co się okazało? Świrus kojarzy im się głównie z chorobą psychiczną, przytułkiem dla obłąkanych, szaleństwem, a nawet zboczeniami!
Alfred rozważał jeszcze ksywę Szajbus, bliską Świrusowi. Erazm odrzucił ją bez wahania, rozpoznając w niej przezwisko.
– Ta ksywa brzmi zbyt ciężko. Kojarzy się z żelazną sztabą, jaką rzucają między sobą napakowane sterydami osiłki, w celu jednoczesnego ćwiczenia siły i refleksu. Ta niby zabawka jest niezwykle niebezpieczna. Gdyby upadła takiemu kulturyście na głowę, nawet chronioną kaskiem, natychmiast zrobiłaby z niego kalekę. W przypadku uderzenia w głowę nieuzbrojoną w kask ochronny, zaprowadziłaby nieszczęśnika prosto na cmentarz.
Sytuacja Alfreda była oczywista: potrzebował pseudonimu odpowiadającego jego rosnącej pozycji społecznej. Nowy pseudonim powinien budzić podziw i respekt. Myślał nad tym w nocy. Ksywa „Ekscentryk” przyszła mu do głowy dopiero nad ranem. Od razu mu się spodobała. Alfred od razu usiadł do biurka z czystą kartką w ręku. Spisał na niej, nie bez wahania, czym będzie się kierować będąc już uznanym ekscentrykiem: być w ofensywie, zaskakiwać ludzi, nie bać się ośmieszenia, zachowywać się dojrzale a równocześnie spontanicznie, być człowiekiem niezależnym, kierować się w wyższym stopniu intuicją, w ekstremalnych sytuacjach być nieobliczalnym człowiekiem. Dla nadania pełnej powagi postanowieniu, przypieczętował je krwią. Nakłuł sobie palec i wycisnął z niego kroplę krwi. Zanurzywszy w niej końcówkę naostrzonego ołówka, podpisał się pod dokumentem. Poczuł wzniosłość chwili. Chciał podzielić się tym uczuciem z Erazmem, nie była to jednak stosowna pora. Zbliżała się godzina czwarta rano.
Odc. 28 Przemiany
Buszując po Internecie, Alfred natknął się na nowelę „Doktor Jekyll i pan Hyde” Roberta Stevensona. Słyszał o niej wcześniej, była przełomem w literaturze kryminalnej. Zafascynowała go niezwykła osobowość głównego bohatera; odpowiadał Alfredowi duchowo. Stał się dla niego symbolem i wzorcem. Myślał o nim przez pół nocy. Była to bardzo pozytywna rozrywka umysłowa. Bardzo mu jej brakowało od czasu, jak przestał uczyć w szkole. Czuł, że ta podwójna osobowość, zachowująca się inaczej w dzień i inaczej w nocy, będzie dobrze służyć jego celom.
Po obiedzie Alfreda męczył niezwykły ból głowy. Jego przyczyną mógł być posiłek zamówiony w pobliskiej restauracji. Było to właściwie jedno danie z dużą ilością duszonych grzybów. Alfred przyjął podwójną dawkę środka przeciwbólowego, potem co cztery godziny brał już normalną, rekomendowana ilość. Niewiele mu to pomogło. Kiedy kładł się spać dwie godziny przed północą, czuł się nadal źle. Była to niespokojna noc; mimo złego samopoczucie nic mu się nie śniło. Trochę tego żałował, ponieważ nie jeden raz czerpał ze snu dobre pomysły.
Rano zadzwonił do Erazma.
– A może po prostu nie zapamiętałeś snu? – Erazm usiłował oderwać przyjaciela od złych myśli.
– Stara się mnie pocieszyć. To jedyny człowiek życzliwie myślący o mnie – skwitował Alfred.
Rozmowa dobrze na niego podziałała, wkrótce uspokoił się. Siedział w fotelu, ciesząc się, że odzyskuje równowagę i dobre samopoczucie.
Październik przyniósł dwa tygodnie dni mrocznych i wilgotnych, bez odrobimy słońca, tych najobrzydliwszych, kiedy wszyscy marzą o mrozie zabijającym zarazę i smutek wiszący w powietrzu. Alfred obudził się rano z wielkim trudem, skołowany i niechętny do jakiegokolwiek działania. Zdjął nogi z łóżka na podłogę, po ciemku wciągnął kapcie na nogi, i poszedł, a raczej powlekł się do kuchni, aby napić się wody. Idąc czuł wyraźnie, że obok idzie ktoś drugi, stawiając kroki tej samej długości, w tym samym co on tempie. Pomyślał, że są tego samego wzrostu, i skojarzył to sobie ze sceną z noweli „Dr Jekyll i pan Hyde”. Po powrocie do sypialni, aby nie zapomnieć dziwnego przeżycia, od razu zapisał w kronice osobistej:
– Odkryłem w sobie drugą osobę. Zachowuje się identycznie jak ja, wygląda jak ja, ale wiem, że jest to ktoś inny. Odezwałem się do niego i ku menu zdumieniu, on mi odpowiedział. Nie musiałem nawet się przedstawiać, znał mnie już. Nazywa się Sobo. Poczułem się raźniej. Jest nas teraz dwóch w świecie rzeczywistym.
Rano sprawy nie ułożyły się dobrze. W kuchni doszło do drugiej rozmowy. Alfred i Sobo poróżnili się. Alfred uznał, że nie było to miłe przeżycie, ale też i nie tragiczne. Zaliczył to do nieporozumień, jakie zdarzają się każdemu i zanotował w pamiętniku.
– W rozmowie z Sobo poprosiłem, aby używał wobec mnie imienia Ekscentryk, ewentualnie Alfred. On jednakże uparł się, aby nazywać mnie Świrusem.
– Przywykłem do tego – odpowiedział – i nie widzę powodu, abym miał to zmieniać. Będę nazywać cię Świrusem.
Alfred przekonywał Sobo, ale odmówił. W końcu musiał zaakceptować jego dziwactwo.
W ciągu dnia z nudów lub z potrzeby chwili prowadzili konwersacje. Dla Alfreda było to dziwne uczucie, rozmawiać z samym sobą. Zastanawiał się, czy jest jakieś pojęcie matematyczne na określenie takiej sytuacji. Byłoby mu wtedy lżej na duchu. W nocy Sobo zaczepiał go kilka razy, zadając mu pytania.
– Jak się czujesz? Chyba nie śpisz. Co robisz, jak nie śpisz?
Alfred odpowiedział:
– Robię to samo co ty, czyli nie śpię. Przecież ja to ty, a ty to ja.
Następnego dnia przyszła burza, wiatr wiał szalenie. Sobo – podobnie jak Alfred – był w zmiennym nastroju. W pewnym momencie nieoczekiwanie burknął: – Odczep się. Innym razem rzucił Alfredowi jak ochłap: – Odwal się kretynie.
To go wzburzyło. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Odpowiedział Sobo:
– Nie przesadzaj! Nie udawaj pacyfisty. Nazwałeś mnie kretynem, a to znaczy, że ty też jesteś kretynem, co wynika z definicji, skoro jesteś mną, choć w innym wydaniu.
Zaczęli się kłócić. Alfred czuł, że nie chodzi o to, kto jest pierwszy a kto drugi, kto dominuje, a kto podporządkowuje się, ale o to, kto ma ostatnie słowo.
– Zupełnie jak w małżeństwie – przypomniał sobie swoje relacje z jedną i drugą żoną.
Częściej jednak Sobo reagował w sposób cywilizowany, po ludzku.
Odc. 29 Galeria
Alfred czekał przed apteką już kilka minut. Wszedł do środka, jak tylko opuścił ją ostatni klient. Aptekareczki patrzyły się w niego z intensywnością, która na moment go onieśmieliła. Zapadło nieręczne milczenie. Przerwała je kierowniczka apteki, Zizi.
– Przestudiowaliśmy pańskie propozycje pozowania do portretów dla naszej Galerii Aptecznej. Proponujemy nazwę Galeria Tajemniczych Kobiet. Uznałyśmy, że tytuł musi zwracać uwagę. Oczywiście zgadzamy się, aby nas malowano nago ale pod jednym warunkiem. Podczas malowania będziemy miały twarze zakryte woalkami, jakie same sobie wybierzemy. Również na obrazach twarze postaci muszą być zawoalowane. Albo zmienione. My dwie jesteśmy mężatkami, natomiast Drobna Czarnula ma narzeczonego. Nie chcemy, aby mężczyźni rozpoznali nas na obrazach, bo by się wściekli. Stawiamy więc warunek, że to pan będzie nas malować. Nie chcemy innego malarza. Do pana mamy zaufanie.
Alfred nie spodziewał się tak pozytywnej reakcji. Wspomniał kiedyś, że zamierzał zostać malarzem i jeden rok studiował na wydziale malarstwa akademii stuk pięknych. Kobiety musiały to zapamiętać. Poczuł gorąco w piersi a chwilę potem w całym ciele. Starał się opanować wewnętrzne drżenie. Przez jego mózg przebiegały obrazy atelier malarskiego, nagości i pożądania.
– To podnosi na wyższy poziom intymność naszej współpracy – to była jedyna myśl, jak przyszła mu do głowy. Był tak zaskoczony, że zdołał tylko wydusić z siebie:
– Czuję się zaszczycony tą propozycją.
W domu dokładnie przemyślał słowa Zizi. Aptekareczki dawały mu wyraźny sygnał, aby kontynuował plany malarsko-wystawiennicze uzupełniając je o podtekst erotyczny. To było zachwycające. Przed jego oczami pojawiła się naga kobieta siedząca w swobodnej pozie na podwyższeniu, z udami lekko rozchylonymi i obróconymi w kierunku światła padającego z okna. Jej oczy przesłaniała przezroczysta, błękitna woalka z drobniutkimi węzełkami. Patrzyła w jego kierunku. Było to uczucie ekscytujące, a równocześnie tak pełne napięcia, że musiał natychmiast pójść do łazienki. Szybko rozebrał się, namydlił się, zmył ciało ciepłą wodą, po czym polał się szokująco zimną, aby ochłonąć.
Zapragnął porozmawiać z kimś, podzielić się ciekawymi wiadomościami i rozładować napięcie. Jedyną osobą, której mógł zaufać, był jak zwykle Erazm. Alfred zadzwonił do niego i czekał niecierpliwie dłuższą chwilę, aby usłyszeć komunikat:
– Zostaw wiadomość. Oddzwonię, jak tylko będę mógł najszybciej.
Miał chęć rzucić smartfonem o podłogę. Nagrał się, wyjaśniając jedynie, że chciałby porozmawiać na temat erotyki i perwersji seksualnych.
Telefon odezwał się blisko północy. Alfred czekał i natychmiast odebrał. Erazm bez żadnych wstępów pochwalił się, że przeszedł inicjację seksualną w czternastym roku życia.
– Od tego czasu zebrałem bogate doświadczenia. Chętnie podzielę się nimi z tobą. Perwersja jest dla mnie czymś równie powszednim jak bułka z masłem dla piekarza. Taka duża, pęknięta, o której kiedyś wspominałeś, że to twój ulubiony rodzaj pieczywa, zwłaszcza kiedy pijesz gorące kakao.
Alfred nie czekał dłużej. Nieuprzejmie przerwał przyjacielowi, aby podzielić się niezwykłą wiadomością i zadać kilka pytań.
Rozmawiając, nabrał przekonania, że Erazm jest pijany albo pod wpływem narkotyków. Nastąpiło to wtedy, kiedy Erazm powiedział coś ciepłego o uczuciach wobec mężczyzn, co zdezorientowało Alfreda. Aby nie pozostawiać wątpliwości, wyjaśnił niecierpliwie:
– Perwersja czy nie perwersja, mnie interesują tylko kobiety.
Erazm odpowiedział pytaniem:
– Czy ty wiesz, że dwadzieścia sześć procent mężczyzn i taki sam odsetek kobiet odczuwa pociąg do obydwu płci?
Po zakończonej rozmowie Alfred zrobił zapis w kronice osobistej. Opatrzył go hasłem „Poufne”. Lubił tajemnice.
Perwersję, jej naturę i uroki, odkrywał dalej, głównie rozmawiając z Erazmem. Przyjaciel miał niesamowicie bogate przeżycia erotyczne. Alfred nie od razu zorientował się, że jego wiedza pochodziła z filmów i literatury erotycznej i pornograficznej. Erazm krył się z tym. Alfred swoim zainteresowaniem otworzył rezerwuar jego wspomnień, wiedzy i wyobrażeń. Pod koniec długiej rozmowy Erazm naprowadził go na nowy trop.
– Zainteresuj się ludźmi władzy. Ci są najbardziej wyuzdani. Ich obserwacja to najłatwiejszy sposób uczenia się o zboczeniach i perwersjach.
– To dlaczego nikt o tym nie mówi?
– Bo to ryzykowna sprawa. Ci ludzie mogą sobie na to pozwolić, bo nikt im nie może podskoczyć. Mają do dyspozycji ludzi i aparat, pozwalające ukrywać największe przewinienia. Także karać a nawet niszczyć tych, którzy poznali ich tajemnice i byliby skłonni ujawnić je publicznie.
Alfred był zadowolony z rozmowy. Otrzeźwiła go. Niejedno z dotychczas niezrozumiałych zachowań ludzi na piedestale mógł teraz łatwiej sobie wytłumaczyć. Nie miał im specjalnie za złe ich seksualnych zachowań , ponieważ sam miał podobne pragnienia.
Odc. 30 Szalony dzień
W poniedziałek Alfred zastał Panoramę zamkniętą. Na drzwiach była wywieszka „Zamknięte z powodu kwarantanny”. Poczuł się nieszczęśliwy. Od czasu zakończenia pracy w szkole to było jedyne miejsce kontaktów społecznych, rozrywki i rozwoju kulturalnego. Miał żal do Aptekareczek, że go nie uprzedziły o kwarantannie lub choćby o takiej możliwości. Poczuł się zdradzony i samotny. Stracił chęć na cokolwiek, czuł się jak człowiek bezdomny, bez przyjaciół, ciepłej wody, własnego pokoju. Poprzedniego dnia słyszał, że policja zrobiła obławę na bezdomnych. To go umocniło w przekonaniu, że świat staje się nienormalny.
W drodze do domu Alfred postanowił nie poddawać się. Skoncentrował się, aby ze zdwojoną uwagą obserwować otoczenie.
– Zamknięcie apteki nie mogło być było przypadkowe – był o tym przekonany. – To tylko zwiastun głębszych zmian.
Naszły go wątpliwości, czy władze nie oszukują społeczeństwa, czy informacja o kwarantannie w aptece była prawdziwa. Martwił się o Aptekareczki.
Mijając ludzi idących chodnikiem zauważył, że są inni. Inaczej się zachowują. Niby tacy sami, a jednak odmienni. Niektórzy szli powoli głęboko zamyśleni, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami, inni byli nadmiernie ożywieni. Nikt już nie miał na sobie maseczki ani rękawiczek ochronnych. Wiele osób jadło lody.
– To chyba jakaś nowa epidemia. Jakby nie mieli niczego innego do jedzenia. Zachowują się jak na pikniku.
Ekscentryk starał się zapamiętać obserwacje, aby je zapisać w notatniku. Zrobił to natychmiast, jak tylko znalazł się w domu.
– Społeczeństwo wyraźnie odchodzi od normalności. Prawda coraz częściej miesza się z kłamstwem. To niedobrze, bo jest to także mój świat. Przypomina mi to równania liniowe z jedną, dwiema i trzema niewiadomymi.
Myśląc o zmianach, Ekscentryk zastanawiał się, jak daleko mogą one pójść. To go natchnęło, aby przyjrzeć się przypadkowym największych szaleństw w historii świata. Intrygowali go jej bohaterowie. Nazywał ich Szajbusami. Najbardziej niesamowity był cesarz rzymski Kaligula. Był okrutnym, kapryśnym i niepohamowanym władcą; zabijał dla rozrywki. Był seksualnym dewiantem. Upojony władzą, skazywał ludzi na tortury i śmierć. Lubił przyglądać się egzekucjom i torturom podczas posiłków. Otaczał się też szalonym przepychem. Pił ocet z rozpuszczonymi perłami a swoim gościom podawał przysmaki ze złota i zatrute smakołyki, uprawiał miłość kazirodczą z własnymi siostrami; dwie z nich skazał potem na wygnanie. Obwołał siebie żywym bogiem, budował świątynie i ołtarze, gdzie kazał składać sobie wymyślne ofiary. W końcu go zamordowano. Niektórzy historycy tłumaczyli, że postępował niestandardowo, bo takie było jego otoczenie: zagrażające, niespokojne, nienormalne.
– Szaleństwo to czysto ludzka cecha – Ekscentryk przestał mieć co do tego wątpliwości.
Zadzwonił do Erazma. Nawet się nad tym nie zastanawiał, że w jego życiu nie działo się nic ważnego bez udziału Erazma.
– Przestudiował kilka przypadków szaleństwa w historii cywilizacji. Zawsze było obecne. Najbardziej zaimponował mi cesarz rzymski Kaligula, szaleniec i morderca.
Opowiadając o Kaliguli Alfred nie mógł pozbyć się poczucia, że było w nim coś fascynującego, szczególnie w jego niepohamowanym wyrażaniu własnych pragnień i uczuć. Poczuł żądło zazdrości.
Kiedy nadeszła pora obiadu, Ekscentryk nie czuł się na tyle głodny, aby przygotować sobie posiłek. Postanowił poświęcić czas rozważaniom nad upadkiem społeczeństwa. Jedna przyczyna wydała mu się szczególnie ważna: upadek zainteresowania czytaniem książek i czasopism, dyskusją and tym, co się przeczytało, i jakaś ogólna refleksja.
Musiał o tym porozmawiać. Erazm nie odpowiadał na telefon. Nie pozostało mu nic innego, jak podjąć monolog z samym sobą.
– To przyczyna degradacji duchowej i intelektualnej ludzi. Bo co my mamy dzisiaj? Czytelnictwo na poziomie trzydziestu siedmiu procent. Trzydzieści siedem procent czystego alkoholu w wódce to dobry poziom, ale nie w aktywności intelektualnej? I to przy założeniu, że te trzydzieści siedem procent to ludzie, który w ciągu roku przeczytali co najmniej jedną książkę. Co to jest książka każdy rozumie. To może być nawet broszurka słynnego Jonny Krowina „Jak nie płacić podatków i co z tego wyniknie?” Nie wiem, jak sklasyfikować poziom tego autora, bo nie ma takiego szpitala psychiatrycznego, gdzie mógłby bezkarnie głosić swoje tezy, hipotezy i antytezy. On przerasta wszystko, należy mu się w związku z tym osobna salka. Chyba będę musiał napisać w tej sprawie do ministra zdrowia.
Zgłodniawszy, Alfred udał się do kuchni. Przypomniał sobie swoich uczniów, całą klasę, której był wychowawcą. Na koniec roku dostawał od nich kwiaty. Nadal pamiętał ich upojny zapach. Był to pachnący groszek ułożony w wielki bukiet. Potem otrzymał jeszcze jeden bukiet. I jeszcze jeden. Coś mu się nie zgadzało. Wielkie bukiety pachnącego groszku pachnącego? Zaniepokoił się, nie wiedział, co o tym myśleć.
– Z groszku pachnącego nie robi się bukietów, bo to drobna i wiotka roślina – przekonywał siebie.
Coraz częściej zdarzało mu się, że w drodze do któregoś pokoju zapominał, po co tam idzie i co zamierza tam robić.
– Moja myśl skacze jak wyposzczony królik po zagonie kapusty albo małpa po gałęziach drzewa. Muszę o tym napisać w pamiętniku – postanowił i od razu zapomniał. Był świadomy, że ciągle o czymś zapomina ale nie umiał temu zaradzić.
Odc. 31 Wspomnienia
Alfred otrzymał pozew sądowy w sprawie alimentów. Wystąpiły o nie równocześnie jego dwie byłe żony. Nigdy czegoś takiego nie spodziewałby się, ponieważ kobiety nie znosiły się nawzajem. Natychmiast stracił grunt pod nogami. Przez dwa dni nie mógł oderwać się od myślenia o tym, jak źle ułożyło mu się życie z nimi. Teraz domagały się alimentów.
Na początku obydwu małżeństw nic nie zapowiadało niepowodzenia. Z pierwszą żoną, Penelopą, sprawy układały się znakomicie. Lubił rozmawiać i dyskutować na każdy temat; była oczytana i umiała słuchać. Trwało to do czasu podjęcia decyzji zakupu nowego mieszkania. To był punkt przełomowy. Zapadła mu w pamięć rozmowa na ten temat. Było to przed obiadem. Siedzieli przy stole kuchennym i pili kawę, aby rozpędzić senność chmurnego dnia. Dyskutowali sprawy wykończenia nowego mieszkania, jakie kupili zaciągając kredyt w banku, oraz datę wprowadzenia się. Poszło o rzecz nonsensowną: w jakim stopniu mieszkanie było już wykończone. Penelopa uważała, że zostało jeszcze bardzo dużo do zrobienia, on natomiast, że większość prac wykończeniowych mieli już za sobą. Miało to znaczenie dla określenia daty wprowadzenia się do mieszkania.
W pewnym momencie Penelopa stwierdziła:
– Ty, Alfredzie, masz w głowie galimatias. W ogóle nie widzisz tego mieszkania, co zostało zrobione, a co nie. Nie ogarniasz proporcji. Nie mogę mieć ci tego za złe, bo wy, mężczyźni jesteście właśnie tacy; gubicie się w szczegółach. Kobietom przychodzi łatwiej zorientowanie się w takich sprawach.
Alfred odebrał to jako oskarżenie o nienormalność. Penelopa dodała jeszcze coś, co go ostatecznie dobiło.
– Kłócisz się ze mną, bo masz słabą pamięć. Nie pamiętasz nazw ani kolorów farb do malowania ścian, ani ustawienia mebli, nie mówiąc o kolorystyce obrazów, jakie będą wisiały na tych ścianach między tymi meblami. Ja to wszystko mam w głowie, tak że lepiej nie kłóć się ze mną, bo nie wygrasz.
Alfred pomyślał wtedy, że sama jest nie bez wad lecz tego nie widzi. Rzadko kiedy miała dla niego czas. Była ciągle czymś zajęta, w firmie, gdzie była księgową, lub w domu. Czasem przypominała mu pracowitą mrówkę targającą nieprzerwanie jakiś wielki liść. Kiedy skończyli rozmawiać, Alfred wolałby, aby rozmowa z Penelopą nigdy nie miała miejsca. Przyszło mu także do głowy, że byłoby lepiej, aby nie był żonaty, bo małżeństwo nie jest instytucją stosowną dla niego, osoby niezależnej w myśleniu i działaniu. Wyznał to kiedyś Erazmowi:
– Nie jestem i nigdy nie byłem odpowiednią partią małżeńską. Kto by ze mną wytrzymał?
Myśl ta przychodziła mu nieprzypadkowo do głowy, ponieważ stały za nią pytania o to, czy w ogóle powinien się żenić. Zadawało mu je wiele osób, jego rodzice, nauczyciele w szkole, z wyjątkiem przyjaciół no i narzeczonych, późniejszych żon, Penelopy i Anabelli.
Trudności porozumienia się z żoną wychodziły na jaw także w trakcie spotkań towarzyskich. Kiedyś wyrwało mu się w rozmowie z koleżanką Penelopy, opowiadającą o obiedzie przygotowywanym na jakieś święto rodzinne:
– Mówi pani jak moja żona. Czy pani też tak rozmawia ze swoim mężem?
Kobieta udzieliła odpowiedzi bez namysłu. Alfred był przekonany, że było to przemyślane i przećwiczone.
– Ja w takich momentach odpowiadam mężowi „wrrrrr” i on przestaje mówić.
Alfred zareagował nietypowo; roześmiał się. Rzadko zdarzało mu się śmiać tak spontanicznie. Nie podobało mu się to, ponieważ nie było mu wcale do śmiechu. Śmiejąc się, zachował się jak mężczyźni nie przywiązujący wagi do tego, co ktoś mówi poważnie. Nie chciał, aby widziano go i oceniano tak samo jak innych mężczyzn uznawanych powszechnie za „normalnych”.
Żeniąc się z Anabellą miał już za sobą doświadczenia jednego małżeństwa. Był ostrożniejszy, wahał się przez pewien czas. W decyzji pewną rolę odegrała historia imienia Anabella. Według niej była to kobieta pełna uroku osobistego, pozytywnie nastawiona do życia, tolerancyjna i romantyczna. Romantyczność wiązała się możliwością niezwykłych pomysłów, wynikających z jej artystycznej duszy. Anabella miała być też uparta, niechętna do zmiany zdania.
Alfred nie brał poważnie historii imienia, dopóki nie odnalazł w niej swoich własnych obserwacji dotyczących rzeczywistej Anabelli. „Anabella sprawdza się w zawodach związanych ze sztuką i jako nauczycielka”. To ostatecznie przeważyło szalę. Sam był nauczycielem i cenił ten zawód. Pod koniec małżeństwa z Anabellą wiedział już, że druga część historii imienia była znacznie bliższa prawdy niż pierwsza.
Porzuciwszy wspomnienia przedślubne, Alfred przypomniał sobie pytanie o różnicę między małżeństwem i narzeczeństwem. Był to żart, który można było opowiedzieć każdej osobie dorosłej. Zastanawiał się nad tym chwilę.
– Teraz to już nie ma znaczenia. Dziś dzieci w szkole podstawowej mają więcej doświadczeń seksualnych niż dawniej niejeden dorosły. Piętnastoletnie dziewczynki zachodzą w ciążę.
Odpowiedź na pytanie o różnicę między małżeństwem i narzeczeństwem była prosta: stosunkowo żadna. Alfred uznał żart za banalny i niegodny uwagi. Był zły na siebie, że zajmuje się głupotami.
Odc. 32 (ostatni) Skok
Od kilku dni Alfred przeczuwał, że zdarzy się coś niezwykłego. Zadzwoniła do niego nauczycielka filozofii i etyki ze szkoły i poinformowała, że w nocy będzie widoczny na niebie superksiężyc.
– To pełnia księżyca, kiedy jest on najbliżej ziemi. Znajduje się w punkcie zwanym perigeum. Jest wtedy czternaście procent większy i trzydzieści procent jaśniejszy. Oglądaj, jeśli masz taką możliwość, bo nigdy więcej takiego księżyca nie zobaczysz. To jedyna szansa w życiu, które przecież nie trwa wiecznie.
Najdogodniejszym miejscem obserwacji superksiężyca był hotel Athabaska, mieszczący się w najwyższym budynku w mieście. Alfred pojechał tam swoim samochodem, zaparkował go na podziemnym parkingu i od razu udał się na taras na szczycie budynku. Przyjazd w to miejsce planował już od kilku tygodni. Miał wcześniej ustalony cel niezależny od oglądania superksiężyca.
Na tarasie zebrał się już niemały tłum, wszyscy czekali na niezwykły widok. Kiedy księżyc ukazał się, Alfred skierował się bezpośrednio do barierki ochronnej. Stało przy niej kilkanaście osób. Przeprosił je, aby znaleźć się na samym przodzie.
Był przygotowany. Miał na sobie odpowiednie wyposażenie. Jego zdobycie nie było proste. Takich urządzeń nie było w oficjalnej sprzedaży. Sama informacja, że coś takiego istnieje, była już cenna. Ucieszył się, kiedy na nią trafił. Zdążył jeszcze kupić specjalny spadochron. Miał szczęście, bo stronę wkrótce zlikwidowano. Kilka razy przeczytał instrukcje i sprawdził wszystkie szczegóły i mechanizmy spadochronu.
Po pokonaniu barierki rozłożył ręce, tak jak sobie wyobrażał, że skacze się do wody z wysokiej sterczącej nad oceanem skały. Był szczęśliwy, kiedy leciał w dół. Zanim skoczył, pomyślał, że są to najcenniejsze chwile jego życia. Nie był pewien, czy będzie mógł opowiedzieć tę niesamowitą historię, stanowiącą ukoronowanie wszystkich jego przeżyć, nauczycielce filozofii i logiki.
– Na pewno by się ucieszyła. Zawsze lubiła mnie słuchać.
Przed jego oczami pojawiła się na sekundę jej twarz, poważne siwe oczy i łagodny uśmiech.
– Ten skok to moje największe osiągnięcie – powiedział jej.
Skinęła tylko głową na znak zrozumienia. Tak się zapamiętał w nadzwyczajnym locie, że przestał cokolwiek czuć poza samym faktem istnienia.
Otwieranie spadochronu ustawione było na trzysta metrów nad ziemią, pełne rozwarcie czaszy nastąpiło sto metrów niżej. Alfred ustawił prawdopodobieństwo otwarcia spadochronu w położeniu 50 – 50, dając równą szansę jego otwarcia jak i nieotwarcia. Był to skomplikowany mechanizm losowy pozwalający na różne stopnie prawdopodobieństwa w zależności od ustawienia. Alfred mógł zwiększyć szansę otwarcia spadochronu zaczynając od skali 51 do 49. Nie zrobił tego.
Spadochron otworzył się mocnym szarpnięciem. Pod nim był plac z ławkami i wielkimi donicami z kwiatami. Istniała jeszcze szansa, że wyląduje na jednej z tych przeszkód. W najgorszym wypadku ryzykował złamanie nóg. Nic takiego nie nastąpiło. Odczuł tylko wstrząs lądowania na betonowej powierzchni. Złagodziło go amortyzujące obuwie. W tym momencie Alfred uznał, że wybrał słuszną drogę, ekscentryczności w najwyższym stopniu, jedynej postawy w szalonych czasach, które pierwszy przeczuł i przepowiedział.
Wstał z ziemi, pozbierał się i rozejrzał. Wokół poruszali się ludzie. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł na ławce i podjął decyzję. Postanowił postawić pomnik sobie, ekscentryczności i szaleństwu. Musiał być czarny i oryginalny w formie.
– Będzie to rzeźba symboliczna: upiorne oczy, zdeformowany człowiek żyjący pełnią życia, dominująca nad nim despotyczna władza oraz niosący zagładę wirus – zdecydował.
Boski kształt ciała, orzechowe oczy i koralowe usta aptekarki były tak niezwykłe, że aby je chwalić trzeba było – oprócz zapłaty za lekarstwo – wykupić abonament. Pozdrawianie jej uroczego psa było już bezpłatne.
Bóg najpierw stworzył mężczyznę, przekonał się, że nie jest ideałem i wtedy stworzył kobietę. Bóg najpierw stworzył kobietę, przekonał się, że nie jest ideałem i wtedy stworzył mężczyznę. Historia tworzenia człowieka zależy od tego, kto ją opowiada. Sam akt tworzenia jest teatralny z natury: próba generalna, poprawki, prezentacja ideału.
Bóg nie pomaga ludziom bezpośrednio, tylko przez innych ludzi. Modląc się do Boga o pomoc, proś i oczekuj jej od człowieka.
Chciałbym być lepszy, mądrzejszy, wytrwalszy, coś na wzór i podobieństwo boże, ale ktoś mnie ciągnie w dół. Przyjrzałem się: to moje drugie „Ja”.
Czas, przestrzeń i śmierć to jedyne byty, którymi człowiek nie potrafi jeszcze manipulować.
Czasem myślę, że aby mieć porządek w głowie, muszę najpierw uporządkować moje biurko i szafę z ubraniami.
Dom bez mężczyzny jest jak ogród bez kwiatów, lodówka bez piwa i małżeństwo bez przekleństw.
Dziś na śmietniku, w lesie i w polityce można znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie.
Jaka jest najkrótsza droga do serca mężczyzny? Nóż w piersi. Miłość bywa bolesna.
Jest we mnie nienawiść. Nienawidzę krótkości życia, odbierania mi wolności i bylejakości.
Jeśli Bóg jest wieczny, a czas płynie, to w jakim jest on teraz wieku?
Jeśli kupiłeś cały chleb, zamiast krojonego, i chwytasz ostry nóż do ręki, zastanów się, co to oznacza: brak poczucia bezpieczeństwa czy też perwersyjną potrzebę dominacji?
Każdy nosi garb na plecach, tylko o nim nie wie, bo nie widać go w lustrze.
Kobiety nie można zrozumieć, można ją tylko pokochać. To też nie jest łatwe, bo często mówi innym językiem.
Litania do Najwyższego: Boże spraw, aby ukochany kraj przestał płynąć mlekiem, miodem i banknotami pięćsetzłotowymi, a spłynął normalnością.
Lubię literaturę zagraniczną. Czytam tylko dobrych autorów: Jacka Danielsa, Johnnie Walkera, Agwę de Boliwia, Camus, Remy Martin.
Męska decyzja niekiedy bardziej świadczy o męskości niż genitalia.
Między człowiekiem a Bogiem stoi ludzka psychika, która małość jednego przeciwstawia wielkości drugiego.
Mocna kawa jest moją słabością.
Na zdjęciach jestem przystojniejszy niż w rzeczywistości. Nie znoszę rzeczywistości.
Namiętność nie jest potrawą, która zamrożona dłuższy czas daje się odgrzewać.
Nie lubię ludzi wytykających mi moje wady. Sam o nich wiem. Wolałbym, aby mnie nauczyli, jak się ich pozbyć.
Nie samo kłamstwo jest problemem, ale ludzie, którzy tkwiąc w nim ubarwiają, przeinaczają i wykręcają prawdę.
Okazał się takim sukinsynem, że nawet rodzona matka go nie poznała.
Pamięć starzeje się szybciej niż ciało.
Piękno starości kryje się w oczach, uśmiechu, pogodzie ducha i dobrych uczynkach.
Po powrocie z wakacji, gdzie poznałem wiele osób i psów, nie miałem już wątpliwości, że pies to szlachetniejsza odmiana człowieka.
Podły wobec siebie samego jest ten, kto nie czyni wszystkiego – nie raniąc innych po drodze – aby zapewnić sobie szczęście.
Rano piję trzy mocne kawy i wciąż śpię. Cieszy mnie siła mego charakteru.
Są trzy rodzaje demokracji: Zachodnia – „Pozostańmy stabilni i bezpieczni”, Władimira Putina – „Uczynię was potężnymi” i Jarosława Kaczyńskiego – „Uszczęśliwię was”.
Skoro Bóg jest niepojęty, to nie znamy też prawdy bożej. Ci, którzy się na nią powołują, to ludzie naiwni, szalbierze lub głupcy.
Słaba kobieta z nożem w ręku może być bardziej przekonująca niż mocny mężczyzna.
Spiżowe pomniki wystawiane przez dyktatorów ku chwale własnej lub rodziny po zmianie władzy okazują się atrapami wypchanymi trocinami historii.
Stuprocentowa cnota nie idzie ani do nieba, ani do piekła, tylko do korekty.
Sukces niektórych pisarzy pochodzi nie tyle z ich wyobraźni, ile z ich ekshibicjonizmu i łamania konwencji. Publiczne obnażenie się w utworze literackim nie jest w tym przypadku grzechem, ale cnotą.
Świat jest zbyt złożony, abyśmy nie różnili się poglądami. Problemem jest to, że ludzie decydują się podnieść te różnice do rangi nienawiści.
Tak się zapatrzył w przyszłość, że zapomniał, skąd wyrastają mu nogi i jakie to ma znaczenie praktyczne.
Tłumaczenie własnych problemów życiowych wyrokami losu niekoniecznie jest wyrazem mądrości, szczerości czy prawdy.
U niektórych ludzi ślepota objawia się często niewidzeniem niczego poza ekranem smartfonu.
Udowodnił swoją męskość nie zdejmując spodni. Nie każdy to potrafi.
Umierając człowiek przestaje się starzeć. Powinni o tym pamiętać ci, którzy pragną zachować wieczną młodość.
Uwielbiam ludzi, którzy mnie uwielbiają. Wydaje mi się to sprawiedliwe.
W epoce cudów dobrej zmiany łatwiej i taniej wymienisz prawdę na kłamstwo, a zachowując wiarę w Boga, szybciej staniesz się bezbożnikiem.
W świecie jest wiele prawd; ich ocena jest często kwestią proporcji. Kiedy ktoś mówi, że panuje łajdactwo lub głupota, nasuwa się pytanie: W jakiej mierze jest to prawdziwe?
Wiedząc, co to jest demencja, inkontynencja, artretyzm i choroba Alzheimera, beznadziejną głupotą jest starzeć się.
Większa głowa nie znaczy, że jest pojemniejsza. W grę wchodzi także wodogłowie.
Większość ludzi nie ma własnych poglądów, więc biorą je od innych. To rozsądne i ekonomiczne: w ten sposób zużywają mniej energii.
Wyobraźnia nie ma granic. Nie można jednak wyobrazić sobie nieskończoności, czasu, Boga. Wyobraźnia ma granice.
Zachłysnąłem się i rzęziłem, nie mogąc złapać oddechu. Dano mi radę, abym wstrzymał oddech, to wrócę do siebie. Każdy ma własny sposób duszenia się.
Zamiast popatrzeć na siebie w lustrze, popatrzyłem w dowód osobisty. Przeraziłem się, jak bardzo się zestarzałem.
Zapuściłem brodę, wyglądałem fatalnie. Żona przestała mnie kochać. Kiedy zgoliłem brodę, znowu stałem się cudnym księciem. Broda mężczyzny to patent na odnowę miłości.
Kiedy czytam komentarze internautów na tematy polityczne, widzę, że mimo wszystko jestem zdrowy psychicznie. Jak tu się nie cieszyć?
Naród, który ma beznadziejny rząd, zasłużył sobie na kopniaki od losu: jedni obywatele za to, że głosowali „tak”, drudzy, że nie umieli im się przeciwstawić, pozostali – za obojętność.
Moi rodzice już nie żyją, jestem sierotą. Mam pytanie: Czy Ojciec Rydzyk mógłby mnie usynowić? Chciałbym żyć w dużej i bogobojnej rodzinie.
O niektórych politykach: Z prochu powstałeś, w śmiech się obrócisz!
Od człowieka zależy tylko to, co czyni w danej chwili. Reszta zależy od genów, Boga, losu. Czasem także od dyktatora pociągającego sznurki manipulacji i przemocy.
Poziom zakłamania polityków powinien być regulowany przez prawo. Ale jak to zrobić, skoro to oni je stanowią?
W demokracji równość jest wyobrażeniem, a nie bochenkiem chleba dającym się dzielić na równe części. Równość obywateli jest równością wobec prawa, a nie stanu majątkowego, wiedzy czy rozsądku.
W szemranych demokracjach rządzącym najlepiej służy kłamstwo, opozycji prawda a kościołowi oportunizm.
W wystąpieniach telewizyjnych wybrańców narodu najcenniejszy jest widok poruszających się ust oraz błysk złotego zęba mądrości.
W wieku czterdziestu pięciu lat Karol Zendra zwątpił w sens życia. Zastanawiał się, skąd się to wzięło, znaczy się, od kiedy przestał się czuć dobrze we własnej skórze. Odpowiedź nie pojawiła się od razu, jak na zawołanie, nie musiał jednak czekać zbyt długo. Zrozumiał swój niepokój po obejrzeniu filmu o małżeństwie, jak do niego dochodzi, jak się rozwija i jak najczęściej się kończy.
Zdał sobie wówczas sprawę, że początek jego zwątpienia sięgał dnia, kiedy do jego domu, gdzie żył spokojnie z żoną Penelopą, wprowadziła się jej siostra Lucyna. Pamiętał nawet ten dzień; był to sam początek ponurej jesieni, zimnej i deszczowej; w nocy wiał tak porywisty wiatr, że bali się czy dach domu wytrzyma.
Od dnia wprowadzenia się Lucyny Penelopa stała się nie do zniesienia. Nie była łatwa w małżeństwie, teraz przechodziła już samą siebie. Nabrała nowych nawyków. Polegały one głównie na tym, że intensywniej starała się ulepszyć Karola, usprawnić jego działania, nadać jego życiu więcej rozmachu.
Pierwszym obszarem nieporozumień stał się sposób odżywiania. On i kobiety reprezentowali krańcowo odmienne punkty widzenia. Kiedy Karol zaczął jeść więcej warzyw, ograniczając konsumpcję mięsa, one dosłownie wciskały je w niego, twierdząc, że powinien jeść więcej kurczaków, bo to nie jest mięso. Kiedy mówił im o wegetarianach, dając jako przykład Morarji Desai, który został premierem Indii w wieku osiemdziesięciu jeden lat i przez kilka lat z powodzeniem rządził wielkim krajem, nie wierzyły mu. Podobnie jak premier Desai, Karol preferował warzywa, orzechy, owoce, nabiał. Wyjaśniał i przekonywał, że warzywa są łatwo strawne, zawierają błonnik, są absolutnie niezbędne dla organizmu.
– To dzięki nim Desai zachował tak fantastyczny stan zdrowia i ja tylko idę w jego ślady. Podobnie jak on nie palę też papierosów, nie piję alkoholu i ćwiczę jogę. Przynajmniej staram się.
Przykład premiera Indii jako wzorca dobrego odżywiania tylko pogorszył sytuację Karola. Penelopa, korzystając z pomocy siostry biegłej w korzystaniu z Internetu, wyszperała informacje, która go pogrążyła.
– Czy ty wiesz, znawco zdrowego odżywiania Hindusów, że Desai, kiedy został premierem, od pięćdziesięciu lat nie miał kontaktu seksualnego z kobietą a każdy dzień rozpoczynał od modlitwy i wypicia szklaneczki moczu?
Był to skuteczny cios, ale Karol nie ustępował.
– Kiedy nie jem większej ilości warzyw, czuję się podle. Warzywa to podstawa odżywiania się współczesnego człowieka. Chyba, że jest się kanibalem i kocha się ludzi dla celów konsumpcyjnych. To inna sprawa.
Obracanie drażliwego tematu w żart było jego sposobem rozładowywania napięcia. Na Penelopę to jednak nie działało. Nie dzieliła jego poczucia humoru. Kiedy mówił coś żartobliwego, ona traktowała to jako zasłonę dymną, za którą usiłował ukryć swoją bezradność, niechęć do natychmiastowego działania lub defekt charakteru.
Drugim obszarem nieporozumień i kontrowersji stała się czystość domu, konkretnie zaś podłogi. Szwagierka była pedantką, nie akceptowała najmniejszego okruszka. Karol nie czuł się człowiekiem wiekowym, niezdarnym czy wyjątkowo roztargnionym, zdarzało mu się jednak upuścić jakiś okruch pieczywa na podłogę i nie zauważyć tego. Najczęściej następowało to w trakcie ożywionej dyskusji przy stole albo nocą, kiedy nachodziło go gwałtowne pragnienie zjedzenia choćby jednej kromki chleba, nawet czerstwego, z masłem lub z miodem.
Lucyna, przez siostrę zwana Lusią, regularnie chodziła po domu i sprzątała. Lubiła sprzątać. Najczęściej robiła to, kiedy były same w pokoju, przy okazji delikatnie sugerując siostrze, że Karol jest bałaganiarzem. Właśnie z tego powodu Karol pozostawał w stanie niezadeklarowanej wojny wobec szwagierki, pilnując się, aby nie przekroczyć granicy tolerancji drugiej strony.
Kolejnym spornym tematem okazały się praca w domu, wykonanie czegoś dla wspólnego dobra, naprawa sprzętu czy choćby zawieszenie obrazu na ścianie. Penelopa oczekiwała, że Karol wykona to natychmiast, przynajmniej bez większej zwłoki, on jednak zwlekał, tłumacząc się innymi pilnymi obowiązkami i sprawami. Jego wyjaśnienia były często nieprzekonujące, nawet dla niego samego, dlatego też nie wahał się przyznawać żonie racji i przepraszać ją. Zapewniał przy tym, że pragnie być inny, bardziej sprawny i szybszy, tak jak ona sobie to wyobrażała, on zresztą też, ale nie potrafi wykrzesać w sobie motywacji do takiej zmiany.
*****
Dopuszczając, że nie jest ideałem męża i współlokatora, Karol walczył o zachowanie minimum niezależności i godności.
– Niech to będzie niezależność nawet częściowa, ale niech będzie. Nie mogę czuć się jak człowiek obcy, jak wygnaniec we własnym domu. Mam prawo być człowiekiem niedoskonałym – tłumaczył Zenobiuszowi, serdecznemu przyjacielowi, kiedy spotykali się, aby porozmawiać przy piwie lub kawie o sporcie, pracy i życiu.
Denerwując się, kiedy groziła mu kolejna konfrontacja z żoną, Karol zdecydował się przyjąć najbardziej racjonalną postawę: ustępować w sprawach mniej znaczących, nigdy w sprawach zasadniczych. Mimo zmiany strategii nieprozumienia domowe nie kończyły się; były jak woda lejąca się strumieniem z uszkodzonej rury. Karol zastanawiał się nad tym wielokrotnie. W końcu doszedł do wniosku, że tkwi po uszy w dylemacie relacji męsko-damskich, czyli wiecznej sprzeczności charakterów mężczyzny i kobiety, stanowiącej źródło wszelkich konfliktów. Wynikał on także z różnic temperamentu, przyzwyczajeń, innego widzenia świata, co jest ważne, co mniej ważne, a co zupełnie nieważne.
– Czy okruchy na podłodze są ważne? – zadawał czasem to pytanie w momentach sprzeczki.
Nie potrzebował odpowiedzi. Dla niego nie, dla niej tak. Kiedyś, nie mogąc dojść do porozumienia z Penelopą, Karol krzyknął w zdenerwowaniu w obecności także szwagierki:
– My, mężczyźni, i wy, kobiety, pochodzimy od zupełnie innej małpy.
Jego wypowiedź dolała oliwy do buzującego już ognia. Okazała się fatalna. Dla świętej zgody, Karol musiał przeprosić żonę i szwagierkę dwukrotnie za wyjątkowo niefortunne porównanie człowieka z odległym przodkiem, który w opinii kościoła, Penelopy i Lucyny nie wiadomo kim był w ogóle, jeśli w ogóle istniał. Dla Karola nie ulegało to wątpliwości.
*****
W pewnym okresie życia żona kojarzyła się Karolowi z komendantem obozu koncentracyjnego. Potem zarzucił ten pogląd, uznając go za oderwany od wiary w człowieka i małżeństwo. Nie bez znaczenia była też refleksja, że jeśli ona jest komendantem, to on jest ofiarą. Coś w tym było, skoro przyszło mu to do głowy. Swoją słabość wobec Penelopy Karol tłumaczył ukrytą w sobie wadą genetyczną i wychowaniem. Taki już był; zawsze szukający wytłumaczenia spraw niewytłumaczalnych.
– Na pochyłe drzewo każda koza skacze – przypominał sobie, kiedy o tym rozmyślał.
Kiedy przypominał sobie to porzekadło, serce w nim twardniało. Czuł wtedy potrzebę rozwinięcia w sobie odporności uczuciowej.
W grę wchodziło coś więcej niż genetyka i wychowanie. Dotarło to do niego dopiero po latach, jak bardzo różniło ich pochodzenie społeczne, środowisko rodzinne, w jakim oboje wyrastali, oraz kultura, w bardzo ogólnym sensie. Chodziło o coś więcej niż różnice, chodziło o trudną do zdefiniowania naturalną odmienność. Coś tak głębokiego, jak bycie czarnym lub białym, które się wzajemnie wykluczają. Zastanawiał się nad tym.
Mieli odmienny start. Karol pochodził z przeciętnie zamożnej rodziny, Penelopa była bogata od początku. Wiadome było jeszcze za czasów panieńskich, że jako jedynaczka odziedziczy dom po rodzicach i ich oszczędności oraz inwestycje. Było tego niemało. To był majątek na tamte czasy.
Pobrali się późno. Była to prawdziwa miłość, zafascynowanie drugą osobą. Potem trochę się popsuło. Kiedy brali ślub był inspicjentem teatralnym, z głową zanurzoną w sztuce teatralnej i jej organizacji. Z natury był raczej ustępliwy, skłonny do negocjacji. Penelopa zawsze była bardziej wymagająca od siebie i od niego. On był duszą artystyczną, ona miała bardziej menedżerskie usposobienie. Oboje pracowali. On w teatrze miejskim a potem w kuratorium oświaty, ona nieprzerwanie, powoli awansując, w dyrekcji dużej kopalni węgla jako samodzielny pracownik księgowości. Dzieci i nie mieli. To nie było problemem, a jeśli było, to rozłożonym równo między obydwie strony.
******
Lucyna, siostra Penelopy uważała, że Karol jest niedomiarowy, inaczej mówiąc niepełny, w swoim postępowaniu, podczas gdy Penelopa jest nadmiarowa, ponieważ jest towarzyska, szczera i otwarta. Wszyscy ją lubili. Karol również cenił te cechy żony, niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktów. Uważał, że z ich dwojga ona była lepiej uzbrojona od początku małżeństwa. Na ten temat zgromadził liczne przemyślenia.
Życie małżeńskie to walka o prymat: kto decyduje, kto rządzi, kto gra na fortepianie, a kto śpiewa pod takt muzyki, kto nosi spodnie, a kto pyta. Takie myśli nasuwały mu się nie tylko w chwilach przygnębienia. Pocieszał się myślą, że zachowanie Penelopy wobec niego było uzasadnione, ponieważ każdy żonaty mężczyzna potrzebuje przypominania, jak należy postępować w wątpliwych sytuacjach życiowych.
Któregoś dnia przeczytał artykuł o wiktymologii. To mu bardzo pomogło, zaczął lepiej siebie rozumieć. Wkrótce uznał, że powinien okazywać Penelopie więcej zrozumienia i jako wyraz dobrej woli i pojednania zaczął przekazywać jej znak pokoju. Było to rozumne i błogosławione w skutkach postanowienie. „Przekazuję ci znak pokoju” uznał za skuteczną formę łagodzenia napięcia oraz wyrażania pozytywnej postawy. Te słowa miały znaczyć: „Nie jestem twoim wrogiem. Życzę ci jak najlepiej. Tylko okazuj mi trochę więcej zrozumienia”. To było sedno jego przekazu, narracji i zachowań. Od tej pory czuł się dużo lepiej.
Będąc osobą wierzącą, choć nie praktykującą, Karol wyobrażał sobie, że znak pokoju wymyślili i stosowali pierwsi chrześcijanie, a on tylko go zapożyczył i udoskonalił. Przekazywanie znaku pokoju stało się ważną czynnością, stanowiło też formę zastępczą chodzenia do kościoła.
Po krótkim czasie przekazywanie znaku pokoju weszło mu w krew. Kiedyś śniło mu się nawet, że uczynił to na ruchliwej ulicy zaraz po tym, jak o mało co nie wpadł pod samochód. Dla uspokojenia nerwów wybrał w tłumie przechodniów człowieka, podszedł do niego, zatrzymał gestem ręki, objął ramieniem i powiedział uroczyście:
– Przekazuję ci znak pokoju. Czy zechcesz go przyjąć? Może nawet zechcesz odwzajemnić, co by ukoiło moją rozhuśtaną niepokojem duszę, co się stanie ze mną, kiedy już odejdę w zaświaty. Cholernie mało wiem o tym miejscu.
Używając określenia „Znak pokoju”, Karol zakładał, że każdy rozumie, że jest on symbolem pojednania a nie konkretu obejmującego podłogę, ściany i sufit oraz kilka dodatkowych elementów w rodzaju lampy, łóżka, stołu czy szafki nocnej.
*****
Na początku grudnia, kiedy spóźniona zima szykowała się do nadejścia, w małżeństwie Karola i Penelopy nastąpiło przesilenie. Dzień rozpoczął się słonecznie, narzucając charakter wszystkim innym zdarzeniom. Słońce wstało znad horyzontu i bryznęło plamą jasności na ścianę, stół i podłogę apartamentu Zendrów. Oprawione w złote ramy obrazy popstrzyły się plamami, egzotyczny pejzaż największego obrazu przecięła smuga cienia padającego z ramy okiennej. Dzień zapowiadał się sympatycznie. Pobudzony nieoczekiwaną obfitością słońca Karol zapragnął wyrwać się z domu i biec w słoneczną przestrzeń, nawet krzyczeć.
Tego dnia czuł się szczególnie szczęśliwy. Na nogach był już od godziny szóstej rano. Wczesne wstawanie bardzo mu odpowiadało, ponieważ nauczył się poruszać po ciemku ciszej niż mysz pod kołdrą. Prawie nie wydawał dźwięków. Był sam w kuchni, przygotowywał sobie śniadanie.
O godzinie ósmej z minutami do pokoju weszła Penelopa razem ze swoją siostrą. Miała dla niego wiadomość. Jej komunikaty były zawsze suche i krótkie. Słuchając ich myślał, że powinna pracować na poczcie przy nadawaniu telegramów, gdzie oszczędność słów jest cnotą, a nie w kopalni węgla, gdzie była księgową i miała do czynienia z tysiącami liczb. Liczby – uważał – podobnie jak węgiel mogą być bardzo różnej jakości i nie ma co na nich oszczędzać.
– Kupiłam wczoraj szynkę. Nazywają ją polędwicą łososiową. Jest krucha, lśniąca i delikatna. Zjedz ją na śniadanie. To tylko cztery plastry. My będziemy jeść inną szynkę.
– Wspaniale! – ucieszył się Karol.
Postanowił i chciał być optymistyczny. Słońce i propozycja Penelopy nastroiły go niezwykle pozytywnie. Skończył krojenie pomidora, dodał przygotowaną wcześniej cebulkę i szczypiorek, całość posolił i popieprzył. Miał przed sobą cieszącą oko i podniebienie sałatkę warzywną. Po zakończeniu śniadania, syty i zrelaksowany, zapragnął podzielić się z kobietami swoją radością i poczuciem szczęścia. Zawsze tego pragnął.
– Pozwólcie, że z samego rana przekażę wam znak pokoju – powiedział, po czym podszedł do żony, objął ją ramieniem i pocałował w policzek.
– Pokój z tobą – odpowiedziała żywo Penelopa, umacniając w nim przekonanie o wyjątkowości dnia i krążącym po domu duchu miłości.
– Lucyno, tobie także przekazuję znak pokoju.
Zajęta czymś przy kuchni szwagierka nie zareagowała na jego słowa. Dopiero kilka minut później, przechodząc obok stołu, życzyła Karolowi smacznego.
– Dziękuję bardzo – odpowiedział głośno i wyraźnie, aby go usłyszała. Zależało mu na dobrych relacjach także z siostrą żony.
– Na zdrowie – odrzekła szwagierka nie patrząc na niego. Była zajęta oglądaniem kolorowych zdjęć na smartfonie. To była jej prawdziwa pasja.
Ucieszył się, że nie patrzyła na podłogę, gdzie spadło mu kilka okruchów.
Godzinę później sytuacja zmieniła się diametralnie. Poszło właśnie o okruchy. Zapomniał je sprzątnąć. Wybuchła z tego tytułu awantura. Nie było to tak, że kobiety ją wywołały, ale ją zainicjowały – jego zdaniem złośliwymi uwagami – na temat jego nieuwagi i niezdarności. To przepełniło jego kielich goryczy. Uznał, że mimo najlepszych chęci i starań z jego strony, ustępowania i przekazywania znaków pokoju, będzie nadal trwać stan cichej wojny.
*****
Wyprowadzony z równowagi, Karol przypomniał sobie odległy fragment młodości. Były to właściwie dwie niezależne od siebie historie, dwa ważne epizody, kiedy był jeszcze kawalerem. Zakopał je głęboko w pamięci, ponieważ był to najtrudniejszy i najbardziej wstydliwy okres jego życia. Chodziło o kobietę o bladej twarzy i niezwykłe zlecenie, jakiego mu udzieliła.
*****
Karol dysponował naturalnym darem straszenia ludzi. Na początku nie zdawał sobie sprawy, jak rzadka jest to umiejętność; większości ludzi to się nie udaje, nawet kiedy bardzo się starają. Ujawniło się to zupełnie przypadkiem w okresie wakacji. Grupa studencka, w której uczestniczył, zorganizowała obóz wypoczynkowy w namiotach w lesie nad jeziorem.
Wieczorem pierwszego dnia, kiedy inni członkowie grupy jedli jeszcze kolację, Karol wyszedł popatrzeć na jezioro. Wracając, zauważył studentkę wychodzącą z namiotu. Znał ją stosunkowo słabo, pamiętał tylko, że miała na imię Krystyna. Szła w jego kierunku, prawdopodobnie w tym samym celu, co on, kontemplacji w samotności widoku spokojnego jeziora. Niewiele się zastanawiając, stanął za grubym pniem sosny rosnącej tuż przy ścieżce i czekał. Chciał koleżankę po prostu nastraszyć; niewinny żart, chwila emocji dla obojga. Kiedy dziewczyna dochodziła do sosny, Karol wykonał bez słowa dwa kroki do przodu. Krystyna padła na ziemię jak rażona, straciła przytomność. Karol przeraził się. Nie wiedział co robić, nigdy nie był w takiej sytuacji. Natychmiast wezwał na pomoc kolegów i koleżanki. Ze strachu nie powiedział im, co naprawdę się stało. Zaniesiono ją do namiotu. Wkrótce przyjechało pogotowie. Jeszcze tego samego dnia zmarła, nie odzyskawszy przytomności. Lekarze stwierdzili niewyjaśnione zatrzymanie pracy serca.
– To niezwykle rzadki przypadek – stwierdził dyżurny lekarz. – Ludzie normalnie nie umierają na serce w tym wieku bez wyraźnej przyczyny.
*****
Tego wieczoru Karol zdał sobie sprawę, że to co się stało, to nie był przypadek. Przypomniał sobie więcej takich zdarzeń w swoim życiu, tylko z mniej tragicznymi skutkami. Postanowił to wykorzystać.
Był to dla niego wyjątkowo trudny okres życia, kiedy – jak przysłowiowy tonący człowiek – był gotów czepić się nawet brzytwy, aby nie utonąć. Pracy było jak na lekarstwo. Było mu wyjątkowo ciężko. Także dlatego, że lubił grać w pokera na pieniądze. Sporo wygrywał, częściej jednak tracił. Nie mógł poradzić sobie nałogiem.
Minął rok zanim otrzymał pierwsze zlecenie. Najpierw wyeliminował dwie osoby z własnego grona znajomych, wyjątkowo negatywnie nastawione do niego, jedna w rodzinie, druga w firmie, gdzie w końcu znalazł zatrudnienie. Tak je nastraszył, że unikały go jak ognia a potem wyprowadziły się z miasta. Ich odejście uznał za wielkie osiągnięcie; nabrał pewności siebie i zrobił sobie reklamę, bo ludzie – łącznie z tą dwójką – nawet źle mówiąc o nim przypisywali mu nadzwyczajne zdolności. To go wzmocniło.
Szukał poważnych zleceń. W obecności i w rozmowach z potencjalnymi klientami, ludzmi z towarzystwa, wśród których się obracał, zachowywał się ostrożnie i z rozwagą. Nauczył się mówić oszczędnie, tylko to, co trzeba. W duchu żartował, że chętnie milczy w towarzystwie, ponieważ wystarczają mu rozmowy z psem. Pies był rzeczywiście jego najlepszym przyjacielem. Karol umiał słuchać, ludzie otwierali się przed nim. Robił wszystko, aby wzbudzać zaufanie. Był punktualny, dotrzymywał słowa, był rozsądny w słowach i opiniach. Budował reputację. Tworzył wokół siebie aurę profesjonalizmu, powagi i rzeczowości.
Kiedy już poczuł się pewnie, sugerował dyskretnie, ale tylko tym osobom, które w jego ocenie odczuwały potrzebę pozbycia się kogoś niewygodnego, że może im w tym pomóc, że ma ku temu kwalifikacje i odpowiednie doświadczenie. Był uważny, aby nie przesadzić oferując pomoc.
*****
Pierwszym zleceniodawcą była kobieta. Wyczuł ją. Odprowadzał ją do samochodu zaparkowanego dwie przecznice dalej i miał okazję z nią porozmawiać. Byli sam na sam. Zaoferowała mu duże pieniądze, tak poważną kwotę, że Karol mógłby wycofać się całkowicie z zawodu, kupić sobie mieszkanie i przyzwoicie się urządzić. Marzył o podróży po krajach Afryki Północnej, zwiedzaniu Maroka, Tunezji i Egiptu. Miał marzenia, to go dodatkowo nakręcało.
Ofiarą miał być mężczyzna. Nazywał się Paweł Diak. Zleceniodawczyni nie powiedział mu, czy był to jej mąż, kochanek czy może ktoś inny. Przekazała mu tylko szczegółowe informacje o ofierze.
– Dla mnie to nie ma znaczenia – powtarzał sobie. – Mogę nie wiedzieć, kto to jest. Nie była to cała prawda. Wyszło to na jaw dopiero później.
Mężczyzna wskazany do „usunięcia” – jak to określiła zleceniodawczyni – musiał domyślać się niebezpieczeństwa, ponieważ ukrywał się. I to tak skutecznie, że nie sposób było go wytropić. Karol nie ustawał w wysiłkach, tym bardziej, że to zleceniodawczyni ponosiła koszty poszukiwań. Coraz bardziej go to wciągało, wręcz ekscytowało. Kiedy już ujawnił miejsce ukrywania się ofiary, podjął ostateczne kroki. Mężczyzna zmienił nazwisko i mieszkał w niepozornym, małym domu z ogródkiem na przedmieściach. W domu przebywał zawsze sam. Karol ustalił to ponad wszelką wątpliwość.
Akcję wykonał z rana. Kilka minut po godzinie dziewiątej zapukał i przedstawił się jako nowy listonosz. Był odpowiednio ubrany i wyposażony. Prawdziwego listonosza związał i zamknął w bezpiecznym miejscu, aby móc spokojnie wykonać swoją pracę nie narażając się na niebezpieczeństwo. Nikt nie mógł mu stanąć na drodze. Powtórzył to sobie kilka razy. Był autentycznym listonoszem, w autentycznym uniformie i z prawdziwymi listami i przesyłkami do doręczenia.
Po usłyszeniu „Proszę”, wszedł do środka. Paweł Diak chyba wiedział lub domyślał się, co może się stać, bo był w jakimś sensie przygotowany na taką wizytę. Była w nim rezygnacja. Karol wyjaśnił mu, w jakim celu przybył i z czyjego polecenia. Chciał widzieć jego twarz, potworne przerażenie, jakiego się spodziewał. Zobaczył tylko przygnębienie i smutek. Dlatego postanowił z nim porozmawiać; chciał poznać drugą wersję historii przedstawionej mu przez kobietę.
– Moja żona to bezwzględna i mściwa osoba – zaczął mężczyzna. Opowiedział mu historię swojego związku małżeńskiego i problemów, które spowodowały separację a potem rozpad małżeństwa. Był dla niej niewygodny, dlatego chciała go usunąć. Dzięki temu mogła przejąć jego majątek.
Karol chętnie go słuchał. Diak nie rozciągał swojej relacji. Wręcz przeciwnie, streszczał się, jakby nie zależało mu na życiu.
– W dużej części sam sobie na to zasłużyłem, wiążąc się z tą kobietą – wyznał na zakończenie. Po chwili milczenia, zaskoczył Karola pytaniem.
– Chciałbym wiedzieć, ile moja była żona zaoferowała panu za moje życie. – Na ile mnie wyceniła?
Karol odpowiedział mu szczerze. Nie powiększał kwoty ani nie umniejszał.
– To ja zaoferuję panu równe dwa razy tyle za jej życie i darowanie mojego. Zapłacę od razu w gotówce. Jestem na to przygotowany. Co pan na to? Proszę wziąć pod uwagę, co panu o niej powiedziałem. Może pan to sobie wszystko sprawdzić. Jeśli daruje mi pan życie, musi pan ją usunąć. W przeciwnym wypadku narażałby się pan na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Oferta Diaka zaskoczyła Karola. Po krótkiej rozmowie przyjął propozycję. Przemyślał sobie wszystko. Ustalili warunki i umówili się, że mężczyzna natychmiast wyjedzie za granicę i ukryje się.
– Zawiadomię, kiedy będzie pan mógł wrócić bezpiecznie. Będzie już wtedy po wszystkim.
Karol miał swoją kalkulację. Było to mądre posunięcie, propozycja Diaka urządzała go na całe życie dużo bardziej niż mógłby marzyć. Mógł wziąć pieniądze od jednej i drugiej strony.
*****
Karol zgłosił się do zleceniodawczyni po odbiór pozostałych pięćdziesięciu procent kwoty należnej po wykonaniu egzekucji na Pawle Diaku. Na dowód wykonania zadania pokazał jej zdjęcie, jakie zrobiła sobie z mężem, oraz prywatny list do męża od osoby, którą dobrze znała. Uwierzyła mu i ucieszyła się. Wyszła do drugiego pokoju i przyniosła pieniądze, tak jak było uzgodnione, w używanych banknotach studolarowych, wręczyła mu je, po czym objęła go serdecznie.
– Zupełnie jak przyjaciółka lub kochanka – pomyślał Karol, zaskoczony takim zachowaniem. Szybko opanował się. Miał już swoje pieniądze. Wtedy wyjaśnił wszystko.
– Mam wyrok na panią. Domyśla się pani, kto jest zleceniodawcą. Muszę go wykonać natychmiast, nie będę przedłużać agonii.
Naturalna jasność cery kobiety przeszła w trupią bladość. Twarz jej poszarzała, skóra wyglądała jak zwiędła. O nic nie prosiła, zaczęła tylko drżeć jak w febrze. Trwało to nie dłużej niż minutę. Umarła na jego oczach. Wiedział, że nastąpi zawał serca, znał jej stan zdrowia i siłę swego działania. Uznał, że nie jest mordercą. Spodziewał się, był nawet pewny, że umrze, ale nie musiało to nastąpić. To był jej wybór.
Kiedy Karol przypomniał sobie historię z okresu młodości, był już pewien co powinien zrobić. Przeprowadzi taką samą operację na Lucynie. Miał już w głowie ogólny plan. Liczył się z pewnymi utrudnieniami, ale nie w takim stopniu, aby mieć wątpliwości co do jego powodzenia.
*****
Karol miał aż nadto powodów, aby serdecznie nienawidzić Lucyny. To ona nakręcała Penelopę.
– Żona ma swoje słabości, ale żyło nam się całkiem dobrze. O niebo lepiej niż we trójkę. Wszystko zmieniło się po wprowadzaniu się Lucyny – skarżył się koledze w pracy.
– Mamy duży dom, pokoi nie brakuje, będzie mi pomagała – zadecydowała Penelopa przed przyjazdem siostry nie pytając go o zdanie.
Na jego pytanie, jak długo siostra zamierza pozostać, jak zwykle miała gotową odpowiedź.
– Ma własne mieszkanie, wyjedzie kiedy zechce. Nie zostaje u nas na wieczność. Jej obecność nie może ci przeszkadzać. Przecież to moja rodzona siostra.
Nie miał szansy jej wytłumaczyć, że nie chodzi o dom, jedzenie, koszty, ale o jego spokój. Penelopa nie przyjęłaby tego do wiadomości; wierzyła zbyt mocno, że Lucyna czyni tylko dobro.
– Będzie dbać o dom a także o ciebie. Powinieneś jej za to dziękować a nie sarkać.
****
Od przyjazdu Lucyny wszystko, czego by nie zrobił, było złe. Nie mógł już dłużej tego wytrzymać. Czekał okazji. Penelopa wyjechała do sanatorium na trzy tygodnie. Lucyna przejęła na siebie jej rolę. Zachowywała się jak pani domu, szarogęsiła się. Jednego wieczoru Karol miał wrażenie, że była gotowa podjąć także rolę żony w miejsce siostry. Schwyciła go za ramiona, kiedy pośliznął się i upadał, i przyciągnęła do siebie. Był przekonany w tym momencie, że oddałaby mu się, gdyby tylko chciał. Mylił się. Chwilę później odepchnęła go z wyraźnym wstrętem na twarzy, aż wzdrygnął się.
– Harpia – pomyślał z nienawiścią.
Nie znosił jej fizycznie. Była chuda i koścista, choć miała niebrzydką twarz. Właściwe to nawet ładniejszą niż Penelopa. Była samotna od kilku lat. Była dwukrotnie mężatką, nie miała jednak szczęścia. Jej pierwszy mąż zmarł na serce, drugi zginął w wypadku samochodowym.
*****
Moment, na który czekał Karol, nastąpił, kiedy szwagierka zachorowała. Radziła sobie dobrze, nie korzystała z jego pomocy. Było to tylko uparte przeziębienie. Nie chciała iść do szpitala, nikt jej zresztą do tego nie zachęcał.
– Pańska szwagierka jest w dobrym stanie zdrowia i ma silny organizm – zawyrokował lekarz domowy wezwany do chorej.
– Skarży się jednak na serce – odpowiedział Karol. Sam nie za bardzo wierzył w jej problemy sercowe. Kiedyś regularnie biegała dla zdrowia.
– Kto dzisiaj nie skarży się na serce? – zapytał filozoficznie lekarz, składając swoje narzędzia do torby. Znany był z tego, że miał smętne usposobienie i powiedzenia.
*****
Karol nie musiał pomagać szwagierce w czasie choroby. Raz tylko w nocy, kiedy miała wysoką gorączkę, poprosiła go o podanie wody i lekarstwa oraz o przykrycie dodatkowym kocem. Musiała czuć się bardzo źle, bo majaczyła. Powtarzała na przemian: nogi…. ręce…głowa… zimno …. ciepło. Zżymał się, że coś sobie wymyśliła, bo nie wyglądała na chorą. Myślał, że robi to celowo, nie wiedział tylko, po co. Posądzał ją o najgorsze.
*****
Walczył o swoje. Przypominał sobie rozmowy z żoną i wtórującą jej Lucyną i ich postępowanie. Najpierw żona, a potem Lucyna za jej sugestią, bez jego wiedzy zmieniała mu ustawienia mebli w pokoju, wyrzucała z szafy jego ulubione stare ciuchy i kupowała mu nowe. Destabilizowała jego życie. Wiedział, że robiła to w uzgodnieniu z Penelopą, a pod jej nieobecność już na własną rękę. W rozmach telefonicznych Penelopa wyrażała zadowolenie, kiedy siostra coś kupiła, zreperowała czy nawet uszyła coś dla niego.
– Karol nie umie zadbać o siebie. Gdyby nie ty, to chodziłby w brudnym i nieuprasowanym ubraniu. Powinien być ci dozgonnie wdzięczny za to, co robisz.
Karol czuł, że we własnym domu nie ma już nic swojego. Że był trochę bałaganiarzem, to sam wiedział. Wściekał się na Lucynę, kiedy mu to przypominała.
– Po co kulawemu nieprzerwanie przypominać, że ma jedną krótszą nogę? On to doskonale wie.
Nic do niej nie trafiało. Stanowiła bastion nie do pokonania.
*****
Po tygodniu nieobecności Penelopy Karol podjął decyzję. Przygotował sobie odpowiednie narzędzia i przećwiczył ważniejsze elementy swego planu. Przede wszystkim nasmarował zawiasy drzwi sypialni Lucyny, upewniając się, że nie wydają żadnego dźwięku przy otwieraniu i zamykaniu. Po drugie, zanotował sobie i zapamiętał, dokładnie o której godzinie w nocy nad domem przelatuje samolot w kierunku lotniska.
Krytycznej nocy przyszedł pod drzwi sypialni Lucyny i dłuższy czas nasłuchiwał czy śpi. Kiedy był pewny, że tak, otworzył drzwi, podszedł na palcach do jej łóżka i załomotał potężnie uderzając młotkiem w starą patelnię prosto nad jej głową. Nie martwił się, że hałas będzie słyszany na zewnątrz w środku nocy; głuchy dźwięk silników samolotu znacznie redukowały to niebezpieczeństwo. Zanim Lucyna przebudziła z szoku w ciemności, Karol był już za drzwiami jej pokoju. Chwilę później pełna przerażenia wołała o pomoc.
Kobieta ciężko przeżyła pierwszy szok. Nie miała w ogóle pojęcia, o co chodzi. Po dwóch razach była już chora z przerażenia na samą myśl, że nadchodzi noc, a ona musi iść spać. Myślała, że to jakiś potworny koszmar, zmora, która dusi ludzi nocą. W ogóle tego nie rozumiała.
Karol zrobił dwa dni przerwy. Piątego dnia, kiedy już słyszał nadlatujący samolot, dokonał znowu aktu agresji waląc młotkiem w patelnię. Uciekł z pokoju, zanim Lucyna zareagowała. W ogóle nie obudziła się, w całym domu panowała cisza. Natychmiast wszedł do jej pokoju, zapalił światło i sprawdził. Lucyna była nieprzytomna, traciła oddech, tylko cicho charczała Wkrótce umilkła i przestała poruszać się. Przeraził się, ale nie na tyle, żeby mieć wyrzuty sumienia. Zmierzał przecież do tego. Tak czy inaczej było już za późno. Natychmiast wezwał pogotowie.
Lekarz wyjaśnił sprawę, tak jak Karol się spodziewał. Określił zgon jako nagłą śmierć sercową. Z tego, co mówił, Karol zrozumiał, że chodziło o ostrą niewydolność oddechowo-krążeniową, chorobę niedokrwienną, możliwie, że także o wrodzoną wadę serca.
*****
Dwa dni później, może było to nawet następnego dnia, Karol usłyszał głos sąsiadki. Rozmawiała z mężem tuż za żywopłotem dzielącym obydwie posesje na temat niespodziewanej śmierci Lucyny.
– Ciągle myślę o tej młodszej siostrze Penelopy Zendra. Takie nieszczęście! Najbardziej zaskoczyła mnie nagłość jej śmierci. To nie mógł być przypadek. Ktoś musiał jej w tym pomóc.
Karol był pewien, że nikt, nawet dociekliwy policyjny detektyw by jej nie uwierzył.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 23.05.2020
Mężczyzna siedział na samym dole krótkich, wysokich schodów prowadzących z ulicy Drobnej na ulicę Samarytańską, gdzie znajdował się przystanek autobusowy. Miał podniszczoną twarz i przekrwione oczy, jego włosy i broda były w nieładzie a czoło nad prawym okiem szpeciła świeża blizna. Twarz postarzał zarost niegolony od kilku dni. Na policzku poniżej widoczne były ślady drobnych zadrapań. Ogorzała skóra sugerowała regularne przebywanie na świeżym powietrzu. Wygląd mężczyzny niewiele poprawiała czysta niebieska koszula z krótkimi rękawami, dwiema dużymi kieszeniami i pagonami na ramionach oraz nowe krótkie spodenki w ciemnym kolorze, z których wystawały chude nogi. Ludziom śpieszącym na przystanek widok podpitego mężczyzny mimowolnie nasuwał określenie menel.
Karol Sapieha, właściciel dobrze prosperującego warsztatu samochodowego Auto-Manit, maszerował ze wzrokiem utkwionym z ziemię. Ulica była nierówna, patrzył więc pod nogi. Śpieszył się do autobusu; chciał dotrzeć na plażę co najmniej godzinę przed zachodem słońca, aby wykąpać się i posiedzieć trochę na ciepłym piasku. Mężczyznę siedzącego na schodach zauważył z odległości kilku metrów i od razu poczuł do niego niechęć. Było w nim coś antypatycznego. Karol pomyślał z niechęcią:
– Pijaczyna i obibok.
Nazwał go pijaczyną tylko dlatego, że był raczej drobnej budowy. Nie lubił osób leniwych i nadużywających alkoholu. W pracy miał tylko problemy z takimi ludźmi.
Mężczyzna podniósł głowę i popatrzył na Sapiehę, kiedy zbliżył się do schodów. Mówił powoli, przymykając oczy, jakby był zmęczony.
– Przepraszam pana. Czy ja dojadę stąd na Zarzecze?
Karol popatrzył na niego. Z bliska widoczne były krótko przycięte wąsy, jaśniejsze niż włosy na głowie, oraz ślady siwizny na skroniach. Na środku twarzy sterczał wyraźny bulwiasto zakończony nos.
Niechęć Karola do pytającego nie przeszkadzały mu, aby odpowiedzieć na pytanie. Zawsze starał się być pomocny, nie był tylko pewny, czy tym razem udzieli prawidłowej odpowiedzi. Wiedział, gdzie jest dzielnica Zarzecze, nie przypominał sobie jednak żadnego autobusu idącego w tamtym kierunku.
– Chyba nie. Nie sądzę, aby z tego przystanku mógł pan dojechać bezpośrednio na Zarzecze.
Mężczyzna podziękował i zamilkł. Karol wszedł na górę po schodach i skierował się do wiaty przystankowej, aby sprawdzić godzinę odjazdu swojego autobusu. Odszukał numer sto dwadzieścia siedem. Odjazd miał nastąpić za piętnaście minut.
Odwrócił się i znowu zobaczył zaniedbanego osobnika z blizną i podrapaną twarzą. Siedział na ławce pod wiatą, niecałe trzy metry od niego, na przeciwnym końcu przystanku. Karol pomyślał, że niepostrzeżenie wszedł po schodach zaraz za nim.
Na przystanku było już kilka osób: dwie młode kobiety z dziećmi w wózkach, małżeństwo w średnim wieku, samotna, siwiejąca niewiasta z granatową torbą wypełnioną zakupami oraz trójka rozprawiającej żywo młodzieży. Nie mając nic lepszego do roboty, Sapieha chodził tam i z powrotem wzdłuż krawędzi chodnika. Kiedy znalazł się na wysokości menela, ten wstał z ławki i zapytał go:
– Nie wie pan, czy dojadę stąd na Zarzecze?
Sapieha popatrzył uważnie na stojącego przed nim człowieka. Zastanowił się, dlaczego pyta go po raz drugi o to samo. Odpowiedział niechętnym tonem:
– Wyjaśniłem panu wcześniej, że stąd nie ma bezpośredniego połączenia z Zarzeczem.
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Jego oczy patrzyły bezmyślnie gdzieś w przestrzeń na prawo od Karola, który nie czekając podjął spacer wzdłuż krawężnika. Pijaczek odszedł na bok, obrócił się i zaczął gapić się na dom mieszkalny po drugiej stronie ulicy Samarytańskiej. Sapieha przyglądał mu się dyskretnie, prześlizgując się po szczegółach ubioru i sylwetki. Kiedy doszedł do twarzy, skojarzył sobie, dlaczego go nie lubi.
Wrócił pamięcią do wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat. Był wtedy uczniem liceum, mieszkał w internacie. Szkoła znajdowała się w centrum miasta, internat natomiast na jego obrzeżu, trzy kilometry dalej. Było już późne popołudnie. Karol wracał z miasta. Lubił tę porę dnia. Robiło się chłodniej, ściemniało się. Szedł zamyślony przez park, za którym majaczyły już budynki internatu. Z naprzeciwka nadchodził jakiś mężczyzna. W momencie zrównania się, obcy zatrzymał go i zapytał o adres. Kiedy Karol się zastanawiał, mężczyzna uderzył go w twarz i silnym pchnięciem powalił na ziemię. Schylił się, przydusił kolanem jego ramię i bezceremonialnie przeszukał mu kieszenie oraz torbę z podręcznikami. Zabrał mu wszystkie pieniądze, jakie miał w portmonetce i zażądał oddania portfela. Tłumaczenie, że nie ma portfela oraz niewielka kwota pieniędzy, rozdrażniły chyba napastnika, bo odchodząc kopnął leżącego i splunął w jego kierunku. Karol zapamiętał jego rozwichrzone włosy, nierówną brodę oraz ślad sinej blizny nad okiem.
Po kilku minutach spaceru wzdłuż krawężnika Sapieha postanowił nie marnować czasu na bezmyślne chodzenie, tylko poczytać książkę. Podszedł do ławki na przystanku, wyciągnął książkę z plecaka i zagłębił się w lekturze. Lubił tę powieść. Przestał obserwować, co dzieje się na przystanku i wokół na ulicy. Siedział na ławce zagłębiony w lekturze, kiedy naprzeciw przystanku gwałtownie zahamował samochód. Głośny pisk hamulców wyrwał go z zamyślenia. Podniósł wzrok i napotkał uważne spojrzenia pijaczka; jego oczy natychmiast uciekły w bok.
– Wcale nie jest taki pijany – przeszło przez myśl Karolowi.
Kiedy chwilę później patrzył, czy nie nadjeżdża jego autobus, mężczyzna z podrapaną twarzą wstał, rozejrzał się niemrawo, przeszedł chwiejnym krokiem i usiadł na chodniku tuż obok ławki. Patrzył gdzieś w przestrzeń nad domami. Karol odwrócił wzrok, odchylił nieznacznie rękaw koszuli i dyskretnie przyglądał się nowiutkiemu Rolexowi. To był najcenniejszy upominek, jaki otrzymał w życiu. Dostał go od żony na czterdzieste piąte urodziny. Zaskoczyła go swoją szczodrobliwością; zegarek był wyjątkowo kosztowny i elegancki. Tamtego dnia powiedział swojemu przyjacielowi:
– Rolex po prostu mnie zafascynował. Przeleciałem chyba pół encyklopedii, aby dowiedzieć się jak najwięcej o tym arcydziele techniki i sztuki.
Przyglądając się zegarkowi, podniósł na moment głowę, aby rzucić okiem w kierunku, skąd miał nadjechać autobus. Kątem oka zauważył, że jego prześladowca znowu mu się przygląda. Sytuacja powtórzyła się. Jak tylko obrócił głowę w jego kierunku, tamten natychmiast uciekał wzrokiem, udając że patrzy w inną stronę.
– Bawi się ze mną w kotka i myszkę – pomyślał Karol, zastanawiając się, dlaczego ten człowiek go obserwuje. Czuł się prowokowany.
Brak autobusu w perspektywie ulicy skłonił go do powrotu do książki. Nie przeczytał więcej niż dwie strony, kiedy jego uwagę przerwał znany mu głos:
– Przepraszam pana, czy ja dojadę stąd na Zarzecze?
– Chyba już po raz piąty pyta o to samo – pomyślał ze złością Sapieha. – Ten typ czepił się mnie jak rzep psiego ogona.
Po chwili opanował się. Nie starał się być uprzejmy. Odpowiedział niechętnie:
– Nie, nie dojedzie pan. Proszę mi dać wreszcie spokój.
Zdecydowana i nieuprzejma odpowiedź Karola chyba nie przekonała natręta, aby dał mu spokój. Nadal siedział rozciągnięty niedbale i patrzył w ziemię; wyglądało to tak, jakby czerpał stamtąd energię do zadawania dalszych pytań. Po kilku minutach bezmyślnego patrzenia przed siebie znowu zadał to samo pytanie. Karol nabrał przekonania, że sprawia to mu jakąś perwersyjną przyjemność.
Nastąpiła chwila przerwy. Autobusu wciąż nie było, natręt przestał powtarzać swoje pytania. W pewnym momencie Karol znowu zauważył, że mężczyzna przygląda mu się bardzo uważnie. Trwało to ułamek sekundy.
Na przystanku ubywało ludzi. Przyjeżdżały różne autobusy, ale nie jego. Sytuacja coraz mocniej działała mu na nerwy. Ludzi było coraz mniej, w końcu na przystanku zostali tylko on i pijak, który znowu z uporem maniaka zaczął powtarzać swoją beznadziejną mantrę o autobusie do Zarzecza.
– Przeklęty oberwaniec! – myślał Karol z rosnącym gniewem. Żałował, że nie pojechał na plażę swoim samochodem. Był zmęczony po całym dniu pracy i chciał sobie ułatwić życie. Miał blisko do autobusu, sto dwudziestka siódemka dojeżdżała prawie aż pod samą plażę. Siedzenie w autobusie i gapienie się przez okno relaksowało go.
Autobus wciąż nie nadjeżdżał, mimo że rozkładowa godzina odjazdu już dawno minęła. W Karolu skumulowała się zła energia. Przypomniał sobie napad, kiedy był uczniem, dręczyła go świadomość, że nie zdąży na plażę oraz uparcie spóźniający się autobus, nawet ostatnia sprzeczka z żoną. Agresywna nachalność pijaka doprowadziła go do ostateczności. Miarka przebrała się. Musiał rozładować to napięcie. Czuł, że zaraz wybuchnie i zrobi coś niedorzecznego. Miarka przebrała się, stracił cierpliwość. Do głowy przyszedł mu szalony plan.
– Po prostu zwariowałem – uznał w duchu. Przestał się wahać.
Powiedział natrętowi:
– Mój autobus nie przyjeżdża i nie wiem, czy w ogóle przyjedzie. Parę minut stąd jest inny przystanek, z większą ilością połączeń, z którego może pan dojechać na Zarzecze. Ja też tam z pewnością będę mieć połączenie dla siebie. Jeśli pan chce, możemy pójść tam razem.
Mężczyzna zgodził się bez zastanowienia.
Szli nie śpiesząc się. Na początku milczeli, każdy z nich był zatopiony we własnych myślach. Potem pijak zapytał go o coś i Karol odpowiedział. Wywiązała się rozmowa. Karol odpowiadał prawie automatycznie, niewiele myśląc. Nie miało już znaczenia, o co pytał go idący obok człowiek i co on mu odpowiadał. Uspokoił się już wewnętrznie, wiedział dokąd idzie i po co. Postanowił dać nauczkę dręczycielowi.
Po kilku minutach doszli do krawędzi lasu, tuż przy nowym osiedlu mieszkaniowym. Było to odludzie na obrzeżu miasta zarośnięte młodymi brzozami. Karol uważnie patrzył przed siebie. Wokół nie było żywego ducha. Kilkaset metrów dalej na bocznej drodze widać było rowerzystę, Sapieha wiedział, że zaraz przejedzie i zniknie. Znał ten teren, chodził tam czasem na spacer.
Nadszedł czas działania. Karol zatrzymał się i schylił, pozorując potrzebę zawiązania sznurówki. Na ziemi w zasięgu ręki miał solidny kawał drewna, idealny dla jego celu. Akurat taki, jaki można było wygodnie uchwycić. Zamierzał dać nauczkę pijanemu natrętowi – przyłożyć mu porządnie kilka razy za wszystkie doznane krzywdy. Pochylił się sięgając po narzędzie kary kiedy poczuł uderzenie czymś ostrym w plecy i ból w klatce piersiowej, przenikliwy i szarpiący. Oszołomiło go to, nie miał pojęcia co się stało. Wkrótce nadeszło drugie uderzenie, w końcu trzecie, już mniej bolesne. Tracąc przytomność czuł, jak pijak ściąga mu z ręki Rolexa. Dopiero wtedy dotarło do niego, że został wywiedziony w pole, że sceny na przystanku były czystą prowokacją. Poczuł ogromny żal, przede wszystkim do siebie, że po raz drugi pozwolił, aby ktoś go tak podle potraktował. Upadając, jego ciało obróciło się. Leżał na plecach i patrzył w niebo. Usiłował coś wydobyć z siebie, lecz wargi odmawiały mu posłuszeństwa. Zdążył tylko wyszeptać:
– Boże! Tak dać się oszukać!
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 19 maja 2020
Była noc. Miała być czarna, jak w bajce, a była szara. Była wiosna, bo nadszedł jej czas. Starzec, silny prawie jak dąb, chwiejący się tylko pod naporem wiatrów jesieni, spotkał się z samym sobą, tym sprzed pięćdziesięciu lat, dwudziestopięciolatkiem. Popatrzył na niego z niechęcią, bo nie lubił bylejakości, i huknął:
– Spójrz na siebie, czyli na mnie! Patrz, jak wyglądasz. Nie jest ci głupio?
Młodego człowieka zaskoczyły takie pytania. Nie spodziewał się, że z wysokości wieku będzie krzyczeć, on, dojrzały jak ten dąb, chwiejący się tylko pod naporem wiatrów jesieni, na siebie samego, niewiele rozumiejącego, otumanionego błędami narodzenia, rodziców, czasu, szkoły, ustroju i losu, który nigdy nie jest znany, a czasem chyba powinien być.
Już miał otworzyć młode usta, uzbrojone w galerię nie idealnych ale białych zębów, umieszczone na twarzy o skórze gładkiej, ogolonej kilka godzin wcześniej, na głowie przykrytej gęstą czarną czupryną, kiedy zjawił się pies, a potem kot, ulubieńcy ich obydwu, dwa zwierzaki, jakie kiedyś trzymali, i samym swym ukazaniem się nakazały im pogodzić się.
Mężczyźni wstrzymali się. Gapili się na siebie, po czym wyciągnęli z zamrażalnika, ten młodszy, bo był szybszy, rękami tego starszego, bo miał do tego większe prawo, butelkę czerwonego szampana, a potem wyjęli z barku kieliszki o płaskim denku obrzeżone złotym paseczkiem i rozlali.
– Nie ma co się zastanawiać, chłopie, mów do mnie Noe, albo jak chcesz, jestem starszy, dwukrotnie mógłbym być twoim ojcem i raz dziadkiem, więc to ja pierwszy proponuję ci bruderszaft.
– Dobrze, odpowiedział ten drugi, jestem młodszy, nie będę się szarpać, mam przed sobą pięćdziesiąt lat, które przeżyłeś, więc nie będę się wymądrzać.
Usiedli i rozmawiali.
– Ja to jeszcze chciałbym pojechać w kilka miejsc, zobaczyć, popatrzeć z bliska na wielkie góry, śnieżne, na przyrodę dziewiczą, na wysokie fale, nauczyć się tańczyć na luzie, bez skrępowania, mówić jak wolny człowiek, wydawać pieniądze i nie zastanawiać się nad tym, że je wydaję, i w ogóle czuć się jak młody Bóg.
– Hej! Wy dwaj, tacy i owacy, nie mieszajcie mnie do tego – dał się słyszeć głos jak zza ściany. – Też mam problemy z samym sobą, stale prowadzę monologi, raz chwalę, raz ganię siebie, taki mój los, że aż przeklnę, jego mać, że nawet nie mogę tak jak wy, napić się czerwonego szampana dobrej marki, z legalnego źródła, bo mi nie wypada, bo jestem zbyt uniwersalny. Eh! Eh! Eh!
Wsłuchali się, głos pochodził z zewnątrz, z podwórka, postanowili więc wyjść na balkon.
Kiedy wychodzili, zderzyli się w drzwiach, i na balkon wyszedł już tylko jeden osobnik, zintegrowany, połączony niewidzialnymi nićmi wspomnień, oszołomiony szampanem. Podszedł do krzesełka, przysunął je sobie, usiadł i odwrócił twarz w kierunku słońca, bo było już prawie południe, aby słuchać ptaków i oglądać niezwykłą zieloność mieniącą się w liściach brzozy.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 01 05 2020
Izydor Czyżyk był postacią kontrowersyjną nawet dla siebie samego, włącznie z pogmatwaną historią swego życia. Chyba zdawał sobie sprawę, że jest w nim coś dziwnego, skoro napisał w pamiętniku: „Jestem przedstawicielem szalonego pokolenia szybkich technologii, smartfonu, cukrzyków, rosnącej zamożności a wraz z nią otyłości, depresji i samotności. Mam mało przyjaciół. Niewielu ludzi mnie rozumie. Żyję sam i wymyślam sobie rzeczywistość. Moje rodzeństwo to wyobraźnia, fantazja i urojenia. Wymyśliłem sobie na przykład Święto Chudego Ptaka. Ptaki rzadko bywają chude, a ten jest chudy. Ale wszystkie latają. I tego im zazdroszczę. Też chciałbym latać, być wolną istotą”.
*****
O godzinie siódmej piętnaście rano powietrze było tak przezroczyste, że Izydor widział ze swojego okna stary Mercedes w trzykrotnym powiększeniu. Zawsze stał on w odległości dwudziestu jeden metrów, teraz widoczny był w odległości nie większej niż siedem metrów. Może nawet bliżej. Kiedy Izydor wyciągnął rękę, miał wrażenie, że dotyka klamki.
– Fajne autko – krzyknął do żony zanim sobie przypomniał, że od czasu rozwodu jest znów samotnym, starym kawalerem. Rozwiódł się wtedy, kiedy stracił słuch i głos. To, co wydawało mu się krzykiem, było tylko milczącym otwieraniem ust. Obejrzał siebie kiedyś w lustrze; wyglądał jak karp wyjęty z wody bezradnie chwytający powietrze. Niepełnosprawność nie przeszkadzała mu w życiu, pod warunkiem, że nie pamiętał o niej. Kiedy ją sobie przypominał, zamykał się w sobie, tracił kontakt z otoczeniem. Myślał wtedy, że to dlatego, że jest uparty.
*****
O godzinie ósmej rano radio podało, że miasto we władanie wzięła cisza. Był to wynik rozejmu zawartego o północy między Pasjonatami Ciszy a Producentami Hałasu, którzy za wynagrodzeniem zgodzili się powstrzymywać przez czas nieokreślony od wytwarzania szumu, warkotu, jazgotu i podobnych dźwięków.
Sprawa była poważna. W kraju było coraz więcej osób głuchych, zastraszająco szybko rósł też odsetek ludzi z częściową głuchotą i niedosłuchem. Był im trudno funkcjonować w społeczeństwie. Pasjonaci Ciszy – także w ich imieniu – od wielu już lat darli koty z Producentami Hałasu; konflikt narastał. Obydwie strony gromadziły siły do ostatecznej rozgrywki, przekonani, że spór musi w końcu znaleźć jakieś rozwiązanie.
Izydor ucieszył się wiadomością o rozejmie, ponieważ lubił ciszę, zanim ogłuchł.
– Mam co najmniej siedem dni na powrót słuchu. Tylko w ciszy jest to możliwe. Co do powrotu do mówienia, to powinno być jakieś porozumienie między mówiącymi a niemowami. To ułatwiłoby powrót do zdrowia ludziom takim jak ja. Nie musiałbym kupować słuchawek do uszu ani tuby do nagłaśniania się w miejscach publicznych. Izydor ucieszył się, że wprawdzie jest głuchoniemy, ale potrafi doskonale myśleć.
Umocniwszy się w przekonaniu, że ma szansę wrócić do siebie odzyskując brakujące zmysły, usłyszał na korytarzu za drzwiami ledwo wyczuwalne szczekanie psa. Jego głos był tak cichy jakby zwierzę siedziało opakowane w wacie. Normalnie pies sąsiada, potężny doberman z odnowionym operacyjnie węchem, wydawał z siebie dźwięki masywne jak dudnienie średniego dzwonu na wieży kościelnej budowanej dla umocnienia wiary w pięć zmysłów: wzroku, słuchu, smaku, węchu i dotyku.
Przyglądając się budowie wieży, Izydor wymyślił jeszcze pięć dodatkowych zmysłów: noncepcji czyli odczuwania bólu, zmysł temperatury, zmysł równowagi, propriocepcji czyli ułożenia części ciała względem siebie oraz percepcji czasu. Pomysłów nie zgłaszał do opatentowania tylko dlatego, że mu powiedziano, że musiałby przedstawić modele tych zmysłów oraz wyliczenia matematyczne potwierdzające ich działanie.
Wracając z obserwacji wieży, uważanej za świętą z racji przynależności do kościoła, Izydor poczuł, że odzyskał mowę. Uznał to za cud. Poruszył kilka razy językiem i rzeczywiście, układał on się w ustach zupełnie inaczej niż u niemowy. Idąc zatłoczoną ulicą nie wypadało mu wykonywać testów potwierdzających fakt odzyskania mowy. Jak tylko wrócił do domu, od razu wykonał eksperyment: otworzył szeroko okno i z całych sił krzyknął. Zdumiał się, bo nie usłyszał nawet echa; tylko cisza dzwoniła mu w uchu młoteczkiem Eustachiusza, który uruchomił się automatycznie. Odzyskanie mowy okazało się złudzeniem.
Izydor postanowił wykonać jeszcze jeden eksperyment. Wyjął młotek z walizki z narzędziami, otworzył okno i z wysokości trzeciego piętra, gdzie mieszkał, zrzucił go na bruk. Po chwili usłyszał dźwięk przypominający piórko opadające na korkową podłogę, czyli praktycznie nic. To go dodatkowo zdezorientowało, ponieważ nie wiedział czy brak odgłosu uderzenia młotka o bruk było efektem jego własnej głuchoty, czy też dziwnym efektem głębokiej ciszy panującej od tygodnia.
Istnienie niekończącej się ciszy szokowało ludzi; dostrzegali to i odczuwali, nie mogąc wyjść z podziwu, co się dzieje. Izydor ze względu na swoją głuchotę nie zawsze był pewny, czy to co czuje i słyszy wokoło, to rzeczywiście świat ciszy, czy tez jego wyobrażenie ciszy puste jak orzech wygryziony przez robaki.
*****
Zamierzając wyjść z domu, Izydor spojrzał w lustro. Wydał się sobie młodszy co najmniej o sześć lat. Ustalił to ponad wszelką wątpliwość, przypominając sobie czuprynę jaką miał na głowie sześć lat wcześniej. Dla pewności odszukał zdjęcie wykonane w tamtym czasie i porównał z wizerunkiem w lustrze. Wszystko się zgadzało. Oglądanie zdjęć i czupryny zajęło mu trochę czasu. Spojrzał na zegarek i zdziwił się: wskazówka godzinna poruszał się wolniej niż zawsze. Takie miał wrażenie. Znowu skojarzył to sobie z ciszą.
*****
Następnego dnia, siedząc przy śniadaniu z rodziną, zastanawiał się, co oznaczają zmiany. Najmłodsza latorośl, dorobek córki Izydora oraz jej rudego adoratora, chłopczyk skąpy w mowie i tak wolny w myśleniu, że drzwi odmawiały mu otwarcia się, bo stojąc przed nimi nie był w stanie zdecydować się, czy w ogóle wyjdzie, zauważył rezolutnie:
– Te wszystkie zmiany są super.
Krótkie logiczne zdanie i wyraźny głos dziecka były dla rodziny objawieniem. Wszyscy popatrzyli na niego w zdumieniu.
– Sam to wymyśliłem. Nie ma co się dziwić, ta cisza też mnie zmieniła. Rezygnuję ze ssania palca, już mi się to znudziło.
Kiedy zauważył, że nikt mu nie wierzy, podszedł do drzwi balkonowych, otworzył je i udawał, że wyrzuca palec za okno. Chwilę czekał na odgłos upadku, ale nic takiego nie nastąpiło. Na zewnątrz panowała głucha cisza. Matka wytłumaczyła mu, że palec jest zbyt mały i miękki, aby wywołać jakikolwiek dźwięk.
Odc. 2
Popołudniowe wydanie „Gazety Wieczornej” ukazało się z trzygodzinnym opóźnieniem. Nikogo to nie zdziwiło bo czas był niezwykły. Gazeta przedstawiła kilka teorii wyjaśniających istnienie niezwykłej ciszy. Ksiądz kanonik – mówiono o nim, że kilka razy słyszał głos z nieba – argumentował z przekonaniem, że Bóg przypomniał sobie, że ma pod opieką całą ludzkość i zwierzęta i powrócił na ziemię dewastowaną przez zarazę hałasu.
– Mieszka teraz u mnie na plebanii. Na początku myślałem, że to mój kolega ze szkoły podstawowej. Poznałem go po rudej czuprynie. Ale jak mi pokazał legitymację, wiedziałem już na bank, że to Najwyższy. Polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. – Bóg powiedział mi też, co sądzi o hałasie. Był szczery aż do bólu.
– Jeszcze wczoraj gotów byłbym dokopać ludzkości za brak dbałości o porządek na ziemi, zanieczyszczenie lądów i oceanów plastikiem, jedzenie wyrzucane na śmietnik, hałas sprzeczny z zasadami przyrody, i inne świństwa, ale już tego nie zrobię. Wyłączyłem się i jestem szczęśliwy. Alleluja!
– To „Alleluja” mnie przekonało – kontynuował ksiądz kanonik. – Potem znowu popadłem w zwątpienie, kiedy mi powiedział:
– Daj mi wreszcie coś zjeść, bo jestem głodny jak wilk.
– Jego język mnie zdezorientował – zauważył kanonik. – Sam rzadko posługuję się takimi określeniami. Kiedy mu powiedziałem o porozumieniu Pasjonatów Ciszy i Producentów Hałasu, ucieszył się.
– Wreszcie poszliście po rozum do głowy. Potrzeba było wam na to kilka tysięcy lat cywilizacji, głuchoty i przytępionego słuchu milionów ludzi.
*****
W nocy Czyżykowi śnił się ogród. Udał się tam razem z wnuczkiem. Przeżyli tam przygodę. W ogrodzie panowała cisza, ale można było wyczuć niepokój. Po prostu wisiał w powietrzu. Źródłem niepokoju był symboliczny Hałas, dotknięty porozumieniem między Pasjonatami Ciszy i Producentami Hałasu.
– To tylko cisza przed burzą, którą wam zgotuję, jak tylko przestanie obowiązywać ta beznadziejna umowa między Producentami Hałasu i Pasjonatami Ciszy – Hałas zacisnął wielkie łapska, służące mu do ściskania brzucha w celu wydobycia z siebie dźwięków.
*****
W mieście nie było dobrze. Kolejarze mieli poważne problemy. Mimo, że obowiązywała powszechna cisza, pociągi jak dawniej łomotały na złączach szyn, zwłaszcza kiedy przejeżdżały po żelaznym moście. Obsługa pociągu osobowego numer 18 odjeżdżającego ze stacji Tajna na wschód postanowiła zmienić to raz na zawsze. Ustawili się na peronie w rzędzie i kolejno podchodzili do pociągu, aby smarować koła towotem. Co godzinę testowano, czy pociąg jeździ już cicho. Do połowy dnia nie zanotowano żadnych efektów.
Kolejarze nie załamywali się. Dodawali smaru do oliwiarek i kontynuowali pracę, zdecydowani zmiękczyć koła w ich żelaznym uporze. Po ośmiu godzinach wysiłku udało im się osiągnąć postęp. Koła zmiękły do tego stopnia, że nawet przy większej szybkości pociągu słychać było tylko szum wiatru.
Była to informacja jaka ukazała się następnego dnia, oczywiście nieprawdziwa. Kilka dni później wyszło na jaw, że na koła nałożono obręcze wykonane z materiału używanego do produkcji poszycia statków kosmicznych, odpornego na uderzanie, ścieranie i wysokie temperatury. Dostawę sfinansowała firma Cosmic Materials Inc., kiedy zorientowała się, że na świecie jest taka liczba pociągów, że na dostawach dla kolei zarobi tysiąc razy więcej niż zaopatrując kilka wielkich firm budujących statki kosmiczne. Potrzebę stosowania nowych rozwiązań dyktowały oczywiście warunki umowy zawartej między Pasjonatami Ciszy a Producentami Hałasu.
Problemem pozostał żelazny most. Kiedy koła nie wydawały już z siebie nieprzyjemnych dźwięków, on nadal huczał i to niezależnie od tego, co nim przejeżdżało: pociąg pancerny, lokomotywa i wagon z pieluchami dla niemowlaków, drezyna na drewnianych kołach wypełniona aseptycznymi maseczkami, czy też rowerzystka na specjalnym trójkołowcu z dwoma koszami grzybów z pobliskiego lasu.
– To wszystko jest bez sensu – pomyślał Izydor Czyżyk i udał się do kuchni, aby zrobić sobie drugą kawę. Tym razem wsypał do kawiarki sześć łyżeczek kawy. Jeszcze przed zapadnięciem ciszy ustalił drogą eksperymentów, że kawa wprawdzie nie poprawi mu słuchu ani mowy, ale nastraja go optymistycznie. Bardzo tego potrzebował, zwłaszcza kiedy świat jawił się mu niezrozumiały i okrutny. Złe myśli sprowadzały go wtedy na manowce, czarne i cuchnące grzechem bagna rozważań o zboczeniach, morderstwach i podpaleniach. W chwilach rozpaczy myślał nawet, czy by nie zostać idiotą, aby zachować stoicki spokój wobec niepokojących spraw tego świata, zwłaszcza zabójczego wirusa.
– Psychiczny upadek na głowę uchroniłby mnie przed myśleniem o samobójstwie.
Przez chwilę Izydor koncentrował uwagę na czworokącie „mocna kawa – okrutny świat – błogosławiony idiotyzm – niepotrzebne samobójstwo”, po czym wyszedł na balkon, aby sprawdzić, czy nie pojawiło się nowego.
Zdziwił się. Obok balkonu, na wyciągnięcie ręki, unosił się w powietrzu ptak. Trzepotał skrzydełkami jak koliber i w ogóle nie bał się człowieka. Był niebieskiego koloru jak electric sparrow w Australii. Tylko w ogonku miał kilka kolorowych dłuższych piórek, wyglądały jak doczepiona kitka. Izydor przyjrzał mu się i zauważył, że ptak macha skrzydełkami mechanicznie tylko w jedną stronę, jak helikopter śmigłem. Przyjrzał mu się jeszcze dokładniej. Była to zabawka, idealnie wykonana, pozorująca żywego ptaka, kolorowego i błyszczącego. Kiedy zastanawiał się, skąd tam się wzięła, na boczny balkon wyszedł sąsiad Izydora. Na imię miał Zdzisław, na nazwisko Hrabąszcz, przez samo H. Uważał, nie bez powodu, że to czyni go wyjątkowym. Okazało się, że koliber był podarunkiem od niego.
– Od dawna pragnąłem, Izydorze, zrobić panu przyjemność, czymś zaimponować, oderwać od smutnej rzeczywistości, która nas wszystkich gnębi. Miała to być niespodzianka i chyba mi się udało. Nabytku dokonałem na jarmarku w Radnicy, miejscowości, gdzie jest źródło uzdrawiającej świętej wody oraz dom wariatów przez nielicznych nazywany Zakładem Opieki Psychiatrycznej.
Mężczyźni wdali się w dyskusję.
– Nie wiem dlaczego ludzie nie wybierają prostszych nazw, bardziej przystających do rzeczywistości – stwierdził sąsiad. – Prawdopodobnie chodzi o tak zwaną polityczną poprawność. Nie rozumiem tego, ponieważ nie udało mi się dostrzec u żadnego zdrowego psychicznie człowieka zainteresowania polityką. O samym zawodzie polityka, posła i wysokich urzędników państwowych, osób politycznych z natury, nie wypowiadam się, ale wydają mi się podejrzani. Czy wie pan, drogi Izydorze, że jeden z nich chodzi regularnie na cmentarz. Mówi, że tam nachodzą go najciekawsze i najwartościowsze myśli. Wiem, jest to fakt niezbity, gotów jestem określić to dosadniej, a nawet pójść o zakład, że niektórzy politycy byli leczeni, będą leczeni lub po prostu wymagają leczenia w Radnicy. Zwiedzałem to miejsce. Mnie osobiście tam się nie podoba. Ściany Domu Pogodnego Nastroju są zjadliwie żółte, ten kolor źle mi się kojarzy, bo z żółtaczką. Nigdy nie kupiłbym kanarka w tym kolorze.
Dwie godziny później sprzed balkonu odleciał ptak. Wtedy zjawił się motyl. Było to dla Izydora zrozumiałe. Ptak był zagrożeniem dla motyla, choć ten był wielki jak piłka futbolowa. Izydor wyjaśnił to sąsiadowi, czując się zobowiązany odpłacić mu miłym zachowaniem za oryginalny upominek.
– Może przesadziłem z tym porównaniem motyla do piłki, bo dawno nie grałem w piłkę nożną, ale owad jest naprawdę duży i okrągły, kiedy porusza skrzydłami. Chodzi mi o krągłość dynamiczną, obejmującą tułów, łebek, ogon oraz kolorowe skrzydełka dodające powabu istocie żyjącej z ruchu na otwartej przestrzeni, gdzie panuje wolność i jest dużo tlenu.
*****
Wieczorem Izydor przed udaniem się spać przyjął lekarstwa. Coś musiał niedopatrzeć lub przyjąć za dużo, albo też wziąć nie te leki co trzeba, gdyż obudził się z potwornym bólem głowy dopiero trzy dni później. W ciągu tego krótkiego czasu kraj zmienił się nie do poznania. Cisza jeszcze bardziej się pogłębiła. Jeśli gdziekolwiek pojawił się hałas, natychmiast eliminowano jego źródło. Osoby wywołujące dźwięki surowo karano mandatami, przy większych przewinieniach więzieniem.
Cisza stała się najwyższą wartością, naczelnym dobrem kraju, imperatywem. Na kolorowym osiedlu zamieszkałym przez imigrantów z Ameryki Południowej, na budynkach wypisane były hasło: Silencio o Muerte, Cisza albo Śmierć. Oczywiście nikogo nie karano śmiercią, to było tylko wezwanie do śmiertelnie poważnego traktowania ciszy.
*****
Izydor zbadał sprawę. I co się okazało? W kraju nastąpił przewrót. Władzę objął generał artylerii Roto Tandem, który natychmiast sformował rząd autorytarny, przyznając sobie stanowisko premiera. Stanowiska prezydenta nie obsadzono. Nowy szef rządu był zaprzysiężonym wrogiem hałasu i miłośnikiem ciszy. Sam miał problemy zdrowotne, ale nie wierzył lekarzom. Nie miał do nich zaufania. Uważał, że jego armia doznała z ich strony wielu upokorzeń na polach bitewnych.
– Oni nie potrafili uratować nawet rannych żołnierzy mających organizmy ze stali, młode i potwornie silne.
Kiedy lekarz wojskowy po kilku badaniach oświadczył generałowi, że stracił on słuch wskutek przewlekłych chorób ucha, chorób zakaźnych, chorób wysokogorączkowych, antybiotyków, urazów chemicznych, mechanicznych oraz psychicznych, pacjent z miejsca odrzucił diagnozę i więcej na ten temat z lekarzem nie rozmawiał. Swoimi poglądami podzielił się z członkami rządu stanowiącymi równocześnie sztab generalny sił zbrojnych kraju:
– Jestem głuchy bo popękały mi bębenki w bitwie pod Sukumi. Cóż ten pierdolony konował może wiedzieć o kanonadzie armatniej, kiedy nie tylko bębenki i trąbki Eustachiusza ale i głowy pękają od huku?!
Odc. 3
Po obiedzie Izydor wyszedł przejść się po Osiedlu Bezkresna. Nigdzie nie słyszał rodzimej mowy.
– Have you seen, by any chance, my mobile phone? – zapytał go szczupły rudzielec. Izydor znał go z widzenia; był to rozwoziciel pizzy latem w wolnych chwilach pomagający uciszać żaby na stawie osiedlowym. Zapytany o pracę, rudzielec wyjaśnił Izydorowi, że nie pracuje już przy uciszaniu żab, ponieważ po wejściu w życie porozumienia o ciszy wytępiono je całkowicie ze względu na uporczywe i głośne kumkanie.
Prawie wszyscy mówili już po angielsku. Nie wiadomo kiedy ten język zdominował kraj. Aby używać inne języki trzeba było wykupić pozwolenie zwane „permitem”. Miało ono postać karty magnetycznej, określającej dopuszczalną ilość przekazów w danym języku i czas jej ważności. Ilość przekazów obliczał specjalny chip umieszczony w karcie.
Rodzimym językiem mało kto chciał mówić. Uważano, że jest mniej precyzyjny i zbyt głośny, ponieważ zawiera zbyt wiele zgłosek warczących i syczących. Było to sprzeczne z przepisami o powszechnej ciszy. Język rodzimy stał się także niemodny. Jeśli ktoś wspomniał autora czy autorkę powieści, opowiadania, eseju czy poezji, od razu traktowano go jak erudytę. Erudyci zdarzali się jeszcze w środowiskach czytających literaturę piękną i rozumiejących jej treść. Na ogół ludzie komunikowali się ze sobą przez telefon. Nawet jak stali w odległości kilkunastu kroków, to zamiast zbliżyć się do siebie i porozmawiać patrząc sobie w oczy, rozmawiali przez telefon komórkowy.
– Dlaczego oni to robią? – Izydor zapytał mieszkańca osiedla, wzbudzającego zaufanie pełną twarzą, siwizną z zakolami łysiny oraz barczystą sylwetką. – Czuję się zagubiony w świecie tak dziwnej komunikacji.
– Tak jest łatwiej. Ja sam przystosowałem się bardzo szybko. Bez smartfonu nie wyobrażam sobie życia teraz. Nowe telefony pozwalają mówić bezgłośnie; czujnik przylegający do szyi wychwytuje głos wychodzący z krtani i przekształca go na bezgłośne fale odbierane przez drugą osobę już w formie słów trafiających bezpośrednio do ucha. Nawet w domu rozmawiam z rodziną przez telefon komórkowy. Korzyść jest taka, że kiedy odwrócę się plecami do rozmówcy, albo on do mnie, to nikt z nas tego nie widzi i nie nazywamy się nawzajem impertynentami. Przyzwyczaiłem się już do tego. Myślę, w przyszłości każdy będzie mieć miniaturowy telefon wszczepiony w ramię lub umieszczony w głowie w postaci chipu.
Powszechnie stosowano też skróty słowne i myślowe. Każda większa grupa zawodowa miała własny slang. Jego celem było oszczędne używanie słów, wydawanie z siebie jak najmniejszej ilości dźwięków. Na każdym kroku Izydor widział przypomnienia i dowody, że cisza jest dobrem narodowym, powszechnym priorytetem a nawet warunkiem zamieszkania w kraju.
*****
Wieczorem nad balkon Izydora nadleciało stadko dronów. Były tak małe, że dzieci nazywały je dronikami. Stado było liczne, w powietrzu zrobiło się gęsto. Drony były napędzane silnikami elektrycznymi najnowszej generacji, nie emitującymi dźwięków. Izydorowi przypominały wyglądem i zachowaniem miniaturowy cyrk. Porównał je do mimów i klownów. Niektóre z nich były kolorowe, niektóre kropkowane i wygrywały melodyjki. Izydor łatwo rozeznał, które były japońskie, a które południowokoreańskie. Te pierwsze miały w pyszczkach kwitnące gałązki wiśni, te drugie mikroskopijną flagę swojego kraju. Innych dronów było bardzo mało. Wszystkie okazy błyskały małymi oczkami na nanotechnicznych szypułkach.
– Same miniaturki. – Pomyślał Izydor. Wychylił się za poręcz balkonu i usiłował schwytać jednego za nóżkę, ale dronik uszczypnął go boleśnie w palec. Izydor poczuł to jak zastrzyk elektryczności. Szczypnięcie wywołało reakcję w tej część mózgu, gdzie znajduje się motywacja, wola i pragnienie. Odeszła go chęć łapania czegokolwiek.
Zrobiło się ciemno. Izydor wrócił do pokoju, zaciągnął story w oknach i zajął się porządkowaniem rzeczy na biurku. Kiedy się z tym uporał, podniósł zasłonę w oknie i popatrzył na zewnątrz. Świata już nie było. Po prostu znikł, wyniósł się, jakby zdenerwował się na ciszę, dzwoniącą o tej porze w uszach silniej niż w ciągu dnia. Izydor domyślił się, że świat wróci dopiero o brzasku, którego początek był regulowany globalnie podobnie jak pogoda. Zrozumiał, że dopiero wtedy świat pojawi się w pełni chwały oświetlony promieniami słońca dobiegającymi zza lasku brzozowego, prymitywnej monokultury przyrodniczej, położonej od wschodniej strony Osiedla Bezkresna.
Była to zapowiedź kolejnego dnia ciszy. Izydor lubił ciszę, idealnie współgrała z jego głuchotą. Męczyło go tylko jedno: brak przekonującej definicji ciszy. Powoli stawało się to jego obsesją, psującą radość płynącą z powszechnego milczenia ludzi i wytworów ich cywilizacji.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 18 04 2020
O godzinie czwartej rano, kiedy mężczyzna jest najbardziej twórczy, zamiast zająć się czytaniem Kamasutry, Iwan Iwanowicz pisał opowiadanie. Sam nie wiedział dlaczego, nigdy przedtem tego nie robił. Wyszło tak krótkie, że musiał je przeczytać trzy razy, aby nabrać poczucia, że coś rzeczywiście stworzył.
Dzieło miało klasyczny kształt, początek, rozwinięcie i zakończenie. Od pierwszej do ostatniej litery wypełniała je niebagatelna fabuła, niosąca pocieszenie dla obywateli strapionych pojawieniem się strasznego Gonokoka Królewskiego, o którym wszyscy słyszeli, nikt go jednak nie widział.
Była to historia samotnej kropli alkoholu, której udało się wyrwać na wolność z butelki, gdzie nastąpiło udane połączenie miłosne spirytusu i pszczelego miodu w dodatkiem aromatycznych ziół. Wiedział, jak dobry i mocny jest to nektar, ponieważ jego ojciec przygotował niegdyś litr takiego trunku i starszy brat go upił. Iwan Iwanowicz był wtedy jeszcze dzieckiem i dawał się straszyć wizjami, jakie nieszczęścia go spotkają, jeśli nie spróbuje cudownego ojcowskiego napoju, jak i mamić pochlebstwami, jaka to radość go spotka, jeśli to uczyni.
Zastanawiał się nad tytułem opowiadania.
Myślał o czymś finezyjnie wdzięcznym, odpowiadającym powabowi miniatury. Dwa tytuły przyszły mu do głowy. Pierwszym była “Kropla”. Po chwili zastanowienia, odrzucił go, uznając nie tylko za banalny, dziecinnie prosty, ale i niebezpieczny, bo mogący sugerować coś nieprzyzwoitego, na przykład kroplę zjadliwego wąglika rozpuszczonego w wodzie zdolnego unicestwić wielkie miasto.
Drugie skojarzenie, „Koliber”, wydało mu się o niebo lepsze. Jak tylko zapisał tytuł kształtując jego pierwszą literę na podobieństwo skrzydeł ptaka, usłyszał cichy szum. Ptak ożył i poruszał miniaturowymi skrzydełkami, aby utrzymując się nieruchomo nad kroplą z opowiadania, spijać jej nektar.
Nie trwało to długo. Jak tylko skończył się napój, koliber zwalił się pijany na podłogę i zaczął chrapać. Iwan Iwanowicz nie wierzył własnym oczom. Po metamorfozie z delikatnego ptaszka w obrzydliwie chrapiącego potworka, koliber wydał mu się czymś równie łajdackim jak miłość bez seksu, kradzież ostatniej pary butów bezdomnemu, czy wyssanie z piersi kobiecej ostatniej kropli mleka przeznaczonej dla zgłodniałego oseska.
Po tych wszystkich dodatkach, z koliberkiem, piciem nektaru, upadkiem i chrapaniem, opowiadanie urosło do całkiem przyzwoitych rozmiarów. Iwan Iwanowicz przeczytał je ponownie i uznał za udane. Było o niebo lepsze niż to pierwsze, miniaturowe. Kiedy uświadomił sobie piękno formy i treści, zrozumiał, że po stworzeniu takiego arcydzieła nie wyjdzie już z uwielbienia dla siebie samego. Postanowił zostać Narcyzem, człowiekiem tak zapatrzonym w siebie, że nie potrafi dostrzec potrzeby radykalnej naprawy psychiki, do czego od dawna zachęcała go rodzina. Myśl o Narcyzie przyniosła mu tyle ulgi, że zasnął. Śniło mu się ze zdziecinniał, co uznał za najlepsze rozwiązanie w czasach, kiedy za dziecko otrzymuje się niezły profit. Myśląc o pieniądzach, Iwan Iwanowicz pozostał w sennym błogostanie aż do późnego rana.
Kiedy obudził się, w jego głowie gościło już wyjaśnienie, skąd wziął się pomysł opowiadania. Chodziło o odrobinę absurdu, minimalnej dawki higieny psychicznej, niezbędnej dla oderwania się od przykrości, jakie spotykają każdego w życiu: słuchania ludzi nie mających nic do powiedzenia, siedzenia w samochodzie uwięzionym w kilometrowym korku, kobiety niegdyś słodszej od marcepana teraz uświadamiającej ci z konsekwencją walca drogowego, jakim jesteś brudasem lub niedorajdą, czy też – na dobrą sprawę – mężczyzny, niegdyś kształtnego jak Adonis, teraz przypominającego donicę leżącą z butelką piwa przed telewizorem, ukochanego dzieciątka budzącego cię trzydzieści razy nocą bez podania choćby zmyślonej przyczyny, teściowej kopiącej ci grób przypominaniem, że skończysz na cmentarzu dla oślepionych alkoholem samobójców, szefa o kwadratowym pysku wytykającym ci błędy, których nie akceptujesz, a czasem nawet nie rozumiesz, czy też ukochanego pudla, który pogryzł cię boleśnie, kiedy dla żartu usiłowałeś wyrwać mu kość z pyska.
Po przeczytaniu pełnej wersji opowiadania uznał, że trochę przerysował niektóre sytuacje. Dla równowagi pocieszył się myślą, że nadmiar sarkazmu czy krzywonogiego humoru nikogo jeszcze nie zabił.
Przez formularz kontaktowy strony autorskiej otrzymałem dzisiaj email od pana Szymona. Był tak sympatyczny, że postanowiłem go przytoczyć z pewnymi skrótami i odpowiedzieć na niego pozwalając sobie zachować tylko imię nadawcy.
„Spotkaliśmy się dzisiaj w tramwaju na Powstańców Warszawskich. Chciałem Panu podziękować za wizytówkę, którą od Pana otrzymałem. Spodobały mi się Pana opowiadania. Nie czytałem jeszcze wiele, ale na pewno to zrobię. Dziękuję jeszcze raz. Szymon”
Drogi Panie Szymonie,
Pański email to miła niespodzianka i motywacja dla mnie. Proszę do mnie pisać. Może ma pan jakiś ulubiony temat na opowiadanie? Mam kilkadziesiąt projektów. Rozkręcam się. Chcę stworzyć duży zbiór opowiadań, dobrą rozrywkę, dostępną bezpośrednio także ze smartfonu, wartościową literacko (mam nadzieję), pokazującą obecne i rodzące się czasy. Głos każdego czytelnika jest dla mnie cenny.
Pozdrawiam bardzo serdecznie, Michael Tequila
PS 1. Pisząc to zachęcam wszystkich Czytelników do przedstawiania swoich opinii bezpośrednio w formie komentarzy do blogów lub poprzez formularz kontaktowy do mnie. Także do stawiania lajków. Są dla mnie ważne, kiedy wybieram opowiadania do publikacji książkowej.
PS 2. Pisać to i tak będę niezależnie od ilości lajków, ponieważ uparłem się zostać znanym pisarzem. Popularność pisarza, to oprócz konsekwentnie dobrej jakości utworów, jedynie dotarcie do dużej ilości Czytelników.
PS 3. Liczę w szczególności na mieszkańców Gdańska, nie wspominając dzielnicy Piecki-Migowo, a konkretnie ulicy Myśliwskie Wzgórze i Osiedla Klimaty, gdzie mieszkam i włóczę się po nocach, kiedy nie mogę spać.
Bądź patriotą! Popieraj lokalnego pisarza! Think globally, act locally!
Koniec października przyniósł złotą jesień. Tak podała telewizja. To nastroiło mnie bardziej niż pozytywnie.
Idę wydeptaną piaszczystą drogą przez las i rozglądam się wokoło, aby nasycić oczy oczekiwanym pięknem zasypiającej na zimę przyrody. Nic z tego. Złota tyle, co kot napłakał, czyli żałośnie mało. Ale jest za to sucho i ciepło.
Na środku drogi widzę kobietę z dzieckiem. Maluch ma nie więcej niż trzy lata. Schodzą oboje na krawędź lasu ciągnącego się po obydwu stronach drogi. Kobieta zdejmuje z ramienia wielką wypchaną torbę, wyciąga z niej kraciasty kocyk i sadza na nim chłopczyka. Przygląda mu się, całuje go w policzek i coś szepcze poprawiając mu ubranko. Następnie wyjmuje niekształtny pakunek z torby i wchodzi do lasu.
Po minucie lub dwóch wraca ubrana w uniform wojskowy. Widzę naszywki sierżanta. Sięga po torbę i chowa coś do niej. Domyślam się, że jest to ubranie, jakie miała na sobie. Z bocznej kieszeni uniformu wyciąga smartfon i podłącza do uszu słuchawki. Przewód jest dwukolorowy niebiesko-żółty. Chłopiec wstaje z kocyka i czeka. Stoję z tyłu i patrzę. Kobieta mnie nie widzi. Jestem nieco wyżej na wzgórku. Po chwili słyszę jej głos.
– Baaczność!
Widzę jak dziecko wyprostowuje się i sztywnieje w żołnierskiej pozie.
– Spocznij!
Ma rumianą buzię, gości na niej rubaszny uśmiech. Matka zakłada mu mały hełm na głowę. Z sosny rosnącej przy drodze spada szyszka. Słyszę metaliczny dźwięk uderzenia o hełm. Kobieta patrzy na synka i skrywa uśmiech za wąsami (tak mi się wydaje) po czym mówi:
– Dobrze to robicie, szeregowy Szczeniak.
Domyślam się, że to jego matka. Nie mam czasu zastanawiać się, bo Szczeniak odpowiada.
– Ku chwale ojczyzny, pani sierżant Baba.
Sierżant nie patrzy na podwładnego, słucha smartfonu, jakby stamtąd czerpała komendy i instrukcje. Czekam, co będzie dalej. Chłopiec stoi wciąż w uważnej gotowości.
– Padnij!
Szeregowy Szczeniak posłusznie pada opierając się przy ziemi na rękach. Ćwiczenia wykonuje stojąc cały czas na kocyku.
– Powstań!
Chłopiec podnosi się na nogi. Robi to sprawnie.
– Teraz przećwiczymy to na tempa, szeregowy Szczeniak. – Zapowiada Baba.- Liczę do trzech i zaczynamy.
Komendy padają coraz szybciej. Szczeniak rytmicznie pada i powstaje. Na jego rumianej buzi nadal gości uśmiech, ale wkrótce pojawia się zmęczenie. Jego ruchy stają się wolniejsze a uśmiech blednie.
-Wystarczy – komenderuje sierżant Baba. – Spocznij! Możecie rozejść się.
Szczeniak rozgląda się dookoła i dostrzega mnie. Oprócz niego i matki na drodze jestem tylko ja. Patrzy na mnie wyczekująco. Rozumiem, że i mnie to dotyczy.
Sierżant Baba odwraca się, przygląda mi się z uwagą i przyzywająco kiwa do mnie ręką. Pochodzę do szeregowego Szczeniaka i zatrzymuję się obok.
– Słyszeliście komendę? – Mówi sierżant Baba. Możecie rozejść się!
Rozchodzimy się, on idzie w lewo od drogi, ja w prawo. Obydwaj siadamy na ziemi prawie równocześnie jakby kierowała nami niewidzialna siła powinności. W wybranym przeze mnie miejscu ziemia jest chłodna i nie całkiem sucha. Nie jest mile siedzieć na takim podłożu.
– Trudno – myślę. – Służba nie drużba.
Po chwili pada komenda:
– Zbiórka w dwuszeregu! – ręka sierżanta Baby wskazuje miejsce Szczeniakowi i mnie. On jest pierwszy, ja jestem za nim. – Niższy staje z przodu, aby był widoczny. To logiczne – myślę.
Stoimy i czekamy. Sierżant Baba patrzy na nas. Ocenia mnie od góry do dołu.
– A wy? – wskazuje palcem na mnie – To kto?
– Ochotnik, pani sierżant.
– To dobrze – odpowiada patrząc na zegarek. – Od dawna jesteście ochotnikiem?
– Od trzydziestu sekund.
– Ja jestem sierżant Baba. Matka tego tu szeregowego Szczeniaka. Ćwiczymy musztrę. Dziś trzeba być przygotowanym na wszystko. Mówię prawdę. Jesteście szeregowym, jak się domyślam? A wasze nazwisko?
– Tequ. Adam Tequ.
Sierżant Baba przygląda mi się jakby chciała zapamiętać moją twarz. Rusza przy tym wąsikiem, taki delikatny ciemniejszy puszek nad górną wargą typowy dla niektórych żołnierek.
– Widzę, że jesteście zorganizowani i zdyscyplinowani, Tequ. Należy wam się pochwała za to, bo dzisiaj młodzi ludzie to ciapciaki i fajtłapy. Nie to co szeregowy Szczeniak i wy.
– Ku chwale ojczyzny! – krzyczymy równocześnie ze Szczeniakiem. Jesteśmy coraz bardziej zgrani. Obydwaj czujemy, że jesteśmy miłośnikami ojczyzny twardej, zdyscyplinowanej, zbrojnej. W ustach słyszę mocną, rytmiczną muzykę. To marsz Radetzky’ego w wykonaniu młodzieżowej orkiestry dętej.
Zdobywam się na odwagę.
– Sierżancie Baba! Myślałem, że jeszcze przećwiczymy czołganiem naprzód.
– Następnym razem, szeregowy Dechu. Widzę, że jesteście równy chłop. Dzisiaj nie będziecie czyścić latryn, bo to przestarzała metoda wychowania żołnierza. Dzisiaj mamy wszędzie aseptyczny sprzęt, wszystko jest aseptyczne.
Patrzę na nią w niepewności, o co chodzi. Sierżant Baba uśmiecha się nieznacznie i wyjaśnia.
– To był oczywiście żart. Nie poznaliście się na nim. Nie zaprzeczajcie, to oczywiste. Nie wszyscy mają poczucie humoru. Tego trzeba się nauczyć.
Uśmiecham się, aby zatrzeć na sierżancie złe wrażenie.
– Mów mi Baba, Dechu. To krótsza forma, mniej zużywasz tlenu.
– Przepraszam Baba. Nazywam się Tequ, nie Dechu. Przykro mi, że zwracam uwagę.
– Nie szkodzi. W naszych szeregach jest miejsce i dla Dechu, i dla Tequ. Koniec ćwiczeń, możecie się rozejść.
Rozchodzimy się po lesie. Szczeniak idzie w przeciwnym kierunku. Po chwili dołącza do mnie Baba. Czuję, że chce mi coś wyznać.
– To świat kobiet, Tequ. Jest nas więcej i jesteśmy mocniejsze niż kiedyś. Wy, mężczyźni, spieprzyliście go. Prawie doprowadziliście do trzeciej wojny światowej. Dzisiaj my rządzimy. Musicie się z tym pogodzić. Na końcu powiem wam coś, co może was zaboleć, ale muszę to zrobić. Nazwisko to moglibyście sobie zmienić. Tequ nie brzmi dobrze. Jest jakieś tureckie; sugeruje jakbyście tylko w kucki umieli siedzieć i to w szarawarach. Nie znoszę tego rodzaju gaci. Kułła mać!
Kiedy mówi, patrzę na jej usta. Poruszają się rytmicznie, jak w marszu wojskowym. Czuję jak testosteron we mnie buzuje.
– Fajna baba – myślę. – Zwarta w sobie, piersi wysunięte do przodu, biodra jak marzenie, czarne kamaszki na grubej podeszwie, szeroki pas ze świńskiej skóry. Czuję, jak rośnie we mnie patriotyzm, ale jakiś inny, niewojskowy.
Patrzę na nią, a ona patrzy na mnie. Ma długie rzęsy i czarne, naprawdę piękne oczy. Dopiero teraz to zauważam. Ogarnia mnie straszny smutek. Ona, taka szalona wariatka z dzieckiem, na pewno mężatka, a ja taki samotny. Chce mi się wyć.
Autor: Michael (Michał) Tequila www.MichaelTequila.com Gdańsk, 14.01.2020
Kiedyś przeczytałem wypowiedź amerykańskiego pisarza, wydawcy miesięcznika dla pisarzy (creative writing). Żałuję, że nie zapamiętałem jego nazwiska. Na pytanie, jakie są czynniki sukcesu w pisarstwie, odpowiedział: talent, warsztat i wytrwałość. Trzeba mieć jakiś talent, to nie ulega wątpliwości. Warsztat, tego można (i trzeba) się nauczyć. Najbardziej podobała mi się część trzecia – wytrwałość. Ten czynnik uznałem za najważniejszy. Im dłużej żyję i piszę, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że to największe wyzwanie.
Dla mnie pisarstwo to pasja. Wydałem już cztery książki, mam projekty co najmniej kilku dalszych. Mam dobre recenzje, ale to nic nie znaczy w oceanie literatury dostępnej w księgarniach. W końcu przełamałem się, zrozumiałem, że sukces jest czymś niezwykle miłym i pożądanym ale niekoniecznie łatwo dostępnym, piszę więc z czystej pasji pisania. Traktuję to jak hobby, jak chodzenie do kina na dobre filmy, za które trzeba płacić. Sukces to sprawa przyszłości.
Ujawnię znaczący szczegół. Nie liczę już na wydawców, koszt wydania książki jest zbyt wysoki. Za moją ostatnią powieść „Cztery portrety cudze i jeden własny” wydawnictwo zażyczyło sobie 8.700 zł jako mój wkład), pełny koszt to około 10.000 zł. Wydałem powieść we własnym zakresie, kosztowało mnie to około 2.000 zł (było tam wszystko, dwie korekty, skład drukarski, projekt okładki oraz druk pierwszych sto egzemplarzy).
W podsumowaniu, jeśli wierzysz w siebie, i masz dobre recenzje, co jest jakimś potwierdzeniem Twojego talentu, kontynuuj jako pisarz i wydawca. Dzisiaj wydać dobrą książkę jest chyba trudniej niż ją napisać. Może to i przesada, ale niekoniecznie odległa od prawdy. Jeśli piszesz na dobrym poziomie, wierz w siebie, bo nikt inny tego za Ciebie nie zrobi. To droga do satysfakcji, oby również sukcesu.
Przełom starego i nowego roku prosił się o uświęcenie. Dyrektor Kukuła starał się o tym pamiętać, lecz wciąż zapominał. Żył w natłoku spraw i obowiązków; czasem mieszało mu się w głowie, co jest pilniejsze, a co mniej pilne. Jego myśli rwały się, przeskakiwały jedna na drugą jak strumień rozbijający się o kamienie, przęsła mostu i korzenie.
– Musi to być coś przełomowego, co wszyscy zapamiętaliby. Przypominał sobie wydarzenia z własnego życia, wielkie chwile, które głęboko przeżywał. Do głowy cisnęły mu się hasła: spowiedź w kościele, mądrość i przyzwoitość, zaufanie do drugiego człowieka. To ostatnie okazało się najważniejsze. Dyrektor marzył o uroczystości oczyszczającej pracowników i publiczność teatru duchowo i emocjonalnie.
Pomysł spotkania opłatkowego od razu przypadł mu do gustu. Rozmawiał ze sobą w duchu: „Spóźnione, bo spóźnione, ale ważne. Spóźnienie da się wytłumaczyć”. W ruch poszła wyobraźnia scenarzysty, reżysera, inspiratora. Dyrektor zobaczył przed oczami aktorów, publiczności, członków zarządu. Wszystkie postacie nabierają życia, mówią od serca o sobie i o teatrze, wyznają grzechy, kajają się, proszą o przebaczenie, obiecują poprawę.
Dyrektor od ręki ustalił termin i podał go sekretarce, aby nadała bieg sprawie. Poprosił ją, aby na ogłoszeniu zacytowano słowa Johanna Wolfganga Goethe: „Wiara jest miłością do tego, co niewidoczne; ufnością w to, co niemożliwe i nieprawdopodobne”.
*****
Spotkanie odbyło się na scenie nowej sali teatralnej „Nowenna”. Zgromadzili się tam wszyscy pracownicy teatru: zarząd, administracja, aktorzy sceniczni, aktorzy-widzowie. Na złotej mosiądzowanej tacy, zdobionej florystycznymi wzorami, wniesiono opłatek wielki jak bochen chleba i biały jak śnieg. Dyrektor Kukuła ubrany w czerwony królewski płaszcz Ferdynanda VII, zdobny złotym łańcuchem, białoniebieską wstęgą orderu i licznymi odznaczeniami na czarnym kaftanie, wykonał nad opłatkiem znak krzyża.
Głos mu się łamał ze wzruszenia.
– W ostatnim roku nastąpiły wielkie przemiany. Zmieniliśmy się. Ja sam się zmieniłem. Zakończenie starego roku i rozpoczęcie nowego skłania do refleksji, szczerej rozmowy, pojednania i podejmowania zobowiązań.
Dyrektor oderwał się od stołu, gdzie ustawiono tacę z wielkim opłatkiem, przyciężki, z wystającym brzuchem, i ruszył w kierunku Karola Zajączka, stojącego w pieszym rzędzie oczekujących. Zajączek, przewodniczący związku zawodowego aktorów teatru, najczęściej przeciwstawiał się dyrektorowi, chciał rozmawiać i dyskutować jego pomysły. Wedle słów dyrektora Karol Zajączek był niezniszczalny, uparty jak kozioł, nieprzerwanie składał męczące go propozycje usprawnień, zmian i poprawek. Był aktorem, któremu dyrektor najczęściej kneblował usta. Kukuła nienawidził jego uśmiechu zaczepionego między dwoma zajęczymi zębami.
– Bracie! – dyrektor wyciągnął ręce w kierunku Zajączka. Łzy stanęły mu w oczach. Żółto błyszczące w blasku lampy i złoceń królewskiego płaszcza, zatrzymały się na policzkach dyrektora, rzucając połyskliwy złoty blask na najbliżej stojące osoby.
– Pojednajmy się! – dokończył dyrektor.
Zajączek zawahał się. Rozejrzał się po osobach stojących obok, czekając na jakiś znak, sugestię, reakcję. W głowie mu szumiało.
– Gest dyrektora, jego oferta – myślał niespokojnie – są niesamowite. On szuka pojednania. To okazja – zdążył pomyśleć aktor, zanim rzucił się w ramiona pryncypała. Po złożeniu sobie życzeń mężczyźni natychmiast wdali się w rozmowę, zapominając o bożym świecie.
*****
Przed zebrany w sali tłum wysunął się plenipotent Dua. W przebraniu pasterza, bez garnituru – nigdy nie widziano go inaczej – wyglądał dostojniej, bardziej naturalnie i przekonująco. Rumiany na twarzy, z okrągłymi oczami zdziwionego wieśniaka, wyprostowany i swobodny, rozejrzał się z ciekawością na prawo i na lewo. Mówił od serca. Jego głos stopniowo stawał się coraz mocniejszy, pewniejszy siebie.
– To jest spotkanie, jakiego oczekiwałem od dawna. Dyrektor Kukuła dał nam przykład. Nadszedł czas, kiedy wszyscy, jak tu jesteśmy, dyrektorzy, pracownicy wyższego i niższego szczebla, aktorzy i widzowie, możemy powiedzieć sobie szczerze to, co leży nam na sercu. Byłem figurantem. Postanowiłem to zmienić. Dziś rano uruchomiłem resztkę mojej dumy. Od dawna o tym myślałem. Podobnie jak Zajączek, czułem potrzebę zmniejszenia zależności od od dyrektora teatru, który i mnie często każe robić to, na co niekoniecznie mam ochotę. Przez kilka lat współpracy krępowałem się wyrazić głośno moją opinię na temat mojej godności, a przecież wokół dzieje się tyle ciekawego. Dlatego dzisiaj ogłaszam moją zawodową niezależność do dyrektora, co wyznaję w waszej obecności. Tak mi dopomóż Bóg!
Plenipotent uderzył się w pierś, po czym kontynuował.
– Jutro wezwę do siebie tego wysuszonego starca z nowym uzębieniem, łajdaka niezwykle udanie grającego rolę dobroczyńcy , którego ostatnio awansowałem, i powiem mu prosto w oczy:
– Stań tu, nikczemniku, to cię zdegraduję. Wyłudziłeś ode mnie awans, przejście na dobrze płatną emeryturę, oszukałeś mnie. Była noc, byłeś w przebraniu, nie zauważyłem, że to ty. Dlatego teraz musisz odejść. Jesteś symbolem zła dawnych czasów. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym pozostawił cię na wysokim stanowisku, na które sam cię nierozważnie wyniosłem za rekomendacją dyrektora Kukuły. Dostaniesz jednak solidną odprawę, ponieważ ja ludzi nie krzywdzę.
Skoczywszy swoją kwestię, Plenipotent odetchnął.
– Tyle miałem do powiedzenia. To jest mój wkład w rozwój naszego ukochanego teatru.
Myślałem, że dzisiaj nic już z siebie nie wykrzeszę, a tu proszę, rozum i pamięć mi się objawiły, aby czerwonym dywanem wysłać drogę Życzeniom Noworocznym.
W Nowym Roku życzę (w kolejności alfabetycznej czyli niekoniecznie sprawiedliwej):
Biskupowi Jędraszewskiemu – łaski bożej objaśniającej różnice między ochroną środowiska, ekologizmem i ideologią;
Dzieciom – mniej słodyczy, za to więcej czasu i uwagi ze strony rodziców i dziadków;
Dzielnym strażakom – dużo pary w sikawce przy gaszeniu pożarów i nie tylko;
Hierarchom kościelnym – skuteczniejszych środków przeczyszczających umysły i serca;
Kandydatce na prezydenta Kidawie-Błońskiej – więcej testosteronu oraz trafiających do serc mocnych i prostych słów;
Kobietom – mniej obowiązków, więcej wolnego czasu;
Mężczyznom – mniej piwa, brzucha i prostaty, więcej czasu na myślenie, sport i spacery z rodziną;
Ministrowi Ziobrze – lepiej zakamuflowanych trolli, mocniejszych kagańców i jeszcze piękniejszych rumieńców na twarzy;
Młodzieży – smartfonu, który sam będzie pisać i czytać banały i oglądać tysiące zdjęć;
Narodowi polskiemu – aby spuścił jeszcze trochę pary ze zbiornika dumy, patriotyzmu i historii;
Narodowi rosyjskiemu – więcej pałaców rządzących oligarchów, aby przypomniały im pytania o bezdomnych, praworządność, służbę zdrowia, oświatę, płace i równość społeczną,
Opozycji sejmowej – pomysłów, zwartości szeregów i mocnej szczęki;
Osobom strzelającym sztuczne ognie i petardy – aby ten miły huk brzmiał im w uszach przez większą część roku;
Osobom wierzącym – więcej watykańskiego Franciszka, mniej toruńskiego Rydzyka i jego słodkich pierników;
Premierowi Morawieckiemu – aby okazał ludzką słabość i przestał mówić wyłącznie prawdę;
Prezesowi Kaczyńskiemu – szczudeł w upominku, z wysokości których dostrzeże drugą połowę Suwerena i przyczyny jego malkontenctwa;
Prezydentowi Dudzie – jeszcze większych bochenków chleba do całowania na dożynkach, udanych przemówień o żarówce oraz przejścia na dobrze zasłużoną emeryturę;
Prezydentowi Putinowi – udanych walk z niedźwiedziem, podniebnych lotów z łabędziami, wygranych meczów hokejowych w ocieplanej koszulce kuloodpornej oraz kolorowych snów ze zwycięskim Stalinem i przegranym Hitlerem.
Sędziom K. Pawłowicz i S. Piotrowiczowi – przegryzienia wszystkich łańcuchów i klamek w Trybunale Konstytucyjnym w dowód wierności Prezesowi i Jego Idei;
Sześćdziesięciu dwom procentom polskiego społeczeństwa – przeczytania jednej książki, a jeśli zdrowie im pozwoli to nawet dwóch;
Zwolennikom PiS – refleksji odnośnie osiągnięć i cnót miłościwie nam rządzących;
Sobie zaś – mniej przekleństw i polityki, więcej cierpliwości i szampana.
Anna, sekretarka dyrektora Kukuły, kończyła śniadanie, kiedy zadzwonił telefon. Dyrektor mówił w pośpiechu, jakby był ponaglany przez kogoś stojącego obok.
– Pani Anno! Proszę jak najszybciej przyjechać do biura. Musi mi pani pomóc. Mam ręce pełne roboty. Udzielam dziś wywiadu, muszę się przygotować. Przewiduję różne pytania.
– Dzisiaj przecież teatr nie pracuje! Mamy dzień wolny od pracy.
– Pracuje, nie pracuje, proszę przyjechać. Pilnie potrzebuję panią. Jest mi pani bardzo potrzebna.
Nie mogła odmówić, musiała przyjechać. Była zła, bo była już spakowana. Obiecała siostrze, że ją odwiedzi. Przeczuwała, że w pracy szykuje się coś niezwykłego, ponieważ dyrektor kilka razy używał słowa „muszę” lub „musimy”. Pomyślała, że będzie się czuć lepiej mając kogoś za ścianą. Ostatnio nie wyglądał dobrze. Chodził jak podminowany.
*****
Dyrektor Kukuła spodziewał się, że po transmisji wywiadu udzielonego niezależnej telewizji nastąpi burza medialna.
– Muszę być przygotowany na najgorsze – mruknął do siebie.
Kiedy Anna weszła do sekretariatu, wokół panowała cisza. Zdjęła ubranie i zapukała do drzwi gabinetu dyrektora, weszła do środka i zamieniła z nim kilka słów. Otrzymała instrukcje i wróciła do swego pokoju. Czekała na przyjście gościa. Nie martwiła się, że będzie się nudzić. Zawsze nosiła ze sobą książkę do czytania.
Wkrótce usłyszała podniesiony głos dyrektora. Rozmawiał z kimś. Nie mogła to być reporterka, bo nikt nie dzwonił do drzwi wejściowych. Anna pomyślała, że to ktoś z zarządu teatru, kto miał klucze do bocznych drzwi budynku.
*****
Dyrektor zaprosił reporterkę, aby usiadła na fotelu naprzeciw jego biurka. Była inaczej ubrana i jakby wyższa. Nie zastanawiał się nad tym. Czekał na pytania. Nie zaskoczyły go.
– Nad jakimi projektami pracujecie państwo teraz? Kto będzie zajmować się ich realizacją?
Dyrektor słuchał wpatrując się w maskę wiszącą na ścianie nad fotelem. Przez chwilę miał wrażenie, że fotel odsuwa się od niego w kierunku ściany. Skoncentrował się.
– Mamy przed sobą wyzwań co niemiara. Angażujemy się w życie społeczności lokalnej, ponieważ jesteśmy jej częścią. Uczestnictwo w jej życiu jest także źródłem naszej inspiracji. Mamy mnóstwo pracy, ale radzimy sobie. – Zapewnił dyrektor.
– Rozumiem, ale jakie macie państwo plany na najbliższe miesiące? Pański teatr jest już dobrze znany poza krajem. Czy planuje pan jakieś spektakle za granicą?
– Mamy taką sztukę na tapecie. Nasza społeczność jest trochę zaśniedziała, potrzebujemy ją rozkręcić. Negocjujemy też występy za granicą, liczymy na powodzenie.
– Kto się tym zajmuje?
Dyrektor popatrzył na kobietę z uwagą. Zastanawiał się, dlaczego o to pyta.
– Teo Dua, nasz plenipotent. On reprezentuje nas w kwestiach formalnych, prawnych i międzynarodowych. Ma pełnomocnictwo do podpisywania umów. To uczciwy i spolegliwy człowiek, niezwykle pracowity. Mogę go zbudzić o północy, od razu jest chętny wykonać zlecenia. Sprawdzam regularnie, czy utrzymuje się w kondycji. Potrzeba nam takich ludzi.
Dyrektor przerwał wyjaśnienia. Chwilę błądził wzrokiem po ścianie gabinetu, starając się wydobyć coś z pamięci lub sformułować myśl. Zatrzymał się na masce, która odwzajemniła jego spojrzenie nienaturalnym wytrzeszczem oczu wykonanych z opalizującej muszli. Podjął temat ze wzmożoną energią.
– W sprawach bieżących teatru decydujący głos ma administrator, Jeremi Smukły, powszechnie zwany adminem. To człowiek wysokich kwalifikacji, mam do niego pełne przekonanie. Sam nie mam dostatecznie dużo czasu, aby zająć się wszystkim. Moją rolą jest być inspiratorem, promotorem i animatorem tego, co się tutaj dzieje. Jak już wspomniałem, piszę także scenariusze i reżyseruję każdą sztukę. Admin natomiast ustala plany, koordynuje ich wykonanie, pilnuje spraw bieżących. Nie tylko teatralnych, gdyż jesteśmy forpocztą szeroko rozumianej kultury. Angażujemy się w różne projekty, współpracujemy z innymi organizacjami. W razie potrzeby Admin wygłasza też przemówienia, na przykład z okazji oddania do użytku pomnika, otwarcia izby pamięci, śmierci, a nawet awansu kogoś znaczącego, przypomina o ważnych wydarzeniach kulturalnych, zapowiada obchody i demonstracje. Ostatnio informował o klęskach żywiołowych, okropnym pożarze i powodzi. Jesteśmy rodzajem kroniki ważnych wydarzeń i kreatorem rzeczywistości, nowym rodzajem teatru, który nazywam obywatelskim.
Naszym najnowszym pomysłem jest przedstawienie dotyczące sprawności i sprawczości. W jego przygotowanie najbardziej zaangażował się Zbig Stanucha, nasz inscenizator. Pracownicy teatru nazywają go człowiekiem w kapturze. Sztuka, o której mówię, ma mocno wstrząsnąć widzem. Społeczeństwo mamy raczej statyczne, potrzebujemy je rozkręcić, zwiększyć w obywatelach wiarę w przyszłość, uelastycznić. Sztuka dotyczy niezwykle ważnego obszaru działań, w którym decydująca rola przypada sędziom, prokuratorom i zarządom więzień. Te trzy role integrujemy w jedną. Chcę, aby ludzie gotowi złamać prawo, widząc kogoś takiego, doznawali wstrząsu, poczuli dreszcz na plecach, ten rodzaj uczucia, jakie wywołuje w człowieku solidny kryminał czy dobry mecz bokserski. Chodzi o stworzenie nowej świadomość i moralności, które nazywam strumieniem natchnienia obywatelskiego. Stanucha to były wojskowy. Jest specjalistą od zaskoczenia, ładunków wybuchowych i eksplozji. Publiczność bardzo to lubi, ten dreszcz emocji, wstrząs, poczucie, że zaraz coś się zawali.
Dyrektor Kukuła ożywił się.
– Wyznam szczerze, chcę zrobić tę sztukę lepiej niż Franz Kafka ten swój “Proces”. Bohaterów dodatkowo uszlachetnimy i wzmocnimy, pokażemy ich co najmniej z dwóch stron: z jednej strony sędzia, z drugiej prokurator. Niektórzy mogą mieć jeszcze trzecią twarz, naczelnika więzienia, ewentualnie kata. To będzie mocny przekaz.
*******
Po zakończonym wywiadzie, dyrektor Kukuła poprosił sekretarkę do siebie. Zapytała go wówczas:
– Z kim pan rozmawiał, panie dyrektorze? Dzisiaj teatr jest nieczynny. Nikt do budynku nie wchodził. Główne wejście było zamknięte, klucz miałam cały czas przy sobie. Oprócz mnie i pana nikogo tu nie było.
Kukuła patrzył na nią uważnie jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Był zamyślony. Ubierał się powoli wpatrując się w maski na ścianie. Przyciągały jego uwagę. Potem poszukał wzrokiem swojej czarnej teczki, w której trzymał dokumenty. Jeszcze raz przyjrzał się sekretarce, podszedł do niej i ucałował jej dłoń na pożegnanie.
– Proszę nie zapomnieć zamknąć na wszystkie zamki drzwi wejściowe.
– Rozmawiał sam ze sobą? Dziwne. Wygląda na zmęczonego, ma cienie pod oczami – pomyślała Anna.
Sala teatralna przypominała gigantyczną patelnię zakończoną długim uchwytem w postaci korytarza znikającego w głębi budynku. Rozdzielone tylko zasłoną rozsuniętą na boki, widownia i scena były na tym samym poziomie. W wysokich, wąskich fotelach, przypominających krzesła, siedzieli aktorzy, przypominający ubiorem urzędników. Mężczyźni mieli na sobie dobrze skrojone garnitury, dobrane kolorystycznie koszule oraz krawaty lub muszki, kobiety zaś sukienki, przeważnie sięgające kolan, lub bluzki ze spódnicą lub spodniami. Nieliczne miały na sobie dwuczęściowy kostium. Dominowały poważne, ciemne i szare kolory.
W części scenicznej, długie rzędy foteli obrzeżały stoły ustawione w kształt podkowy.
Ich blaty, przykryte zieloną materią, zastawione były butelkami z zimnymi napojami, szklankami, kanapkami i zakąskami. Z boku, na mniejszym stoliku, stały dzbanki z gorącą kawą, herbatą oraz filiżanki i spodeczki.
Przy stołach trwał nieprzerwany ruch. Ludzie rozmawiali, wertowali jakieś dokumenty, pisali notatki, wymieniali się uwagami i dyskutowali, większość na siedząco, niektórzy na stojąco. Dwaj mężczyźni, pochyleni ku sobie, kłócili się podniesionym głosem.
Zanurzona w łagodnym cieniu widownia reprezentowała inny świat. Mimo, że była zapełniona, panowała w niej cisza. Siedzący w fotelach mężczyźni i kobiety przypominali manekiny. Ich usta były pozaklejane szeroką brązową taśmą. Znieruchomiali, patrzyli w kierunku sceny. Niektóre twarze były blade i wystraszone, inne wyrażały mieszankę uczuć: zagubienia, niepokoju, gniewu, nawet wściekłości.
– Dlaczego ci widzowie mają zakneblowane usta? Czy coś jest z nimi nie w porządku? – wyrzuciła z siebie reporterka.
– To są widzowie, którzy są równocześnie aktorami. W moim teatrze wszyscy są sobie równi, aktorzy i publiczność. Panuje tu pełna demokracja, aktor jest widzem, widz jest aktorem. Oni razem tworzą spektakl, grają sztukę. To, co pani widzi, to wielki eksperyment. Wszyscy aktorzy zgodzili się na niego. Gdyby się nie zgodzili, nie byłoby ich tutaj; każdy może stąd wyjść w dowolnej chwili. Ci zakneblowani to aktorzy nie zgadzający się z porządkiem ustalonym dla tej sztuki. Jej tytuł to „Poszukiwanie wspólnych korzeni”. Jako dyrektor nie mogę zaakceptować sprzeciwu aktorów, bo to oznaczałoby akceptację buntu, Gdybym na to pozwolił, zapanowałaby anarchia. Oni uparli się jednak, aby forsować swoje przekonania.
– Ale dlaczego kazał pan ich zakneblować? To szokujące.
– Muszę pani przypomnieć, że to jest teatr, a nie manifestacja publiczna. Ci ludzie mają grać określone role i podporządkować się moim poleceniom. Jest kilka przyczyn, dla których zakneblowano im usta. Niektórzy mówią za dużo lub niezupełnie to, co przewiduje scenariusz. Kiedy nadchodzi ich czas, zdejmujemy im plaster z ust na jedną minutę i pozwalamy wypowiedzieć się. Tyle mają czasu. To dostatecznie dużo, jeśli aktor zna swoją rolę. Ograniczony czas zmusza go do maksymalnej koncentracji. Uczymy w ten sposób publiczność, że każdy musi wiedzieć dokładnie, co ma powiedzieć i jak to uczynić w najkrótszym czasie. Bóg nie dał nam ust po to, abyśmy chlapali językiem. Dlatego aktorzy mają ograniczony czas wypowiedzi. To bardzo egzystencjalne, uczciwe podejście. Niektórzy z nich mówią od siebie, dlatego lepiej jest, aby w ogóle nie zabierali głosu. To jest tak beznadziejne, że sami nie byliby w stanie tego słuchać.
Dzięki kneblowi aktor uczy się uczestniczyć w wielkiej sztuce teatralnej, która jest niczym innym jak szkołą życia. Uczy się słuchać, a nie tylko mówić. Chyba zgodzi się pani ze mną, że to słuszne podejście? – Zapytał dyrektor Kukuła, zwracając głowę w kierunku reporterki.
Iza poczuła się nieswojo. Zlękła się, że dowie się jeszcze czegoś, co ją całkiem zdezorientuje. Eksperyment dyrektora Kukuły przekraczał ramy jej rozumienia teatru. Było to jak pokazywanie nieboszczyka w celu zniechęcania ludzi do przedwczesnego umierania. Sztuka zawierała w sobie ładunek jakiejś bolesnej abstrakcji, której nie była w stanie pojąć. Niespokojnie szukała w głowie właściwego określenia.
Nie mam dziś nic więcej do zaoferowania jak dwa australijskie wiersze. Sam bardzo je lubię, mam dobre wspomnienia.
Temat pierwszego to pelikany. Żyje ich w Australii bardzo dużo, są wszędzie, gdzie jest trochę więcej słodkiej wody. Zasięg ich skrzydeł jest imponujący; sięga nawet 3,4 m. Jak podają fachowe źródła, kości tych ptaków są niezwykle lekkie, szkielet stanowi około 10% wagi ciała. Stado pelikanów może przekroczyć nawet tysiąc sztuk.
Nad Jeziorem Alberta
Jezioro wiatr omiata, spóźniony i chłodny, dzień chmurny, deszczowy, wydarzeń niegodny. Ptaki o tym nie wiedzą, łączą się w gromady i na przekór pogodzie odbywają parady.
Czy widziałeś kiedyś pelikanów sznury, jak spływają w jezioro spod nawisu chmury na białoczarnych skrzydłach rozwartych jak żagle, co nie drgną, nawet, gdy wiatr uderzy je nagle?
Żeglują nad jeziorem powietrzne okręty, wielki dziób odchylony, przód zgrabnie wygięty, przypominając z oddali węzłowate sznury przesuwane w przestworzu prawami natury.
Kiedy wiatr je unosi tuż, tuż nad falami, bryzgi wody muskają białymi brzuchami. Myślisz, wdzięk bezgłośny szybuje w bezruchu; to oczy chłoną piękno nie angażując słuchu.
Nadrzeczna mgła
W okolicach Adelajdy (gdzie mieszkałem), mgła jest rzadkością. Gęstą mgłę zdarzyło mi się widzieć tylko raz w ciągu kilkunastu lat, na równinie w pobliżu rzeki Murray. Dzień był niezwykle spokojny, bez wiatru. To wtedy napisałem ten wiersz.
Mgła błękitnoszara rozwleka nastroje, mota je w lepkości rozmazane zwoje, dumny wiatr klei do nagiej skóry drzewa; milczy, w liściach nie szemrze, nie śpiewa.
Mglistość drobiny światła przyciąga i chłonie, przesącza powoli poprzez lepkie dłonie i rozmiękłe na krzewy zwilgotniałe kładzie równo, nie w słońca kontrastów nieładzie.
Rośliny milczą w pejzaż mgły wtopione, kwiat oczy przymyka smutkiem podkrążone. W pustkowiu ciszy zwilgły ptak zakwili, jedyna kropla dźwięku w nostalgicznej chwili.
Dwa wiersze, wraz z najserdeczniejszymi życzeniami zdrowia, radości, miłości i szczęścia dla moich Czytelników i ich Rodzin z okazji Świąt Bożego Narodzenia, Michael Tequila
Boże Narodzenie 2004, Rzeka Medellin w Medellin, Kolumbia
Ku Chrystusowi
Pola wybiegły prosto w słońce i rozsypały w kolorów plamy; zrzucam z piersi płomieni kagańce, powstaję nagi, zbuntowany.
W zadumie kwiatów obmywam ręce, w ziemię wsiąkają płatków rany, promień nadziei składam w podzięce, idę ku Tobie, oczekiwany.
Stoisz na wzgórzu, dłoni stygmaty, szary len kształty bólu powiela, lecz Twoich oczu jasne bławaty niosą wino i radość wesela.
Ciepły dotyk łagodnej ręki leczy, wyzwala od ziemskiej udręki. Przestrzeń i cisza stają się zbawieniem, modlę się oczami, zadumą, milczeniem.
Michael Tequila. Z tomu “Klęczy cisza niezmącona”, wyd. 2, 2019
Nie szukaj Boga 2019 12 24
Nie szukaj Boga, on jest wszędzie, w Matki Teresy miłosiernym czynie i w spadających wód obłędzie, to, co jest wielkie, nie przeminie.
Patrzę w jasność, jak o chłodnym świcie różanych kwiatów zapachy mnoży i skrzące krople rozwiązuje skrycie; milczę, mnie tylko godzi się ukorzyć.
Oczy zogromniałe w lazurowe niebo błądzą po wzgórzach, gdzie lśni zamyślenie, owad-czarodziej sieć misterną przędzie; nie szukaj Boga, on jest wszędzie.
Michael Tequila. Z niepublikowanego zbioru “Oniemiałość”.
Rano jadę tramwajem. Lubię jeździć tramwajem, bo mam wtedy czas dla siebie. Nikt do mnie nic nie mówi, ani ja nie odzywam się do nikogo.
W tramwaju pracuję, obserwując ludzi. Zachowuję się automatycznie; nikt na mnie nie zwraca uwagi, ponieważ wszyscy są już półautomatami; poruszają się jak ludzie, zachowują się jak automaty. W tramwaju mechaniczność moich ruchów i zachowania mniej rzuca się w oczy. Wyglądam bardziej ludzko, człowiekopodobnie, choć jest we mnie coraz mniej człowieczeństwa, indywidualności. Takie nastały czasy. Myślę o tym, co mnie łączy z innymi ludźmi i równocześnie co mnie odróżnia od nich. Tkwi w tym niełatwa do określenia złożoność.
Jestem pracownikiem Portalu Pies Gończy Słowa Mówionego. Moim zadaniem jest śledzenie przejawów słowa mówionego. Jest go coraz mniej na świecie, z racji szybkiego upowszechniania się normy zachowań SPOD czyli Słowo Pisane, Obraz i Dźwięk. Chodzi o słowo pisane na smartfonie i podobnych urządzeniach. Ma ono znikomy związek ze słowem mówionym; widoczny jest on tylko wtedy, kiedy piszący na smartfonie porusza ustami i wydaje z siebie coś na podobieństwo głosu. Albo kiedy czytający słowo napisane na smartfonie porusza ustami z tym samym efektem.
Obserwuję współpasażerów. Wyglądają jednakowo. Ta sama poza, to samo wpatrzenie się w ekran smartfonu, czasem tabletu, podobne przekrzywienie głowy, pochylenie pleców, ten sam zastygły wzrok. Ślęcząc nad smartfonami, ludzie przebierają palcami, najczęściej kciukami obydwu dłoni. Siedzący obok mnie tęgawy mężczyzna w okularach o grubości i wyglądzie szkła pancernego utrzymuje twarz w odległości pięciu centymetrów od ekranu smartfonu. Widzę, że uczestniczy w jakiejś grze video.
– To człowiek niewidomy – myślę. – Ślepy – poprawiam się, uznając, że taki stopień niewidzenia to już ślepota. Właściwie to jestem pewien. – Ślepy automat – tak mi się to niezręcznie kojarzy. Chwilę później nachodzi mnie skojarzenie z kurami: „Ślepy jak kura ze szczęśliwie znalezionym ziarnem”. Biję sobie brawo, ale tylko w myśli, aby nie zakłócać atmosfery milczenia.
Odrywam się od tłuściocha, jego niepełnosprawności oraz skojarzenia z kurami, i ponownie ogarniam wzrokiem pasażerów. Nie wszyscy, ale większość, jest pogrążona w smartfonach. Ci, którzy nie mają telefonu lub tabletu przed sobą, mają wzrok wbity w przestrzeń. Siedzą nieruchomo jak mumie. To ostra obserwacja, ale chyba trafna. Nie ma nawet do kogo zagadać. Myślę, że żyją już w przyszłości, podobnie jak ja, choć ciałem tkwią jeszcze w teraźniejszości.
Na żadnej twarzy nie znać zamyślenia albo zadumy. Nie widzę, żeby ktoś czytał książkę, nad czymś się zastanawiał, patrzył na innych pasażerów lub choćby miał przytomny a nie zamglony wzrok; żeby wykazywał chęć nawiązania jakiegoś znaczącego kontaktu z bliźnim, zapytania o coś istotnego, porozmawiania o czymś więcej niż sprawy codzienne. Mam poczucie, że wysycha w nas człowieczeństwo; wrażliwość, zdolność znaczącej obserwacji, głębsze zainteresowanie otaczającym nas światem.
W ciągu dnia, kiedy jestem poza tramwajem i innymi środkami lokomocji, moich tradycyjnych miejsc pracy dla Platformy Psa Gończego Słowa Mówionego, biegam i obserwuję świat w ruchu. Dzięki temu widzę, jak wiele osób porusza się, po ulicach i miejscach odosobnionych, na własnych nogach lub na kółkach, z wózkami dziecięcymi lub bez, we wszystkich kierunkach. Ze wzrokiem wbitym w przestrzeń lub w przegub, gdzie mają zegarek lub krokomierz, ze słuchawkami na uszach, zachowują się jak półautomaty i automaty ludzkie, tym razem ruchome, ale również w jakiś sposób zagubione.
– To smutne – myślę sobie, choć nie jestem w innej sytuacji niż oni. Mogę powiedzieć, że bieganie wywołuje we mnie nostalgię.
Wieczorem zamyślam się na temat czytania. Przypomina mi się wywiad.
– Czy pan coś czytał Olgi T, ostatniej noblistki? – pada pytanie w kierunku ministra kultury i sztuki. Nazwisko w pytaniu pozostaje w ukryciu, aby zmusić słuchacza do wysiłku.
Ten myśli długo, bo to ważny człowiek i ma tysiące spraw na głowie, w końcu marszczy czoło. Właściwie to czoło samo mu się marszczy jakby niezależnie od niego. Widać, że jest mu ciężko.
– Tak – odpowiada. – Pamiętam jedną jej książkę, była bardzo gruba. Przeczytałem przednią i tylną okładkę. To było męczące.
– Olga T napisała kilkadziesiąt książek – wyjaśnia dziennikarz. Może czyni to niepotrzebnie, bo wie o tym nawet wielu niepiśmiennych, rzecz można by powiedzieć bez znaczenia w tym kontekście. Ale dziennikarz to dziennikarz. Ma prawo błądzić.
– No proszę. Nie wiedziałem. Po co ludzie tyle piszą? – Wybucha minister.
Mam mu za złe, że jest to minister kultury, a wybucha. Kultura to kultura.
– Przecież pisanie książek musi być strasznie męczące – kontynuuje minister. I tak to nikomu nic nie pomoże. O Boże! Nie pomoże! – Minister wpada w rutynę, powtarza rymujące się słowa. – Ja rymuję! – wykrzykuje radośnie. – Czy to nie wspaniałe?
Samoadoracja ministra zniechęca mnie do niego i do władzy, którą reprezentuje. Myślę o sobie i o znaczeniu Olgi T. W konfrontacji z samotnością i zagubieniem pomaga mi ona w życiu. Pisze i mówi o tym, o czym sam często myślę. To mnie ociepla wewnętrznie, dodaje otuchy. Czuję się wtedy mniej automatem.
Dziś niewiele z siebie wykrzesałem. Nic nie napisałem, nic nie stworzyłem. Przeczytałem tylko duży fragment książki „Nie ma” autorstwa Mariusza Szczygła. Polecam.
W poczuciu winy przedstawiam dwa wiersze z mojego tomiku „Klęczy cisza niezmącona”. Pozdrawiam.
Michael T.
Obraz z górami Grampians
Za powiek zamkniętych gęstą zasłoną słońca Australii wspomnieniami płoną, ożywają równiny, przemawiają drzewa, słyszę i czuję, jak magpie śpiewa.
W ściany zamknięty żyję po kryjomu, wybiegam z chłodu ciasnoty domu, przestrzeni szukam, wolności bez granic, światła i ciszy….
Wszystko to na nic, bo ja tu jestem. Lotem gołębia myśl w pejzaż daleki rączą duszę wprzęga, ręce unoszę i z serca krzyczę … i znów przeżywam przestrzeń i ciszę.
Sopot, 3 października 1997
Odwieczne przemienienie
Słońce po dnia obchodzie zstępuje z zenitu, ocean oczy razi pękami ogników i tonie ogniste koło rzucając promienie: majestatyczne, odwieczne, wieczorne przemienienie.
Kiedy jasność w sen cichy powoli zapada i w chmur ciepłej pierzynie kryje się mew gromada, woda tak dziwnie szemrze. Czy to senne marzenie? To ocean rozmawia z Bogiem, to ciche rozmodlenie.
Na początku zdało mi się (jak każdy zdrowy człowiek miewam przywidzenia), że historia, którą zaczynam, powinna nosić tytuł „Księga dżungli”, gdyż jest ona bogata w sceny życia na obszarze, gdzie splątany gąszcz ludzkich ambicji, uczuć i myśli zmaga się z pustynią bezmyślności, obojętności i ignorancji. Nie obowiązują tu żadne reguły, oprócz instynktu walki, ucieczki i przyczajenia, gdzie zabijanie i zjadanie świeżo upolowanej zdobyczy jest równie naturalne jak wśród dzikich zwierząt. Przedmiotem moich zainteresowań jest człowiek, szczególny gatunek zwierzęcia, wyłoniony drogą ewolucji, istota bardziej bezwzględna niż zwierzę. Człowiek (nie powtarzajcie tego nikomu), w odróżnieniu od zwierzęcia traktuje swoją ofiarę jak wroga lub przeszkodę do celu i potrafi przed jej unicestwieniem obdzierać ją ze skóry, posypując solą, aby pokazać kto tu naprawdę rządzi. Innym jego wymiarem, obcym zwierzętom, jest szaleństwo, perwersja i głupota prowadzące do niezrozumiałych, niekiedy dziwacznych zachowań.
W Teatrze Abstrakcji chcę zawrzeć wszystko, czego doświadczam sam jak i bohaterowie mojej twórczości na jawie i w marzeniach sennych, w fantazjach i urojeniach. Próbowałem tego podejścia wcześniej, ale bez większego powodzenia. Mam nadzieję, że tym razem uderzyłem we właściwą nutę i wydobędę z utworu dreszcz podniet, na jakie wszyscy zasługujemy, przede wszystkim zaś Czytelnicy. Mieści się tu tak wiele wątków, że sam nie wiem, czy nie urosną one do czegoś większego lub nie przerosną moich możliwości. Dlatego proszę Cię, Czytelniku, módl się równie szczerze jak ja, aby wystarczyło mi wyobraźni oraz energii, by doprowadzić to dzieło do końca.
Na pożegnanie powtórzę wcześniejsze ostrzeżenie: oglądając najbardziej bulwersujące sceny oczami swej niewinnej wyobraźni, strzeż się wściekłego psa własnych myśli, gotowego zaatakować cię w najbardziej nieoczekiwanym momencie, aby pogryźć rękę, która go karmi.
Odc. 1: Zobaczyć Teatr Abstrakcji
Do stolicy przyjechałem na kilka dni, aby odetchnąć atmosferą wielkiego miasta, zwiedzić Teatr Abstrakcji i obejrzeć którąś z aktualnie wystawianych sztuk. Nie nastawiałem się na żadne konkretne widowisko, chciałem po prostu zobaczyć coś z bieżącego repertuaru, bo dawno już nie byłem w teatrze, a w Teatrze Abstrakcji w ogóle. Wszystko w nim było dla mnie nowe i atrakcyjne.
Zamieszkałem na dziesiątym piętrze czterdziestopiętrowego hotelu Funda, położonego naprzeciwko Teatru Abstrakcji, celu mojej pielgrzymki. Nazwy hotelu nie byłem całkiem pewny, ponieważ ostatnio kilkakrotnie zmieniał on właściciela i nazwę.
Z balkonu apartamentu rozciągał się panoramiczny widok nie tylko na miasto, ale i na okolicę. Mówiono mi, że przy dobrej pogodzie można zobaczyć góry odległe o kilkadziesiąt kilometrów od stolicy. Miałem wrażenie, że znajduję się w Abu Dhabi. Był wieczór. Wokół widziałem wielkie wieżowce a za nimi czarną przestrzeń przypominającą otwartą pustynię. Spojrzałem w dół. Mój wzrok przykuły kolorowe litery neonu Teatr Abstrakcji w zmieniającym się strumieniu barw: granat przechodził w płomienistą czerwień, przecinaną pasami czerni i bieli, powracającymi znowu do intensywnego granatu. Wyglądało to jak zaproszenie do piekła.
W ciągu kilku lat Teatr Abstrakcji stał się jednym z najbardziej znanych miejsc w kraju, a nawet na kontynencie, promieniującym oryginalnością swojej kultury. Słyszałem, jak ktoś mówił w przejściu do sali odpraw, kiedy wylądowaliśmy na lotnisku:
– Teatr Abstrakcji spokojnym widzom odbiera sen, a swoim wrogom otwiera rzeźnicki nóż w kieszeni.
Atmosfera panująca wokół teatru intrygowała mnie od dłuższego czasu. Przyjechałem, aby poznać bliżej jego program i zagłębić się nastrój, jakim opromieniał kraj i zagranicę. Był czymś nieporównywalnie ważniejszym niż jakikolwiek inny teatr. Miał w sobie tajemniczą moc.
– To miejsce, skąd promieniuje nowa kultura, wykluwa się nowa władza nad umysłami ludzkimi. – Tak to określał folder turystyczny otrzymany w recepcji hotelu.
Najczęściej zdarza się to rano. Nagle ogarnia mnie smutek i marnieję. Idę na przykład szeroką aleją Galerii Handlowej Św. Nepomucena, patrona Bóg wie czego, i czuję, że coś jest ze mną nie tak. Odnoszę wrażenie, że klatka piersiowa mi się zapada, wdycham mniej powietrza, kurczę się. W oknie wystawowym widzę wyraźnie, że jestem mniejszy. Wchodzę do sklepu z ubraniami, pożyczam miarę krawiecką i mierzę się. Tak, to ewi. Sam fakt, że używam skrótu „ewi” zamiast „ewidentne” tylko potwierdza, że coś się we mnie psuje, zapada i kurczy. Proszę ekspedienta o pomoc, znowu się mierzę, tym razem wzrost. Mam metr sześćdziesiąt pięć, mój regularny wzrost to metr osiemdziesiąt.
Wiem to doskonale, bo kiedyś na lotnisku w Moskwie oficer paszportowy kazał mi stanąć przy ścianie, gdzie była miara. Długo mi się przyglądał, po czym odwrócił oczy w kierunku paszportu, odczytał tam mój wzrost i znowu patrzył na mnie. Stałem w niespokojnym oczekiwaniu, jaki zapadnie wyrok. Miałem szczęście, wzrost okazał się prawidłowy, ani centymetra więcej, ani mniej.
Niepewny wychodzę ze sklepu na korytarz galerii. Widzę, z naprzeciwka idzie w moim kierunku kobieta, niemłoda już, raczej brzydka i niekształtna. W miarę zbliżania się, pięknieje, staje się pełniejsza, promienieje urodą. Przecieram oczy ze zdumienia; fakt pozostaje faktem.
Dostrzegam szczegóły. Piersi wielkości małych zielonych melonów, tych brazylijskich, od rumby i samby; te lubię najbardziej. Usta ma koloru malin, dojrzałych na słońcu, jędrnych, nic tylko zachwycać się, całować lub jeść. Oczy ma jak migdały; czuję zapach kwitnącego drzewka migdałowego, słodki i zniewalający. Słyszę nawet, jakby w pobliżu brzęczała pszczoła zbierająca nektar. No i biodra kobiety, najprawdziwsza gruszka klapsa, dół obfitszy, zwężający się ku górze, kształty, że paluszki lizać. Myślę, że najlepiej to chyba te marki Lajkonik, dobrze wypieczone. Moja rodzina je lubi. W strumieniu przeżyć zapominam nawet czyje paluszki należałoby lizać, jej czy moje, tak jestem oszołomiony.
Patrzę na siebie ponownie, widzę to wyraźnie, rosnę, mam już ponad metr siedemdziesiąt; nawet nie mierzę, aby sprawdzić. Powiększam się na całym ciele, nie będę wyszczególniać. I tak wiesz o co chodzi, przecież też masz ciało i wrażliwość, a jeśli nie, to żałuj. Ważne jest, aby było młode, jędrne, gotowe dawać i brać miłość, namiętnie i bez zastanowienia.
Zjawiskowa piękna Helena już mnie minęła. Żałuję, że to się dokonało, że już nie mam jej w oczach, nie czuję jej zapachu, ale co robić, taki los, prawo przemijania piękna, nic na to nie poradzę.
Idę dalej. Znowu zaczynam się kurczyć, jestem niższy i węższy, ubranie wisi na mnie jak na strachu na wróble, czuję drżenie chudnących łydek. Zapadam się w sobie.
– To bardzo źle – myślę ze smutkiem. Ale nie załamuję się, bo oto, z naprzeciwka zbliża się inna kobieta. Na pierwszy rzut oka widać, że jest niezwykła, istnie niebiańskie kształty, może nawet piękniejsza od poprzedniej. Pieję z zachwytu. Głupio mi, bo słyszę głos koguta. Pocieszam się, nie jest to nadzwyczajne pocieszenie, że przynajmniej nie jest to głos kapłona. Rosnę i mężnieję, widzę: klata-sześciopak, bicepsy jak góry, łeb jak młot parowy. Czuję w sobie parę, dynamit, ogień, chciałbym komuś przywalić, tak mnie to rozpiera.
Mówię sobie:
– Uspokój się, chłopie, bo eksplodujesz z nadmiaru energii.
I tak jest przez cały dzień. W samotności schnę i marnieję ale na widok kobiety, pięknej kobiety, rosnę. To ciekawe ćwiczenie. Kurczenie się i ekspansja, malenie i wzrastanie, brzuch flaczeje, brzuch napina się. To moja codzienna gimnastyka. Dzięki niej utrzymuję się w doskonałej kondycji plus oczywiście zadowolenie. Żyję. I to jak! Każdemu z was tego życzę.
Mówię to ja, Alberto Cinci, obserwator życia, adorator kobiet i miłośnik galerii handlowych.
Mój kolega szkolny, Józek Microsoft, mieszkaniec miasteczka Windows Dziesięć, wielki miłośnik dzikich zwierząt, napisał do mnie list. Był on tak krótki i pełen znaczących szczegółów, że zacytuję go w całości.
„Musisz wiedzieć, że żyrafy to najwyższe ze zwierząt lądowych. Są roślinożerne i żyją na wolności do dwudziestu pięciu lat. Obecnie jest ich najwięcej w Czerwonej Księdze Gatunków Narażonych na Wyginięcie. Dzięki półmetrowemu językowi z łatwością skubią liście z najwyższych drzew. Te smukłe zwierzęta mają bardzo długie języki”
Koniec cytatu.
Z listu zapamiętałem najbardziej przekaz o języku, jego znaczeniu dla ssaka, który musi się przecież odżywiać. To wspomnienie rozbudziło mnie nad ranem niczym kubeł zimnej wody, jaki zwykł fundować pewien kochający ojciec swemu synowi zmożonemu snem narkotycznym. Wstałem. Za oknem darły się koty. Była godzina czwarta czterdzieści pięć. Pokazał mi ją budzik dźwięcznie uderzając wskazówkami o metalową obudowę.
Nie mając nic lepszego do roboty udałem się do łazienki. W cichości kabiny prysznicowej, blatu z głębokim zlewem, spłuczki bielszej niż śnieg oraz nieco ciemniejszej deski klozetowej przyjrzałem się mojemu językowi. Wyglądał niespecjalnie; czerwony i ubożuchny jak koszula ściągnięta z nieboszczyka po dwóch miesiącach zmagania się z wiecznością.
Poczułem do siebie odrazę. Zacząłem nienawidzić własne ciało; nie całe, ale jednak. To było dziwne. Ja, istota intelektualna i wrażliwa, reprezentowana przez lotny umysł i wezbrane uczuciami serce, znienawidziłem moją fizyczność, przede wszystkim bebechy i warstwę tłuszczu na brzuchu, i to wszystko, co sobą reprezentują.
Aby lepiej zrozumieć nowe uczucie, rozebrałem się do naga i przyjrzałem się sobie dokładnie przed lustrem. Zobaczyłem obraz nędzy i rozpaczy.
To wzmocniło moją determinację doprowadzenia nienawiści do końca. Przyniosłem z biurka i rozłożyłem na blacie umywalki zdjęcia najbardziej wrednych przywódców politycznych, angielskich, polskich, rosyjskich, amerykańskich i północnokoreańskich, tych wszystkich zboczeńców i wyuzdańców, rozchełstanych Borysów, krzykliwych Nigelów Faragów, wychudłych Mateuszów, przedwcześnie postarzałych Jarosławów, tłustych Donaldów i zdziwaczałych Ding Dongów. Patrzyłem na ich pryszczate twarze w kontekście własnego znienawidzonego organizmu.
W miarę przyglądania się, czułem się coraz lepiej. Uczucie nienawiści, w odróżnieniu od tego co piszą naukowcy i inni niedorobieni członkowie społeczeństwa, dobrze mi zrobiło. Poszwendałem się jeszcze trochę po łazience, aby docenić szlachetny charakter tej klatki więziennej z prysznicem i toaletą bez okien, i uspokojony wróciłem do łóżka.
Jeśli miałem jeszcze sny, to z pewnością były one kolorowe, ponieważ rano obudziłem się śpiewny niby opity chmielem skowronek; moja głowa spoczywała na poduszce wysłanej tęczą promieni. Myślałem, że to tęcza LGBT, ale nie, to była tęcza promieni słonecznych filtrowanych przez firanki w oknach sypialni.
Była to moja najbardziej udana noc. Nie powiem, że całego życia, bo wszystko jest jeszcze przede mną.
Pozdrawiam serdecznie życząc wszystkiego. Więcej życzyć nie jestem w stanie.
Sefardi spróbował rozjaśnić swoje problemy w rozmowie z Wiktorem. Liczył na niego. Znał go od dzieciństwa i miał do niego zaufanie. Mieszkali w sąsiedztwie, razem bawili się, grali w piłkę, chodzili do kina i nad rzekę, do lasu na grzyby i jagody. Byli serdecznymi przyjaciółmi. Wiktor był młodszy od Sefardiego, ale rozumieli się doskonale. Przez kilka lat pracował w policji kryminalnej; wyniósł z tej pracy nietypowe nawyki. Stał się pasjonatem dociekania prawdy, zwłaszcza jeśli w zdarzeniach czy historii, jaką się zajmował, była dwuznaczność lub zagmatwanie. Lubił zagadki i tajemnice. Był dobrym obserwatorem, umiejącym wyłuskać ziarno prawdy z kilograma pozorów, oddzielić rzeczy istotne od nieistotnych.
Zaprosił Wiktora do siebie. Po wypiciu kawy wzmocnionej odrobiną brandy, wyłuszczył swoje niepokoje związane z dziwacznymi snami.
Wypowiedź Wiktora zaskoczyła Sefardiego.
– Ludzie jako gatunek to istoty niedorozwinięte mimo wysokiego poziomu indywidualnej inteligencji. Są mądrzejsi od małp, a równocześnie od nich głupsi. Albo, nie obrażając nikogo, bardziej prymitywni. Małpa nawet we śnie nie robi niczego, co nie ma natychmiastowej i znaczącej wartości.
Opinia wydała mu się czymś na wyrost, dziwacznym uogólnieniem tematu snów. Nie zraził się tym, wiedział, że przyjaciel ma dziwne sposoby dochodzenia do sedna sprawy.
Wywód trwał dłużej.
– Nadążasz za mną? – zapytał Wiktor po jakimś czasie.
Sefardi uznał to za niemiłą formę prowadzenia konwersacji. Kiedy przytaknął, że rozumie, Wiktor kontynuował.
– Księgowa musi szukać dwóch złotych, które nie zgadzają jej się w podsumowaniu kolumn i rzędów liczb. Robi to przez pół godziny, w końcu znajduje błąd. To działanie jest bez sensu, bo koszt jej pracy to osiemdziesiąt złotych dla firmy, a wartość błędu to tylko dwa złote. Która małpa, niby głupsze od nas zwierzę, usiłowałaby coś takiego zrobić?
– Zwykła czy człekokształtna? – spytał Sefardi rozdrażniony dziwacznym porównaniem. Wiktor popatrzył na niego niewidzącym wzrokiem i zignorował pytanie.
Rozmowa nie kleiła im się. Sefardi nie dostrzegł w niej oczekiwanej pomocy, choćby nawet częściowo użytecznej sugestii, domniemania czy wskazówki. Zdecydował się przejąć inicjatywę. Podszedł do białej tablicy stojącej na sztaludze w rogu gabinetu i napisał dużymi literami „Moje dziwaczne sny pojawiają się jako odpowiedź na” a następnie wypunktował: „Jakąś ważną własną potrzebę, uświadomioną lub nie”. Ta teza najbardziej trzyma się kupy – dodał bez większego przekonania, po czym dopisał drugą sugestię „Cudzą potrzebę, którą mój umysł stara się zaspokoić przez sen”, dodając tytułem wyjaśnienia:
– To może mieć miejsce na przykład wtedy, kiedy ktoś ważny dla mnie ma problem, a ja chciałbym pomóc mu znajdując we śnie rozwiązanie. W tej sytuacji jego potrzeba staje się moją potrzebą.
Myślał jeszcze o innych opcjach, że ktoś manipuluje nim z zewnątrz, stosując hipnozę, że może cierpi na zaburzenia świadomości, w końcu, że ktoś ćwiczy na nim zaawansowaną technikę programowania ludzi, prowadząc niezrozumiały dla niego eksperyment. Nie podzielił się tymi myślami z Wiktorem; uznał to za niepotrzebne.
– Nie będę robić z siebie idioty – to milczące podsumowanie zakończyło jego wahania.
Spotkanie z Wiktorem nie przyniosło rozwiązania ani choćby podpowiedzi, w jakim iść kierunku. Sefardi postanowił zapisywać i analizować wszystkie swoje sny w oczekiwaniu, że w końcu znajdzie jakiś znak, odkryje jakąś prawidłowość, które mu wyjaśnią, co się z nim dzieje.
Myśl o tym, że ktoś odwiedzał Irenę pod nieobecność jej męża, prześladowała Sefardiego. Był świadomy, że to, co powiedział w obecności jej męża, było kłamstwem od początku do końca, ponieważ kobieta, która otworzyła drzwi mężczyźnie, to nie była Irena.
– Dlaczego ja to zrobiłem? – Kiedy zadał sobie to pytanie po raz kolejny, zstąpiło na niego objawienie.
Podświadomie chciał jej rozwodu. Marzył, aby się rozwiodła, ponieważ jej pragnął. Zawsze mu się podobała; kiedykolwiek ją widział, żądza ogarniała jego duszę i paliła ciało.
Rozwód Ireny nastąpił po kilku miesiącach. Kiedy były mąż wyprowadził się z mieszkania, Sefardi dwa razy rozmawiał z nią. Rozmowy wydały mu się dziwne; mało interesujące, bez polotu, nie to, czego oczekiwał. Namiętne, skrywane uczucie do Ireny wyparowało, sam nie wiedział kiedy i jak. Nie czynił sobie z tego powodu wyrzutów, ani z powodu doprowadzenia do rozpadu jej małżeństwa; uznał, że kompletnie nie pasują do siebie.
*****
Po incydencie z rozwodem, Sefardi prowadził życie, które jemu samemu wydawało się coraz dziwniejsze. Mimo sprawności fizycznej, zdarzały mu się częściej chwile niepohamowanej senności. Prowadząc samochód, zasypiał nagle na środku drogi w największym nawet ruchu, kiedy uwaga jest najbardziej napięta. Na szczęście były to mikro sny, trwające kilka sekund, po których budził się w nagłym przerażeniu. Raz nieomal utonął w basenie kąpielowym; z trudem utrzymał głowę nad powierzchnią, płynąc do drabinki wyjściowej. Innym razem wjechał na betonowy słup podtrzymujący strop w podziemnym garażu.
Mimo jawnych niedomagań z trudem zdecydował się, aby udać się do lekarza. Poddał się wielu badaniom, nie przyniosły one jednak nic konkretnego. Mogło być wiele przyczyn jego problemów. Żadna z nich nie tłumaczyła przekonująco sytuacji.
Myślał wtedy, że organizm ludzki jest tworem najbardziej skomplikowanym na ziemi. Swoimi myślami i przypuszczeniami nie dzielił się z nikim. Wiedział, jaka będzie reakcja. Będą go dopingować i dawać rady.
– Napij się mocnej kawy!
– Weź się uczciwie do roboty, to ci przejdzie!
– Nie marudź! Myślisz tylko o sobie. Nie ty jeden masz problemy.
Były to zachęty najczęściej przyjazne, rzadko kiedy uszczypliwe, w sumie jednak głupie i bez polotu, bo większość proponowanych rozwiązań już wcześniej sprawdził.
Co go trapiło najbardziej, to poczucie, jakby ktoś nim manipulował, jakby jego sen nie należał do niego, był czymś obcym w jego głowie, szalejąc tam niby rozbrykany źrebak, który nie wie, co ze sobą zrobić. Będąc człowiekiem raczej zamkniętym, otwierał się tylko wtedy, kiedy napotkał kogoś intrygującego, kto mniej mówił, a więcej słuchał zadając mu od czasu do czasu jakieś niebanalne pytanie. To go uruchamiało.
Po nieudanych wizytach i badaniach zleconych przez specjalistów, sam zaczął dociekać, co mu dolega, notować fakty, analizować, dochodzić do wniosków. Po kilku tygodniach zauważył, że – mniej więcej od trzydziestego roku życia – jego senność pozostała taka sama, ale zmienił się przebieg i treść jego snów. Stały się dziksze, zaskakujące, bardziej intensywne, nieprzewidywalne. To była jego pierwsza obserwacja. Druga była taka, zjawiła się nieco później, że sny powtarzają się, jakby się zapętliły w pewnym wzorze.
W nocy, leżąc na łóżku w mojej sypialni, naszedł mnie sen. Nie byłoby w tym nic ciekawego, gdybym w trakcie tego snu nie śnił innego, w którym byłem lordem mieszkającym w wielkim pałacu, z komnatami każda wielkości całego mojego mieszkania, i pozłacanym Rolls-Royce’m „Golden Arrow” w garażu. Zawsze chciałem mieć taką limuzynę, podobno nigdy się nie psuje i jest w niej barek z alkoholami i kubełkiem lodu, a na przednim siedzeniu lokaj w liberii. Kiedy jechałem moim luksusowym Rolls Royce’m śniło mi się, że zwiedzam British Museum, stanowiącym konstrukcję pojemniejszą przestrzennie niż niejedna piramida egipska, gdzie niegdyś – znaczy się w muzeum, nie w piramidzie – kolonizatorzy brytyjscy trzymali w beczce z solą nienaruszone szczątki Aborygena australijskiego.
Ten fakt, jak najbardziej prawdziwy, uprzytomnił mi, że tkwię w piramidzie snów, w której każdy kolejny sen jest wewnątrz poprzedniego. Parter piramidy stanowi moje mieszkanie, pierwsze piętro pałac lordowski z Rolls Royce’m, a drugie British Museum ze swoimi niesamowitymi eksponatami. I cała ta konstrukcja spoczywa sobie w krainie senności równie pewnie jak kubek z zimną kawą na moim biurku.
W tym krytycznym momencie zdałem sobie sprawę, jak niezwykle skomplikowanym tworem jest rozespany człowiek; wydało mi się to tak bzdurne, że zdecydowałem się wrócić do rzeczywistości. Uczyniłem to, ale nie od razu, bo złamałbym logikę snu, co nie miało sensu, bo łamanie wywołuje hałas. Ostrzegłem siebie:
– Uważaj, chłopie! Sen to sen, logika to logika, a hałas to hałas, strasznie nieprzyjemny zwłaszcza nocą.
Tak więc wszystko odbyło się jak trzeba. Najpierw wybudziłem się ze snu w British Museum, przeszedłem do snu w pędzącym do Londynu pozłacanym Rolls Royce’m, który zawsze był moim marzeniem, a następnie do pałacu o wielkich salach i niewyobrażalnie wielkich oknach, a stamtąd do snu w moim własnym łóżku.
Każdego roku publikuję kilka wierszy odpowiadających nastrojowi tego wyjątkowego dnia. O ile narodziny człowieka wydają się logiczne, jasne i proste, o tyle śmierć jest totalną zagadką, podobnie jak Bóg, kosmos, czas czy nieskończoność.
Dzisiaj dwa wiersze z mojego niepublikowanego zbioru „Modlitwy do Anioła”
Cmentarz nadziei
Nagrobek przybrany w betonowe szaty, na nim dłutem wyryte nazwiska, urodził się… zmarł… ale gdzie daty? Każda rubryka pusta, szara, czysta.
Niektórzy za życia już po tamtej stronie, a ja marzenia uparcie wciąż gonię. Nie dam się zepchnąć pod strojne marmury, wybiorę wolność spopielałej chmury.
Hindus nad Gangesem płomieniem się wzbiję, lekkością zachwycę i blaskiem opiję, nie zgodzę się oddać do wiecznej kasacji, wrócę w łańcuchu reinkarnacji.
Mnie myśl ociężała przy ziemi nie trzyma wierzę w mądrość Stwórcy, dobroci olbrzyma, nie zniżę czoła do cmentarnej jaźni; ulotnością żyć będę w boskiej wyobraźni.
Zwierzyniec, 20 lipca 1997
W snach przyjdzie
Bezdrożami chodzi ten, co mnoży kwiaty, wolność hoduje, z oczu zdejmuje kraty. On czas zatrzyma, łez rozmrozi krople, da przemówić drzewom, co szumią wyniośle.
Kiedy już cię spotka, obejmie serdecznie, brodaty, stęskniony, bo sam żyje wiecznie, oczy ma poważne, rozumne, śmiejąc spyta, czy widziałeś, jak ptak budzi słońce.
Nie planuj na próżno, by wymawiać słowa, Jemu niepotrzebna pusta, ludzka mowa, On cię bez prośby obdarzy wytchnieniem. Ciesz się: oczy rozumne niosą zapomnienie.
Gdynia, 8 stycznia 2000
Śmierć jest dla mnie czymś nieskończenie absurdalnym, ponieważ całe ludzkie życie, ten ciąg starań, trosk, przeżyć, radości i cierpienia, nade wszystko miłości kończy bezsensem, zanikiem świadomości, zapomnieniem wszystkiego, zerwaniem wszystkich więzi. Na jej usprawiedliwienie można powiedzieć chyba tylko to, że jest aktem ostatecznej sprawiedliwości, zrównując wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, dorobek, pozycję społeczną, stan zdrowia, wiedzę czy poglądy. Nie darmo przeszłe cywilizacje wyniosły ją do rangi boskiej. Oto przykłady:
Anubis – mitologia egipska, później zastąpiony przez Ozyrysa
Przebudziłem się w roku 2040, w dniu 15 maja, w momencie, kiedy ktoś powiedział głośno „Z ręką w nocniku”. Jak się okazało, było to hasło. Ktoś sobie takie wymyślił. Nie mam nic przeciwko niemu. Jest dobre jak każde inne. Może tylko mało oryginalne, nawet głupawe. Ważne, że działa.
Wyjaśniła mi to wszystko na biało ubrana kobieta, nie wiem czy pielęgniarka czy lekarka, która zjawiła się w pokoju zaraz po moim przebudzeniu. Powiedziała, co miała powiedzieć, coś tam sprawdziła na ekranie urządzenia widocznego na stoliku znajdującym się po prawej stronie pod oknem i wyszła. Po chwili wróciła i znowu stanęła przy stoliku. Nie ma chyba chęci rozmawiać ze mną. Widziałem to po jej twarzy, ani starej, ani młodej, trudnej do określenia wiekowo. Nie wszystko jest dla mnie zrozumiałe, w dodatku szumi mi w głowie.
Dlaczego się przebudziłem, nie wiem. Właściwie niewiele wiem o sobie, muszę sobie wszystko przypomnieć lub się nauczyć. Albo zostałem pozbawiony pamięci, albo ją utraciłem w nieznanych okolicznościach. Pamiętam tylko datę mego urodzenia: rok 2018.
Jestem z pokolenia śmieciowego. Tak nazwano pierwszą generację ludzi XXI wieku, która pierwsza podniosła wielki krzyk o to, że tworzywa sztuczne zabijają życie na ziemi. Każdy mieszkaniec planety produkował wtedy ponad sto kilogramów odpadów plastikowych rocznie. Było to dziedzictwo, jakie zostawiły nam poprzednie pokolenia.
Pokój, w którym leżę wyciągnięty na czymś w rodzaju wąskiej leżanki, jest duży i jasny. Jest mi wygodnie. Opuszczam lewą rękę i poruszam nią; czuję się trochę niepewnie, jakby nie była moja. Opuszczam prawą rękę, poruszam palcami, rozprostowując je i zaciskając, w końcu podnoszę rękę do góry. To wywołuje reakcję; tylna część leżanki, ta, na której spoczywają moja głowa i plecy, powoli unosi się do góry. Po chwili jestem już w pozycji półsiedzącej. Jest mi wygodnie; mam wrażenie, że leżanka automatycznie dostosowuje się do kształtów i położenia mojego ciała.
Przez okno mojego pokoju, rozciągające się prawie od podłogi do sufitu, widzę ulicę i przylegający do niej skwer otwarty w głębi na morze, a na jego krawędzi, zaraz od strony ulicy, długi rząd błyszczących pojemników. Domyślam się, że są to pojemniki na śmieci. Zaintrygowały mnie. Długo im się przyglądam oceniając ich kształt, kolor, wielkość i połysk. Są ustawione w jednym rzędzie, tak mi się wydaje, w jakimś, trudnym do określenia, artystycznym ładzie-nieładzie. Chciałbym obejrzeć je z bliska. Nawet dotknąć. Rozglądam się po sali niepewny, co to za miejsce, jaki tu obowiązuje porządek, czy wolno mi chodzić czy nie i czy mogę wyjść na zewnątrz.
Decyduję się zejść z leżanki i opuścić pokój, aby obejrzeć pojemniki. Czuję się trochę niepewnie, ale wszystko idzie mi składnie. Mam wrażenie, jakby moim ciałem sterował jakiś mechanizm równowagi, korygujący chwiejność członków ciała. Stojąc, oceniam sytuację. W pokoju oprócz mnie jest tylko jedna osoba, ta ni to pielęgniarka, ni lekarka. Jest odwrócona do mnie tyłem, przy stoliku, który po bliższym przyjrzeniu się, przypomina mi biurko z płaskim blatem, bez szuflad, i chyba coś ogląda lub pisze. Mam wrażenie, że jest jej obojętne, co dzieje się na sali.
Myślę, że nie reaguje dlatego, że nie musi, że i bez jej uwagi jestem obserwowany. Patrzę w rogi sali i widzę tam miniaturowe kamery. Teraz jestem już pewny, że mój najmniejszy ruch jest rejestrowany i analizowany. Spoglądam w lewo, spodziewam się tam drzwi. Są tam rzeczywiście. Różowawe, podobnie jak ściany sali, bardzo naturalny kolor. Podoba mi się. Nabieram przekonania, że wszystko wokół mnie jest dostosowane do moich potrzeb i oczekiwań.
Noc. W nocy chodzę po domu i myślę czasem tylko wpadając na ścianę lub drzwi. Robię to podświadomie, aby wrócić do rozpoczętej wcześniej myśl, która mi ucieka.
Blog. Nie piszę już o sprawach politycznych, bo idą w dobrym kierunku. Konkretnie, w kierunku Ziemi Obiecanej. Jeśli to proroctwo się nie spełni, to chyba tylko dlatego, że nie jesteśmy narodem wybranym.
Zakupy. Zawsze kupuję więcej niż trzeba. Kupiłem śliwki węgierki, moje ulubione. Lubię Orbana, ale jeszcze bardziej lubię ich śliwki. Autor książki o Węgrzech określił Orbana krótko: To cynik, który eksploatuje państwo w celach nabicia sobie i przyjaciołom kabzy.
Kultura: Wczoraj byłem na prezentacji podróży po Sycylii oraz kuchni sycylijskiej. Potem pół godziny słuchałem pani harfiarki z Poznania.
– Jestem harfiarką, nie harfistką – przedstawiła się. Nie gram zawodowo w orkiestrze.
Kultura spowalnia chamienie, stanowiące dziś ważny trend społeczny. Łatwej staczać się w dół, niż iść do góry, choć niektórym z nas wydaje się, że jest odwrotnie. Życie jest dla mnie tajemnicą.
Poezja. Skoro nie proza życia, to może poezja? Przedstawiam dwa kolejne wiersze ze zbioru „Klęczy cisza niezmącona”. Po lajkach widzę, że poezja jest dobrze odbierana.
Na zdjęciu: Valley of Tasman River na Tasmanii. Zwiedzałem Tasmanię. Niesamowite, przemawiające do serca pustkowia.
Leśne przywidzenia
W półcieniu pagórka niby stara dama skryła się jeziora zapieczona plama. Płachty szarej soli i rdzawego piasku krzewy uwięziły w pustynnym potrzasku.
W ukwieconym gąszczu kształt ukrzyżowany dziwnie przypomina Chrystusowe rany. W zdrewniałej szarości nie widać rozpaczy, w kwietnym raju zasnął – los mu tak naznaczył.
Z jednego korzenia kilka pni wyrasta, każdy gładki i czysty – brązowość trawiasta. Obok sąsiad samotny, brodaty i stary płatami korę zrzuca – smutek jasnoszary.
Australia, Freemantle, 31 października 1996
Do czego wracam
Do czego wracam? Myśli wytrychami drzwi zatrzaśnięte wyważam nocami, wspomnień jasnych oczu, pustej plaży szukam, do serc zamkniętych nadaremnie pukam.
I tylko czasem radość promienna zabłyśnie złotem, krótkością brzemienna, w pamięć się wryło namiętności lato, serce sprzedało zimnych wspomnień katom.
Z ust zniknął zapach leśnego miodu skórę pokryły drobne krople chłodu, uśmiech zniewolony gubi się i lęka; złą kartę rozdała opatrzności ręka.
Postanowiłem napisać dziś coś tak rozrzewniającego, że popłaczecie się ze wzruszenia. Chodzi o zwycięstwo wyborcze Partii Powszechnego Dobrobytu. Z tej okazji Wielki Mistrz zwany też Klasykiem wygłosił przemówienie. Nie było długie, ale bardzo obiecujące. Wspomniał, że nie wszyscy jeszcze wierzą w Partię. Postanowiłem, że kiedy już uwierzą, osobiście zainicjuję Kult Wielkiego Mistrza.
Późną nocą ogłoszono wstępny wyrok wyborczy. Wysłuchałem go z uwagą, po czym wyszedłem na deszcz, aby go sobie przemyśleć i nacieszyć się nim w ciszy. Chodziłem boso po ulicy, a po powrocie posypałem sobie głowę popiołem. Dobrze mi to zrobiło. Uczciłem w ten sposób zwycięstwo Wielkiego Mistrza, ukochanego przywódcy milionów.
To on zorganizował i opłacił wesele przedwyborcze. Na jego czas cudownie rozmnożył pieniądze, nakarmił miliony a potem zwielokrotnił głosy. Tak silnie nawiązywało to do Biblii, że wyszukałem biskupa, aby mu podziękować całując w pierścień.
Okazało się, że był bezręki; wobec czego pocałowałem go z wdzięczności gdzie indziej za to, że on i jego koledzy po komży pomogli w zwycięstwie Wielkiemu Mistrzowi i PPD otwierając także i mnie drogę do raju.
W nocy rozpłakałem się serdecznie. Były to łzy gorące i z taką zawartością słodyczy, że dla równowagi wypiłem kielich goryczy i powziąłem postanowienie w ogóle już nie myśleć. Dla pewności zapytałem sumienie:
– Po co miałbym myśleć skoro jest ktoś większy i mądrzejszy, co myśli za mnie i za miliony?
Zapytane przyznało mi rację, po czym zamilkło.
– Szkoda słów – dodało po chwili.
Zrozumiałem to jako potwierdzenie mojego rozumowania. Żal mi było tylko, że od razu nie zapisałem się do tych milionów, które głosowały na Partię Powszechnego Dobrobytu. Porzuciłem ten niewczesny żal, kiedy znajomy zwycięzca wyborczy poinformował mnie, że jest możliwe, że w niedalekiej przyszłości zapisy będą już obowiązkowe i on mi w tym pomoże przedstawiając moją kandydaturę gdzie trzeba.
– Zadba o ciebie nasz niezrównany Mistrz Ceremonii Prawnych, który określa, co jest dopuszczalne, a co nie, kiedy ma to nastąpić, oraz kiedy sprawa trafia do prokuratury a kiedy na śmietnik.
Kolejne dwa wiersze z niepublikowanego zbioru “Oniemiałość”.
Białe motyle
Nie pamiętam, kiedy i gdzie pisałem ten wiersz. Mogę się tylko domyślać, że było to na Kamiennej Górze w Gdyni, przy ulicy Korzeniowskiego, gdzie mieszkałem przez kilka lat. Wiersz pisałem oczywiście zimą. Dziś Kamienna Góra jest jedną z najlepszych dzielnic Gdyni; wspaniale miejsce, z uroczym, mało uczęszczanym parkiem na samym szczycie wzgórza dominującego nad portem. W czasie II Wojny Światowej, niedaleko mego domu, chyba nawet tuż obok, właśnie przy ulicy Korzeniowskiego (zwanej wówczas Prinz Eugenstrasse) znajdowała się placówka gdańskiego oddziału Gestapo, miejsce kaźni.
Zamieć przybyła, dostojna i cicha, ulicami chodzi, welonami oddycha, z mroźnych ust białe wzlatują motyle, fruwają rozbawione, prawią krotochwile.
Do świateł się garną istot miliardy, w czapy ubierają prawdy i nieprawdy gwarne ulice, dachy i zielone świerki, czasem promień odzieją w niewinne iskierki.
W polu zając zdumiony staje w sztywny słupek, spokojem bieli zachwyca filozof i głupek, widząc jak ulotne i kruche istnienia żyją bez niepokoju, wściekłości, łaknienia.
Bóg uczłowieczony
To wiersz bardzo filozoficzny, a zarazem bardzo prawdziwy, oddający naturę człowieczeństwa, które nie zna granic. Wiersz powstał co najmniej kilkanaście lat temu; życie ciągle aktualizuje prawdziwość zawartego w nim przesłania. Nie uważam się za moralistę, ani pesymistę, tym niemniej jestem głęboko przekonany, że oprócz najwyższego dobra, jakie człowiek nosi w sobie, nosi w sobie także największe zło. Nie ma takiej podłości, której człowiek nie dokonałby, ani takich granic szaleństwa, których nie przekroczyłby. Przypomnijmy sobie Pol Pota, Stalina, Hitlera, Envera Hodżę i innych satrapów, nie licząc tysięcy mniej znanych okrutników, którzy przewinęli się przez historię. To smutne proroctwo. Wolałbym, aby się nie spełniło.
Prostotę życia chce zgmatwać w węzeł chciwiec, co z bratem się kojarzy, on chce inaczej, dalej, prędzej, władza bez granic mu się marzy.
Boga odsunął, sam chce być Bogiem w wieczny sobowtór powielony, żywy swój obraz widzi za progiem, sam sklonowany, chce rodzić klony.
Chemicznym snem zmorzył motyla, rozsypał kropki wiotkich skrzydeł. Kto teraz wdzięki będzie rozpylać, esów floresów uczyć prawideł?
Dziś wiersze z niepublikowanego zbioru „Oniemiałość”, wybrane bez namysłu, dwa prawie kolejne utwory.
Pierwszy jest trudny do określenia, to gra wyobraźni o istnieniu i nieistnieniu, czyli o tym, co znamy tylko w części pierwszej, ulotnej, przemijającej, i drugiej, o której nikt nie ma najmniejszego pojęcia. Czysta refleksja.
Alegorie
Z czyśćca niepokojów dusze wyjrzą płowe, oniemiałość czynom odejmie znaczeń mowę, w królestwie pięknej Wenus i chmurnego Marsa Idea na tron zasiądzie. Wszystko inne to farsa.
Kiedy już dojdziesz, gdzie każdy dojść musi i ciężar zmyślony na przejrzystość zmienisz, ręce cię zaświerzbią i anioł podkusi, byś bezwstydnie dotknął poezji płomieni.
Wiersz „Bałkany” pisałem w czasie, kiedy na terenie dawnej Jugosławii panowała wojna dwóch religii, dwóch nienawiści. Historia określiła ją później jako najkrwawsze wydarzenia wojenne na terenie Europy od zakończenia II Wojny Światowej.
Bałkany
Ziemia spalona, zszarpana darnia, szczątki ciał w siebie chciwie zgarnia, tysiące szczątków, bo niespokojna nie spocznie, jak długo trwa wojna.
A inne nacje, gdzie luksus syty, z wojny ściągają haracz obfity śląc okrucieństwa broni i sprzętu; nie ich obejmą fale zamętu.
Wszystko jest polityką. Po wygranej naszej drużyny narodowej w siatkówkę z Egiptem i Australią zrobiłem inwentaryzację polityki radości i smutków. Pominąłem poprzednie partie rządzące, ponieważ od kilku lat są już w grobie, i skoncentrowałem się na partii rządzącej PiS (+ Koalicja), bo do kogo mam kierować prośby o lepsze jutro, jak nie do niej, Najmiłościwszej Carycy, panującej nam miłościwie od ponad czterech lat, aby Bóg dał jej zdrowie większe niż balon wypełniony gorącym powietrzem.
Nie upieram się, która opcja polityczna była czy jest lepsza, PO czy PiS. PiS ma swoje zasługi, niewątpliwe 500 + i przywrócenie (zdrowego?) zainteresowania historią, przeszłością, tradycją czy patriotyzmem. Porównywanie dwóch partii ma sens naprawdę wtedy, kiedy weźmie się pod uwagę skalę i intensywność zjawisk pozytywnych i negatywnych związanych z każdą z nich. Moja inwentaryzacja pokazuje, jeśli nie skalę zjawisk, to przynajmniej zwykłą, nieuporządkowaną listę. Nie jest to oczywiście kompletna lista.
Kieruję ją w pierwszym rzędzie do moich znajomych, przyjaciół oraz rodziny, Miłośników Innego Nieba niż Moje. Zanim przedstawię listę, błagam Was, wybaczcie mi mój zbuntowany umysł, moją upadłość w niepewność, co dobre, a co złe, moje zagubienie, polegające na zadawaniu sobie i innym pytań, czy białe jest to, co wydaje się czarne, czy też czarne jest to, co wydaje się białe albo czy diabeł to anioł, a anioł to diabeł.
Poniżej inwentaryzacja. Niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem ten, kto jest bez winy. Mnie rzucanie weszło już w krew. Kiedy świeci słońce, coś mnie opętuje, wychodzę na dwór i rzucam pytania. Inni rzucają żony, kochanki, ziarno kurom, przekleństwa, a ja pytania. Taki już jestem, swawolny, sam nie wiem dlaczego. Chyba coś rozchwiało się we mnie na widok tego, co w innych zawiązało się w twardy węzeł wiary w nadzwyczajność partii rządzącej już przez kilka lat
Sami oceńcie, co Was cieszy, a co smuci. Potem głosujcie jak chcecie.
Państwowe stadniny koni. Gdzie są te krociowe zyski po zmianie dyrektorów? Może są to straty?
Setki tysięcy drzew wyciętych w Puszczy Białowieskiej wbrew protestom ekologów oraz licznych instytucji i gremiów naukowych, polskich i zagranicznych. Dlaczego to dalszą egzekucję chronionej prawem Puszczy zakazała nam Unia Europejska?
Kwota wolna od podatku? Gdzie ona jest?
Jeden milion aut elektrycznych? Od kiedy? Czy jest już chociaż jakiś plan lub początkowa inwestycja?
Gdzie jest wrak samolotu ze Smoleńska, najpierw żądany od PO, a potem obiecywany przez PiS?
Skrócenie wieku emerytalnego. Wszystkie kraje wydłużają wiek emerytalny. Pokażcie mi taki, który (oprócz Polski) skrócił wiek emerytalny. Czy my jesteśmy mądrzejsi od innych narodów?
Gdzie jest sto tysięcy mieszkań dla ludzi bez większych dochodów?
Zasiłki dla niepełnosprawnych? Jak znaczące są te zasiłki?
Zniesienie zasad korpusu cywilnego w administracji państwowej. Teraz na wysokie stanowiska powołuje się ludzi bez konkursu czyli z mianowania partii rządzącej. To dobrze czy źle?
Przejęcie Trybunału Konstytucyjnego i wymiana przewodniczącego (profesora prawa) na (przewodniczącą) magistra prawa, z którą chętnie spotyka się teraz prywatnie prezes Jarosław Kaczyński. Obecny Trybunał rozpatruje teraz mniej spraw niż poprzedni. To dobrze czy źle?
Głosowanie ex-premier Szydło w UE o nieprzedłużanie kadencji Przewodniczącego Rady Europejskiej Donalda Tuska przeciwko 27 krajom Unii Europejskiej. Premier PiS głosuje przeciwko przedstawicielowi własnego kraju!? To ona także wyprowadziła flagę Unii Europejskiej ze swojego gabinetu. Czy można się dziwić, że pani Szydło dwukrotnie została odrzucona jako kandydatka na nie najwyższe przecież stanowisko komisarza UE?
Niezapłacone faktury Jarosława Kaczyńskiego (Spółka Srebrna). Dlaczego Birgfellner był przesłuchiwany przez prokuraturę/sąd już kilka razy, a pan Prezes ani razu? Czy to dobrze czy źle?
Hejty przeciwko sędziom prowadzone przez grupę trolli Wiceministra Piebiaka w Ministerstwie Sprawiedliwości. Gdzie jest śledztwo w tej sprawie? Minister Ziobro, który Piebiaka mianował na to stanowisko, kompletnie nie wiedział co robi jego zastępca?
Ponad 4 mld zł strat poniesionych przez Kasy Skoki i pokrytych przez państwo z naszych podatków. To cztery razy więcej niż straty poniesione przez klientów Amber Gold. Gdzie jest śledztwo w sprawie Skoków?
Działki Morawieckiego. PiS zadeklarował, że majątek współmałżonka będzie również objęty obowiązkiem publicznej deklaracji dochodowej. Gdzie jest obiecana ustawa dotycząca poszerzonych deklaracji dochodów polityków?
Air Kuchciński. Dlaczego marszałek Kuchciński zrezygnował z funkcji skoro nie uczynił nic niezgodnego z prawem czy dobrymi obyczajami? Gdzie jest śledztwo w tej sprawie?
Temat kamienicy prezesa NIK Mariana Banasia, byłego Wiceministra Finansów, który wynajmuje kamienicę po żenująco niskiej cenie mafii, która prowadzi tam dom publiczny „na godziny”. Gdzie jest śledztwo w tej sprawie?
Prezydent Duda organizuje obchody święta państwowego dla uczczenia Brygady Świętokrzyskiej, jedynej polskiej formacji wojskowej z II WŚ która otwarcie kolaborowała z Niemcami i mordowała Żydów. To dobrze czy źle, że tak bardzo wyróżnia tę brygadę?
Korzystanie z trolli i hejtów przez Andrzeja Dudę w okresie ostatniej prezydenckiej kampanii wyborczej. Prezydent Duda nie skierował sprawy do sądu, że jest to pomówienie. Startując z poziomu poparcia około 8 procent pan Duda wygrywa z prezydentem Komorowskim, który cieszył się poparciem na poziomie ponad 65 procent. Czy był to cud czy coś absolutnie zwykłego?
Katastrofa smoleńska. Gdzie jest ostateczny raport Komisji Antoniego Macierewicza? Gdzie są dowody zbrodni uzyskane (w wyniku ekshumacji ofiar katastrofy) wbrew woli szeregu rodzin ofiar?
Premie, które „słusznie należały się” członkom rządu premier Szydło. Ilu z nich zwróciło te premie? Dlaczego miały one trafić na konto Caritas, a nie do kasy państwowej, skąd pieniądze wzięto?
Mamy bardzo niski poziom inwestycji w polskiej gospodarce (dużo poniżej średniej UE). Czy wiesz, że gospodarkę napędzają: wysoka konsumpcja, wysoki eksport, wysokie inwestycje. Czy przeznaczenie wielkich pieniędzy na konsumpcję (wszystkie programy plus „dobrej zmiany”) przez rząd PiS jest rzeczywiście tak wielkim dobrodziejstwem dla społeczeństwa? A co będzie za rok, dwa lub trzy? Stanowiska pracy same się stworzą a gospodarka sama się unowocześni?
Dziś jest ostatni dzień debaty przedwyborczej. Cytuję informację prasową:
„Zagłosujmy we właściwy sposób, za demokracją” – zaapelowała wczoraj noblistka Olga Tokarczuk do Polaków. To oznacza, że prawica będzie miała z nią jeszcze większy kłopot. Radość premiera Morawieckiego i wicepremiera Gliński z przyznania pisarce najważniejszej literackiej nagrody nie powinna nas zmylić.
Instytut Książki uznał, że tłumaczenia jej książek nie zasługują na dofinansowanie.
Radni PiS w Wałbrzychu wyszli z sali, kiedy odbierała tytuł „Zasłużonej dla miasta Wałbrzycha”.
Prawicowcy w jej ukochanej Nowej Rudzie grozili, że spalą jej dom, po tym, jak powiedziała kilka słów gorzkiej prawdy o Polsce i Polakach.
Olgi Tokarczuk nie da się zagłuszyć. Od lat jest aktywną uczestniczką debaty społeczno-politycznej i nagroda Nobla tego nie zmieni. Na szczęście dla nas i dla demokracji”.
Cenię i popieram Olgę Tokarczuk jako pisarkę i obywatelkę!.
PS. To takie miłe ze strony PiS, instytucji kierowanych przez PiS, radnych PiS oraz prawicy utożsamiającej się z PiS, że nie zgadzają się dofinansować tłumaczenia jej książek, nie popierają przyznania jej tytułu „Zasłużonej dla miasta Wałbrzycha” oraz grożą spaleniem jej domu za to, że pisze i mówi o tym, że Polacy nie tylko pomagali Żydom w czasie II Wojny Światowej, ale także ich prześladowali a nawet mordowali. Tak, jakby nie było to prawdą.
My, Polacy, wszyscy jak jeden mąż jesteśmy ideałami.
Recenzuję powieść, jaka wpadła mi w ręce jakiś czas temu, nie tak długi, aby zapomnieć jej treść. Jest to powieść obyczajowo-kryminalna „Niezapłacone faktury Pana K”.
Fabuła z pozoru zaczyna się prosto. Nikomu nieznany Austriak, niejaki Birgkellner, sąsiad zza miedzy wpływowego Prezesa K, żąda od niego zapłaty faktury za gwoździe i papę do przykrycia dachu biurowca spółki Srebrnozłota. Birgkellner zeznawał już kilka razy w sądzie i w prokuraturze i jest już sprawą zmęczony. Prezes K milczy rzeczowo i konsekwentnie, można by powiedzieć, że nawet tajemniczo. Jest w tym milczeniu duma i pasja, która rozpala czytelnika do czerwoności, co dalej. Prezes nie pozywa Austriaka do sądu za składanie fałszywych zeznań, co mogłoby rozwinąć się w ważny wątek powieści. W swym postępowaniu jest nonszalancki, chodzi elegancko ubrany, patrzy w górę i pogwizduje. Pytany odpowiada na luzie tak wielkim, że aż ciarki chodzą po plecach. Paruje z niego duma.
– Nie muszę składać zeznań w prokuraturze, bo i po co? Ostatecznie to moja prokuratura, nie jego. Stoję o niebo wyżej w hierarchii społecznej niż jakiś tam adwokacina. Jego słowa to takie austriackie gadanie, że rozpacz człowieka ogarnia.
Zakończenie tej historii jest niezwykłe, nie mogę jednak go podać, abyście zainteresowali się powieścią, zapoznali się z nią i przemyśleli jej przesłanie. Zacytuję jeszcze tylko słowa wieszcza: „Co wolno wojewodzie to nie tobie taki i owaki” oraz porzekadło: „Wszyscy są równi, ale niektórzy mają szersze plecy, a na nich plecak ze złotą buławą i ambicją władzy”. Uważny czytelnik mógłby pomyśleć, że do tego tekstu można dodać jeszcze słowa „Oraz wpływy w małym palcu, na który można nawinąć, co się chce”.
Oczywiście myślenie nie jest obowiązkowe, podobnie jak bezstronność, obiektywność czy uczciwość. Co do mnie, to w mojej zapalczywości recenzenckiej celowo przeginam pałę,
aby uświadomić sobie i czytelnikom, że świat jest inny, niż sobie to wyobraziliśmy jakiś czas temu.
Wszyscy szczycą się patriotyzmem, postanowiłem i ja pokazać się z tej strony. Najlepiej zrobię, kiedy zaagituję do sumień i nóg, abyście w dniu wyborów poszli i dokonali wyboru. Nie chodzi tylko o głosowanie, ale o postawienie krzyżyka we właściwym miejscu.
Dla umilenia Państwu oczekiwania na ten moment opracowałem kilka recenzji nowych książek, głównie powieści kryminalnych, obyczajowych i sensacyjnych, niekiedy z ładunkiem fantasy. Ich tematem są afery. Jak wyjaśnił mi znany łopatolog, afera to po francusku „affaire”. Jest to wyraz rodzaju żeńskiego i znaczy po prostu „sprawa”. Sam łopatolog nie czyta takich powieści, uważa je za marnotrawstwo czasu. Niektórzy ludzie je czytają i dobrze im to robi, inni mówią, że ich to męczy, bo narusza ich dobre samopoczucie. Nie wiem dlaczego, bo to przecież fikcja. Czasem tłumaczą mi:
– Przykro jest mi czytać coś niedobrego o bohaterach, których pokochałem. Prawda ma dla mnie mniejszą wartość niż miłość.
Albo:
– Nie lubię wyborów moralnych. Przyzwyczaiłem się do czegoś i jest mi z tym dobrze. Nie lubię zmieniać obiektu mojej miłości.
Zastanawiam się, czy mają rację. Może tak, może nie. Czy ja wiem?
Oto pierwsza recenzja:
„Hejt w Ministerstwie Uczciwości” to powieść kryminalna. Jej bohaterami jest oddział trolli zwalczających występnych sędziów, pragnących zrujnować kraj wydając wyroki, których nikt nie potrzebuje, bo w kraju panuje spokój i dobrobyt. Trolle piszą na nich donosy, kopią ich w opinię, krótko mówiąc, robią im koło pióra. W terenie pracuje dla nich tajna agentka “Śliczna Ezzi”, która ostatecznie ujawnia aferę. Kiedy tajemnica wychodzi na jaw, padają pytania. Minister Uczciwości nic o oddziale nie wie, choć jej szefem jest jego zastępca. Pytany jak to się stało, że w pokoju obok pracują od kilku lat pełną parą trolle, a on o tym nic nie wie, wyjaśnia:
– Słyszałem uderzenia w klawiaturę, ale myślałem, że to szumi woda w sedesie za ścianą.
– Kiedy pan złoży dymisję? – Pytają go.
– Teraz nie mogę, bo mam jeszcze kredyt do spłacenia za rower. Musimy zresztą najpierw przeprowadzić śledztwo, a to jest niemożliwe, bo nie mogę śledzić się sam. Prawo mi na to nie pozwala. Nic w tej sprawie nie zrobimy, dopóki nie zmienimy prawa.
Rzecznik rządu wyjaśnia sprawę bardzo rzeczowo:
– Nie ma się o co kłócić, bo trolle są, były i będą, i nic na to nie poradzimy. Pracujemy nad nową trutką na nie, ale to sprawa przyszłości.
Powieść ma niezwykłe zakończenie. Klucze tajemnicy trzyma Namiestnik Kukuła, główny bohater powieści, który dysponuje niezwykłą siłą perswazji. Zakończenia nie mogę jednak ujawnić, aby nie pozbawiać Czytelnika radości czytania i odgadywania, jak powieść się zakończy, kto ma rację, a kto nie ma, i kto pociąga za sznurek. Gwoli jasności dodam, że w powieści typu „affaire” sznurek odgrywa bardzo ważną rolę.
Moja ocena powieści to 9 gwiazdek, czyli prawie arcydzieło.
Piszę skąpo, bo czas nagli. Za chwilę jadę na rehab. Potrzebuję się wyluzować, choć to tylko trzy zabiegi, aby mi także w plecach, a nie tylko w sercu grało. Zauważam, że używam skrótów. To znak czasów; myśleć i mówić krótko i zwięźle. Dobrze, jeśli w dodatku niegłupio.
Na rehabie w zastępstwie pieszczot otrzymuję masaż i różne prądy. Leżę na luzie i konwersuję. Słucham otaczających mnie ludzi. Zewsząd dochodzą głosy. To jakaś wada genetyczna, że wszyscy coś mają do powiedzenia. Czasem mówią głupoty. A ja nic. Jak ta skała leżę lub siedzę nieruchomo. Od czasu do czasu tylko warknę ostrzeżenie w rodzaju:
– Nie ze mną takie sztuczki, Bruner! – to zawołanie jeszcze z PRL-u, ale wciąż skuteczne.
Rehab oferuje mi coś w rodzaju pieszczoty miłosnej, jedwabiście delikatnej, zastępczej oczywiście. Pieszczoty należą się każdemu. Kiedy jesteś oseskiem, to pieszczą cię do znudzenia, w miarę dojrzewania, choć potrzeby rosną, podaż pieszczot maleje. Takie są prawa rynku. Co do demokracji, to wolność nie znaczy równość. Chyba pierwszy wyłożył to Georg Simmel na początku dwudziestego wieku. Zilustruję to z grubsza przykładem. Tam gdzie jest wolność, niektórzy ludzie, bardziej przedsiębiorczy, energiczni, pomysłowi czy bardziej oszczędni wybiją się, staną się bogaci, zajmą wysokie stanowiska, zdobędą władzę. Kiedy to już się stanie, przestają być równi wobec tych, którzy pozostali na tym samym szczeblu drabiny społecznej.
Idę z parkingu do gabinetu zabiegowego. Mija mnie limuzyna, długi, czarny Cadillac z zaciemnionymi szybami.
Boki samochodu zdobią postacie mrocznych aniołów. Limuzyna jedzie powoli, dostojnie, zwalnia na nierównościach. A ja nic! Jakby to mnie nie dotyczyło, jakbym nie był ciekaw, kto jest w środku, czy ten ktoś stoi, siedzi czy leży, dokąd go wiozą i po co. Mówię sobie:
– Spoko! Czy ja jestem nienormalny, żeby brać sobie do serca taki widok i zadawać pytania, kto, gdzie, kiedy?
Nie pozostaję jednak całkiem obojętny. Intel pracuje. Znaczy się intelekt. Tak sobie spekuluję, że to jednak wygodnie jechać takim wypasionym Cadillakiem, bo można nawet na leżąco, czyli superwygodnie. Po głowie snują mi się myśli i marzenia:
– W takim pojeździe jedzie się o niebo wygodniej niż nawet na najbardziej eleganckiej kuszetce w pociągu ekspresowym, który z konieczności łomocze na złączach szyn nie mówiąc o żelaznych mostach. Cadillac z pewnością ma super resorowanie. To czysty luksus. Nie miałem szczęścia jechać takim cudem techniki, ale domyślam się, jak to bosko, bo wyobraźni mi nie brakuje. W dodatku człowiek wieziony takim samochodem, nawet bez zasług, bo kto wie kogo wiozą, otrzymuje wyrazy uznania. Widzę jak dwaj idący chodnikiem mężczyźni zdejmują czapki z głów i pochylają głowy.
– Pełen szacun – myślę. – Każdy chciałby znaleźć się w takiej sytuacji.
Moją myśl w tym momencie zaprząta nie limuzyna, ale szacunek, który należy się każdemu człowiekowi. Czarna limuzyna także, choćby raz na dziesięć lat, ale to niemożliwe. Nie każdy ma tyle pieniędzy, bo państwo u nas niebogate. Wydaje dużo na dzieci i młodzież, choć rządzą nim siwi jak gołąbki staruszkowie. Im to obojętne, nie dlatego, że mają już demencję, ale dlatego, że na wysokich stanowiskach taka limuzyna jest pewna jak gorąca zupa pomidorowa na obiad.
Jak Państwo zauważyliście, można się skontaktować ze mną wysyłając wiadomość z formularza „Kontakt” na pasku menu u góry po prawej stronie ekranu.
Nie byłem świadomy, że od jakiegoś czasu wiadomości z tego formularza są kierowane automatycznie do spamu. Niedawno prowadzona była aktualizacja platformy WordPress, być może to spowodowało zmianę przekierowań. Mógłbym jeszcze wymyślić inne wątpliwe usprawiedliwienia, ale nie będę bo się spieszę. Inaczej mówiąc, nie kijem go to pałką. Co tu będę mącić, czuję się nędznie w tej sytuacji. Jest ona o tyle korzystna, że tak powiem z drugiej strony (która bywa również stroną miłosną, co mnie zachwyca), że pobudza mnie do kontynuacji powieści „Pamiętnik zmyślnego świrusa”.
Tak czy inaczej, przepraszam. Poprawiłem oczywiście wadliwy mechanizm.
Skorzystam z okazji, aby wydać, jak każdy szanujący się celebryta, komunikat o stanie mojego zdrowia.
Poza wyżej wymienioną – i minioną już na szczęście dolegliwością komunikacyjną – czuję się doskonale, nic mi nie dolega, oprócz braku czasu i uczucia serdeczności do miłościwie nam panującej Partii Rządzącej, którą ukochało czterdzieści procent społeczeństwa. Jak oni wzbudzają w sobie tyle miłości nie wiem. Jest to zagadka patriotycznie-erotyczna, której nie jestem w stanie rozgryźć mimo że regularnie ostrzę sobie zęby.