Matador de pollos. Un cuento corto como un chasquido del látigo.

En el país no había un criador de pollos mas grande que Manilo Berganza. Su granja “Manilo” abarcaba tres hectáreas. Allí crió una variedad especial, aves carnosas y muy musculosas con picos del color del granate.

Un día lo encontraron muerto frente al edificio de la administración de la granja. El fallecido estaba en un estado terrible, presentando un aspecto aterrador. Su cuerpo estaba mellado como si alguien lo hubiera pinchado en un ataque de rabia con un objeto metálico afilado.

El comisario Carlos de la policía sólo dijo:

– Es una historia de terror con la que soñaré por muchos años.

Una investigación reveló que Manilo había sido picoteado por pollos. La jaula más grande estaba abierta, todos los pollos se habían escapado. Era una variedad especial de combate. Sobre la jaula había un cartel que decía “Pollos asesinos”. Un empleado de la empresa testificó que Manilo les daba drogas. Los preparaba para las peleas de gallos, que convertía en una enorme industria de juego.

– “Estos son los pollos que lo picotearon”, decidió el comisario de policía a cargo de la investigacion. – Debemos encontrarlos y aniquilarlos. Son agresivos.

Los hechos han sido confirmados. Los pollos eran verdaderos asesinos. Las gallinas no estaban muy por detrás de los gallos. Todos los individuos, sin excepción, incluso atacaron a los pavos y lucharon contra ellos con éxito. El día de la fuga masiva de los pollos, la gente encontro en el bosque detrás de la granja, un halcón malherido, moribundo por la pérdida de sangre, y algunas plumas del ala del ganador del combate. Era un pollo de una granja de Manilo.

Sólo la mitad de los pollos fueron encontrados y capturados. Todos eran sometidos a pruebas genéticas. Fueron alterados genéticamente.

– Manilo era un pícaro, todo lo que hacía era ilegal. Él mismo provocó su destino – el comisario Carlos no ocultó su ira.

Los pollos fueron enviados al matadero. Reunidos en un lugar, se comportaron como locos. Un psicólogo de animales interpretó sus gritos como un equivalente de “¡Maten al asesino de pollos!”.

El día antes de la matanza, los pollos lograron escapar. Se dispersaron por bosques, páramos y campos. Los rastros de ellos han desaparecido.

– Probablemente fueron capturados para las peleas de gallos, asesinados por zorros y lobos o por cazadores durante la temporada – comentó el comisario Carlos.

De Manilo Berganza quedaron solamente algunos recuerdos, una foto angustiosa y la leyenda del asesino de pollos.

– La fama se debe más a los gallos que al dueño de la granja. Ellos fueron los verdaderos asesinos” – escribió el autor de la popularísima “Biografía oscura de Manilo Berganza”.

Michael Tequila, escritor polaco
Gdansk, 23 enero 2022
www.MichaelTequila.com 

Przekaż dalej
12Shares

Poezja lasu. Opowiadanie.

Wypełniała go fantazja. Płynęła w nim strumieniem źródlanej wody, przezroczystej i ożywczej, z którego mógł czerpać do woli, aby gasić pragnienia żyjące w każdym człowieku. Zamiast pozwolić jej ujawnić się w pełni, tłumił ją, wzbraniał się przed nią, przyglądał jej się niezdecydowanie, bez pewności sukcesu, na jaki zasługiwała. Zamiast wyjąć sztalugi i płótno, aby malować cudowne pejzaże, łamał pędzle i wylewał farby, zamiast pisać poezję, upijał się niepewnością i dusił w sobie wzruszające słowa.

Fantazja pojawiła się w nim znacznie wcześniej niż wszystkie małe i duże psy, które uwielbiał, chyba z wzajemnością, ponieważ łasiły się do niego i prosiły głośnym ujadaniem, aby rzucał im patyk daleko w przestrzeń. Kiedy to czynił, biegły jak szalone, chwytały go w pysk, przynosiły, aby chwilę potem, warcząc żartobliwie, odmawiać wydania zdobyczy, równocześnie jakby prosząc, aby ją siłą odebrał i znowu rzucił.

W zabawie niezmordowana była suczka Cezarea, Miała krótką sierść i śmieszny pysk bokserki oraz zwyczaj wbiegania na zmarzniętą taflę lodu i drapania, prosząc szczekaniem, aby pękł i pozwolił bawić się z ukrytą pod nim wodą z bąbelkami. Działo się to zimą, w lesie zaklętym w ciszy i śniegu, puszystym i skrzącym z mrozu, zaludnionym kwiczołami. Siedziały nieruchomo na gałęziach, jeden obok drugiego, niepłochliwe, ubrane w grube futra piór, milczące, czekające na zbawienie. Otrzymywały je od promieni słońca schowanych za górą, które niby złote strzały wytrwale wspinały się coraz wyżej po stromym stoku, gęsto i gładko pokrytym lasem podobnie jak ptaki piórami.

Tam właśnie mężczyzna z plecakiem, nałożonym na grubą kurtkę, spotkał kobietę ukrywającą w sobie czar i wdzięk dojrzałości. Ubrana w duże buty i szorstkie spodnie karmiła dwa psy, śmiejąc się do nich i opowiadając o nich niebywałe historie. Nosiła ciemne okulary; chroniły ją przed promieniami słońca odbitymi od zimowego puchu, stworzonego przez Boga dla zabawy, a naprawdę dla ukrycia prawdy o kobiecości i męskości. Promieniowało od niej łagodne ciepło, prawie niewyczuwalne w mroźnym powietrzu, miłe dla ucha wdziękiem słów i treścią opowiadań.

W momentach, kiedy się śmiała, śnieg topił się wokół niej, pojawiały się strumyczki wody, grubiały i rozrastały, spływając w dół drogi, gdzie przemieniały się w przezroczyste warkocze, nad którymi zakwitały intensywnie żółte kaczeńce. Pochodziły one ze wspomnień mężczyzny z plecakiem, z odległego rowu przekopanego przez łąkę, odprowadzającego wiosną nadmiar wody ze stawiku z malutkimi karasiami, linami i płotkami. Dobrze pamiętał ten stawik, bo to nad nim siadł mu kiedyś na ramieniu kolorowy ptak i milcząco zastanawiał się, czy warto lecieć dalej, a jeśli tak, to dokąd.

Wszystko to słyszały i widziały psy, albo czuły przez skórę, ponieważ cieszyły się jak szalone, biegając po głębokim śniegu i strasząc ujadaniem, że go zjedzą. Ciemniejszy z nich, o imieniu Salazar, był już poważnym seniorem. Nie przyznawał się jednak do tego. Nie pokazywał swego wieku ani też go nie ukrywał, tak jak ludzie, tylko bawił się buszując w śniegu w poszukiwaniu myszy. Zagłębiał się w chaszcze i węszył, wynurzając od czasu do czasu nos obsypany białym puchem. Rozradowany swoim niby to polowaniem, niby zabawą, zapominał o bożym świecie i kompletnie ignorował przyzywające go okrzyki i gwizdy właścicielki.

Gdy tylko nadeszła wiosna, niezwykła poezja zimy, ptaków, psów i ludzi rozpuściła się w leśnych wspomnieniach, jak wszystko, co przynoszą i zabierają ze sobą kolejne pory roku.

Michael Tequila

Przekaż dalej
1Shares

Michael Tequila: Niezwykła decyzja Abuelo Caduco. Fragment 7 stron.

Poniższy tekst to pierwsze 7 stron tytułowego opowiadania: “Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”. 

Punktualnie o godzinie 11.45 Abuelo Caduco zdecydował się umrzeć.
To był piękny dzień, aby odejść – majowy, słoneczny, świeży. Ptaki
śpiewały, dwa piętra niżej ludzie pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą
ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za
ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem mięso na kotlety.

Od czasu, kiedy Kacyk, twórca nowego rządu, zabrał mu marzenia
i fatalnie go oszukał, dla Abuelo nic nie miało już znaczenia. Miał
tylko jedno marzenie: umrzeć godnie. Z góry wybaczył sobie umieranie przed czasem, które ktoś mógłby nazwać samobójstwem. Abuelo rozmawiał o tym z Bogiem i On wszystko zaakceptował. Właściwie nie musiał nawet zawracać Mu głowy, bo i tak sam podjął wcześniej nieodwołalną decyzję.

Dojrzał do odejścia. Był już starym człowiekiem, czuł to w kościach.
Tu go bolało, tam go strzykało, coraz bardziej dolegał mu kręgosłup.
Z chodzeniem też nie było najlepiej. Miał coraz więcej bezsennych nocy. Pamięć go zawodziła, zdradzała jak pijana, bezwstydna kochanka, nie wiadomo z kim i po co. Raz zapomniał nawet swój adres zamieszkania. Ludzie tego nie dostrzegali. Mówili:

– Każdy ma takie problemy, jak się starzeje. Dzisiaj to nawet młodzi
mężczyźni łysieją. To jest dopiero problem. – Ich wyjaśnienia nie stanowiły dla Abuelo wystarczającego wytłumaczenia własnej sytuacji.
Wierzył, że jego kondycja powinna być lepsza niż równolatków, bo
całe życie dbał o siebie.

Tego przedpołudnia, mimo niewątpliwych zachęt do życia ze
strony natury i sąsiadów, Abuelo wyraźnie opadł z sił. W głowie mu
się kręciło, a ręce i nogi latały mu jak u paralityka. Był to nieudawany objaw syndromu niespokojnych nóg. Nabył go stosunkowo
niskim kosztem, włócząc się godzinami po mieszkaniu z powodu
bezsenności, a następnie umocnił, chodząc często do lekarza. Po
drodze modlił się, aby go nie wyleczono, bo chciał umrzeć. Lekarz
spełniał jego milczące życzenia nieudzielania mu pomocy, ponieważ
wizyty u niego nie dawały skutku. Abuelo nie musiał go prosić ani
przypominać się, co było bardzo miłe. Był zresztą zbyt dumny, aby
poniżać się prośbami w tak trywialnej sprawie.

Oprócz niedomagań starości, była również inna ważna przyczyna,
przez którą nie widział sensu dalszego życia. Przywódca partii rządzącej
przez aklamację, Kacyk, obiecał mu złote góry, a on nie potrzebował
złota. Abuelo myślał o biedakach, którym nic nie obiecano, choć bardzo
prosili. To go dobijało, bo był człowiekiem współczującym.
Co do zakończenia życia, to chciał, aby było ono godne, aby go
pamiętano, a pamięć po nim była życzliwa, nie byle jaka, kończąca
się z chwilą wyjścia żałobników z cmentarza.

Wobec przeciwności losu Abuelo nie pozostawał bezczynny. Jak
tylko poczuł, że go oszukano, podobnie jak jego rodzinę, przyjaciół,
znajomych i tysiące innych obywateli, stworzył sobie plan. Chodziło
o ratowanie społeczeństwa, całego, z wyjątkiem tych, którzy uczestniczyli w spisku. Wybory i ich rezultat uważał za spisek.

Plan traktował poważnie a zarazem radośnie. Żadne tam smutki,
rozpacze, niepokoje, co się stanie i jak to będzie. Dla jego pomyślnej
realizacji musiał zmienić się trochę, ale nie za dużo. Problemem było
to, że miał ciemniejszą cerę, która wyróżniała go w tłumie. Niewiele
ciemniejszą, tylko o jeden odcień. Musiał ją rozjaśnić. Znał się na
kolorystycznych niuansach, bo lubił obrazy i sam malował w przeszłości. Ciemniejszej karnacji nie uznawał za przeszkodę, tylko za
utrudnienie, coś, co daje się wyeliminować.

Podjął stosowne kroki. Oprócz tego, że unikał słońca, używał
kremu rozjaśniającego skórę. Znalazł go w drogerii, nie kosztował
nawet zbyt drogo. Pieniędzy zresztą mu nie brakowało. Miał rozsądną
emeryturę i trochę oszczędności.

Po podjęciu decyzji o odejściu, pozostało Abuelo tylko tyle czasu,
aby usiąść do laptopa i napisać zaproszenia na pogrzeb i stypę. Umiał
korzystać z komputera. Nie był zacofanym jaskiniowcem, kryjącym
się przed nowoczesnością. Wybrał elegancki format zaproszenia.
Oświadczenia woli, kto i co będzie dziedziczyć, już nie pisał, bo
zabrakło mu chęci i czasu.

– Trudno. Będą musieli podzielić się schedą zgodnie z prawem. –
Powiedział głośno i ucieszył się, kiedy to usłyszał, bo nie zawsze słuch
mu dopisywał. Wyobraził sobie, jaki wspaniały będzie pokaz wzajemnej
miłości rodziny po otwarciu testamentu. Było w nim trochę przekory
i przewrotności. Wiedział, że się pokłócą. Lubił teatr i cyrk; mimo
wieku zachował dziecinną świeżość. Skończył już siedemdziesiąt lat,
choć wyglądał poważniej, na dziewięćdziesiąt. Pamiętał o tym, bo
poprzedniego dnia w urzędzie podatkowym składał deklarację i pytał,
czy miała być na formularzu Pod-70, Pod-80, czy Pod-90. Cenił sobie
powagę wieku; była dlań znakiem: ostoją i oazą dojrzałości.
Zaproszeń na pogrzeb i stypę nie wysyłał.

– Nie mam czasu, zrobię to w ostatniej chwili. – Zdecydował po chwili
wahania. Wahał się krótko, bo nie miał czasu. Była to rozsądna decyzja.

– Obym tylko nie zapomniał. – Zaniepokoił się, ponieważ wcześniej
przeoczył kilka ważnych zobowiązań, imienin, urodzin oraz jedną okazję
do gorącej, namiętnej i szybkiej miłości z pewną pobożną niewiastą,
która przyjechała na wakacje do jego miejscowości. Poznali się w kościele, kiedy śpiewali razem psalm, korzystając z jednego śpiewnika.
Abuelo oderwał się od laptopa, aby nastawić budzik, pilnujący jego
zobowiązań. Słowa dotrzymał. Dla pewności nastawił dwa budziki.
Ten większy ładniej dzwonił.

Wrócił do laptopa, natychmiast jak tylko sobie przypomniał, gdzie
on stoi i dlaczego on, Abuelo, oderwał się od niego. Musiał działać
szybko, ponieważ myśli uciekały mu z głowy niczym przestraszone
króliki z otwartej klatki. Miał problemy z pamięcią; starzała się
szybciej niż ciało. Sam to zdiagnozował, posługując się rozumem,
chronometrem i specjalnym termometrem, szczególnie dokładnie
mierzącym temperaturę ciała nocą. Metoda diagnozy była tak rewelacyjna, a wyniki tak ciekawe, że postanowił je opublikować. Nie
doszło do tego, ponieważ redaktor miesięcznika medycznego „Lancet
Pamięci” nie oddzwonił. Może dlatego, że Abuelo pierwszy do niego
nie zadzwonił. Nie był tego pewien.

Szybsze starzenie się pamięci miało swoje plusy i minusy. Minus
był taki, że Abuelo zapominał o wieku i na ulicy widział tylko młode
kobiety. Zauważył, że noszą obcisłe getry, a w nich piękne ruchome
pośladki, które poruszają się uroczo w górę, w dół i na boki. Widać
to było szczególnie wyraźnie, kiedy kobieta miała na nogach pantofle z wysokimi obcasami; unosiły one jej biodra na wysokość jego
wzroku. To był plus. Oczu i piersi nie widział. Robiło mu się z tego
powodu tak żałośnie, że mógłby zobaczyć łzy w swoich oczach, gdyby
nie nosił ciemnych okularów.

Pomyślał, że może wzrost utrudnia mu pełne widzenie. Nie był tak
niski, jak Kacyk pokazywany często w telewizji, który żył z ambicji
rządzenia umysłami ludzkimi zamiast krajem. Abuelo nazwał go
Kacykiem na własny użytek, inni tak go nie nazywali.

– Nieważne, jak się nazywa, ważne, że trzęsie wszystkim i wszystkimi. Jest najwyższą władzą w tym kraju. Ale nie na zawsze. – Abuelo tłumaczył sobie spokojnie, jakby dla zapamiętania, że nie może
odstąpić od planu pod żadnym pozorem.

Nazwisko przywódcy nie miało znaczenia, bo wielu ludzi i tak
uważało go za geniusza. Wygrał wybory w sytuacji wyjątkowo niekorzystnej dla swojej partii. Abuelo stracił do niego resztkę przekonania, kiedy zobaczył go z bliska na manifestacji poparcia dla rządu.

Kacyk był niski i chodził na koturnach. Z wyfiokowanymi włosami
wyglądał jak cyrkowy karzeł w kapeluszu i na łyżwach.
– Kacyk jest niedobrym człowiekiem. – Była to najprostsza z opinii Abuelo. – Przed wyborami obiecywał wyrwać zło z korzeniami,
ale sam od niego nie stronił. Podzielił ludzi na kategorie. Tych,
którzy byli po jego stronie, nazywał dobrymi, tych pozostałych –
złymi, albo jeszcze gorzej. A przecież źli nie byli. Abuelo także do
nich należał. Był zwykłym człowiekiem, nauczycielem w szkole
podstawowej, katechetą, ale dużo czytał, dyskutował i miał swój
rozum. Gdyby jego rodzice byli bogatsi, też byłby kimś więcej. Nie
uważał się za gorszego od Kacyka czy jakiejkolwiek innej ważnej
osobistości.

Wielu ludzi popierało Kacyka. Abuelo też go kiedyś popierał.
Wierzył w niego, ale to było wcześniej, przed wyborami. Teraz już
nie. Kacyk namiętnie kłamał i oszukiwał. I był okrutny. Nie to, że
więził lub zabijał ludzi, ale poniżał. Nazywał ich geniuszami egoizmu, psychopatami idącymi pod prąd nowoczesności, odmieńcami.
Obywatele dotknięci tymi potwarzami bardzo to przeżywali. Czuli
się upokorzeni i zagrożeni. Abuelo słuchał i widział to wszystko
w telewizji. Ludzie bali się, że stanie się coś naprawdę złego. Abuelo
też się to nie podobało. Jego gniew powiększał się z dnia na dzień
jak grzybiasta narośl na próchniejącym drzewie.

Abuelo doszedł do wniosku, że wcześniej powinien wysłać Kacykowi kartkę z serdecznym życzeniem „Pocałuj mnie w dupę”
i wizerunkiem środkowego palca wzniesionego do góry w geście
pogłębionego, jeszcze bardziej szczerego życzenia. To by poniżyło
Kacyka. Odrzucił tę myśl, ponieważ ważniejszy był dla niego plan
podstawowy. Ponadto miał jeszcze inne sprawy do załatwienia.
Myśląc o karze należnej tyranowi, starzec doszedł do wniosku, że
mógłby nazwać siebie Rewolucjonistą w Imię Pana. Rano obudziła
go jednak odkrywcza myśl, że zbyt wiele osób nadużywało wyrozumiałości Najwyższego dla nadawania sobie godności i tytułów.

– Starszemu człowiekowi, w dodatku katechecie, to nie przystoi,
nawet jeśli okoliczności sugerują zasadność takiego myślenia. – Abuelo podsumował nocne dywagacje rozumu. Umiar i nawyk zdyscyplinowanego myślenia powstrzymały go od popełnienia nietaktu
wobec Boga.

Następnego dnia, punktualnie o godzinie 11.45, Abuelo Caduco
ponownie zdecydował się umrzeć. Był piękny dzień, aby odejść –
majowy, słoneczny, świeży. Ptaki śpiewały, dwa piętra niżej ludzie
pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem
mięso na kotlety. Abuelo nie mógł jednak zrealizować swego planu,
ponieważ miał jeszcze sprawy do załatwienia.

Zajął się przygotowaniami. Wszystkie niezbędne akcesoria były
gotowe od dawna. Musiał je tylko odszukać i sprawdzić. Nie trzymał
ich w domu. Schował je w miejscu, gdzie policja ani donosiciele nigdy
by ich nie szukali, a gdyby nawet szukali, to i tak by ich nie znaleźli.
Przechowywał je u swojego przyjaciela. On też nie wiedział, że Abuelo ukrył coś w jego warsztacie za deską, na którą nikt nie zwracał
uwagi, bo była na wskroś zwyczajna.

– Kto zwraca uwagę na prostaka z twarzą naznaczoną nijakością?

– Wyszukane pytanie o zwykłą deskę wracało do niego jak bumerang
tak często, że przestał zwracać na nie uwagę. Nie przeszkadzało mu,
że uparcie łaziło mu po głowie jak zagubione koźlę po podwórkach.
Realizując plan rozliczenia się z Kacykiem, Abuelo uczestniczył
we wszystkich uroczystościach publicznych z jego udziałem. Często
musiał jechać kilkadziesiąt kilometrów. Pokazywał się w pobliżu
przejeżdżającej kolumny samochodów, bywał na zgromadzeniach,
gdzie przemawiał polityk. Gdziekolwiek Kacyk przyjeżdżał z okazji
ważnego święta, dużej demonstracji, uroczystych obchodów albo
odsłonięcia pomnika, Abuelo też tam się zjawiał. Korzystał z wszel-
kich środków lokomocji: samochodu, autobusu, pociągu i roweru,
a nawet przychodził pieszo, jeśli nie było to zbyt daleko. Mógł przejść
dwadzieścia – trzydzieści kilometrów, ale nie więcej.

Pomniki uważał za ważne i lubił na nie patrzeć, ale tylko wtedy,
kiedy były piękne. Przypomniał sobie taki jeden, na stoku wzgórza,
gdzie dwieście lat wcześniej rozegrała się decydująca bitwa. Zapomniał,
kto z kim walczył; pamiętał jednak, że była to bitwa decydująca o losie
kraju. Pomnik był ogromny, z czarnego brązu, miał dwie kolumny
boczne i przedstawiał alegorię wolności w postaci zwiewnej niewiasty
oraz dwa tłuste aniołki grające na trąbkach. Kiedy patrzyło się na
postacie oświetlone promieniami wschodzącego słońca, człowiek
ulegał wrażeniu odrealnienia, przechodził do nieziemskiego wymiaru.

– Co najmniej do wymiaru artyzmu. – Abuelo wyjaśniał niezwykłe
zjawisko znajomym i przyjaciołom. Sztukę i wiarę w Boga uważał za
najwyższe wartości. W całej rozciągłości swego istnienia, jakie daje
się zdefiniować imieniem, nazwiskiem, zawodem, wiekiem, rodziną
i historią życia, zawsze był człowiekiem pobożnym. Jego wiara była
prawdziwa i głęboka. Kiedy miał dwadzieścia pięć lat uznał, że jest to
dostateczna podstawa, aby zostać katechetą i nauczać dzieci miłości
do Najwyższego.

Bliskość Boga stwarzała starcowi nieprzerwaną sposobność do
omawiania z Nim spraw codziennych, nawet najdrobniejszych. Plan
ukarania Kacyka Abuelo też Mu przedstawił i uzyskał Jego akceptację.
Nie zdziwiło go to. Nie takie sprawy Bóg dopuszczał, aby uświadomić
ludziom, że powinni kierować się nie tylko rozumem żądającym dóbr
materialnych i zaspokojenia niezdrowej ciekawości, ale i sercem,
które nie potrzebuje niczego poza dopływem natlenionej krwi, aby
zapewnić człowiekowi zdrowie i szczęście.

Mężczyzna oderwał się od myśli, aby przypomnieć sobie swoje
zachowanie, kiedy w pobliżu znajdował się Kacyk z liczną świtą
i ochroniarzami. Abuelo podchodził wówczas blisko, jak najbliżej,
cały czas uśmiechając się, jak to potrafią czynić staruszkowie o 
dobrotliwych twarzach i łagodnych spojrzeniach. Patrzył poważnie
i jakby nieśmiało. Ludzie lubili go za to. Jego zachowanie budziło
zaufanie.

– Spokojny starszy pan, popierający znanego polityka. – Mówili
między sobą uczestnicy spotkań. Nikogo nie dziwiło jego postępowanie. Zachowywał się podobnie jak tysiące innych solidnych
obywateli. To był majstersztyk.

Recenzje i linki do recenzji tego zbioru opowiadań są tutaj:  https://michaeltequila.com/?page_id=1265  

Książkę w wersji drukowanej i elektronicznej znajdziesz w każdej księgarni internetowej. 

Przekaż dalej
0Shares

Muzeum pamięci. Opowiadanie. 10 odcinków.

Odc. 1 Wieża Tertulii

Nie było dnia, aby ktoś nie doznał urazu szyi, stając na platformie obserwacyjnej w celu przyjrzenia się najwyższemu budynkowi w mieście zwanemu Wieżą Tertulii, a w skrócie Tertulią. Na miejscu prawie natychmiast pojawiał się lekarz w osobie przystojnego i zazwyczaj nieogolonego mężczyzny lub urodziwej młodej kobiety z ponętnym biustem, aby udzielić pomocy. W ich wyglądzie, ubiorach i zachowaniu było coś tajemniczego. Pacjenci to czuli, ale nie mieli pojęcia, że są to ludzie starannie wybrani i dobrze opłacani. Oprócz wiedzy, dysponowali on także umiejętnościami aktorskimi. Ledwie pogotowie odjechało, natychmiast pojawiali się naganiacze, aby znowu zachęcać ludzi do korzystania z platformy podkreślając, że usługa jest bezpłatna i nie ma lepszego miejsca do obejrzenia Wieży Tertulii. Szybko upowszechniające się informacje o nietypowych urazach i niezwykłej pomocy medycznej zwiększały zainteresowanie wieżą Tertulii.

Oficjalnie budynek nosił nazwę J. K. Tower. Była łatwa do zapamiętania dla obcokrajowców, niezwodnego źródła dewiz dla kraju. Popularna wśród mieszkańców kraju nazwa „Wieża Tertulii” nawiązywała do drugiego imienia Józefiny Kotwy, bohaterki narodowej. Wieża był była pomnikiem poświęconym jej wielkości i zasługom, jego właścicielem i zarządcą było wszechmocne Ministerstwo Kultury i Sztuki. Imię „Tertulia” miało wzorzec historyczny; tak nazywała się siostra braci bliźniaków Romulusa i Remusa, legendarnych założycieli miasta Rzymu, wykarmionych w dzieciństwie przez wilczycę.

W nocy budynek przypominał wielobarwny sześcian żywo migocący kolorowymi światłami. Dzięki staraniom ministra kultury, nie żałującego środków na promocję, budynek szybko obrastał sławą. Czasem minister pojawiał się incognito na platformie obserwacyjnej, aby słuchać uwag, komentarzy i pytań osób oglądających budynek.

Wieża Tertulii imponowała wielkością i niezwykłym kształtem; wyrażał on postać kobiety o szerokich biodrach i obfitych piersiach. Zbudowana na wzór pomnika była widoczna z odległości dziesięciu kilometrów. Dwa ogromne, okrągłe okna na froncie reprezentowały oczy, sterczący ze ściany balkonowy występ o kształcie trójkąta wyobrażał nos, pod nim widoczna była galeria przypominająca kształtem kobiecą brodę. Usta z powodzeniem imitował taras z czerwono kwitnącymi krzewami.

Uroczystości otwarcia muzeum dokonano we wtorek, drugiego dnia maja, w Dzień Zwycięstwa, stanowiący najważniejsze święto państwowe kraju. Przemówienia, festyny, sztuczne ognie oraz wielki bankiet pokazywano we wszystkich kanałach telewizyjnych. Imprezy odbywały się w spokoju, w atmosferze prawdziwe świątecznej.

Nauczycielka szkoły powszechnej położonej niedaleko Tertulii zorganizowała konkurs na opowiadanie poświęcone uroczystościom jej inauguracji. Zaczynało się ono od słów „W Dniu Zwycięstwa wybuchł wielki pożar, w którym spłonęło pół miasta”. Wygrał je uczeń, autor historii o tym, jak celowo wywołany pożar okazał się błogosławieństwem dla miasta i kraju. Fantazja poniosła go w kierunku opisów takich jak: „Popiół pozostały po pożarze zapewnił miastu żyzność duchową podobnie jak przeorany pługiem łubin zapewnia wiosenną bujność roślinom na polu”.

Za pomysł konkursu Alina Czakra, nauczycielka przedmiotu „Historia i Przyszłość Boga i Człowieka”, została wyróżniona przez ministra kultury. Wręczając jej dyplom uznania i nagrodę pieniężną powiedział:

– Ministerstwo Kultury i Sztuki jest pani wdzięczne za oryginalną inicjatywę popularyzacji pomnika naszej bohaterki narodowej Józefiny Kotwy. Prace konkursowe to wkład młodzieży w rozwój wartości przez nią wyróżnianych, pokory, miłości bliźniego, dumy narodowej i patriotyzmu.

Odc. 2 Obcokrajowcy

W czwartek, piątego dnia maja, około południa do budynku weszła, a właściwe wtargnęła, wycieczka. Była to grupa piętnastu naukowców-historyków, kobiet i mężczyzn w różnym wieku, pochodzących ze Stanów Zjednoczonych, Kanady i Europy Zachodniej. Na pytanie dziennikarki „Dlaczego prawie szturmem weszliście państwo do J. K. Tower”? kierownik wycieczki, Billy Sanders, historyk kultury, wyjaśnił:

– Czekaliśmy prawie godzinę od chwili otwarcia muzeum, a byliśmy umówieni z ministrem kultury i sztuki. Baliśmy się, że nas nie wpuszczą. Ponadto chcieliśmy być pierwsi w tak słynnym miejscu. Chyba owładnął nami duch rywalizacji – dodał z przepraszającym uśmiechem.

Wycieczkę zagranicznych naukowców rzeczywiście przywitał minister. Przedstawił się i od razu przystąpił do rzeczy. Mówił po angielsku z lekkim akcentem:

– Antoni Rubach, Minister Kultury i Sztuki, profesor zwyczajny, kierownik Katedry Kultury Wszechczasów na Uniwersytecie im. Józefiny Kotwy. To ja będę państwa przewodnikiem po muzeum. Zacznę od razu, aby nie marnować czasu. Budynek znany w języku angielskim pod nazwą J. K. Tower i lokalnie jako Wieża Tertulii, został wzniesiony dla uczczenia Józefiny Kotwy, naszej bohaterki narodowej. Z pewnością słyszeliście już państwo o niej: to osoba o niezłomnym charakterze, szalenie pracowita, otwarta na świat, rozumiejąca i godnie reprezentująca sprawy kobiet jak i mężczyzn.

Wśród gości muzeum podniosły się ręce.

– Jak należy rozumieć ostatni fragment pańskiej wypowiedzi? – pytali naukowcy. – Chodzi nam o kwestię kobiecości i męskości.

Minister popatrzył na nich z niechęcią. Nie mógł uwierzyć, że nie wiedzieli, o co chodzi.

– Mieliśmy w kraju poważne spory o naturę kobiecości oraz rolę współczesnej kobiety. Nie była to jedyna sprawa, jaka dzieliła społeczeństwo. Wszystkie te kontrowersje pozytywnie rozstrzygnęła Józefina Kotwa, kiedy objęła urząd premiera. To osoba niezwykle mądra i otwarta, prawdziwa bohaterka narodowa. Po pięciu latach jej rządów wszystko stało się jasne i proste. Jako naród wstaliśmy z kolan i pokazaliśmy światu naszą wielkość.

Billy Sanders, kierownik wycieczki, wpadł przewodnikowi w słowo.

– Dziękujemy panu, panie ministrze, za wyjaśnienie. Przyjechaliśmy tutaj, aby poznać wasze działania i plany rozwoju kultury. Wasz kraj jest wzorem nowoczesności. J. K. Tower jest tego świadectwem. Nie ma chyba na świecie niczego równie imponującego i oryginalnego architektonicznie – naukowiec skłonił głowę a następnie wręczył ministrowi bukiet różnokolorowych róż ułożonych na kształt flagi narodowej. Ukryty w nich mechanizm powodował, że kwiaty w rękach ministra falowały podobnie jak flaga na wietrze.

Profesor Rubach był mile zaskoczony. Nabrał powietrza w płuca, czując, że musi powiedzieć coś serdecznego, mniej oficjalnego.

– Dziękuję za piękne kwiaty i ciepłe słowa. Jestem naprawdę wzruszony. W muzeum spędzam większość mego czasu, prawdę mówiąc także życia. Jestem patriotą i kocham to miejsce. Kocham historię, literaturę i piękno naszego języka. Wszystko tutaj ma dla mnie znaczenie: społeczeństwo, jego historia, jego przyszłość. To kwestia uczuć, wyobraźni i odwagi. Dlatego nie będę ukrywać, że Józefina Kotwa jest moim ideałem i idolem. To bardzo młodzieżowe określenie, ale szczere i prawdziwe.

Oprowadzając gości po muzeum profesor Rubach mówił nieprzerwanie, wyjaśniając historię dojścia do władzy oraz sukcesów Józefiny Kotwy.

– Jak ona wygląda? – padło pytanie ze strony kierownika wycieczki. – Pan zna ją osobiście. My znamy ją tylko ze zdjęć.

Odc. 3 Bohaterka narodowa

Profesor Rubach ogarnął pytającego spojrzeniem łączącym niewiarę ze zdziwieniem. Uznał pytanie za zbyt proste i trochę nie na miejscu. Jego zachowanie nie uszło uwadze Sandersa.

– Chodzi mi o bohaterkę narodową, Josephine Kotwa. Ta postać intryguje nas wszystkich, zawodowych historyków. Wiele o niej czytaliśmy i rozmawialiśmy przed przylotem do waszego kraju.

– Znam ją doskonale. Nie wiem doprawdy od czego zacząć. Jest to elegancka kobieta, średniego wzrostu, zgrabna, brunetka o gęstej czuprynie. Ubiera się dystyngowanie, ma wspaniały gust. Jest piękna; to jest oczywiście moja osobista opinia. Jest urodzoną dyplomatką, potrafi się znaleźć w każdej sytuacji. Porusza się jak przystało prawdziwej damie, bez pośpiechu, statecznie, nie uśmiecha się zbyt często. Osoby jej niechętne mówią, że jest pozbawiona poczucia humoru, ale to nieprawda. Na konferencjach prasowych niewiele mówi. Jest to zrozumiałe, ponieważ dziennikarze zadają jej najróżniejsze pytania a niektóre są całkiem na miejscu. O dorobku i osiągnięciach Józefiny Kotwy nie będę mówić, znacie je państwo z materiałów informacyjnych, jakie otrzymaliście.

Kontynuując oprowadzanie wycieczki, profesor Rubach starał się, aby utrzymać uwagę słuchaczy. Zależało mu na tym, aby uczestnicy wycieczki dowiedzieli się jak najwięcej o Józefinie Kotwie. Kiedy ktoś z grupy zbyt głośno coś mówił, profesor zatrzymywał się i patrzył na przeszkadzającego dopóty, dopóki ten się uspokoił. Uważał, że należy mu się szacunek; miał zbyt wiele ważnych spraw do przedstawienia, aby pozwolić sobie na marnowanie czasu.

Słysząc kolejną informację profesora, tęga blondyna z tak jasnymi oczami, jakby zostały wypłukane z wszelkiej treści, mruknęła do kolegi:

– Mówi o tej Josephine jakby to był skarb narodowy albo jego genialna córka. Coś musi ich łączyć – nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ profesor wlepił w nią karcące spojrzenie.

Aby urozmaicić prezentacje, przewodnik ilustrował je przysłowiami, starając się nie powtarzać. Miał kilka podręcznych, chętnie je używał: „Pańskie oko konia tuczy”, „Lekarzu, lecz się sam”, „Słowo się rzekło, kobyłka u płotu”, „Lepiej późno niż wcale”. Przysłowiem „Kruk krukowi oka nie wykole” podsumował wyjaśnienie o ważnym sojuszu militarnym, jaki kraj zawarł pod rządami Józefiny Kotwy. Miał stosowne powiedzenie prawie na każdy temat. Kiedy mówił coś ważnego, wznosił oczy do nieba stwarzając wrażenie, że wzywa Boga na świadka.

Następnego dnia telewizja państwowa komentowała pobyt wycieczki w muzeum.

– Profesor Rubach pokazał naszym zagranicznym gościom, reprezentującym elitę intelektualną Zachodu, że nie wypadliśmy sroce spod ogona, wbrew temu, co nasi wewnętrzni i zewnętrzni wrogowie mówią o nas.

Młodzież szkolna ze wsi Szybajno z północy kraju z niecierpliwością czekała na wyjście zagranicznych naukowców z muzeum. Opiekunka wycieczki, Alina Czakra, nauczycielka przedmiotu „Przeszłość i Przyszłość Boga i Człowieka”, po wejściu do budynku przypomniała podopiecznym, że powinni zapamiętywać lub zapisywać ważne wypowiedzi przewodnika.

– Notujcie jego słowa, jak tylko je usłyszycie. To ważne. Pamiętajcie, że profesor Rubach to wybitny historyk i patriota. To także Minister Kultury i Sztuki, nasz najwyższy zwierzchnik – tłumaczyła, unosząc do góry prawą rękę zaciśniętą w pięść, jakby dla podkreślenia mocy swojej wiary w profesora i jego nauczanie.

– Czy możemy używać telefonu komórkowego do nagrywania wyjaśnień pana ministra?

– Oczywiście. To godne pochwały, że wykorzystujecie nowoczesną technikę dla celów edukacji.

Odc. 4 Gabinet Pomysłów

Pierwszym zwiedzanym obiektem był „Gabinet Pomysłów”, podzielony tematycznie na kilka części. Profesor Rubach z nieukrywaną przyjemnością wyjaśniał zawiłości techniczne i historyczne:

– Mieszczą się tutaj symbole wielkości naszego narodu: model jachtu na tysiąc osób, personifikacja dumy narodowej w formie rodziny wstającej z kolan, wota i święte księgi wiary w nauczanie kościoła oraz zdjęcia wybitnych generałów i marszałków reprezentujących naszą armię.

Siłę obronną kraju symbolizował wynalazek – lufa armatnia wygięta w środku pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, umożliwiającym strzelanie zza węgła.

– Ignoranci żartują na ten temat, ale to prawdziwy patent. Od czasu wdrożenia produkcji i zaopatrzenia naszej armii w tę nadzwyczajną broń nikt nie jest w stanie nam zagrozić. Nie musimy wchodzić w żadne koalicje, sami stanowimy potęgę militarną – wyjaśniał entuzjastycznie przewodnik. – To inne kraje zabiegają o stowarzyszenie się z nami w sojuszu strategicznym.

Ostatni eksponat „Gabinetu Pomysłów” przedstawiał makietę kliniki medycznej wyposażonej w urządzenia umożliwiające seryjną wymianę zużytych i uszkodzonych organów wewnętrznych człowieka na nowe.

– Zdolność obsługi najmniejszej sali zabiegowej w tej klinice to czterdziestu trzech pacjentów dziennie – profesor Rubach bezwiednie zatarł ręce z zadowolenia, zawsze zachwycały go medyczne osiągnięcia kraju. 

Przed „Gabinetem Inteligencji” przewodnik zatrzymał wycieczkę i podniósł palec wskazujący do góry. Na głośny okrzyk „Uwaga!” wydany przez Alinę Czakrę dzieci zamarły w bezruchu. Profesor odczekał chwilę dla spotęgowania uczucia wrażenia słuchaczy.

– To, co zaraz zobaczycie, to wasza przyszłość. Ilustrują ją eksponaty i informacje o narodowym programie rozwoju szkolnictwa. Jak wiecie, nie ulegliśmy owczemu pędowi koncentracji uwagi na nauce własnej ucznia, lecz poszliśmy w kierunku sztucznej inteligencji – wyjaśnił przewodnik. 

– Czyli „artificial intelligence”, inaczej mówiąc „AI” – rezolutnie wtrąciła dziewczynka z dwoma warkoczami, uczestniczka wycieczki szkolnej z Szybajna.

Minister popatrzył na nią z uznaniem.

– Masz absolutną rację, moje dziecko. Wystarczy wszczepić uczniowi chip z dostępem do krajowego systemu sztucznej inteligencji, a potem wymieniać go każdego roku na nowy, i sprawa edukacji jest załatwiona. Przodujemy w tej dziedzinie; ostatnio wyprzedziliśmy Singapur. Dla zapewnienia skuteczności systemu wymagane jest tylko utrzymanie dyscypliny uczniowskiej.

– Jak ją można poprawić? Czy mamy jakieś nowe narzędzia lub metody utrzymania karności uczniów, ich zapału do nauki? – Alina Czakra dopiero po zadaniu pytań zdała sobie sprawę, że być może nie powinna dociekać, jak poprawić dyscyplinę uczniów, bo był to drażliwy temat.

Profesor popatrzył na nią z uznaniem.

– W muzeum pokazujemy bogactwo kar, jakie dawniej stosowano dla utrzymania dyscypliny w ogóle, w szkole czy poza szkołą. Gdzie się stosuje kary, tak naprawdę nie ma to znaczenia, ważna jest ich skuteczność. Kary mają działać otrzeźwiająco i stymulująco na ucznia. Niektórzy zwiedzający „Gabinet Inteligencji” niesłusznie nazywają to, co w nim pokazujemy, horrorem. Jest to czysta edukacja historyczna, nawet jeśli eksponuje okrucieństwo i cierpienie. Takie jest życie, taka jest historia. Mam na myśli nie tylko najbardziej wymyślne i okrutne kary jak obcinanie głowy na szafocie, darcie pasów skóry, wbijanie na pal, palenie na stosie czy duszenie na garocie. Pokazuje je film z księciem Draculą w roli głównej – słynną scenę z pięcioma tysiącami jeńców wbitych przez niego na pal. Chodzi o karanie w ogóle jako środek wychowawczy i motywacyjny. O takie jego formy, które działają mobilizująco na uczniów, rodziców i ciało pedagogiczne. Oczywiście należy minimalizować kary i cierpienie, ale też uczyć się, jak ich unikać. Coś niecoś o tym wiem – profesor zasępił się na moment, jego wzrok zatrzymał się na portrecie Józefiny Kotwy oprawionym w wymyślną pozłacaną ramę. Alina Czakra miała wrażenie, że z obrazu patrzą na nią surowe oczy zazdrosnej kobiety. 

Odc. 5 Gabinet klimatyczny

Po wejściu do pomieszczenia z napisem „Gabinet Klimatyczny” profesor Rubach uśmiechnął się szeroko. Myślał o tym, jak łatwo jest – stosując odpowiednie narzędzia edukacyjne – przekonać ludzi do szybkiej zmiany postaw niezbędnej dla powstrzymania niekorzystnych zmian klimatu.

– W tym miejscu musimy sobie wyjaśnić coś bardzo ważnego. Zanieczyszczenia atmosfery nie zrozumie człowiek, który przynajmniej raz w życiu nie nałykał się porządnie dymu lub spalin. W naszym pięknym kraju wciąż są w użyciu stare nieefektywne piece węglowe. Wiele osób nie rozumie, jak wielką wyrządzają one szkodę klimatowi a równocześnie nam samym. Po przejściu bez maski przez komorę dymu i smogu, którą tutaj widzicie, z podwójną dawką zanieczyszczeń, ludzie błyskawicznie nabywają przekonania, że rezygnacja z pewnych złych nawyków to nie żadna fanaberia, ale konieczność. To przestawia ich na tory nowoczesności: rezygnacji z węgla i samochodu spalinowego na rzecz energii fotowoltaicznej i innych form czystej energii oraz samochodu elektrycznego i mu podobnych. Dzięki tej komorze w ciągu jednego roku osiągnęliśmy trzystuprocentowy przyrost świadomości oraz pięćsetprocentowy wzrost zakupu pieców na gaz, paneli fotowoltaicznych, wiatraków powietrznych, małych turbin wodnych. Nawet urządzeń wytwarzania prądu kręcąc korbą, podłączonych do sieci elektrycznej domu.

W gabinecie „Nasze Miejsce na Ziemi” profesor Rubach wyprostował się. Było to jedno z jego ulubionych miejsc w muzeum. Głos profesora znowu zabrzmiał świeżo jakby nie miał za sobą kilku godzin oprowadzania gości po budynku.

– Eksponaty tutaj zgromadzone pokazują, jak wielki jest nasz kraj na tle świata. Dawniej byliśmy krajem bez znaczenia, zaniedbanym i nie liczącym się. Poglądy ówczesnej władzy były tak ciasne, że – co tu mówić – krążyło u nas powiedzenie: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż nasz głos zostanie wysłuchany na forum międzynarodowym”. Za sprawą pani Józefiny Kotwy zmieniliśmy się. Zainspirowała nas do innego myślenia o sobie i o świecie. Teraz to my pokazujemy innym, jaką iść drogą, nie na odwrót. 

Odc. 6 Nasienie

Przy wejściu do „Gabinetu Nowoczesnych Technologii”, tuż obok nowiutkiego defibrylatora,  stała pompa energetyzująca. Minister przyglądał się urządzeniom z wyraźną przyjemnością.

– Pompa energetyzująca to nasz najnowszy wynalazek. Sponsorem badań nad nią a potem wdrożenia do produkcji była Józefina Kotwa. Komu brakuje ambicji, aspiracji czy nadziei, może za niewielką opłatą nawdychać się mieszanki tlenu i azotu z odpowiednim dodatkiem innych gazów. Mieszanka działa stymulująco na różne części mózgu. Ja sam czasami korzystam z tego urządzenia. Wzmacniając umysł, wzmacnia się także ciało.

– Czy państwo doceniacie jędrność ludzkiego ciała? Jego krzepkość i sprężystość – poważnie zapytał profesor.

Zdjął marynarkę, aby pokazać bicepsy, a następnie napiął mięśnie brzucha i poprosił nauczycielkę, Alinę Czakrę, aby go uderzyła w brzuch.

– Z całej siły, proszę.

Jego zachowanie zaskoczyło zwiedzających. On sam nie przejął się tym. Lekko zgięty do przodu przyjął uderzenie bez najmniejszego znaku bólu.

– Sami widzicie, co to znaczy być w dobrej formie. Mocne ciało jest jej podstawą. Ten drobny pokaz ilustruje użyteczność pompy energetyzującej.

Ostatni w kolejce zwiedzania był „Gabinet Wspomnień”. Zgromadzono w nim publikacje, zdjęcia, obrazy, afisze i inne eksponaty związane z osobą i działalnością Józefiny Kotwy. Minister dał uczniom czas, aby zapoznali się z zawartością gabinetu, po czym zebrał ich razem. Przez wielkie okna widać było ludzi na placu przed budynkiem stojących z głowami zadartymi do góry. Był ich cały tłum. Rubach przyglądał im się z uwagą, po czym wskazał ręką w ich kierunku. 

– To jest już nowa generacja, nowe pokolenie naszego społeczeństwa. Ludzie nie patrzą w dół, pod nogi, ale przed siebie i w górę. Mają jasno określone aspiracje, ambicje i nadzieje. „Patriotyzm, Bóg i Porządek” to hasła, którymi zastąpili przestarzałe już „Wolność, Równość, Braterstwo” z czasów wielkiej rewolucji francuskiej. Są dumni z tej zmiany, bo po raz pierwszy w historii mamy tak jasne wartości narodowe. Rozbudziła je Józefina Kotwa. To ona reprezentuje najbardziej szlachetne ideały.

Historia tej kobiety jest niezwykła i pouczająca. W wieku trzydziestu lat wydała z siebie owoc życia. To pojęcie umowne, symboliczne. W rzeczywistości jest to kamień nerkowy o wyjątkowym kształcie i pięknie. Nazwano go „Nasieniem Nadziei”.

– Jak to się stało? Prosimy o szczegóły – odezwały się głosy młodzieży, jedne śmiałe, inne niepewne, czy wypada pytać o takie sprawy.

– Rano pokojówka ścieląc łóżko Józefiny znalazła w nim nieznany przedmiot i zwróciła go właścicielce. Miał on postać podłużnego kawałka materii, przypominającej bursztyn, w którym po uważnym przyjrzeniu się widać miniaturowe miasto przyszłości. Nasienie jest podobne do dużego orzecha kaukaskiego, jest też podłużne, tylko nieco większe i mniej pofałdowane. Zbadano je w trzech laboratoriach. Okazało się, że ma nadzwyczajne cechy. Dodaje siły, przywraca moc twórczą, ma własności lecznicze. Józefina przekazała je w darze fundacji pomocy ludziom w trudnej sytuacji życiowej. Udostępniano je bezpłodnym kobietom pragnącym dziecka. Trzymając je przy sobie kilka dni, niejedna z nich znalazła się wkrótce w stanie błogosławionym. Kiedy skuteczność „Nasienia Nadziei” została jednoznacznie potwierdzona, oprawiono je w złoto i diamenty.

Odc. 7 Łąka i bagno

Minister Rubach ogarnął wzrokiem stojący przed nim tłum uczniów i głośno chrząknął dla zwrócenia na siebie uwagi.

– Dzięki Józefinie Kotwie mamy teraz jasne ideały i wiemy, dokąd zmierzamy. Musimy tylko podporządkować się jej, oddać się bez ograniczeń. Jest to zupełnie jak zawierzenie się Bogu – kiedy Minister to mówił, jego oczy płonęły niezwykłym blaskiem.  

Pod koniec zwiedzania wycieczka młodzieży połączyła się z innymi grupami obsługiwanymi przez różnych przewodników. Dyrektor muzeum stanął na podwyższeniu i ogłosił czas dyskusji. Każdy miał możliwość zadawania pytań. Pytano w kilku językach. Profesor Rubach odpowiadał na nie bez tłumacza.

– Czy gdzieś można zobaczyć „Nasienie Nadziei”?

– Tak. Znajdziecie je państwo w sali po prawej stronie zaraz po wejściu do budynku. Umieszczono je na podwyższeniu w specjalnej szklanej gablotce. Strzegą go uzbrojeni strażnicy.

– Czy Józefina Kotwa miała lub ma wrogów?

– To dobre pytanie. Tak, muszę to przyznać z wielkim żalem, nasza bohaterka narodowa ma wrogów. Nienawiść to cecha współczesnego społeczeństwa. Wrogami ludzi wielkich są najczęściej jednostki nijakie, podłe, małostkowe. Nie zatrzymujmy się jednak na tym, co negatywne. Idźmy dalej. Chciałbym wyjaśnić, że „Gabinet Wspomnień” jest miejscem poświęconym także innym mieszkańcom naszego kraju, którzy przynieśli mu chwałę. Są to ludzie zainspirowani czynami Józefiny, którzy osiągnęli sukcesy wcielając w życie jej ideały. Pod ścianami stoją ich posągi naturalnej wielkości.

Na postumentach posągów leżały wieńce świeżych kwiatów.

– To jakby mauzoleum. Czujecie państwo tę atmosferę? Zapach róż i zapach świeżo skoszonej łąki – profesor Rubach z przyjemnością wciągnął powietrze w płuca.

– Ja czuję zapach łąkowego bagna – odpowiedział mężczyzna z przedziałkiem rzadkich włosów na głowie. Na piersiach miał plakietkę „Dr Joachim Zolo, futurysta”.

Minister popatrzył na niego z niechęcią. Zdenerwował się, ale nie pokazał tego po sobie. Po akcencie mówiącego domyślił się, że to Amerykanin. W duchu podjął szybką decyzję.

– Zlikwidujemy cię, nieszczęsny głupcze. Jeśli tego nie uczynimy, to zepsujesz opinię całej grupy o muzeum i Józefinie Kotwie, a to byłoby tragiczne. Przyjechałeś do nas na zaproszenie i koszt naszego ministerstwa i powinieneś zachowywać się przyzwoicie.

Rubach wykonał nieokreślony gest ręką i odezwał się pojednawczo.

– Zgadzam się z panem. Ja czuję zapach świeżo skoszonej łąki nadrzecznej ale czasem on kwaśnieje. Pan to poczuł. To się zdarza, ale nie powinno się powtórzyć. Zajmę się tym.

Odc. 8 Zmiana uczuć 

Kiedy muzeum opustoszało, minister poczuł w sobie pustkę. Wypełniły ją natychmiast wspomnienia. Nie mógł oderwać się od nich. Wracały zawsze, kiedy zbyt entuzjastycznie dawał się unieść kłamstwom ukrywającym prawdziwą historię Józefiny Kotwy. Milczał z prostego względu; prawda była dla niego zbyt bolesna i niebezpieczna.

Zwiedzający przychodzili do muzeum w przekonaniu, że jest to nadzwyczajne miejsce a on ich w tej wierze umacniał. Nie zdawali sobie sprawy, że są pod stałym wpływem propagandy, jaką nieprzerwanie uprawiał on i jego ministerstwo. Sam zorganizował aparat propagandowy i zatrudnił najlepszych fachowców, aby tylko uczynić z Józefiny Kotwy bohaterkę narodową, kobietę niezwykłego formatu. Chodziło o to, aby cały świat uwierzył w nią oraz patriotyzm i dumę narodową, której matkowała.

Początek bolesnej historii Rubach pamiętał w najmniejszych szczegółach, tak głęboko w nim się zakorzeniła. Józefina Kotwa była wtedy premierem a on dyrektorem departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Na bankiecie zorganizowanym z okazji święta narodowego, pani premier tańcząc z nim wyszeptała mu do ucha:

– Chcę się z panem spotkać sam na sam w mojej rezydencji. Mam ważne sprawy do omówienia i nie chciałabym, aby ktoś z ministerstwa jeszcze o tym wiedział. Dlatego proszę o dyskrecję.

Zaskoczony Rubach miał poczucie, że jest to propozycja nie do odrzucenia.

Spotkanie nastąpiło wieczorem kilka dni później. Nie było w tym zasadniczo nic nadzwyczajnego, ponieważ premier często zapraszała ważnych funkcjonariuszy administracji państwowej do swojej rezydencji grupowo lub pojedynczo. Było tam zawsze kilka osób służby, obsługującej panią domu i jej gości.

Tym razem premier sama otworzyła drzwi.

– W domu nie ma nikogo, odprawiłam przed chwilą gosposię. Jesteśmy sami. Będziemy mogli rozmawiać bez skrępowania.

Z przedpokoju udali się bezpośrednio do salonu, gdzie na szykownie zastawionym stole czekała już kolacja. W trakcie posiłku rozmawiali o sprawach kultury i planach ministerstwa. Wino nalewała sama gospodyni. Kiedy Rubach zaproponował, że chętnie ją w tym wyręczy, zaśmiała się. Zwróciła się do niego po imieniu. Nie spodziewał się tego. `

– Daj spokój, Antoni. Zachowaj siły na później. Mamy jeszcze wiele do omówienia.

Po kolacji pili szampana, kawę i jedli tort. To była ostatnia czynność, jaką Rubach w pełni pamiętał. Wkładając do ust kolejny kawałek tortu poczuł, że traci świadomość. Pomyślał, że za dużo zjadł i wypił. Widział, jak premier śmieje się szeroko otwartymi ustami. Poczuł niepewność, ogarnął go strach.

To czego był świadkiem, całkowicie go zdezorientowało: premier Józefina Kotwa powoli obnażała się przed nim zdejmując bez pośpiechu kolejne części garderoby. Czyniła to z wyrachowaniem i lubieżnością, jakie widział tylko w najlepszych klubach striptizowych. Jej nagość zszokowała go; premier Józefina Kotwa była obojnakiem! U góry widział rozwinięte piersi kobiece, u dołu męskie genitalia. To go dobiło. Chwilę potem stracił świadomość.  

Odc. 9 Rozmowa gabinetowa

Obudził się na tylnym siedzeniu samochodu służbowego pani premier. Czuł się nie najlepiej, bolała go głowa i dokuczliwie ssało w żołądku. Przed sobą miał kierowcę. Siedząc ukośnie na swoim fotelu uważnie go obserwował. Rubach zapytał, co się stało.

– Poczuł się pan słabo na kolacji. Pani premier powiedziała mi, że pił pan alkohol i stracił na krótko przytomność. Otrzymałem od niej polecenie odwiezienia pana do domu i wprowadzenia do środka.

Następnego dnia premier poprosiła Rubacha o przyjście do jej gabinetu. Poczekała aż sekretarka wyjdzie z pokoju i pokazała mu dwa zdjęcia.

– To są zdjęcia z naszego spotkania. Wykonałam je na pamiątkę dla nas obojga. Zaimponowałeś mi swoim zachowaniem. Dlatego to udokumentowałam. 

Antoni Rubach patrzył na duże kolorowe fotografie i nie wierzył oczom. Na pierwszej był nagi, leżał na podłodze na plecach z rozłożonymi nogami i członkiem przewiązanym kolorową kokardą. Na drugiej zobaczył górną część swojej owłosionej klatki piersiowej i całą twarz. Wyglądała obłędnie, jak u szaleńca: wybałuszone oczy i otwarte usta. Miał wrażenie, że był zarzygany. Obraz był tak szokujący, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu.

Kiedy podniósł wzrok, premier patrzyła mu spokojnie w oczy i coś mówiła. Jej słowa nie docierały do niego. Po chwili słyszał już ją wyraźnie. Mówiła powoli, z rozwagą. Nie potrzebowała wiele mu wyjaśniać, aby dotarło do niego, że stał się ofiarą, został potwornie oszukany i wykorzystany w grze, które jeszcze nie rozumiał.

– Drogi Antoni! Masz do wyboru jedną z dwóch możliwości. Albo będziesz mi posłuszny, wtedy awansuję cię na ministra kultury i sztuki, otrzymasz solidne uposażenie i będę cię traktować przyzwoicie, albo opublikuję te zdjęcia, mam ich zresztą więcej, i kompletnie cię skompromituję.

Był zbyt oszołomiony, aby od razu odpowiedzieć. Wydusił z siebie:

– Zupełnie nie rozumiem, skąd się wzięły te zdjęcia i po co zostały zrobione.

Kiedy patrzyła na niego w milczeniu, zapytał:

– O co pani premier chodzi?

– Nie musisz zwracać się do mnie tak oficjalnie. Mów mi po imieniu. Przecież dobrze wiesz, jak mam na imię. Chyba muszę ci wyjaśnić pewne szczegóły, aby nie było między nami nieporozumień. Jak tylko zostałeś mi oficjalnie przedstawiony, od razu zwróciłam na ciebie uwagę. Podobałeś mi się. Wkrótce wiedziałam o tobie wszystko, także o twoich doświadczeniach z kobietami i mężczyznami. Masz niezły życiorys i dorobek seksualny. Wiem, że od pewnego czasu jesteś sam. Lubię takich owłosionych osiłków jak ty. Co ważne, jesteś inteligentny i ambitny. Byle kogo nie wybrałabym.

Odc. 10 (ostatni) Wyznanie

Rubach patrzył na rozmówczynię. Ona mówiła, on słuchał. Rozumiał, że wchodzi teraz w nową rolę.

– Postawmy sprawę jasno. Będziesz moim kochankiem, będziesz mnie zabawiać. Jestem trochę inna niż typowa kobieta, ale to niczemu nie stoi na przeszkodzie, bo masz duże doświadczenie. Jak każda kobieta potrzebuję pieszczot, czułości i od czasu do czasu miłości. Wiem, że na to cię stać. Nie mam jakichś specjalnych wymagań. Będziemy się regularnie spotykać u mnie w domu lub w innym wybranym przez mnie miejscu. Ja będę kontaktować się z tobą.

Premier zawahała się i uśmiechnęła nieprzekonywująco.

– Czy chciałbyś coś mi powiedzieć lub o coś zapytać? Mów. Chcę być z tobą całkowicie szczera.

Rubach patrzył na siedzącą przed nim kobietę z desperacją i nienawiścią. Musiała to zauważyć lub wyczuć, ponieważ głos jej stężał, stał się bardziej szorstki.

– Lepiej, żeby żadne głupie myśli nie przychodziły ci do głowy. Pilnuj się. Nie usiłuj nic robić przeciwko mnie, bo cię skończę. To co ci obiecałam, załatwię bardzo szybko. Wkrótce zostaniesz ministrem kultury i sztuki, dostaniesz solidną pensję i elegancki służbowy samochód z kierowcą. Nie oczekuj więcej … Aha! Mam jeszcze pewne zadanie dla ciebie. Będziesz mnie intensywnie promować. Chcę być znana, chcę być bohaterką narodową. Twoja w tym głowa, jak to zrobisz. Za sukces zostaniesz sowicie wynagrodzony. Mam na to środki. Ostatecznie cały kraj na mnie pracuje.

Po powrocie do domu, Rubach przez cały wieczór nie mógł dojść do siebie. Prawie nie jadł kolacji, siedział w fotelu i myślał.

– Nie mam żadnych szans. Będzie mnie szantażować tymi zdjęciami. Są w najwyższym stopniu kompromitujące. Nie wiem nawet, czy są prawdziwe, czy nie jest to fotomontaż. Ostatecznie nie ma to znaczenia. Jestem pogrążony.

Nie umiał zrozumieć, skąd się wzięły. Przypominał sobie, jak naturalnie zachowywała się premier w czasie kolacji. Teraz już nie miał wątpliwości; coś mu dodała do jedzenia lub napojów, aby stracił przytomność. Okazała się wyrachowaną i podstępną kobietą. Domyślał się, że w ten sam sposób mogła podporządkować sobie innych ludzi. Teraz rozumiał skąd miała taką władzę i powodzenie.

– Zupełnie jakby grała w pajacyka z dzieckiem – mruknął do siebie, patrząc w zaciemnione nocą okno. – Cholerny obojnak. Piękna ladyboy.

Kilka dni później premier zaprosiła go ponownie do swojego gabinetu. Ubrana była inaczej niż zwykle. Miała na sobie czerwony jednorzędowy żakiet z patkami a pod nim rozpiętą u góry bluzkę w czerwone kwiaty na czarnym tle. Styl wizytowy, jednolity deseń, długi rękaw. – Bardzo eleganckie – pomyślał z uznaniem.

Kiedy Józefina porządkowała coś przy biurku, przyjrzał jej się uważniej: długie bujne włosy, regularny owal oczu, wyrazisty nos, większe niż u innych kobiet usta, zdecydowany wyraz twarzy.

– Proszę cię, Antoni, usiądź w tym fotelu, będzie nam wygodniej. Porozmawiajmy – zaproponowała, po czym poczęstowała go czekoladkami, które szczególnie lubił. Zastanawiał się, skąd wiedziała, że za nimi przepada.

– Co ciekawego słychać w ministerstwie? Jak ci się wiedzie na nowym stanowisku?

Były to łatwe pytania. Kiedy mówił, słuchała go uważnie. Rozkręcał się, opowiadając o swoich planach, kiedy wpadła mu w słowo zmieniając raptownie temat. Po chwili zrozumiał, jaki był prawdziwy cel zaproszenia go na rozmowę.

– Myślisz, że tak łatwo jest żyć w mojej sytuacji, być osobą biseksualną? To jak życie w ukryciu. Czasem masz wrażenie, że żyjesz w ludzkiej dżungli, pilnujesz się, aby ktoś cię nie napadł. Nic cię nie chroni przed nieufnością i wrogością, nawet najwyższe stanowisko. Transfobia, homofobia, nienawiść, stykasz się z tym na co dzień. Tu jest gorzej niż w Indiach, gdzie parlament wprowadził ustawę definiującą trzecią płeć. Muszę jednak jakoś sobie radzić. Bóg obdarzył mnie urodą ale naznaczył seksualną dwuznacznością. To nie był mój wybór. Urodziłam się bardziej mężczyzną niż kobietą, wybrałam być kobietą, ubierać się i zachowywać jak one. Na szczęście obdarzył mnie także charakterem. Muszę jakoś sobie radzić – powtórzyła. – Mam nadzieję, że mnie chociaż trochę rozumiesz. 

Rozmowa się przeciągała. Minister wychodził z gabinetu z mieszanymi uczuciami.

– Jestem w potrzasku podobnie jak i ona – pomyślał, kierując się do windy.

W samochodzie wydał kierowcy proste polecenie:

– Proszę zawieźć mnie do domu.

Jadąc przyglądał się przechodniom na chodniku i zastanawiał, którzy z nich mogli być transpłciowi i jak sobie z tym radzili.

W nocy spał wyjątkowo spokojnie. Zaakceptował swoją sytuację, uznał w końcu, że jest to dla niego także wielka szansa.

– Fantastyczny awans, władza i pieniądze – myśl ta powracała kilka razy zanim zasnął.

Michael Tequila
Gdańsk, 22 sierpnia 2021

Przekaż dalej
0Shares

Michael Tequila: Sędzia od Świętego Jerzego. Powieść. Dwa fragmenty.

Fragment 1

Drzwi były otwarte. Kiedy nacisnęłam klamkę po raz drugi, otworzyły się – wyjaśniła ciemnooka niewiasta niewinnym głosem osoby niesłusznie oskarżonej o wtargnięcie do cudzego mieszkania. Patrzyła na mężczyznę czystymi, szeroko otwartymi, nad wyraz pięknymi oczami. Wyglądała jak obraz niewinności namalowany przez uduchowionego artystę.

Zdezorientowało to sędziego.- Może rzeczywiście zostawiłem drzwi otwarte? – przeszło mu przez myśl.- Przecież to bzdura! – natychmiast odezwał się głos wewnętrzny. Intuicja podpowiedziała mu, że kobieta kłamie znakomicie udając zaskoczenie. Omalże nie wprowadziła go w błąd.

-Czego ode mnie chcecie? – zapytał poirytowany bezsensownym wyjaśnieniem. -Wtargnęłyście tutaj jak oddział Biura Poprawności Politycznej. To włamanie. Odpowiecie mi za to przed sądem!

-Co będzie pan nas straszyć sądem! Są ważniejsze sprawy. Jest pan pilnie potrzebny do sędziowania najważniejszych zawodów w tym kraju – odpowiedziała wyższa i zaczęła bezceremonialnie szarpać kołdrę, która osłaniała piersi i brzuch Sędziego.

-Jakich zawodów? – dopytywał się zdezorientowany mężczyzna.

-To coś więcej niż zawody. Ale pan jest dociekliwy i uparty! Chodzi o Sportowe Igrzyska Partii i Organizacji Politycznych. Potrzebny jest sędzia główny i został pan wytypowany – wyjaśniła starsza z kobiet usiłując wyciągnąć Sędziego z łóżka.

-Zostawcie mnie w spokoju! – bronił się przed nieoczekiwanym atakiem. Szarpnięta mocniej kołdra wyśliznęła mu się z rąk i opadła na podłogę jak wielki, nadmuchany, pasiasty liść. Kobiety bez żenady zaakceptowały nagość mężczyzny. Ich wzrok wydawał się jednak żądać wyjaśnienia, czemu tak się zachowuje w obecności kobiet.

-Sypiam nago, do cholery! – krzyknął wyprowadzony z równowagi Sędzia. – Nie widzicie tego? Czego ode mnie chcecie? – ponowił zapytanie. Prawie krzyczał.

– Niech się pan nie przejmuje, człowieku… Panie Sędzio – poprawiła się wyższa z kobiet. – Nie takie rzeczy się widziało!-  Agresorka popatrzyła na koleżankę i obydwie zaśmiały się pokazując zęby.

Fragment 2

Akcja na stadionie rozwijała się równocześnie w kilku miejscach. Zapoczątkowały ją utarczki harcowników połączone z okrzykami, oskarżeniami i wyzwiskami. Byli to zawodnicy reprezentujący sporty konne, którzy poczuli się rycerzami demonstrującymi dumę zawodową i pogardę wobec przeciwnika, a może nawet i śmierci. Inicjatywę od początku przejęła drużyna Garolisa.

– Bluźniercy! Kłamcy! Oszuści! Bezbożnicy! Mordercy! – Wyzwiska i kalumnie padały gęsto jak pociski pod adresem Ewolucjonistów. Ci odpłacali Kreacjonistom pięknym za nadobne miotając w nich definicjami poziomu wiedzy, charakteru i pobożności, a nawet terminami zoologicznymi: Nieuki! Prostaki! Dewoci! Barany!

– Co to za dziwne określenia, którymi posługują się zawodnicy? – indagował zdezorientowany Sędzia. Co one symbolizują? Znam sporo wyzwisk, niektóre całkiem brutalne. Słyszałem je na stadionach, ale są zupełnie innego rodzaju. Sędzia-kalosz, złamas, żabol, wiśnia, drwal, platfus to są określenia uniwersalne, którymi widzowie obrzucają zawodników, sędziów i trenerów. Niech mi pan to wyjaśni. Muszę znać język tutaj używany, aby lepiej rozumieć zachowania zawodników. – Sędzia energicznie poruszał ręką w takt padających słów. Jego mowa i ruchy zgrabnie łączyły się w skuteczną formę przekazu.

Asystent pośpieszył z wyjaśnieniami. – Linia podziału między tymi partiami ma charakter głównie religijny i ideologiczny. Kreacjoniści wierzą, że Bóg stworzył ich po to, aby kreowali nowy, lepszy świat, gdzie ludzie będą szczęśliwsi. Nie wiadomo jednak w jaki sposób, skoro są przeciwni rządowi, sąsiadom, aborcji, zabiegom in vitro, eutanazji, homoseksualistom, lesbijkom oraz lataniu samolotami rządowymi.

Sędzia pragnął zapytać o samoloty, lecz jego uwagę przykuła nowa fala akcji ofensywnych. Harcownicy wyraźnie szukali zbliżenia. Zupełnie jak w boksie. – Przemknęło mu przez myśl. Najlepiej sprawdzali się starsi zawodnicy. Siwiutki staruszek o twarzy drapieżnego ptaka podjechał na wypasionym koniu do linii Ewolucjonistów i pełen wzburzenia wrzasnął przeraźliwym głosem: Oddajcie nam nieboszczyków!

Jego przyboczny, służący za łącznika z przywódcą Kreacjonistów, życzliwie podpowiedział: Panie Zachariaszu, nie należy mówić nieboszczyków, tylko zmarłych.

– Dlaczego? – warknął starzec. – Przecież krzyczę po polsku!

– Ze względu na szacunek, jaki im się należy.

Dziarski staruszek widocznie wziął sobie pouczenie do serca, gdyż przy kolejnym podjeździe wycelował palcem jak lufą karabinu w premiera Słabosilnego i ryknął oskarżycielskim głosem: Ty morderco! Oddaj nam zmarłych nieboszczyków! Stawiając żądanie miał minę orła, który po zjedzeniu nieświeżej żaby chce ją wyrzygać na widok wypasionego królika.

Mimo wstrząsających okrzyków i oskarżeń łza zakręciła się w oku Sędziego. Nie był w stanie powstrzymać wzruszenia. Przypomniała mu się długotrwała wojna „La Violencia” między Partią Konserwatywną a Partią Liberalną Kolumbii, kiedy strony mordowały się nawzajem w bratobójczych walkach. Mimo okrucieństwa, Sędziego oczarował ciepły stosunek stron do pomordowanych przeciwników, których nazywano pieszczotliwie „truposzkami”. Zapamiętał hiszpańskie słowo: „muerticos”. Miłe wspomnienia przyniosły mu ulgę.

– Ludzie potrafią zachowywać pozytywne uczucia wobec bliźniego nawet w trakcie bratobójczych walk – doszedł do wniosku. To odświeżyło jego wiarę w człowieka. Ze wzmożonym zainteresowaniem podjął obserwację poczynań drużyn na boisku.

Przekaż dalej
0Shares

Stoję w miejscu. Myślę. Więc jestem. Niech to i dla Was będzie pocieszeniem.

Drodzy Czytelnicy!

Jest godzina 9.25. Piszę w telegraficznym skrócie, bo czas nagli. Skończyłem powieść w odcinkach. Stoję w miejscu. Przebieram nerwowo nogami. Zastanawiam się, co dalej. Mam plany. Dokonuję weryfikacji. Myślę o rozpoczęciu nowej powieści. Coś w rodzaju wariacji na temat otaczającej rzeczywistości. Sam jeszcze nie wiem. Może potrzebuję odpoczynku? Dziś jest niedziela, dzień święty. Nic jeszcze nie jadłem. Czuję do siebie niechęć.

Szczerze Wam oddany,

Michael Tequila

PS 1: Jest już godzina 10.04. Już zjadłem. Bułeczka z masłem i bananami. Plus jedna pigułka na wzmocnienie. Co to za jedzenie!? Wiadomości TV: wymierają pszczoły i bieg Wings for Life. W samochodzie Kapitan Wąs czyli Adam Małysz. Będzie pędzić. Wciąż myślę. Pozdrawiam.

Wasz MT

PS2. To niebywałe! Jest już godzina 10.33. Na szczęście wciąż rano. Włos mi się jeży na głowie, kiedy pomyślę, że nadejdzie noc z tą samą godziną. Będę starszy o 12 godzin. Może to coś mi da. Z wiekiem człowiek mądrzeje. Liczę na to. W międzyczasie będę myśleć. Może kupię sobie hulajnogę elektryczną. Zawsze to szybciej. Czy bezpieczniej? Nie wiem. To mnie martwi.

Jestem z Wami, nawet gdy mnie tam nie ma.

Pozdrawiam wszystkich, także zboczonych kochanków i radosnych rozwodników. Gardzę pedofilami i tym garbusem, który wietrzy zęby w telewizji. Co on mówi!?

Wasz na zawsze,

M Tequ

Przekaż dalej
0Shares

Nie samym alkoholem człowiek żyje.

Dziś, zamiast regularnego blogu, dla odświeżenia pamięci, serca i ducha, o strajku, nauczycielach, rządzie i podobnych zjawiskach. Wyciąłem tylko niektóre fragmenty, aby skrócić i uprościć tekst, i pogrubiłem tematy spraw. Trzewia pozostały te same. Pozostawiłem też linki do artykułów, o których mowa w tekście.

Źródło: Wyborcza.pl newsletter_wyborcza@wyborcza.pl  Wydarzenia dnia, 24 kwietnia 2019.

 Rostam killing the White Demon

Cytuję:

17-y dzień strajku nauczycieli. Rząd zamierza w ekspresowym tempie zmienić prawo i “doprowadzić do przeprowadzenia matur”. Mimo że nauczyciele zapowiedzieli, iż nie zamierzają utrudniać życia swoim wychowankom. Premier Morawiecki wyjaśnił obywatelom, że teraz dyrektorzy będą mogli klasyfikować uczniów.

Ciekawy komentarz o strajku, który przeradza się w bunt, publikuje dziś w “Wyborczej” znawczyni putinowskiej Rosji Krystyna Kurczab-Redlich. Pisze między innymi: “Nauczyciel przystępujący do strajku na dalekiej prowincji nie przypuszczał, że perfidia, z jaką przedstawiciele władz dobiorą mu się do duszy, zrani połowę społeczeństwa. Nie przypuszczał też, że zajadła wściekłość pozostałej połowy zepchnie go w samotność. Nie przyszło mu także do głowy, że legalny, pokojowy protest pokaźnej warstwy polskiej inteligencji, do której należą nauczyciele, urośnie na drożdżach propagandy do dramatu narodowego”. Trudno się nie zgodzić.

Błyskotliwy jak zawsze Jacek Dehnel wyruszył dziś na poszukiwania tuzinów naszych “kuzynek, które zapłakane wróciły ze szkoły”. Pisarz w trudnym do podrobienia stylu rozjeżdża – jak mówi młodzież – zastępy trolli na usługach walczących ze strajkiem.

Stołeczny ratusz wydał decyzję, na mocy której spółka Srebrna związana z Prawem i Sprawiedliwością może zbudować na działce położonej w centrum Warszawy budynek o wysokości zaledwie 30 metrów. A nie 190 metrów. To znacząca różnica. Iwona Szpala i Wojciech Czuchnowski przypominają, czego państwo i instytucje podległe ministrowi sprawiedliwości w sprawie wież przy Srebrnej nadal nie robią.

Rzecznik dyscyplinarny bada, czy dwoje nowych sędziów SN naruszyło prawo. Aleksander Stępkowski miał wydać orzeczenie bez akt sprawy, a Małgorzata Manowska – zignorować sprzeciw pierwszej prezes SN. Oboje nie zgadzają się z zarzutami. Cały świat może nam pozazdrościć tak wyjątkowego oblicza parlamentaryzmu.

A na koniec informacja mrożąca krew w żyłach. Pył z Sahary, który właśnie dociera nad nasz kraj, to dopiero początek prawdziwych kłopotów. Z powodu globalnego ocieplenia zimy robią się w Polsce mniej śnieżne, a lata bardziej suche. Z kolei opady stają się coraz bardziej gwałtowne. Taka “pogoda na sterydach” jest jednym z najpoważniejszych efektów zmian klimatu. Ale z węgla nie zrezygnujemy!. Zatem: po nas choćby potop!

Koniec cytatu

Przekaż dalej
18Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 201: Fenomen czasu

Niezwykłość rzeki Mondegi przebił fenomen czasu. Z czasem w Nomadii działo się coś dziwnego. Był nadal obecny; słońce wschodziło i zachodziło jak zawsze, zegary tykały jak zwykle, niektóre głośniej, jak zegar na ratuszu, huczący dzwonami rankiem, w południe i wieczorem, kiedy inne pracowały w coraz większym milczeniu, jakby gasły. Tak czy inaczej, wszystko, co dotyczyło czasu, było jakoś pokręcone.

Ludzie pogubili się doszczętnie, stracili rachubę minut i godzin, i nieprzerwanie spoglądali na zegarki. Mówili, że stracili czas, tak jakby stracili rękę lub nogę, bezpowrotnie i jednoznacznie. Nawet najbogatsi, których dotychczas stać było na kupienie wszystkiego, łącznie z miłością, zdrowiem i pogodą, nie byli w stanie uzyskać czasu. Nie znikł on całkowicie, ale potwornie się skurczył, wyglądało to, jakby zjadał sam siebie.

Obywatele różnie to sobie tłumaczyli, każdy z innej perspektywy. W sumie tłumaczenia powinny dać pełen obraz czasu i społeczeństwa, ale nie dały. Sefardi, powszechnie uznany mistrz czasu i zegara, śledził dziwny fenomen, lecz nie potrafił go wytłumaczyć. Uważany za geniusza, czuł się teraz szczególnie niezręcznie. Któregoś dnia zatrzymano go na ulicy, myślał, że chodzi o autograf, i zapytano go:

– Mistrzu! Co jest z tym czasem? Mam go coraz mniej, a nie wiem, dlaczego. Czy to jakaś nowa Apokalipsa?

Widząc wyraz głębokiego zaniepokojenia na twarzy pytającego, może nawet przerażenia, Sefardi poczuł się jeszcze bardziej zakłopotany, nie umiejąc powiedzieć coś sensownego nawet na pocieszenie. Czuł się tak głupio, że pomyślał, że Bóg – zmieniając naturę czasu – wystawił go na ciężką próbę a może nawet zrobił z niego idiotę. Aby zyskać uspokojenie, tworzył na potęgę hipotezy i teorie, szukając wytłumaczenia znikającego czasu. Chciał zmierzyć szybkość tego zanikania, upewnić się, że czas nie zniknie całkowicie, nie skurczy się do zera, a jeśli tak, to kiedy. Nic mu jednak nie wychodziło. Nie rozmawiał na ten temat z nikim, nawet z Isabelą. Wiedział, jaka byłaby jej reakcja.

Wobec kurczącego się czasu obywatele Nomadii zapomnieli o prokreacji. Jej przeciwnicy wręcz ją przeklęli i zamknęli gęby na kłódkę, aby na próżno nie strzępić języka. Wydawało się, że pamięć o niej zanikła. Gubernator wciąż jednak pamiętał o problemie i usiłował coś naprawić, wkrótce jednak i on zagubił się w zapomnieniu jak w letargu. Niby żył, ale częściej był bardziej nieprzytomny niż przytomny. Krążyły pogłoski, że z rozpaczy popadł w pijaństwo i nie potrafi bądź nie chce go porzucić. Były to początki śpiączki.

*****

Tej nocy, kiedy Barras pogrążył się w marzeniu o własnym królestwie, czas zniknął całkowicie. Ludzie patrzyli na zegary i nie wiedzieli, która jest godzina. Cyferblaty były puste i bezbarwne. Wywołało to panikę. Wkrótce ustąpiła ona uczuciu wielkiej ulgi, kiedy zauważono, jak na twarzach wygładzają się zmarszczki, a ludzie czując się bardziej zrelaksowani, młodnieją, a przynajmniej mają takie uczucie. Każdy łapał za telefon i dzwonił do najbliższych, aby podzielić się sensacyjną wiadomością, cieszyć się wspólnie lub po prostu porozmawiać. Nikt nie przyjmował za złe nawet budzenia go w nocy wściekłym brzęczeniem dzwonka. Panowało przekonanie, że zniknięcie czasu jest przejawem nieokreślonego dobra.

Na przedraniu gubernatora obudził telefon z centrum kryzysowego. Dzwonił sam dyrektor, którego zaalarmował dyżurny krajowej służby meteorologicznej. W rozmowie nie udało się gubernatorowi ustalić niczego z wyjątkiem uzyskania przyrzeczenia, że rozmówca będzie informować go o rozwoju wydarzeń i ostatecznym powrocie czasu.

– Jeśli to w ogóle nastąpi – dodał gubernator takim tonem, jakby chciał powiedzieć, że go to smuci i cieszy zarazem.

Zaraz po zniknięciu czasu Penelopa poprosiła męża do siebie. Był tym całkowicie zaskoczony, od lat nie był w jej pokoju. Nie miał pojęcia, że w ogóle jest w domu. Leżała w łóżku.

– Isabeli nie ma u siebie, a ja czuję się nieco osłabiona – wyjaśniła na wstępie i poprosiła Sefardiego o przekręcenie jej tułowia lekko w prawo sygnalizując to mruganiem oka. Nic z tego nie zrozumiał, poprosił więc o słowne wyjaśnienie. W czasie udzielania pomocy dała mu znać, że czas nie jest dla niej ważny. Była wiecznie młoda i wygładzanie się zmarszczek pod nieobecność czasu, co tak zachwyciło masę kobiet, nie miało dla niej znaczenia. Jej twarz pozostawała gładka jakby stale miała dwadzieścia lat. Zachwyt kobiet nad jej niezwykłą urodą przyjmowała ze spokojną godnością. Miała ją zapisaną w genach podobnie jak gładkość cery.

*****

Po telefonicznej wymianie informacji ze swoim zastępcą i dwoma członkami gabinetu, Blawatsky dał się przekonać, aby nawiązać kontakt z Sefardim.

– To najwybitniejszy specjalista od czasu i zegarów w całym kraju, a może nawet i na świecie – przekonywał go minister spraw wewnętrznych. – Powinien pan z nim porozmawiać, gubernatorze. To zbyt ważne, aby nie odłożyć na bok nawet najgłębszej nienawiści. Nie wyobrażam sobie życia bez czasu. Wszystko się nam zawali.

Kiedy zadzwonił gubernator, Sefardi wrócił właśnie od żony. Rozmowa przebiegała spokojnie i poważnie. Sefardi nie był w stanie niczego wyjaśnić ani doradzić gubernatorowi, zobowiązał się jednak pomóc, jak tylko zorientuje się co do natury zniknięcia czasu. Też był zaniepokojony tym zjawiskiem. Myślał o nim intensywnie.

Rano już nikt o niczym nie pamiętał. Czas wrócił, jakby nigdy nic, jakby wyszedł na spacer, tylko zapomniał o tym powiadomić osoby zainteresowane jego obecnością. Fakt zniknięcia czasu pozostał jednak niezbity. Ludzie musieli na nowo regulować zegary, ponieważ wskazywały różne godziny. Zastanawiano się potem wielokrotnie, jak to się stało, lecz nikt nie umiał wyjaśnić fenomenu. Meteorolodzy sugerowali, że mogło to być wynikiem rozmagnesowywania się ziemi, inni specjaliści, że był to efekt woli Boga, który pragnął o czymś ludziom przypomnieć. Gubernator przyjął ostatnie wyjaśnienie za pewnik i oficjalnie zadekretował, że zniknięciem czasu opatrzność przypomniała mieszkańcom Nomadii o obowiązku prokreacji, gdyż nic tak nie uprzytamnia upływu czasu jak pojawienie się dziecka i obserwowanie, jak szybko kończy pierwszy tydzień, miesiąc, rok i lata następne. Czas wracał do normy stopniowo, aż wskazania zegarków wyrównały się w całym kraju.

Przekaż dalej
4Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 186: Czarna Eminencja i gubernator rozwijają współpracę

W końcu korytarza pojawiła się postać Czarnej Eminencji. Dziennikarz czekający w okrągłym saloniku Pałacu Biskupiego inaczej go sobie wyobrażał. Mężczyzna w habicie był pulchny, wyglądał na zniewieściałego. Zmienił opinię, kiedy duchowny energicznie uścisnął mu rękę i zaprosił do swojego gabinetu. Tematem wywiadu była prokreacja.

Eminencja był osobą wyjątkową, kaznodzieją niezmordowanym w głoszeniu chwały bożej i czynieniu dobra. W życiu i pracy kierował się Biblią, stanowiącą dlań najwyższe źródło prawdy. Był bezpośredni w kontaktach, miał ciepły głos i łatwo trafiał do serc. Uwielbiano go powszechnie, zwłaszcza ludzie starsi, którym okazywał najwięcej zrozumienia i pomocy. Lubili go słuchać nawet wtedy, kiedy ich opuszczał słuch i zawodziła pamięć, ponieważ docierało do nich wszystko, co mówił, zwłaszcza kiedy obiecywał im królestwo boże, a nawet jak go nie obiecywał, to przybliżał. Bardzo im to odpowiadało, jakby rozumieli, że żadne królestwo nie jest pojęciem jednoznacznym. Mówiono o nim nawet, że pewnego razu usłyszeli go i zrozumieli głuchoniemi, co zakrawało na cud. Z wdzięczności, że dotarł do nich z wzruszającą homilią, wpłacili poważną kwotę pieniędzy na odbudowę kolegiaty, gdzie głosił kazania. 

Eminencja był obecny wszędzie i zawsze, kiedy go potrzebowano.

– Zupełnie jak Bóg – mówili wierni, wpatrzeni w niego, kiedy łagodnie uśmiechając się opowiadał o życiu, śmierci i wieczności. Słuchali go tym chętniej, że potrafił skutecznie zwalczać diabły i demony, te z Biblii jak i żyjące na ziemi, czyniące największe zło.

Życzliwy dla wszystkich, Eminencja nie przepadał jedynie za poprzednim rządem, składającym się z głównie osób niewierzących. Rzadko ich widywał na niedzielnej mszy, klęczących, modlących się, pozdrawiających księży, wszystkich świętych i pana Boga. Oni też się Eminencją nie zachwycali. Wyrażali się o nim niepochlebnie, czasem nazywali go jakby przez roztargnienie Czarnym Upiorem zamiast Czarną Eminencją. Uznawał to za przesadę, ale wybaczał im to zachowanie.

– Nie każdy musi mnie lubić – mawiał. Tę niezrozumiałą pobłażliwość mieli mu za złe podwładni lepiej znający się na ludzkich charakterach.

Wierni uwielbiali go i gotowi byli rzucić się za niego w ogień. Porównywali go ze świętym Prokopem z Ustiuga, jurodiwym, szaleńcem bożym. Nie było to całkiem trafne porównanie, gdyż w odróżnieniu od Prokopa Eminencja nie jadł kiełbasy w post i nie tańczył z prostytutkami. Mówiono o nim jednak, że wzorował się na Prokopie, który „przez ascezę jurodstwa osiągnął głębię mądrości i na lekkich skrzydłach odleciał od burzliwego świata”.

 

*****

Po zakończeniu wywiadu Czarna Eminencja udał się do swego gabinetu, aby zrelaksować się chwilę w swoim ulubionym skórzanym fotelu. Czując, że może zasnąć, wstał i podszedł do podręcznego barku, gdzie stało wino mszalne i kilka butelek najlepszych alkoholi przeznaczonych dla gości. Nalał sobie kieliszek wina i wrócił do fotela, aby porozmyślać. Pozostawał chyba w telepatycznej łączności z gubernatorem, gdyż zobaczył jego twarz przed sobą. Wpatrywali się wzajemnie w siebie w milczeniu. Co najmniej w jednym byli podobni do siebie; obydwaj byli ambitnymi przywódcami.

Wieczorem rozmawiali ze sobą telefonicznie, a dwa dni później spotkali się, aby w cztery oczy dokończyć rozmowę. Obydwaj czuli, że połączenie sił umocniłoby ich pozycje, zwiększając równocześnie możliwości kształtowania rzeczywistości. Czarnej Eminencji marzyło się państwo hierarchiczne, którego rząd kieruje się naukami kościoła.

Spotkali się w domu parafialnym w cichej, leżącej na uboczu miejscowości, przytulonej do krawędzi mieszanego lasu, gdzie rzadko kto zaglądał. Gubernator dotarł na miejsce służbowym samochodem, wysiadł, wyprostował się i rozejrzał. Wielki stary kościół, budynek parafialny nieproporcjonalnie duży jak na skromną parafię, z boku ściana lasu. Wokół pustka, tylko wiatr szumiał w drzewach. Było cicho i tajemniczo, jakby z gęstwiny drzew i krzewów miały wyjść duchy i zacząć tańce.

Przywódcy zgodnie doszli do wniosku, że zbliżenie państwa i kościoła przyniesie krajowi niezaprzeczalne korzyści. Postanowili kontynuować prace nad szczegółami porozumienia. Na pożegnanie podali sobie ręce. Gubernator poczuł ciepłą, lecz mocną w uścisku dłoń. Zdziwił się, gdyż obydwaj poświęcali czas i energię sprawom służbowym, nie mieli więc czasu na pielęgnowanie kondycji fizycznej.

Zanim gubernator ostatecznie zaproponował Czarnej Eminencji stworzenie wspólnego rządu, myślał o współpracy na zasadzie eksperymentalnej „A nuż się uda! Zobaczymy ja to się ułoży!”. Rozmowy przebiegały tak pomyślnie, że pierwszy wyraził chęć puszczenia w niepamięć przeszłych nieprozumień.

– Jest to nasz wspólny interes, ponieważ mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi: dla kościoła są to wierni, dla rządu są to obywatele.

Propozycja rządu została życzliwie przyjęta przez kościół.

– Ustalmy na zakończenie pewne zasady. – Zaproponował gubernator, starając się przewodzić od początku. – Spotykajmy się regularnie co najmniej raz na kwartał dla oceny sytuacji w kraju i uzgodnienia stanowisk wobec wyzwań. Niech to będzie nasze minimum.

Arcybiskup zgodził się. Był zadowolony z negocjacji i ustaleń. Uznał spotkanie za osiągnięcie.

Przekaż dalej
1Shares

W piątek jak zwykle trochę poezji

Przedstawiam kolejne wiersze z mojego zbioru „Klęczy cisza niezmącona” (w sprzedaży w księgarniach za niewielkie pieniądze, bodaj że od trzynastu złotych wzwyż). To moja dawna twórczość, ale jej treść stała się chyba jeszcze bardziej aktualna niż w czasie, kiedy zajmowałem się poezją.

Jezioro w kraterze

Mocarz nieznany, w którego wierzę,
oko jeziora zatopił w kraterze
wśród brzóz i sosen; w płycizn szpary
tajemnym szeptom utkał szuwary.

Brzegi usypał strome jak granie,
by jak najpóźniej w chciwe władanie
człowiek wziął wodę, przeciął pomostem
i łódką zdeptał niewinności kosztem.

Czemuż ja milczę, pusty i święty,
niwecząc prawdę czystego sumienia,
czemuż bezwolny i obojętny
nie bronię piękna boskiego tchnienia?

Sopot, 3 maja 1998

Kalgoorlie

(Jest to miasto gorączki złota lat 1890-ych,
które umiejscowiło Australię Zachodnią
na mapie świata).

Miasto wyrosłe ze szlachetnej rudy
karmi przechodnia resztkami ułudy,
relikwiami budynków o szlachetnym kształcie;
przeszłość dogorywa przy szarym asfalcie.

Oczy wykłuwają rdzewiejące trupy,
szczątki postępu zwalone na kupy,
szare i nijakie, kryte warstwą pyłu:
technika – naprzód, krajobraz – do tyłu.

Górnik-dynamitard, rywal sił natury,
złotonośną ziemię odziera ze skóry,
wnętrze wyszarpują koparki czerpaki,
rozdrabniają walce i sieją przetaki.

Gdzie ręka kilofem podziobała wzgórza,
potężnych maszyn postępuje burza
i pejzaż bezbronny w pustynię hałd zmienia,
by gram złota wypłukać z pół tony kamienia.

Kalgoorlie, Australia, 22 października 1996

Kim jesteś Panie?

Nieskończonością jesteś niepojętą,
wszechświat jednoczysz wolą rozpiętą,
życie obdarzasz czarowną urodą,
losy naznaczasz kochania przygodą.

Tyś tym, co burze przetacza z łoskotem,
wiedzą, co było i co będzie potem,
Ty jesteś ciszą, co tworzy przestrzenie,
w Tobie myśl żyje, pulsowanie drzemie.

Choćbym się oddał na stos całopalny
Ciebie nie pojmę, boś niepoznawalny.
W sercu zachwycam się Tobą, o Panie,
bo Tyś jest prawdą, jam jest zakłamaniem.

Morphett Vale, Australia, 30 września 1996

Przekaż dalej
1Shares

Ogłoszenie dla Czytelników blogu

Drodzy Czytelnicy!

Od jutra do dnia 4 lutego 2019 jestem na wakacjach za granicą (w Tajlandii) i z tego względu nie będę mógł publikować kolejnych odcinków powieści „Laboratorium szyfrowanych koni”. Publikację podejmę zaraz po powrocie.

W zamian na blogu ukazywać się będą odcinki mojego opowiadania „Wypożyczalnia psów”, które stanowi część zbioru opowiadań Michael Tequila: „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”. Odcinki tego opowiadania będą ukazywać się co trzy dni. Mam nadzieję, że się Państwu spodobają. Sama książka „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco” jest w powszechnej sprzedaży w księgarniach.

Moje najbliższe plany to publikacja w formie książkowej powieści „Laboratorium szyfrowanych koni”, powieści „Cztery portrety cudze i jeden własny” oraz drugiego zbioru poezji zatytułowanego „Oniemiałość”. W sprawie publikacji tych utworów zwróciłem się już do kilku wydawców.

Pracuję teraz nad zbiorem opowiadań kryminalnych. Akcja jednego z nich dzieje się nie gdzie indziej tylko właśnie w Tajlandii. Będzie to zapewne moja kolejna książka.

Pozdrawiam bardzo, bardzo serdecznie,

Michał Tequila

Przekaż dalej
0Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 176: Dziwna kampania fiskusa

Na trzecią falę petycji i protestów, gubernator Blawatsky odpowiedział kampanią medialną pokazującą, że ludzie chętnie współpracują z fiskusem. Na wielkich telebimach, dwóch ustawionych w centrum miasta i jednym na krytym stadionie sportowo-rozrywkowym, wyświetlano klip video. Pokazywał on, jak do obywateli, osób różnej płci i wieku, siedzących na ławkach w parku, na przystankach autobusowych, na stacjach kolejowych, w pubach i restauracjach, podchodził rosły osobnik, przedstawiał się słowami “Jestem Valerio Fiskus z Państwowego Urzędu Resetu Długów” i lekko dotykał ich kieszeni elegancką laską zakończoną metalowym czujnikiem. Zaczynał od prawej kieszeni marynarki i prawej kieszeni spodni; dotykając słuchał, czy czujnik wydaje dźwięk wykrywając banknoty, które miały już wdrukowane metalizowane nitki. Jeśli nic nie dźwięczało, urzędnik dotykał lewej kieszeni i ponownie słuchał. Czasem prosił obywatela, aby wstał; dotykał wtedy tylnej kieszeni spodni. W przypadku kobiet laska kierowana była w kierunku torebki lub portmonetki.

Poborca podatkowy każdorazowo wyjaśniał, że zbiera środki na pomoc dla przeżywającego problemy budżetu państwowego, po czym zadawał pytanie, czy dana osoba chciałaby, aby państwo zbankrutowało. Prawie nieodmiennie odpowiedź była negatywna. Udzielając takiej odpowiedzi, obywatele – w opinii rządu – automatycznie godzili się wspomóc skarb państwa kwotą negocjowaną z urzędnikiem. Valerio Fiskus był osobnikiem wzbudzający zaufanie, dobrze odżywionym, masywnym, z pełnymi, różowymi policzkami i lekko obwisłą dolną wargą. Po zakończeniu filmu pojawiał się wielki napis: Rząd nie uderza obywateli po kieszeni, jak głosi opozycja, tylko prosi o pomoc i ją otrzymuje!

*****

Niecodzienne zachowania poborcy podatkowego skomentowano na spotkaniu przy krawężniku. Zostało ono zwołane w trybie przyspieszonym z uwagi na rangę sprawy.

– Dlaczego nagabywani nie odmawiają mu pieniędzy? Ja bym absolutnie odmówił! – Gardłował nieznany Sefardiemu mieszkaniec osiedla.

– Nieuważnie oglądał pan nagranie. Za Fiskusem stało dwóch drabów, nazwę ich rosłymi mężczyznami, bo to mniej odrażające. Zatrudniono ich po to, aby przerazić i skłonić ludzi do uległości. – Wyjaśnił Iwan Iwanowicz, sam nie do końca przekonany do tej argumentacji. Starał się mówić ostrożnie, aby nie narazić się na donosy, że jest wrogiem rządu lub państwa. Był to już okres, kiedy zaczęły się pierwsze nagonki i oskarżenia obywateli o wrogość wobec państwa.

*****

Kilka dni po pierwszym wideoklipie do sądu wpłynęła sprawa o zniesławienie. W imieniu zainteresowanego, był nim obywatel o nazwisku Valerio Fiskus z miasteczka liczącego niecałe pięć tysięcy mieszkańców, wystąpił jego adwokat. Wyjaśnił on, że urząd skarbowy bezprawnie użył imienia i nazwiska jego klienta i że w związku z tym jest on poszkodowany. Nic to nie pomogło, ponieważ nikt nie wierzył w czystość intencji Fiskusa. Wszyscy uważali, że za użycie swego imienia i nazwiska otrzymał on dobrą zapłatę. Mieszkańcy miasteczka wytykali ziomka palcami, wyzywając go od naciągaczy i łajdaków.

Z uwagi na nagłośnienie sprawy, po interwencji partii opozycyjnych, rozprawa sądowa odbyła się wyjątkowo szybko. Ku zdumieniu obserwatorów wykonawcy nagrania video zostali skazani na zapłacenie dużego odszkodowania Valerio Fiskusowi, lecz nie zapłacili ani dolara, gdyż natychmiast złożyli pozew o kasację wyroku. Sprawa trafiała na wokandę sądową wielokrotnie ze zmienny szczęściem, raz wygrywała jedna, raz druga strona. Specjaliści przewidywali, że proces nie zakończy się szybko.

– Nikt jeszcze nie wygrał z rządem. – Twierdzili pesymiści.

Przekaż dalej
24Shares

Ku pamięci Prezydenta Miasta Gdańska Pawła Adamowicza

Zamieszczam wiersz z mojego niepublikowanego jeszcze zbioru „Oniemiałość”. Dedykuję go pamięci Prezydenta Miasta Gdańska, Pawła Adamowicza, zamordowanego przez szaleńca ukształtowanego – nie mam wątpliwości, że co najmniej w jakiejś mierze – przez mowę bezmyślności, głupoty i nienawiści intensywnie kwitnącą u nas od trzech lat. Nie jest to dobry czas; życzyłbym sobie, aby zmiana na lepsze nastąpiła jak najszybciej. Wiersz jest tylko przybliżeniem tego, co odczuwam.

Do wiersza dołączam link do artykułu “Prof. Janusz Czapiński o ataku na prezydenta Adamowicza: To była rozmyślna, intencjonalna napaść”. Warto przeczytać, nawet ktoś się nie zgadza z wszystkimi opiniami profesora.

http://wyborcza.pl/7,75398,24362309,prof-janusz-czapinski-o-ataku-na-prezydenta-adamowicza-to.html#a=190&c=8000

Co mnie przeraża

Niespełniona miłość mnie przeraża
i duch fanatyzmu, deprawator ludzi,
zabójca dziecka, co Boga obraża
i ranek, co radości nie budzi.

Współczesność przeraża, jej ślepa tępota,
co myślącą istotę przemienia w robota,
okrutnik, co ptaka żywego nadziewa,
by wątrobę utuczyć rozpychając trzewia.

Oślepła religia, co nie pomni Boga,
asfalt, gdzie deszcz spijała polna droga,
człowiek, wróg natury dostojnego piękna
i jego kanałów martwota zatęchła.

Australia, Morphett Vale, 18 marca 1996

Przekaż dalej
9Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 175: Kościół przedstawia swoje stanowisko wobec Internetu

W celu sprostania wyzwaniu powołano kościelno-uczelniany zespół, o którym media sceptycznie pisały, że nigdy nie skończy swojej pracy.

– Paraliż przez niekończącą się analizę. – Taka była konkluzja liberalnego dziennika, ostro krytykującego poglądy głoszone przez kościół.

Dwa miesiące później arcybiskup Czarna Eminencja wygłosił słynną homilię, w której przedstawił pogląd Kościoła Hierarchicznego.

– U źródeł fatalnej pogody, owych tragicznych pięciu dni, tkwi Internet, w którym komputery i sieć połączeń elektronicznych oferują niewyobrażalną łatwość komunikacji międzyludzkiej. Ludzie przestali porozumiewać się ze sobą w sposób bezpośredni, naturalny. Nastąpiło wykoślawienie i deformacja komunikacji, wskutek czego zmieniły się także postawy i charaktery. Tydzień niszczycielskiej pogody był karą boską za odwrócenie się od Boga w kierunku ciemnych mocy Internetu, który okazał się technologią grzechu, choć to nie on stworzył zło i grzech. On tylko podniósł do dziesiątej potęgi możliwości grzeszenia oślepiając przeciętnego człowieka. Jedynie ludzie najgłębiej wierzący w Boga zachowali umiar w korzystaniu z Internetu.

Czarna Eminencja wskazał także na zjawiska wirtualne wypierające świat naturalny: gry internetowe, społeczności internetowe, zamykanie się ludzi młodych w skorupie własnych myśli, upadek autorytetów, możliwość powielania kłamliwych opinii na serwisach społecznościowych, oderwanie się młodzieży od rzeczywistości i rodziców, zachłyśnięcie się bogactwem oraz spędzanie nieskończonych godzin na rozmowach bez sensu i znaczenia.

– A co dzieje się w Japonii? – Tym pytaniem Eminencja zaskoczył wszystkich, ludzi wierzących i niewierzących. Było to pytanie retoryczne, ponieważ hierarcha sam udzielił odpowiedzi.

– Mężczyźni zapominają o tym, że są mężczyznami, stronią od kobiet i posiadania rodziny, istnieje dla nich tylko praca i gry komputerowe, prawdziwe hieny pożerające czas, uczucia i rozum. Arcybiskup dodał na zakończenie, że Internet jest bez wątpliwości wynalazkiem szatana.

– Choć ma też i pewne zalety – uzupełnił – niedostatecznie głośno, aby go słyszano.

O sytuacji w Japonii rozpisała się prasa. Dla potwierdzenia poglądu arcybiskupa poproszono o wypowiedź ambasadora Japonii, Nubuku Kirudze, który stwierdził, że nie może ani potwierdzić, ani zaprzeczyć zanim nie skonsultuje się ze swoim rządem. Zainteresowanie Japonią wzrosło w takim stopniu, że przez kilka dni łącza telefoniczne i internetowe ambasady pozostawały zablokowane.

Wypowiedź Czarnej Eminencji stała się wykładnią dla całego Kościoła Hierarchicznego i większej części społeczeństwa. Internet był tematem posiedzenia rządu już następnego dnia. Ministrowie byli wyjątkowo zgodni, że arcybiskup ma rację co do zgubnego wpływu Internetu. Gubernatora utrwaliło to w przekonaniu, że jedynie bliższa współpraca władz cywilnych i kościelnych rokuje nadzieję pomyślnego rozwoju społeczeństwa, ponieważ kościół był w stanie wyjaśnić problemy, w których gubiła się nauka. Swoje przekonanie zachował dla siebie nie tylko dlatego, że był człowiekiem skrytym. Miał dalekosiężne plany.

Kilka dni później Kościół Hierarchiczny opublikował listę siedmiu nowych grzechów głównych, związanych z komputerem i Internetem: miłość do zwierząt większa niż do człowieka, czego przykładem były ubranka dla psów i kotów, kosztowne jedzenie i kolorowe manicure, cudzołóstwo praktykowane za pośrednictwem serwisów towarzyskich, zaniedbywanie współmałżonka i dzieci na rzecz komputera, dorabianie się online na nieszczęściu innych, sprzedawanie podróbek firmowych w Internecie, unikanie formalnego małżeństwa z wygody oraz życie na Facebooku. Do ogłoszonej publicznie listy niektórzy dodawali jeszcze niechęć kobiet do rodzenia dzieci, nieszanowanie natury, niesegregowanie śmieci, obżeranie się niezdrowym jedzeniem, niepłacenie podatków należnych państwu oraz szaloną pogoń za pieniądzem.

Wkrótce arcybiskup wygłosił homilię, wzywającą społeczeństwo do głębokiego i powszechnego nawrócenia, wrażliwości na drugiego człowieka oraz pełnego poszanowania innych form życia.

*****

Wobec ogromu potrzeb rząd zmuszony był podnieść podatki. Jak można było się spodziewać, społeczeństwo nie odniosło się do tego entuzjastycznie. Po wielu naradach gabinetowych Gubernator zdecydował się uczynić to po cichu, ukrywając podatki pod zmienionymi lub nowymi nazwami. Przy okazji zmieniono sposób obliczania podatków, zwiększano odsetki karne za opóźnienia w ich płaceniu oraz wprowadzono opłaty za czynności urzędowe. Rząd się wycwanił i zaczął nazywać obywateli konsumentami, licząc na to, że w społeczeństwie, uznającym siebie za obywatelskie, zmiany i podwyżki będą przez to mniej dostrzegalne.

– Konsument to nie to samo, co obywatel. To jakby gorsza kategoria. Ludzie odczuwają więcej niechęci do konsumenta niż do obywatela. – Przekonywał swoich ministrów.

Wybieg nie podobał się, ale tylko tym obywatelom, którzy go zauważyli. Podatek paliwowy przemianowano na opłatę zapasową. Wprowadzono podwójną opłatę za blokadę kół większych samochodów, argumentując, że jeżdżą nimi majętne osoby. Zaraz potem pojawił się podatek od transakcji bankowych: był tak nieznaczny, że praktycznie nikt nie zwracał na niego uwagi, dzięki czemu setki milionów transakcji przynosiły rządowi poważne dochody. Podatek węglowy zmieniono na denudacyjny, przywrócono bykowe zwane także podatkiem starokawalerskim oraz opłaty za energię niewykorzystaną i zmarnotrawioną.

Część społeczeństwa mocno odczuwała te zmiany i głośno o nich mówiła. Krytykujących było jednak zbyt mało, aby osiągnąć pozytywny skutek. Udało im się tylko zorganizować tysiąc komitetów oporu obywatelskiego przeciw zmianom w systemie podatkowym. Skarżący się słali obszerne petycje do opozycji parlamentarnej, organizacji pozarządowych oraz do sądów.

Przekaż dalej
0Shares

Poezja na niedziele i święta. Wiersze: “Jadzi P.” i “Ja tylko pragnę”.

Jak zwykle, w niedzielę, oprócz modlitwy o chleb powszedni i karę piekielną dla pedofilów i innych oszustów w ludzkiej skórze, trochę poezji. Obydwa wiersze, podobnie jak i poprzednie, pochodzą z tomiku Michael Tequila: “Klęczy cisza niezmącona”, dostępnego za kilkanaście złotych we wszystkich księgarniach. 

Wiersz “Jadzi P.”, jak można domyśleć się z tytułu, był dedykowany konkretnej kobiecie. W zależności od pory roku widzę ją ze skrzydłami anioła powiewającymi dla schłodzenia powietrza, kiedy jest gorąco i ogrzania go, kiedy jest zimno. Ideałów jest tak mało, że warto pamiętać, aby przekazać im, co najmniej raz w roku, na urodziny lub imieniny, jak najwięcej serdeczności w podzięce za ich dobroć, a nawet samą obecność.

Jadzi P.

Wpośród jarzębin czerwonych kiści
wiatr zmywa ślady babiego lata,
życie odmierza jej barwą liści,
nastrojem duszy, owadem w kwiatach,
…wierszem istnienia.

W katedrze lasu ona myśli zbiera,
a tam, u góry, nad koron powałą
Najwyższy czuwa, widzi ją całą
w ciszy zapachów i wiatru szumie,
…on ją rozumie.

Lato już przeszło i jesień dojrzewa,
ptaki ucichły i złocą się drzewa;
wśród runa leśnego i traw poszycia
ona coś szuka. Okruchów życia
…czy pocieszenia?

Wędruje stepem zagubiona dusza,
drogami wspomnień, smuci się, wzrusza,
cieszy i trafia wciąż na rozstaje,
miłość garściami owoców rozdaje,
…istota ciepła.

Sopot, 4 października 1997

Drugi wiersz dedykuję osobom poszukującym zrozumienia w miłości, która niestety różnie się spełnia, sukcesem całkowitym, połowicznym, czasem także niepowodzeniem.

Ja tylko pragnę

Tak bardzo chciałbym wziąć cię w ramiona,
gdybyś nie była tak roztargniona,
po prostu przyszła tu, gdzie jestem
bukietem kwiatów, oczekiwań dreszczem.

Kiedy już przyjdziesz, spójrz mi w oczy,
może nieśmiałość cię zauroczy
i pozwól wejrzeć w swoich oczu głębie,
bezwstydnie ciepłe, lśniące, gołębie.

Weź mnie za rękę i mów coś do mnie
powoli, rozważnie, posłucham przytomnie
i choć mam tyle do powiedzenia
ja tylko pragnę twego zrozumienia.

Gdynia, 12 kwietnia 1999

Przekaż dalej
38Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 174: Interpretacja przyczyn i sprzątanie po Apokalipsie

Koniec Apokalipsy nie przyniósł natychmiastowej ulgi społeczeństwu. Problemy obsiadły kraj jak szarańcza. Obywatele różnili się myśleniem, postawami i aspiracjami. Łączyło ich jedynie – była to trwała więź – uczucie niechęci a nawet nienawiści wobec społeczeństw, grup i jednostek, których nie dotknął kataklizm. Wzburzenie mieszkańców Nomadii osiągnęło taki poziom, że nawet osoby sobie bliskie, członkowie rodzin, przyjaciele i dobrzy sąsiedzi otwarcie wywalali z siebie bolączki i niepokoje, bijąc na odlew słowami i przekleństwami. Wydawało się, że spadkiem po Apokalipsie będą jedynie spory co do jej przyczyn i skutków, tymczasem wszystko uległo pomieszaniu. Jeśli ktoś miał pozytywny pogląd na cokolwiek, natychmiast zjednywał sobie wrogów.

W miejsce tolerancji rozpanoszyła się nietolerancja. Czołowe partie kraju oskarżały się nawzajem o najgorsze zbrodnie. Rocznice państwowe zamiast jednoczyć, jeszcze bardziej antagonizowały naród. Nasycone wrogością dyskusje toczyły się w pubach, mieszkaniach i na ulicy. W Internecie dyskusje ociekały jadem. Nawet umiarkowani zwolennicy obydwu partii nie dostrzegali niczego, w czym mogliby się ze sobą zgodzić. Część obywateli stroniła od dyskusji, nie interesowała się polityką ani państwem, tylko sobą. Nazwano ich trzecią siłą. Twierdzili, że są neutralni, często mówili o osobie „mnie to wisi”.

Nie pozostawiało to nadziei na poprawę sytuacji. Jedyną wspólną cechą odkrytą przez badaczy była skromność: obywatele preferowali mówić o biedzie i ubóstwie niż chwalić się zamożnością i bogactwem, jakie przypadły im w udziale.

Sefardi, wyćwiczony w oglądzie mikroskopijnych detali, dostrzegał niuanse, dziesiątki drobiazgów nierzucających się w oczy: kulejącą uprzejmość, zatrzęsienie nieaktualnych informacji w Internecie, nawet grzeczność okazywaną głosem tak szorstkim, że wydawała się niegrzecznością. Nie były to warunki sprzyjające rządzeniu. Rząd był pod obstrzałem połowy społeczeństwa, druga połowa mu sprzyjała. Oczy wszystkich kierowały się na gubernatora Barrasa, od którego oczekiwano cudu. Stał się on centralnym punktem wydarzeń.

*****

Fatalne w skutkach zaburzenia pogody wyjaśniano bardzo różnie: wybuchami potężnych mas gazu na słońcu, rozmagnesowaniem bieguna północnego przez blisko przelatującą kometę, a nawet pulsowaniem wszechświata. Najstarsi ludzie nie pamiętali pogody tak przewrotnie łączącej okrucieństwo tyrana z łagodnością niemowlęcia. Pisała o tym prasa krajowa i zagraniczna, wyrzucając inne tematy na śmietnik jakby były odpadkami grożącymi epidemią. Ludzkie serca nadal wybuchały niepokojem i spalały właścicieli, jeśli w porę nie schronili się w wierze, spowiedzi lub psychoterapii. Dni spokojnego słońca ludzie traktowali jako zapowiedź zmian na lepsze. Niektórzy czuli się tak doskonale, że potem twierdzili, że lewitowali w powietrzu i było to najlepsze, co zdarzyło im się w życiu.

W sprawie Apokalipsy ważny głos przypadł Kościołowi Hierarchicznemu, do którego należała większość ludzi wierzących. Decydującą rolę odgrywał w nim arcybiskup Czarna Eminencja, przywódca kościoła. W dalszej kolejności liczyły się głosy księży z ambon, listy duszpasterskie oraz gazetki parafialne.

W celu rozwikłania zagadki klęsk żywiołowych kościół wezwał na pomoc biblistów. W pierwszej kolejności zajęli się oni uporządkowaniem terminologii. Pięć dni fatalnej pogody określili mianem Sodomy i Gomory, poszczególnym dniom przypisując nazwy dominujących zdarzeń. Były to: wtorek – Dzień Gradu, Środa – Dzień Powodzi, Czwartek – Dzień Piorunów i Pożarów, Piątek – Dzień Tsunami. W wyniku pracy biblistów oraz debat kościelnych wyłonił się specyficzny pogląd, że źródłem nieszczęść, jakie ugodziły społeczeństwo, był Internet, a bardziej konkretnie, zmiany cywilizacyjne, jakie wywołał. Była to druga fala interpretacji przyczyn Apokalipsy.

– Ludzie, odwracając się od Boga w kierunku Internetu, stali się sprawcami kataklizmu – podsumował ksiądz profesor Obispo, przewodniczący konferencji klimatycznej. Część naukowców, również tych wierzących w Boga, akceptując niektóre argumenty kościoła, uznała wyjaśnienie księdza profesora za zbyt proste.

– Potrzebujemy więcej czasu, aby dokonać pełniejszych analiz. Musimy stworzyć model zmian pogodowych, dopiero wtedy wszystko stanie się jasne – słowa te zawarli w liście skierowanym do Czarnej Eminencji.

Przekaż dalej
2Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 173: Apokalipsa nazw

Kiedy zamarł ostatni podmuch potwornej wichury, zgasły zgliszcza ostatniego spalonego domu, tsunami schowało w oceanie swoje brudne łapska i przeschła ziemia po potopie, społeczeństwo nie stanęło wobec wyzwań, co robić, od czego zacząć, ale jak rozmawiać ze sobą. Kraj okazał się wieżą Babel, gdzie nie sposób było porozumieć się wskutek natłoku nazw nieszczęść i ich przyczyn.

Nazwy, a konkretnie ich wielość i niejednoznaczność, okazały się labiryntem, w którym wszyscy się gubili. Wiatr, wydawałoby się najprostsze z określeń, ujawnił się pod dziesięcioma imionami, wyrażającymi jego różne postacie i objawienia. Kiedy imiona te spisano i uporządkowano alfabetycznie, aby od czegoś zacząć, ukazała się pełna lista: bryza, cyklon, huragan, nawałnica, orkan, szkwał, tajfun, tornado, wichura, zawieja, zawierucha, zefir. Dopiero stworzenie definicji, co każda z tych nazw oznacza, pozwoliły ludziom mówić językiem, który wszyscy rozumieli. Był to początek porządkowania postapokaliptycznej rzeczywistości.

Najpierw uporano się z językiem klęski przyjmując oficjalnie termin „Apokalipsa klimatyczna” jako najlepiej określający skalę i naturę doznanych nieszczęść.

Był to początek narodowej debaty nad ich przyczynami. Metodą kolejnych przybliżeń, nazywaną także metodą prób i błędów, wytypowano trzy czynniki leżące u podstaw Apokalipsy: ludzki, boski i naturalny, czyli przyrodniczy. Każdy z nich miał swoich zwolenników.

Mocą swej wiary i autorytetu moralnego kościół opowiedział się za czynnikiem boskim, twierdząc, że Apokalipsa była karą za grzechy.

Swoją argumentację wspomagał cytatami z biblii i ewangelii, nie tylko własnej, ale i innych wyznań.

Rząd, reprezentujący majestat państwa, wskazał czynnik naturalny jako przyczynę kataklizmu. Opozycjoniści twierdzili, że uczynił to wyłącznie po to, aby zwolnić siebie i instytucje państwowe od winy w postaci niekończących się błędów w maszynerii państwa, która fatalnie zawiodła w czasie Apokalipsy.

Trzecia grupa, społeczeństwo, okazała się najmniej zgodna co do przyczyn tragedii, optując głównie za czynnikiem ludzkim, najbardziej dla niej zrozumiałym. Inaczej myślący obywatele popierali poglądy rządu lub kościoła, albo wymyślali jakieś inne przyczyny, tak jakby trzy wcześniej ustalone nie wystarczały dla podjęcia poważnej debaty.

Na początku używano określenia „debata”, traktując tę nazwę jako naukową i najbardziej poważną. Później, kiedy okazało się, że przynosi ona mierne skutki, zaczęto używać pospolitego terminu „dyskusja”. Pierwszą konkluzją dyskusji narodowej, jaka wypłynęła na wierzch i była kontestowana tylko przez szaleńców, było konieczność nauczenia społeczeństwa samodzielnego rozpoznawania zmian pogody, aby poprawić szanse obrony przed niewykluczoną następną Apokalipsą. Społeczeństwo uznało, że samowiedza meteorologiczna ma znaczenie nie do przecenienia, zwłaszcza w przypadku załamania się systemu ostrzeżeń kryzysowych.

– Kiedy wszystko się wali jak domek z kart, hasło „ratuj się sam” jest imperatywem. – Tak to podsumowano.

Rozpoznawanie nadchodzących zmian pogody dyskutowano najgoręcej na spotkaniach rodzinnych i sąsiedzkich. Na osiedlu Aura, pierwsze po Apokalipsie zebranie przy krawężniku wniosło swój wkład do debaty odświeżając społeczną pamięć kilkoma użytecznymi, bo niezawodnymi, metodami prognozowania pogody. Przypomniano, że nisko lecąca jaskółka zwiastuje deszcz, kurzoślep, kiedy zamyka kwiaty, też zapowiada opady. Było tego więcej. Szybkie cykanie świerszczy obwieszcza upalny dzień; kiedy świerszcze cykają wolniej, zapowiada to ochłodzenie. Kot liżący futerko gwarantuje spokojną i pogodną aurę, pies zaś, szukający kryjówki, aby pospać, niechybnie zapowiada słoneczny dzień. Jeśli jest przeciwnie, należy spodziewać się deszczu. Wiele osób dziwiło się, że najlepszy przyjaciel człowieka może zachowywać się tak odmiennie niż jego właściciel.

Ważny wkład wniosła służba meteorologiczna, przypominając znaczenie kolorów nieba i słońca. Czerwony wschód prognozował gwałtowne załamanie się pogody, silny wiatr i burze, natomiast złote słońce o zachodzie gwarantowało dobrą pogodę, zaś pomarańczowo-czerwone – jej pogorszenie się. Ławica białych postrzępionych chmur zwanych cirrusami przepowiadała opady, chmury kłębiaste altocumulus w kształcie wieżyczek zapowiadały burzę, a pionowa chmura o kształcie kalafiora zwana cumulonimbusem oznaczała ulewę lub śnieżyce i wyładowania elektryczne.

Przekaż dalej
2Shares

Gwarancja pisarska, reklamacje i przeprosiny. Część druga i ostatnia.

Drodzy Czytelnicy,

Kilka miesięcy temu zamieściłem na blogu pierwszą część mojej gwarancji oraz przykłady reklamacji i przeprosin. Teraz powtórzę tylko gwarancję oraz podam dalsze, nowe przykłady.

Gwarancja

Ja, Michael Tequila, gwarantuję, że moje utwory literackie są przyzwoicie skomponowane i napisane. Jeśli Czytelnik nie jest zadowolony z książki, ma prawo złożyć reklamację i uzyskać przeprosiny autora. Czytelnik ma też prawo wyboru formuły reklamacji i przeprosin. Może też ustalić sobie własną formę reklamacji, o ile nie jest to dla niego zbyt męczące.  

W razie potrzeby propozycje celniejszych określeń pod adresem autora Czytelnik znajdzie na forach dyskusyjnych. Pod uwagę warto wziąć określenia takie jak: miernota, nędznik, nieuk, patałach, kreatura pisarska, pisarz od siedmiu boleści, skryba spod budki z piwem, partacz literacki, fuszer, antytalent, nowicjusz, amator, dyletant.  

Gdyby Czytelnikowi przyszło do głowy wyróżnić autora pochwałą, powinien zastanowić się nad tym co najmniej dwa razy, czy nie popełnia życiowego błędu, którego rodzina, przyjaciele i partia rządząca nigdy mu nie wybaczą.

Przykłady reklamacji i przeprosin:

Reklamacja – Formuła 2

Pańska książka jest tak nędzna, że zaraz po jej skończeniu wyrzucę ją do kosza. Albo nie. Przeczytam ją jeszcze raz, bo nie wszystko dobrze zrozumiałam w Pańskim mętnym tekście i szemranej fabule. Życzę Panu wszystkiego najgorszego, kiepskiego zdrowia, nieudanych wakacji, złego samopoczucia oraz niespełnienia skrytych marzeń. W ogóle nie pozdrawiam Pana.

Przeprosiny autora – Formuła 2

Serdecznie przepraszam za zawód, jaki sprawiłem Pani powieścią/tomikiem poezji/zbiorem opowiadań (niepotrzebne skreślić). Rozumiem Pani rozczarowanie moim zdjęciem na okładce. Dzięki Pani wiem, że z taką facjatą nic sensownego nie można napisać. Proszę wejść na mój blog autorski www.MichaelTequila.com i wpisać tam komentarz ostrzegający przed czytaniem czegokolwiek mojego autorstwa. Z wyrazami szacunku, Michael Tequila.

Przeprosiny autora – Formuła 3

Przepraszam Panią serdecznie za moją powieść/tomik poezji/zbiór opowiadań (niepotrzebne skreślić). Pani krytyka treści i ocena wartości książki jest tak przekonywująca, że postanowiłem więcej już nie pisać. Dzięki Pani zrozumiałem swój wielki błąd. Życzę Pani wszystkiego najlepszego. Cieszę się, że już się nie spotkamy. Z szacunkiem, Michael Tequila, pisarz, który dzięki Pani naprawił swoje życie.

Przeprosiny autora – Formuła 4

Serdecznie Panią przepraszam za powieść/tomik poezji/zbiór opowiadań (niepotrzebne skreślić), który zabrał Pani czas, napełnił odrazą do autora i zniechęcił do czytania czegokolwiek. Będę wdzięczny za publiczne nazwanie mnie miernotą pisarską. Z poważaniem, Michael Tequila.

Przeprosiny autora – Formuła 5

Przepraszam serdecznie za powieść/tomik poezji/zbiór opowiadań (niepotrzebne skreślić). Ma Pani święte prawo uważać mnie za łajdaka. Pani argumentacja jest bezwzględnie przekonywująca. Bardzo proszę wyrzucić książkę na śmietnik, podeptać lub podarować osobie, która Pani zdaniem zasłużyła sobie na szczególną przykrość. Proszę jednak nie wyrzucać jej na makulaturę, gdyż ktoś mógłby ją znaleźć, przeczytać i boleśnie zwymiotować. Serdecznie pozdrawiam życząc Pani więcej czasu przed telewizorem. Z poważaniem, Michael Tequila.  P.S. Pieniędzy niestety zwróć nie mogę, ponieważ wydałem je na adwokata, który broni mnie w sądzie przed pozwem zbiorowym czytelników o pozbawienie mnie praw pisarskich.

Przekaż dalej
0Shares

Prezydent Duda i konsensusy

Prezydent Duda powiedział ostatnio:

„Ja nie wiem, na ile w rzeczywistości człowiek przyczynia się do zmian klimatycznych. Głosy naukowców są bardzo różne, mamy do czynienia też ze skrajnościami. Zmiany klimatu były w historii świata i przyczyny były naturalne – nie było wtedy na świecie człowieka i ta emisja musiała następować w inny sposób”.

Oto komentarz Microsoft News – Wiadomości:

Każdy naukowiec to indywidualna osoba i zawsze znajdą się tacy, którzy mają opinię różniącą się od innych. Istnieje jednak zasada naukowego konsensusu – czyli takiego poglądu, który wyznaje większość świata nauki, i który jest poparty odpowiednimi badaniami oraz wyjaśniającymi wyniki tych badań teoriami (nie mylić z hipotezami). Przykłady takich consensusów w świecie nauki:

Konsensus w tej sprawie obejmuje następujące podstawowe fakty:

  • Zmiany organizmów w dużej skali na Ziemi wyjaśnia mechanizm doboru naturalnego.
  • Powstanie wszechświata w wyniku Wielkiego Wybuchu.
  • Bakteryjne i wirusowe pochodzenie chorób.
  • Organizmy dziedziczą swoje cechy po przodkach dzięki mechanizmowi genetycznemu.

Kolejnym z takich powszechnych consensusów jest właśnie powszechna zgoda na temat tego, że obserwowaną zmianę klimatu spowodowała działalność człowieka. Konsensus w tej sprawie obejmuje następujące podstawowe fakty:

  • Ziemski klimat uległ znaczącemu ociepleniu od końca 19. wieku
  • Główną przyczyną są gazy cieplarniane, z dwutlenkiem węgla na czele, pochodzące z działalności człowieka
  • Dalsza emisja na tym poziomie może mieć katastrofalne skutki dla naszej planety

Możemy zapobiec tym skutkom poprzez zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych do atmosfery.

Iwan Iwanowicz, nasz ekspert osiedlowy uważnie śledzący wielką politykę światową, przytoczył słowa publicznej spowiedzi prezydenta, jaką odbył on wkrótce po wypowiedzi o zmianach klimatycznych:

„Tak bardzo się zmieniłem, że kiedy stanąłem przed lustrem, to zobaczyłem innego człowieka.

Zacząłem z nim konwersację, jak to ja, niezwykle rozważną i uczciwą. Zapytałem go o datę urodzenia oraz imiona rodziców. Kiedy podał mi te dane, zorientowałem się, że to przecież jestem ja. Wtedy zrozumiałem, że jestem rozdwojony. Nie wiem tylko jeszcze, co to za rozdwojenie. Czasem coś słyszę, ale jakbym nie słyszał. Wiem, że gdzieś dzwonią, ale nie wiem w jakim kościele”.

Przekaż dalej
16Shares

Przeprosiny i pośpieszne życzenia noworoczne

Przepraszam Państwa. Nie zdążyłem z opowiadaniem. Mam pierwszy fragment ale to za mało. Za dużo czasu ukradło mi spotkanie z Iwanem Iwanowiczem.

Spotkaliśmy się zupełnie przypadkowo w momencie pojawienia się na niebie pierwszej gwiazdki starorocznej. Wykorzystaliśmy ten moment do podzielenia się opłatkiem noworocznym. Wybaczyliśmy sobie urazy, prosiliśmy o wybaczenie i udzieliliśmy sobie wybaczenia. Opracowaliśmy też króciutką laurkę okraszoną życzeniami z związku z ostatnimi informacjami przekazywanymi przez TVP.

Życzymy obecnym Władzom Państwa i Prawa wszystkiego najlepszego, przede wszystkim szczęśliwego przywrócenia amputowanej pamięci oraz przyzwoitości jak również skutecznej pomocy psychologicznej w powrocie do zdrowia. Także otrząśnięcia się z wrażenia, że jesteśmy potrzebni w Unii Europejskiej, że Polexit jest nieszczęściem oraz że konstytucja nie jest przeżytkiem i że w ogóle naród potrzebuje jakiejkolwiek ceny za energię elektryczną.

Przy okazji wznieśliśmy toast za zdrowie Ministra Sprawiedliwości jako męża opatrznościowego, który doprowadzi nas do ziemi obiecanej, gdzie czekać będzie na najbardziej zasłużonych obywateli Trybunał Stanu oprawiony w pozłacane ramy oraz – w charakterze upominku – zgrabna gilotynka do przycinania paznokci u rąk i nóg.

Życzymy Sobie i Wszystkim, obyśmy w Nowym Roku 2019 zdrowi byli na ciele i umyśle!

Przekaż dalej
3Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 162: Hipologia

Hipologia stała się autentyczną pasją Josefa. Zapisał sobie i zapamiętał jej fachową definicję „nauka traktująca o koniu, jego budowie, fizjologii, filogenezie, hodowli i chowie”, aby nie stracić z pola widzenia nawet najmniejszej cząstki wiedzy także o sobie samym. Dzięki studiom poznał słynne konie starożytności, Bucefała, Incitatusa, współczesności, czempionkę Pianissimę, umiejącego porozumieć się z ludźmi Mądrego Hansa, długowiecznego Old Billy, w końcu konie przerastające literacką sławą wszelką wyobraźnię: mówiącego Bri, Jolly Jumpera zwanego Wesołkiem, Rosynanta sprawnego w walce z wiatrakami, ośmionogiego Sleipnira oraz szybkiego i mądrego Swadelfari’ego.

Josef sporządził sobie krótką listę zwycięzców najsłynniejszych zawodów rydwanów w starożytności oraz zwycięzców późniejszych zawodów hippicznych, notując, któremu ze słynnych koni postawiono pomniki. Co do Cefali, to sam wymyślił taką nazwę dla konia, którego cesarz Neron uczynił senatorem.

Studiowanie obrazów, opisów, historii i pomników koni pozwoliły Josefowi docenić ten niezwykły gatunek. Poznanie genetyki doprowadziło go z kolei do głębokiego przekonania, że koń i człowiek nie są sobie tak bardzo odlegli, jak myślą ludzie, ponieważ są one związane ze sobą nićmi ewolucji niby dwa pasma włosów w warkoczu. To mu ogromnie odpowiadało, gdyż zrozumiał, że nie powinien doszukiwać się wyższości konia nad człowiekiem lub odwrotnie. Nie potrzebował już tłumaczenia, który gatunek jest lepszy czy gorszy i dlaczego.

Tej nocy śniło mu się królestwo niebieskie, po którym biegali w jednym zaprzęgu człowiek i koń, obydwaj wspaniale umięśnieni. Potem między nimi pojawił się trzeci osobnik, Centaur, i tak już zostało do końca snu. Po przebudzeniu Josef żałował, że snów nie można nagrywać na taśmie filmowej lub zapisywać w jakikolwiek inny sposób.

Zbieranie i opracowywanie przysłów o koniach okazało się nowym, pasjonującym zajęciem, choć wcale nie łatwym. Josef spisał wszystkie przysłowia w jednym miejscu, wykonując iście encyklopedyczną pracę. W odróżnieniu od innych zajęć traktował tę pracę – nie wiadomo dlaczego – z lekkim przymrużeniem oka. Od razu pozwolił sobie na pewną manipulację. Przysłowie „Zrobić kogoś w konia” wykluczył, uznając, że niesłusznie degraduje ono konia do małości ludzkiego myślenia o innych istotach. Podobne zdanie miał o przysłowiu „Ma łeb wielki jak koń”. Łeb zaakceptował, ponieważ był to termin naukowy stosowany w weterynarii, ale samo porównanie uznał za niezgodne z zasadami poprawności politycznej.

Historia konia trojańskiego zaskoczyła Josefa nieporadnością interpretacji. W jego ocenie koń trojański nie był żadnym podstępem, ale pozytywnym aktem wyzwolenia Troi spod jarzma satrapy Priama. Sam koń był istotą wolną, bez krępującej ciało uprzęży, masywnie zbudowaną. W swoim wnętrzu miał dostatecznie dużo miejsca, aby wojownicy mogli czuć się wygodnie i nieskrępowanie, bawić się mieczami, być może nawet cicho grać na organkach taniec z mieczami.

*****

W miarę nabywania wiedzy Josef coraz mocniej odczuwał potrzebę dzielenia się z ludźmi i końmi swoją wiedzą i przemyśleniami. Podświadomie zdawał sobie sprawę, że były też inne przyczyny, mianowicie obecność zgrabnych klaczy, które ludzie nazywali oni kobyłami, co wydało mu się niestosowne. Wyobraził sobie, że jego nazywają wałachem i zimno mu się zrobiło. Wolał widzieć siebie pod postacią wysportowanego ogiera, sprawnego i imponującego samemu sobie, nie mówiąc o klaczach.

Bur Bury i Ifigenia, kiedy usłyszeli o jego przystąpieniu do Klubu Aktywistów Końskich i jego aktywności w Internecie, szczerze mu pogratulowali. W związku z nominacją na członka klubu Josef przeszedł chrzest bojowy; musiał przebiec półmaraton, w trakcie którego jurorzy oceniali jego sprawność, sylwetkę i maniery. Na szczęście nie patrzyli mu zęby, co go ucieszyło, bo nie znosił tego rodzaju inwazji w swoją prywatność. Członkostwo w klubie dało mu uprawnienie umieszczania flagi Republiki Koni na kantarze lub innej część ubioru końskiego. Od tej pory zawsze pamiętał, zwłaszcza w Dzień Ogiera i Wałacha, Dzień Klaczy i Kobyły, Światowy Dzień Konia i podobne święta, o fladze ze złotym wizerunkiem Centaura.

Angażując się społecznie, Josef mimo woli zaniedbał się osobiście; mniej ćwiczył, lecz dobrze się odżywiał, w związku z czym utył. W przeddzień jego urodzin Ifigenia i Bur Bury pamiętali, aby kupić mu w upominku figurę Centaura, porcelanową, z jego pyskiem. Był tym zachwycony, dawno już nie przeżywał takiej ekstazy, tym bardziej, że podejrzewał, że wciąż dawano mu środek uspokajający, co go wyciszało. W dzień urodzin chyba nic mu nie dodano do jedzenia, ponieważ był wesoły jak rozbiegany źrebak.

 

Przekaż dalej
50Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 155: Dziwne zachowania Josefa

Josef mówił lekko chrapliwym głosem jakby coś tkwiło mu w gardle. Po kilku wypowiedziach laboranci przestali w ogóle zwracać uwagę na chropawość jego głosu. Poza tym Josef zachowywał się jak każdy z nich, mniej się tylko uśmiechał. Nina wyjaśniła, że jego mimika jest skromniejsza niż ludzka, ponieważ ma mniej mięśni twarzy. Powołanie do życia Josefa wymagało kompromisów między cechami ludzkimi a końskimi.

– Przyzwyczaicie się do tego. – Zapewniła Nina, przerywając prezentację, aby napić się wody.

Od człowieka Josef, nazywano go też Josefem Drugim, różnił się organami wewnętrznymi, układem pokarmowym, płucami, sercem, żołądkiem, wątrobą, jelitem cienkim i grubym, pochodzącymi od konia. Dzięki innej konstrukcji serca i płuc Josefa stać było na bardziej intensywny wysiłek w krótkim okresie czasu. Josef przyjmował jedynie pokarmy roślinne.

– Nie proponujcie mu kiełbasy, wędlin czy w ogóle mięsa. Żadnych też używek czy alkoholu. Josef jest wegetarianinem, a właściwie weganem – stwierdziła Nina uśmiechając się po raz pierwszy od dłuższego czasu.

– Czy w tej sytuacji Josef będzie mógł cieszyć się życiem tak jak my? – zapytał ktoś poważnie, wywołując tylko gromki śmiech.

Na twarzy Josefa ukazał się skąpy, jakby niekompletny uśmiech, do którego laboranci zaczęli się już przyzwyczajać. Wszyscy patrzyli na niego czekając, jak zareaguje na pytanie. Josef zdawał sobie z tego sprawę. Spojrzał najpierw w sufit, jakby szukał tam natchnienia, po czym spokojnie wyjaśnił, że nie ma to dla niego najmniejszego znaczenia, ponieważ nie zna tych smaków, ani nie odczuwa ich potrzeby.

– To tak, jakby chcieć żuć substancję, której nigdy nie miało się w ustach. Dla mnie pokarmy nieroślinne po prostu nie istnieją, nawet w mojej świadomości. Mój organizm ich nie toleruje, wydają mi się wstrętne, a z całą pewnością niesmaczne i obce. Próbowałem niektóre, aby mieć pojęcie, jaki mają smak. Gdybym zjadł mięso lub napił się wódki, rozchorowałbym się. Pocieszę was, że z natury jestem w dobrym nastroju, jestem radosny i optymistyczny, i nie potrzebuję alkoholu, aby poprawić swoje samopoczucie, ani mięsa, aby czuć się bardziej bojowo. Rozmawiałem o tym z Niną i z kucharzami, którzy układają moje menu.

Jak tylko Josef skończył swoją prezentację, otoczyło go grono laborantów. Zaczęli rozmawiać o wysiłku fizycznym i sporcie. Ktoś zaproponował wyjście na zewnątrz, na otwartą przestrzeń albo do sali gimnastycznej. Wszyscy zapalili się do tego pomysłu; mężczyźni, aby wypróbować swoje siły, porównać się z Josefem, kobiety raczej z ciekawości, chęci dokładniejszego przyjrzenia się niezwykłemu gościowi.

Z bliskiej odległości widać było wyraźniej różnice w wyglądzie, kolorze i fakturze skóry, w szczegółach twarzy i mimice.

Będąc taki sam jak pozostałe osoby, Josef był równocześnie inny. Nina patrząc z boku na niego, martwiła się o to.

*****

Po kilku tygodniach Josef zaczął dziwnie się zachowywać. Nie nastąpiło to od razu. Najpierw pojawiły się drobne odstępstwa od normalnych zachowań, jakieś niezrozumiałe dąsy, mniej chętnie kontaktował się z Laboratorium. Skarżył się też na kłopoty z żołądkiem; wynikały one prawdopodobnie z trybu życia, niedojadania lub przejadania się. Sofia, filozofka Laboratorium, wielka zwolenniczka Josefa, zawsze występująca w jego obronie, kiedy go krytykowano, powiedziała któregoś dnia, że go nie rozumie, bo zachowuje się jakby był pępkiem świata. Nikt tematu nie kontynuował, nie dowiedziano się więc, co miała na myśli mówiąc o „pępku świata”. Potem uzupełniła, że zgodnie z teorią analizy transakcyjnej każdy zachowuje się czasem jak rodzic, czasem jak dziecko, a czasem jak osoba dorosła.

– Josef przeżywa jakiś trudny okres w swoim życiu, bo pokazuje w sobie więcej dziecka, niż odpowiedzialnej osoby dorosłej czy doświadczonego rodzica. – Nadal broniła Josefa, była jednak bardziej otwarta na opinie osób mających mniej uznania dla chluby Laboratorium, za jaką uważano człowiekonia.

Profesor Kary, szef najważniejszego zespołu Laboratorium, wspólnie z zarządem zaczęli poważnie zastanawiać się nad źródłami nietypowych zachowań. Podjęto decyzję uważniejszej obserwacji Josefa, choć było to coraz trudniejsze, ponieważ był niezwykle ruchliwy i coraz bardziej niezależny. Nie sposób było go upilnować.

Ważnym wydarzeniem było wynajęcie dla Josefa – na jego żądanie – mieszkania w miasteczku Yoko oraz przyznanie mu stałego zasiłku na utrzymanie do czasu podjęcia przez niego pracy. Uzgodnienia były oparte na niepisanej umowie, że Josef otrzymuje mieszkanie, zasiłek i pełną niezależność w zamian za regularny kontakt i spotkania z zarządem, Zespołem Bezpieczeństwa oraz Zespołem Inż-Gen co najmniej raz w tygodniu. Spotkania miały mieć charakter konsultacji. Laboratorium zadeklarowało się pomagać Josefowi w problemach, jakie mógł napotkać, on z kolei miał pomagać Laboratorium dzieląc się swoimi doświadczeniami i obserwacjami na temat życia człowiekonia, jego otoczenia i środowiska naturalnego.

Przekaż dalej
2Shares

Przedświąteczna niedzielna dawka poezji

Kolejne dwa wiersze ze zbioru Michael Tequila: “Klęczy cisza niezmącona” (w księgarniach). Przy okazji wspomnę, że planuję w pierwszej połowie 2019 wydać drugi tom wierszy o tytule „Oniemiałość”. Noszę się z tym zamiarem już od kilkunastu lat. 

Czymżesz ty jesteś

Czymżesz ty jesteś? Jesteś przemijaniem,
beztroską i bólem, braniem i dawaniem,
palącą solą jesteś w oku,
geniuszem błysków w górskim potoku.

Bóg ciebie skazał na istnienie,
miłość polecił oddać w niewolę,
a czasem łamać serca łaknienie
i grać w niepokoju nieznaną rolę.

Czas przyjdzie, zrobisz wielkie pranie,
w szczerej modlitwie oczyścisz siebie,
fałszywych pozorów zrzucisz ubranie,
prawdę zasiejesz w użyźnionej glebie.

Gdynia, 16 października 1998

Do czego wracam

Do czego wracam? Myśli wytrychami
drzwi zatrzaśnięte wyważam nocami,
wspomnień jasnych oczu, pustej plaży szukam,
do serc zamkniętych nadaremnie pukam.

I tylko czasem radość promienna
zabłyśnie złotem, krótkością brzemienna,
w pamięć się wryło namiętności lato,
serce sprzedało zimnych wspomnień katom.

Z ust zniknął zapach leśnego miodu,
skórę pokryły drobne krople chłodu,
uśmiech zniewolony gubi się i lęka;
złą kartę rozdała opatrzności ręka.

Sopot, 17 stycznia 1998

PS. Wczoraj zauważyłem, że  w niektórych księgarniach są niedostępne dwie moje książki: Klęczy cisza niezmącona (poezje) i Niezwykła decyzja abuelo Caduco (opowiadania). Kontaktuję się z dystrybutorem tych pozycji, aby jak najszybciej uzupełnił niedobory.   

Przekaż dalej
17Shares

Polska po szczycie klimatycznym w Katowicach. “Brawo my!” według the Guardian.

Dla świata “śmiertelne uzależnienie”, dla polskich polityków “dar od Boga” i “czarne złoto” – po szczycie klimatycznym w Katowicach świat ostro krytykuje polskie przywiązanie do węgla.

„Wystawa węglowej biżuterii i mydła, węgiel pod szklaną podłogą, węgiel w powietrzu, którym tu oddychamy. Polscy gospodarze szczytu klimatycznego ONZ niezbyt subtelnie na każdym kroku przypominali delegatom, że nadal żyjemy w świecie paliw kopalnych, mimo palącej potrzeby znalezienia czystszej drogi” – zauważa Jonathan Watts z „Guardiana”.

 „Jakby tego było mało, prezydent Andrzej Duda, już otwierając szczyt, chwalił się, że jego kraj dosłownie siedzi na węglu, którego wystarczy na dobre 200 lat, więc ‘trudno byłoby z niego nie skorzystać'” – zżyma się publicysta „Guardiana”. “Dla konserwatysty, jakim jest Duda, węgiel do dar dla Polski od samego Boga. Nic dziwnego, że utrzymanie otwartych kopalń to dla niego sprawa narodowej suwerenności” – przekonuje.

„Guardian” cytuje też ekspertów, którzy przypominają, że Polska – chociaż chwali się zasobami węgla – jednocześnie coraz więcej go importuje – głównie z Rosji.

„Guardian” przypomina, że z 50 najbardziej zatrutych miast w UE aż 36 leży w Polsce, głównie na Śląsku, gdzie „odwiedzający już na lotnisku czują smród siarki”. „Wpływ zmian klimatycznych staje się coraz bardziej oczywisty. Polska boryka się z falami upałów i suszy, które coraz bardziej szkodzą zbiorom i narażają zdolność kraju do samowyżywienia się” – ostrzega Watts.

Cytuje ekspertkę od społeczności żyjących z węgla Irmę Allen z instytutu technologii w Sztokholmie. – Życie z węglem dziś nie przypomina tego sprzed 20-30 lat, bo dzisiaj jego koszty przewyższają korzyści. Górnik już nie jest bohaterem klasy pracującej, jak za socjalizmu, a młodzi ludzie nie chcą pracować w kopalniach – tłumaczy.

– Ale górnicy to wcale niekoniecznie ludzie, którzy są przeciwko środowisku. Jednak, żeby dać im nadzieję, trzeba dać im alternatywną wizję przyszłości ich regionu. Jeśli tego nie zrobimy, będą się bali, że w Polsce będzie tak, jak w Wielkiej Brytanii za czasów Thatcher – tłumaczy ekspertka.

Przekaż dalej
1Shares

Myśli i powiedzenia ciemniejsze niż grudniowa noc

Jest godzina 4.45 rano. Od czegoś trzeba zacząć ranek.

Był tak silny, że kopał się z koniem, i tak zapalczywy, że gryzł się z wściekłym psem. Kiedy wychodził nocą na ulicę, drżały przed nim demony.

Przekaż dalej
2Shares

Późnosobotnie aforyzmy i powiedzenia

Ogarnęła mnie taka czułość do zimnej nocy, że postanowiłem urozmaić jej chłód czterema najnowszymi aforyzmami:

Umrę. Wszyscy umrzemy. To w skali światowej najkrótszy, najbardziej wyświechtany banał.

Motto najnowszej wersji Pisma Świętego (2018): Z klęczek powstałeś, w proch się obrócisz.

Tabletka na potencję to doraźna, upiększająca kępka włosów na łysiejącej głowie testosteronu.

Orzeł polityczny może wznieść się wysoko także na skrzydłach kłamstwa. Kwestią jest, jak wyląduje.

Stary człowiek i morze (Ernest Hemingway). Stary człowiek i może (medycyna współczesna).

Przekaż dalej
3Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz 145: Przemiana Anabaptysty


Pomnik na Placu Świętej Anny w Madrycie poświęcony Calderon’owi de la Barca. Anioł po lewej reprezentuje Poezję, po prawej – Wojnę.

Anabaptysta, którego wrażliwość porównywano z kamieniem, wieczorem doznał olśnienia. W promieniach słońca sączącego się do pokoju przez liście wielkiego dębu, objawił mu się konioczłowiek jako najdoskonalsza kombinacja przyrody i cywilizacji. Anabaptysta dostrzegł w nim niezwykłe piękno i symbolikę: połyskliwie aksamitną sierść, delikatniejącą w miarę przesuwania się od dołu go góry, kształtne nogi i kopyta, najbardziej imponujące elementy stworzenia żyjącego na wolności i lekko łysiejącą głowę, symbol człowieczeństwa.


Biblia Świętego Pawła, Księga Objawienia.

Objawienie wywołało przełom w jego życiu. Twardy i nieustępliwy ekoanarchista został w jednej chwili adoratorem nowego gatunku. To go tak zauroczyło, że kilka dni chodził otumaniony, potykał się o próg i kamienie na ścieżce, korzenie w lesie, a nawet własne nogi. W końcu przestał nawet dostrzegać kolegów i koleżanki, z którymi do niedawna pił i śpiewał pieśni pełne żeglarskiej tęsknoty, ucieleśniającej najgłębsze pragnienia człowieka o szeroko otwartych oczach. Pod wpływem przeżycia Anabaptysta zmienił ksywę. Przyszło to mu równie łatwo jak kiwnięcie palcem w bucie lub rzut garścią piasku na słonecznej plaży. Jego nowa ksywa, Poeta, ulotna i finezyjna, w pełni odpowiadała nowej osobowości.

Następnego dnia, pozorując lekkie zamroczenie alkoholowe dla dodania sobie pewności, wygłosił przemówienie w klubie literackim.

– Członkowie rządu są cyniczni, prostaccy albo głupi, dostrzegając tylko zwierzęta domowe, krowy, owce, kozy, kury, indyki, gęsi i kaczki, i to jedynie dlatego, że znają smak ich mięsa, mleka, delikatność puchu lub miękkość pierza. Umieją ocenić tylko ich użyteczność, ale nie piękno. Co do konia, to ministrowie prawdopodobnie znają z widzenia, oprócz masywnego tułowia, wielkiego łba i solidnych kończyn, tylko uprząż i akcesoria służące podporządkowaniu zwierzęcia człowiekowi. Oni w koniach widzą elementy gospodarcze, służące ludziom w podobny sposób jak chochla do zupy lub pasta do butów. Rząd, ta zbieranina przypadkowych osobników, którzy doszli do władzy na skrzydłach złożonych obietnic, nie ma pojęcia o koniach, ich szlachetności, wrażliwości i ambicjach, potrzebie dobrego traktowania oraz imperatywie przeżycia. Dlatego to my musimy zająć się losem koni, wziąć go we własne ręce.

W podsumowaniu Poeta zaapelował o zdecydowane poparcie decyzji stworzenia konioczłowieka, odzyskując się w pięknie myśli i słów, a w zamierzeniu również czynów.

Społeczność laboratorium doceniła buntowniczość Poety, jej proroczy wymiar i siłę ekspresji. Tylko nielicznym laborantom przemiana Anabaptysty w Poetę oraz jego uduchowiony wywód wydał się mało zrozumiały; nie mieli jednak wątpliwości co do szczerości jego intencji. Nina Aleman, przewodnicząca zarządu, uznała jego wystąpienie za głos zdecydowanego poparcia dla genetycznej integracji konia i człowieka.

*****

Sprawa bezpieczeństwa Josefa pojawiła się w rozmowach jeszcze przed pojawieniem się jego samego na świecie. Zaczęło się od spekulacji, pytania rzuconego od niechcenia, zgadywanki, jak może wyglądać pierwszy dzień konioczłowieka na wolności. Od słowa do słowa rozkręciła się dyskusja, budząc coraz więcej wątpliwości i kontrowersji. Scenariusz wydarzeń malował się laborantom w coraz ciemniejszych barwach. Nagle zdali sobie sprawę, że konioczłowiek będzie najbardziej samotnym stworzeniem na świecie. Chodziło o diaboliczny dylemat: podwójną osobowość i niepospolity wygląd Josefa.

W nocy atakowały ich widziadła rzucające obelgi i zadające im dziwne pytania. Nawet Nina nie ustrzegła się przed nimi. Stała na otwartej przestrzeni obok Josefa spokojnie skubiącego trawę, kiedy pojawiła się przed nimi grupka osób, dwie kobiety i trzej mężczyźni, niezgrabny wyrostek oraz dziewczynki-bliźniaczki ubrane w pomięte mundurki szkolne. Patrzyli w jej kierunku, wyrażając zdziwienie i oburzenie. W grupie wyróżniał się mężczyzna w kufajce węglarza, jaką pamiętała jeszcze z okresu dzieciństwa. Krzyczał do niej oskarżycielsko:

– To cyrkowy dziwoląg. Skąd takiego wytrzasnęłaś? Przyprowadzając go tutaj popełniasz przestępstwo.

Stojąca obok krzykacza kobieta przez dłuższą chwilę patrzyła na Ninę zadziornie, po czym szyderczo wycedziła: – Jestem nauczycielką biologii od wielu lat. Widziałam już różne okazy przyrodnicze, ale czegoś takiego to nie zobaczyłam nawet w kinie. Ni to pies, ni wydra, jakaś zoologiczna osobliwość, odmieniec.

– I kandydat do księgi rekordów Guinnessa – dorzucił młody oberwaniec, po czym oświadczył, że chciałby się na nim przejechać. – Czy on może wziąć mnie na barana? Z wyglądu jest bardzo silny. – Kiedy to mówił, oczy mu zabłysły. Wydały się Ninie wyjątkowo inteligentne. Była przekonana, że stojącemu przed nią obwiesiowi nie przeszkadza niezwykła ludzko-końska sylwetka Josefa i rzeczywiście chętnie wsiadłby na niego. To dodało jej otuchy. Wcześniej nigdy nie przyszło jej do głowy, że Josef rzeczywiście mógłby sprawiać dzieciom wiele frajdy, nosząc je na barkach tak jak ojciec nosi swoje dzieci. Był bardzo silny. Wykazały to testy siłowe.

W sennym zagubieniu nie zauważyła, jak grupa nieznajomych rozmywała się w powietrzu. Kiedy znikali, usłyszała tętent i zobaczyła stado koni galopujących w jej kierunku. Zatrzymały się niedaleko, po czym od stada oderwały się dwie klacze i rozszerzając chrapy podeszły do Josefa. Przyjrzały mu się z bliska, zachowując ostrożność. Chwilę później powróciły do swojego stada, obróciły się pyskami do wewnątrz i pozostały tak kilkanaście sekund. Nina miała wrażenie, że zdają relację ze spotkania. Była przekonana, że był to przekaz w rodzaju: „To mało ciekawy osobnik. Nic tu po nas”. Stado odeszło w stronę, skąd przybyło.

Przekaż dalej
13Shares

Piątkowe myśli i aforyzmy o ludziach i zwierzętach

Króliki rozmnażają się niezwykle szybko prawdopodobnie dlatego, że bardzo to lubią. Trzeba przyznać, że niegłupio to sobie wykombinowały.  

Większość ludzi zasypia w przekonaniu, że się obudzi. Podobno tylko pan Bóg potrafi wyleczyć z tego zabobonu. Niestety, nie można tego sprawdzić, bo nie udziela on wywiadów. 

Starość człowieka zaczyna się wtedy, kiedy on sam jest jeszcze młody.

Krystyna Pawłowicz to zawodniczka o najwyższym wskaźniku testosteronu w zespole sportowym PiS. 

Przekaż dalej
2Shares

Poezja autorska, pierwsza dawka niedzielna, późnolistopadowa

Obiecałem sobie publikować w niedzielę dla przyjemności Czytelników, jak i promocji własnej twórczości, moje wiersze opatrując wpisy krótkimi komentarzami od serca i duszy (która podobno jest nieśmiertelna). Dzisiejszą dawkę poezji nazwijmy śmiało polsko-australijską, depresyjno-przyrodniczą.

Jeśli komuś z Państwa zdarzy się spotkać wiersz o podobnym nastroju jak ten pierwszy, to wiedzcie, że jest wysoce prawdopodobne, że autor pisał go w nastoju depresji. Nie jest to jakiś szczególny przypadek twórczości poetyckiej.

Kiedyś uznałem, że terapia przez sztukę, jeden z rodzajów współczesnej psychoterapii, mogłaby być wykorzystana do diagnozowania tej coraz bardziej upowszechniającej się przypadłości, prawdziwej choroby cywilizacyjnej. Pięć lat temu prognozowano w Australii, że najbliższej przyszłości 25 procent mieszkańców tego kraju doświadczy depresji. Jest to w pewnym sensie choroba zabójcza, potrafi stłamsić (czytaj: zgnoić) człowieka do dna, wydusić z niego energetyczne bebechy i rozpłaszczyć jak walec drogowy szczura-samobójcę na twardej drodze zwierzęcego istnienia.

Wśród ludzi cierpiących na depresję notuje się szlachetne wyjątki. Przykładem jest Winston Churchill. Cierpiał na depresję, nazywał ją black dog. Mimo wielkiej przypadłości prowadził wyjątkowo aktywne życie. Wikipedia pisze o nim: „brytyjski polityk, mąż stanu, mówca, strateg, pisarz i historyk, malarz, dwukrotny premier Zjednoczonego Królestwa, laureat literackiej Nagrody Nobla, honorowy obywatel Stanów Zjednoczonych. W 2002 w plebiscycie organizowanym przez BBC został uznany najwybitniejszym Brytyjczykiem wszechczasów”.

„Balladę o bohaterze” napisałem w Polsce, podobnie jak i sporo innych wierszy. Prawda jest jednak taka, że cała moja poezja bez wyjątku była inspirowana Australią.

 Vincent van Gogh: Stary człowiek w rozpaczy

Ballada o bohaterze

Niby spokojny…on drży cały,
lęk pierś przeszywa i sercem targa,
w otchłań się zwala spopielały,
ciszę rozrywa krzyku skarga.

Myśl rwie na strzępy paroksyzm strachu,
cień się otula czarniejszym cieniem
i w dół go spycha z potwornego dachu,
dręczy złowrogim, kamiennym tchnieniem.

Jakżeż on chciałby być bohaterem,
trzepot przemienić w serce lwa
i stanąć śmiało nad kraterem,
i runąć w przepaść, sięgając dna!

Michael Tequila, Sopot, 24 października 1997
(z tomiku: Klęczy cisza niezmącona – w księgarniach)

Bunyeroo Gorge

Bloki kamienia pną się ostrym skosem,
wulkaniczny powalił je cios;
nie ma ucieczki przez wszechmocnym losem,
co skały łamie jak wiatr zboża kłos.

Drąży materię duch nieokiełznany,
krople skalne rozkruszają ściany,
rzeki korytarz odlewają z głazów,
cierpliwością epok, czasem bez wyrazu.

Eukaliptus, heros wspaniały,
soki życia czerpie z bezlitosnej skały;
natura drzewa martwotę wypiera,
uporem łamie, korzeniem rozdziera.

Nad grań wyniosłą jak dzika kozica
akacja się wspięła; jej liściaste lica
żółtością barwione podmuch wiatru mieni;
kwiat symbolem słońca palących promieni.

Hawker, Australia, 7 października 1996
(z tomiku: Klęczy cisza niezmącona – w księgarniach)

Przekaż dalej
3Shares

Cz. 119: Koniec dyskusji Izabela Sefardi. Klub Anarchia walczy o konie.

– Don Sefardi! – Izabella wykorzystała moment, kiedy adwersarz był zmuszony zaczerpnąć powietrza, aby przerwać nurt jego argumentacji. Była oburzona w najwyższym stopniu. – Wychodzę, bo wyprowadził mnie pan z równowagi. Nie jestem w stanie słuchać słów zabijających we mnie ludzką godność, która też jest częścią przyrody… chciałam powiedzieć, jest czymś naturalnym. Odchodziła z przekonaniem, że Sefardi to skończony wariat opętany niezrozumiałą niechęcią do kobiet.

– To i ja powiem pani też coś równie dosadnego. Wyłączam się całkowicie z tej bezsensownej zabawy w ochronę przyrody, przestaję się interesować ochroną koni, kucyków i pastwisk.

Sefardi był wściekły na siebie, że uczestniczył w rozmowie, która tylko go upewniła, że Isabela to skończona ignorantka, dla której przyroda to kwiatuszek w doniczce, krzewik na klombiku blisko torów tramwajowych i ptaszek na drzewie usychającym z braku wody i nadmiaru smogu. Poczuł się całkowicie zniechęcony do przyrody i koni. Izabela i jej słowa skojarzyły mu się z pierzastym stworem, jaki przeraził go wielkimi skrzydłami i przerażającym skrzekiem, kiedy był jeszcze dzieckiem w wózeczku.

*****

Od czasu napadu na parlament w kraju zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Niezwykłe zdarzenia następowały jedno po drugim, fakty prasowe wyprzedzały fakty społeczne, zaprzeczając sobie nawzajem. Kiedy mgła dwuznaczności i niejasności nieco opadła, okazało się, że w centrum uwagi społeczeństwa stoi rywalizacja człowieka i konia o przetrwanie. Stawka w grze była wysoka; była nią groźba całkowitego zniknięcia z powierzchni ziemi jednego lub drugiego gatunku. Naukowcy nazywali to anihilacją. Nikt nie miał wątpliwości, kto przegra w tym wyścigu, jeśli reguły gry nie ulegną zmianie. Przyroda mogła mieć tylko jednego pana.

Przetrwanie konia rywalizującego z człowiekiem stały się sensem istnienia Anarchii, klubu oryginałów, intelektualistów i buntowników, entuzjastów ekologii radykalnej. Byli miłośnikami tych zwierząt w skali porównywalnej jedynie ze wzburzonym morzem i głębokimi odstępstwami od normy psychicznej – taka była opinia wicegubernatora Matteo Csudo, odpowiedzialnego w rządzie za sprawy ochrony przyrody.

– Jesteśmy zboczeńcami na punkcie koni – członkowie Anarchii żartowali między sobą, poklepując się po plecach, podobnie jak poklepywali ulubionego rumaka dla wyrażenia uczuć sympatii międzygatunkowej. Byli to głównie mężczyźni, choć nie brakowało i kobiet. Z czasem liczebność obu płci w klubie wyrównała się.

Spotkali się przypadkiem. Trzymali konie w tej samej stajni i przyjeżdżali, aby pojeździć dla przyjemności, a czasem z obowiązku, dla zapewnienia zwierzętom minimum ruchu, którego potrzebowały nade wszystko. Na początku były to spotkania nieregularne, głównie w weekendy, z czasem nabrali nawyku regularnych spotkań, aby rozmawiać o końskich sprawach. Znali tylko swoje imiona, a i to nie zawsze prawdziwe. Wkrótce nabrali nawyku używania pseudonimów i niepytania się, gdzie kto pracuje, czym się zajmuje, czy jak mu się powodzi. Jedynym sensownym tematem były konie i ich przyszłość, kiedy okazało się, że są skazane na wymarcie. To wtedy w sercach i duszach anarchistów zbudził się bunt. Od słowa do słowa doszli do wniosku, że muszą zrobić coś pozytywnego i znaczącego dla zwierząt, od wieków wiernie służących człowiekowi.

Kiedy już zżyli się ze sobą, pozwalali sobie na większą szczerość. Starali się być uczciwi w słowach i czynach. Okazało się, że nie ma wśród nich nikogo, kto nie byłby na jakimś etapie życia związany z końmi, i to na śmierć i życie. Byli wśród nich hodowcy, dżokeje, woźnice rydwanów cyrkowych, członkowie związków jeździeckich, hipnoterapeuci, artyści woltyżerki, producenci sprzętu i ubiorów dla koni, trenerzy koni, weterynarze, a nawet hazardziści i bukmacherzy stawiający i przyjmujący zakłady na wyścigach konnych. Dla tych ostatnich koń był czymś więcej niż przyjemnością, był także formą ruletki i pasją życiową.

Wkrótce zaadaptowali hasło, jakie głosił członek klubu, wieloletni mieszkaniec równin patagońskich: Siempre con el caballo, para la vida o muerte. Zawsze z koniem, na życie lub śmierć. Był to rodzaj zaprzysiężenia, głębszego niż przysięga wojskowa, wyrażającego gotowość obrony konia nawet z poświęceniem własnego życia.

*****

Klub Anarchia nie cieszył się popularnością w społeczeństwie. Nie było to przypadkowe. Wielu obywatelom nie podobały się maniery i górnolotne słowa anarchistów o miłości do koni, przekraczające pojęcie człowieka, który umie kochać tylko swój najnowszy samochód, piękny, szybki i wypasiony sprzętowo. Z czasem okazało się, że złą opinię urabiali anarchistom przedstawiciele rządu głęboko wierzący w prymat technologii nad końmi, traktujący zasłużone zwierzęta jako przeżytki. To oni udzielali wywiadów i potajemnie sponsorowali doniesienia medialne przedstawiające w złym świetle Anarchię i jej członków.

Po bulwersujących opinię społeczną wydarzeniach w parlamencie, klub zaczęto podejrzewać, że jest rozsadnikiem ekoterroryzmu, choć niczego takiego nikt nie dowiódł. Na wszelki wypadek gubernator Blawatsky zlecił zbieranie informacji o tym, co dzieje się w klubie i wokół niego; tajnej policji nie udało się jednak przeniknąć do jego struktur. Organizacja okazała się hermetyczna. Kiedy było już jasne, że rząd jest zdecydowanym choć cichym wrogiem koni, klubowiczów opanowała obsesja konspiracji. Niegdyś otwarty dla wszystkich, od pewnego czasu klub działał potajemnie, mobilizując się radykalnymi hasłami „Precz z nieekologicznym państwem”, „Rozwalmy tę budę sadyzmu ekologicznego”, a nawet „Śmierć wrogom koni”.

 

Przekaż dalej
1Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 116: Dziwne widzenia dowódcy

Dowódca straży parlamentarnej przeżywał najgorsze dni swojego życia. Społeczeństwo Nomadii przygotowywało się już do letnich wakacji, kiedy nastąpiło wydarzenie, które wstrząsnęło opinią publiczną, a jego dotknęło osobiście. Pomniejszyło ono wszystkie inne zdarzenia, spór w sprawie inżynierii genetycznej, zmiany klimatyczne czy masowe migracje ludzi zagrażające czystości rasowej i wierze w jednego Boga. Myśląc o tym wieczorem w łóżku dowódca straży popadł w odrętwienie, które przeszło w dręczący sen.

Nad ranem, około godziny piątej trzydzieści, kiedy straż parlamentarna była jeszcze rozespana, na portierni pojawiły się dwie sprzątaczki. Strażnicy pozwolili im wejść nie sprawdzając przepustek. Był to błąd, za który dowódca straży obarczał siebie, tak jakby mógł zaradzić temu, że jego ludzie nie byli dostatecznie czujni widząc te same kobiety codziennie od kilku lat. Na korytarzu pierwszego piętra sprzątaczki otworzyły okno, przez które niegdyś, jeszcze w czasach historycznych, wciągano meble, i wyrzuciły na zewnątrz liny. Na dole czekali już uzbrojeni mężczyźni i kobiety, którzy na teren parlamentu dostali się podkopem. Mieli ze sobą zakładników. Oddział błyskawicznie zajął korytarz i sąsiednie pomieszczenia, po czym zabarykadował się. Napastnicy byli uzbrojeni w pistolety wojskowe, pałki, paralizatory i inną broń podręczną. Część jej ukryli, ale tak, aby była łatwo dostępna.

Odtwarzając nagrania z kamer przemysłowych strażnicy zauważyli, że twarze intruzów były pokryte wizerunkami drzew i koni. Strażnikom wydawało się, że porywaczy jest dużo więcej niż zakładników. O godzinie dziesiątej rano okupanci zażądali widzenia się z ministrem leśnictwa i środowiska naturalnego.

– Co najmniej z ministrem, jeśli nie z gubernatorem. Nie zaakceptujemy nikogo poniżej tej rangi – taki był dokładny przekaz.

Nikt w parlamencie nie podejrzewał jeszcze niczego poważnego. Sądzono, że był to jakiś wygłup, maskarada lub fanaberia, ponieważ napastnicy cały czas utrzymywali, że chcą tylko porozmawiać, że ich intencje są pozytywne, że pragną jedynie zwrócić uwagę na niekorzystne zjawiska w ochronie środowiska naturalnego i koni. W końcu postawili ultimatum: albo rząd zapewni pełną ochronę koni i usunie zagrożenia środowiska naturalnego, albo koniec z zakładnikami. Do negocjacji przystąpili eksperci rządowi na czele z ministrem leśnictwa i środowiska naturalnego. Nie cieszył się on dobrą reputacją w kręgach fachowców. Hodowcy koni uważali, że nie ma żadnego zrozumienia dla nich, dla przyrody, ani dla zwierząt.

– On nie traktuje nas nawet jak konie, ale jak bydło, i to byle jakiego gatunku. – Była to opinia jednego z hodowców; inni hodowcy odżegnywali się od niej uznając ją za niewyważoną.

Zapewnienie ochrony koni przed wyginięciem i drastyczne ograniczenie eksploatacji przyrody stanowiły dla rządu ogromne wyzwanie. Rozmowy trwały wiele godzin. Na początku ich przebieg wskazywał możliwość porozumienia, do niczego takiego jednak nie doszło. W końcu napastnicy wręczyli ministrowi kartkę ze spisanymi odręcznie żądaniami. Minister obiecał ich uczciwe rozpatrzenie. Bezwzględność oczekiwań i groźby porywaczy nie zaskoczyły go. Wiedział z kim ma do czynienia. Dla niego byli to ekoterroryści. Taką też opinię przedstawił gubernatorowi i wicegubernatorowi. Kiedy gubernator w zaciszu swojego gabinetu zdobnego obrazami największych patriotów kraju zapoznał się z żądaniami, zgodził się, że są one całkowicie nieuzasadnione.

– Nie uważam, że traktujemy konie i przyrodę w sposób nierozsądny, gorzej niż w innych krajach – oświadczył tonem wskazującym, że minister nie powinien ustępować.

Tajnym służbom państwowym udało się sprawdzić w międzyczasie na podstawie nagrań z kamer, kim są napastnicy i wtedy wybuchła bomba. Okazało się, że były to osoby zrzeszone w stowarzyszeniu radykalnego ekologizmu działającego pod parasolem międzynarodowej organizacji Megan International Ecoterrorists, wymuszającej ustępstwa na rządach państw na rzecz nieograniczonej ochrony środowiska naturalnego.

Rząd podjął na nowo żmudne negocjacje. Ich przebieg transmitowano na cały kraj. Ustępując przed zbrojną przemocą, której siłowe zakończenie mogłoby przynieść fatalne skutki dla zakładników, rząd natychmiast opracował propozycję zaostrzenia przepisów i przeznaczenia większych środków na ochronę środowiska i koni zgodnie z żądaniami, zdając sobie sprawę, że przekracza granice zdrowego rozsądku.

Eksperci ministerstwa finansów przez dwa dni i dwie noce analizowali wszystkie wpływy i wydatki budżetowe. Sprawa była beznadziejna; nie było sposobu, aby jeszcze bardziej okroić wydatki, czy to na wojsko, czy na infrastrukturę, gdzie istniały pewne rezerwy, czy na inne cele, gdyż zmniejszyłoby to drastycznie zdolność bojową armii i pogrzebało szansę rozwoju gospodarczego. Niemożliwe było też podwyższenie podatków dla osób najbogatszych, ponieważ doprowadziłoby to szybkiego spadku akumulacji kapitału i inwestycji. Opozycja miała odmienne zdanie wskazując na bezsens wydatków dla wojska przeznaczonych na budowę interaktywnych ławek w całym kraju do prowadzenia tajnej korespondencji elektronicznej. Eksperci rządowi uznawali to rozwiązanie za hit technologiczny.

Negocjacje trwały kilka dni. Okupanci stali się agresywni, utrudniali życie służbom porządkowym, szarpali ochronę parlamentu bez przyczyny używając przy tym wulgarnych słów, żądali posiłków z najdroższych restauracji i trzymali rząd w szachu groźbą użycia środków wybuchowych ukrytych na terenie parlamentu. Dla dowódcy straży były to przeżycia tak koszmarne, że szczypał się po udach, aby upewnić się, czy jest to sen czy jawa. Pokazywał potem sine ślady na ciele.

 

Przekaż dalej
4Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 115: Autor i jego książka

Drodzy Czytelnicy,

Powieść „Laboratorium szyfrowanych koni” składa się z trzech części. Część I: „Sefardi i Isabela”. Odcinek numer 115 (poniższy) kończy tę część. Część II: „Josef i Laboratorium”. Zaczynam publikować ją od jutra. Część III: „Apokalipsa”.

Część ostatnia, zdecydowanie najkrótsza, to „Epilog”, łączący ze sobą wszystkie wątki powieści.  

Serdecznie zapraszam do czytania i równie serdecznie pozdrawiam,
Michael Tequila

Powieść „Wniebowstąpienie oszusta” znalazła się w sprzedaży w Afarze, a także w Nowym Jorku, Paryżu, Londynie oraz innych wielkich miastach już następnego dnia po konferencji prasowej. Jej tłumaczenia na języki obce zostały wykonane w tajemnicy i z wyprzedzeniem. Książkę drukowano nieprzerwanie dzień i noc, aby trafiła do księgarń w terminie. Pojawienie się Sefardiego na konferencji określano jako powrót z zaświatów lub powstanie z popiołów. Pogrzeb z oszalałym karawanem, stypa przypominająca festyn świąteczny oraz dziwny zamach na wiec polityczny, w końcu sama konferencja, okazały się znakomitą reklamą autora i jego książki. W Nomadii została ona uznana za najlepszą reklamę roku.

Przeciwnicy Sefardiego kwestionowali tę opinię argumentując, że w głosowaniu uczestniczyli wyłącznie obywatele Nomadii, że zabrakło głosów użytkowników telefonów komórkowych z innych krajów, że głosowanie powinno uwzględniać także opinie obywateli niekorzystających z telefonu komórkowego, ludzi starszych, niewidomych oraz inwalidów bez ręki, a nawet że sam konkurs nie był dostatecznie rozpropagowany. Zarzutom nie było końca.

Ostatecznie los autora i książki rozstrzygnęła Światowa Rada Pisarzy, która na wniosek Międzynarodowego Zrzeszenia Reklamodawców i Reklamobiorców uznała Sefardiego Barokę za najlepszego pisarza roku. W uzasadnieniu podkreślono, że on pierwszy odkrył i udowodnił, że wielka literatura nie istnieje bez wielkiej reklamy i że geniusz literacki wyraża się w integracji zdolności pisarskich z umiejętnościami promocji. Decyzja ucięła dyskusje toczące się wokół Sefardiego i zjednoczyła społeczeństwo. Nomadyjczycy uznali jego osiągnięcie za sukces narodowy, a jego samego za bohatera. Nikt nie miał wątpliwości, że Sefardi słusznie stanął na piedestale zwycięzcy.

*****

– Bardzo dobrze, że stało się to, co się stało – przyznał z radością ksiądz Terrano w wywiadzie, o który poproszono go jako spowiednika i przyjaciela Sefardiego. Był szczęśliwy, że po raz pierwszy w historii kraju społeczeństwo zjednoczyło się wokół wspólnej wartości. Uznał to za datę narodzin patriotyzmu solidarnego, nie dzielonego na kawałki. Jego radość była tym większa, że oznaczała koniec nagabywania go o informacje dotyczące Sefardiego Baroki. Miniony okres dał mu się bardzo we znaki; w telewizji ksiądz pojawił się nieogolony. Nawet krytyka biskupa, że wychudzony i zaniedbany duchowny nie powinien pokazywać się publicznie, nie poruszyła go.

– Wolałbym, aby ksiądz nabrał ciała i chodził nawet z brzuchem, niż pokazywał się chudy jak zagubiony na pustyni asceta. Jaki to tworzy wizerunek naszego kościoła? Kościoła ubogich proletariuszy czy kościoła reprezentującego zamożne społeczeństwo, jakim już prawie jesteśmy?

Księdzu nie sprawiło trudności zapomnienie gorzkich pouczeń przełożonego.

– To koniec mojej mordęgi. Dzięki ci, Panie – słowa wdzięczności Amizgao skierował do nieba natychmiast po wyjściu z budynku stacji telewizyjnej. Odczuł wielką ulgę z powodu zjednoczenia całego kraju w duchu miłości i pojednania. Jego wdzięczność nigdy nie była tak szczera, choć był najuczciwszym ze wszystkich uczciwych duchownych. Był przekonany, że jest ich niemało.

Koniec Części I

Przekaż dalej
3Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 113: Kontrowersje wokół Sefardiego

Przedstawiony przez Sefardiego plan fikcyjnego pogrzebu był imponujący. Reporterzy i dziennikarze usilnie starali się poznać szczegóły, zwłaszcza dramatyczne momenty, na których mogliby zbudować narrację dla czytelników, widzów i słuchaczy. Zadawano mu pytania na temat myśli przewodniej, jaka nim kierowała, kiedy tworzył plan trzech konduktów pogrzebowych, i po co to robił. Dziennikarka pragnąca mu zadać ważne pytanie usiłowała przebić się do Sefardiego przez tłum tak długo, że nie miała czasu, aby napić się wody, wskutek czego wargi jej wyschły i popękały. Twierdziła, że suche wargi ma od dziecka, ale nikt jej nie uwierzył. Były to paradoksalne sytuacje, w których ludzie łatwo tracili do siebie zaufanie. Na postawione pytanie Sefardi odpowiedział po długim zastanowieniu, powoli i z wyjątkową powagą.

– Potrójny pogrzeb miał być darem na rzecz wieczności, której nie rozumiem i której się boję, prawdopodobnie jak każdy z nas.

Nie wszyscy go rozumieli. Czarna Eminencja, ujęty religijnym przesłaniem pisarza-wynalazcy, wypowiedział się o nim pozytywnie. Poróżniło go to z Gubernatorem, zdecydowanym przeciwnikiem Sefardiego. Był to poważny zgrzyt w relacjach kościoła i państwa. Rozdźwięk usunięto, kiedy Gubernator i Czarna Eminencja po burzliwej rozmowie w cztery oczy rozgrzeszyli się nawzajem w interesie narodu i kościoła.

Konferencja Sefardiego, czy raczej jego wyznania, rozpętała publiczne dyskusje. Trwały one dniami i nocami, i wydawały się nie mieć końca. Pesymiści twierdzili, że będą trwały do końca świata. Ludzie zbierali się na ulicach, placach i podwórkach, starsi, o słabszych pęcherzach najchętniej w pobliżu szaletów publicznych, gdzie tylko było trochę wolnego miejsca. Najwyżej cenionym miejscem dyskusji był Hyde Park, wzorowany na londyńskim, z tolerancyjnym regulaminem, zezwalającym przeciwnikom na obrzucanie się błotem oskarżeń i oblewanie pomyjami pogardy. W Hyde Parku zbierali się najbardziej krewcy obywatele, aby rozładować negatywne uczucia. Swoją brutalnością dyskusje doprowadziły w końcu do radykalizacji społeczeństwa. Rzeczy nazywano po imieniu, ignorując normy i konwenanse.

Najwięcej kontrowersji budził spisek zorganizowany przez Sefardiego Barokę, aby zniszczyć tradycję, kościół i państwo. Tak prasa konserwatywna nazwała atak na wiec wyborczy przypisując Sefardiemu jego autorstwo. Dla jednych był to spisek rzeczywisty, dla innych urojony. Zwolennicy partii rządzącej uznali Sefardiego za niebezpiecznego anarchistę. Rozsądniejszych obywateli interesowały konkrety: imiona i nazwiska ludzi uczestniczących w spisku, sposób koordynacji uroczystości pogrzebowych, oraz jak zachowano w tajemnicy tak wielki happening.

Po zakończeniu konferencji do Sefardiego napływały emaile i listy z pytaniami i komentarzami w takich ilościach, że kilkakrotnie blokowały mu skrzynki poczty elektronicznej, a urząd pocztowy odmówił przyjmowania listów do niego z powodu braku dostatecznej liczby personelu. Sefardi zatrudnił trzy dodatkowe sekretarki, aby spisywały pytania i przygotowywały odpowiedzi. Wiele osób miało mu za złe, że nie odpowiada szybko i wyczerpująco. W końcu oskarżono go o to, że niepokoje i troski obywateli spływają po nim jak woda po gęsi.

Adepci pisarstwa, stając murem za Sefardim, uznali scenariusz pogrzebu i samo wydarzenie za niesamowite. Pytali o wszystko, co rzuciłoby na nie dodatkowe światło. Zadawano pytania, na które odpowiedź wymagała traktatu naukowego lub co najmniej eseju. Pytano, co było pierwsze, a co najważniejsze, fabuła czy bohaterowie spektaklu pogrzebowego, oraz jakie postacie autor wziął z sufitu, a jakie zapożyczył obserwując rodzinę, przyjaciół, znajomych i osoby publiczne. Po stronie Sefardiego stanęli także czytelnicy zorientowani w literaturze oraz studenci literaturoznawstwa, dociekający związków między siermiężną rzeczywistością a rozbuchaną fikcją literacką i teatralną. Intensywny wysiłek intelektualny społeczeństwa spowodował poważny wzrost zainteresowania literaturą, teatrem oraz sztuką pogrzebową.

Przywróconemu z zaświatów pisarzowi trudno było zadowolić wszystkich wyjaśnieniami, tyle było wątków, postaci, zmian akcji i detali. Aby uniknąć zamieszania, Sefardi koncentrował się na sprawie najprostszej i najważniejszej, na wyjaśnianiu, jak powstała powieść „Wniebowstąpienie oszusta” i co z tego wynikło.

*****

W trakcie konferencji część osób wyszła z Wielkiej Sali Teatralnej w dowód protestu, że nie można tolerować naigrywania się ze społeczeństwa, kościoła i rządu organizując fikcyjne pogrzeby z wygłupami. Krzyczeli oni „hańba”, „wstyd”, „oszustwo”. Założono komitet protestacyjny, który miał złożyć wniosek do prokuratury o domniemanym przestępstwie.

Następnego dnia na łamach głównego dziennika krajowego miał ukazać się obszerny wywiad z Sefardim Baroką. Nie opublikowano go, ponieważ był zbyt kontrowersyjny. Interweniowała nieistniejąca cenzura państwowa, uznając, że materiał wywoła niepokój społeczny, może nawet rozruchy. Dla rządu były to argumenty nie do odrzucenia. Dwa dni później rzecznik osób użyczających swojej tożsamości bohaterom powieści ujawnił szczegóły współpracy z pisarzem.

– Zrobiliśmy to z przyjemnością i premedytacją. To było fascynujące; widzieć siebie w postaci literackiej, bohatera pozytywnego czy nawet negatywnego. Czuliśmy się jak aktorzy użyczający swojego głosu postaciom filmowym. Nie wszystko oczywiście podobało nam się w postaciach, których byliśmy wzorcami, ale rozumiemy, że to autor decyduje o granicy między fikcją a rzeczywistością.

 

Przekaż dalej
19Shares

Spotkałem śpiącego osobnika. Opowiadanie fantastyczne.

Drodzy Czytelnicy!

To zwariowane opowiadanie to eksperyment późnopiątkowy. Podejrzewam, że nie wszystkim przypadnie do gustu, gdyż nie wszyscy lubią gatunek literacki fantastyki, a bardziej konkretnie podgatunek fantasy. Jeśli komuś opowiadanie się podoba, proszę kliknąć na „Like” (Lubię to). To zadecyduje, czy powinien kontynuować takie literackie miniaturki (nawiązujące do groteski i absurdu) do czy nie.

Pozdrawiam serdecznie,
Michael Tequila

Była niedziela, dzień, w którym wszyscy brali do ręki kartki i coś na nich skreślali. Widać to było wszędzie, w biurach, restauracjach, na boiskach i na placach budowy. Nawet chłopak pasący samotną krowę na skrawku zieleni przy ulicy też trzymał w ręku kartkę, zastanawiając się nad czymś.

Idąc chodnikiem zrównałem się z mężczyzną z wyciągniętymi do przodu rękami. Zachowywał się, jakby poruszał się w ciemności starając się dotykiem odkryć, czy nie stoi mu na drodze jakaś przeszkoda. Swoim zachowaniem przypominał niewidomego, poza tym wyglądał normalnie. Szedł w tym samym kierunku, dołączyłem więc do niego i zapytałem niepewnie, czy wie, co robi. Pytałem z czystej, ludzkiej ciekawości. W miarę jak opowiadał mi swoją historię, zanurzałem się w nią jak w ciemną noc wymieszaną z gęstą mleczną mgłą.

– Dobrze, że z mleczną mgłą, a nie na przykład ze smogiem, którego nie daje się łykać. Smog to trucizna, a mimo to ludzie go tworzą. Eh, ci ludzie! Co to za potwory! – Pomyślałem z niechęcią. Nieodpowiedzialne postępowanie ludzkości tak mnie wyprowadziło z równowagi, że przechyliłem się na prawą stronę. Korzystając z okazji odszedłem na bok, aby dyskretnie splunąć w krzaki. Od razu wróciłem, ponieważ wchłonęła mnie opowieść mężczyzny, który metodą niewidomych przemieszczał się chodnikiem.

Kiedy się odezwałem, że to znowu ja, podjął swoją opowieść. Zaczął od porannego snu, co mnie nie zdziwiło, ponieważ sypiając źle w nocy potrafię nagle usnąć, nawet kiedy powietrze wypełnia głośny świergot porannego ptactwa a słońce świeci prosto w oczy.

– Zasnąłem zaraz po śniadaniu i już się nie obudziłem. Nie przeszkadzało mi to w niczym. Wstałem o godzinie dziesiątej czterdzieści pięć, poszedłem do kuchni i wypiłem szklankę wody z cytryną. Nie była nadzwyczaj smaczna; ale jest podobno niesamowicie zdrowa, bo cudownie działa na wątrobę. Na pewno ucieszyła się z tego. Poczułem to bardzo wyraźnie, coś jakby lekkie mruczenie z zadowolenia. Musi pan wiedzieć, że organy wewnętrzne człowieka mają swoją własną pamięć jak i uczucia. Niektórzy ludzie w to nie wierzą, ale ja to wiem z pewnością. Takie jednostki jak ja, kierujące się intuicją rąk we mgle, są uzdolnione w tym kierunku. Znaczy się głębokiego czucia. – Mężczyzna przerwał na chwilę chyba zastanawiając się, czy przestrzeń przed nim stanowi przeszkodę czy nie, po czym wznowił swoją opowieść.

– Potem zrobiłem sobie kawę. To wątrobie na pewno nie podobało się, bo kawa zakwasza. Pies z nią zresztą tańcował – dodał po chwili zastanowienia. – Kawę piję zasadniczo nieprzerwanie, nie przeszkadza mi to spać. Takim już jestem organizmem. Zobojętniałym kompletnie na kofeinę po upływie nie więcej niż dziesięciu minut od momentu konsumpcji. Może to zależy od materiału z jakiego wykonany jest kubeczek? Mężczyzna pokazał mi kubeczek plastikowy z takąż rurką.

To mi przypomniało, że poprzedniego dnia oglądałem film o plastikach w oceanie i zacząłem rzucać fachowymi terminami: mikroplastik, nanoplastik, mikrozanieczyszczenia. Mikroplastik to drobina polimeru o średnicy mniejszej niż jedna milionowa milimetra, nano oznacza zaś jedną miliardową milimetra. Tego plastikowego łajdactwa jest w oceanach miliardy ton. – Wykrzyknąłem w uniesieniu na wspomnienie gniewnej fali niosącej na barkach polimeryczne zepsucie ludzkości w okolicach Wysp Polinezyjskich.

– Te cholerne mikroplastiki! Co je zeżre? – Mój towarzysz zmartwił się serdecznie, nie otwierając oczu. Czułem to w lekkim drżeniu jego głosu i grymasie, jaki pojawił się na jego twarzy, jakby zaraz miała spłynąć łzami. Doszedł szybko do siebie, bo jego głos zabrzmiał rezolutniej. Odwrócił swoją twarz z otartymi we śnie oczami w moim kierunku.

– Bakterie, wirusy i mikroorganizmy!? – Rzucił w przestrzeń ni to pytanie, ni to odpowiedź, po czym dodał. – To superciekawe, co pan wspomniał, bo ten mikroplastik dostaje się wcześniej lub później do krwi i ogłupia organizm. Z głupim organizmem nie da się zajść daleko. Właśnie przyszło mi na myśl, że mogłem nałykać się przez nieuwagę zanieczyszczonej mikroplastikiem morskiej wody, kiedy ostatnio kąpałem się w Adriatyku, i to właśnie ona utrzymuje mnie w stanie uśpienia.

– Czy pan nadal śpi? – Zapytałem dla sprawdzenia.

– Oczywiście. Mówię przez sen bez najmniejszych problemów. To mi w niczym nie przeszkadza ani w myśleniu, ani w mówieniu. Jestem wszystkiego świadomy. Teraz na przykład idę do biura, gdzie mają urny, a w nich zapewne spalone prochy. Muszę tam wrzucić kartkę, bo to dzień wyborów. Nie dam się spalić, znaczy się skremować. – Zapewnił. – Jestem pełnoprawnym obywatelem i znam swoje prawa. Sroce spod ogona nie wypadłem. Mówił coś jeszcze w podobnym stylu, pogłębiając moje zaniepokojenie do tego stopnia, że uznałem, że z wariatem nie będę gadać. Sam też chyba spałem, jak się okazuje, bo kiedy potrąciłem ramieniem mężczyznę na przejściu dla pieszych pchającego przed sobą rower z dwoma wielkimi worami ziemniaków, zapytał mnie gniewnie:

– Czy pan śpi, czy co, do cholery!?

Wtedy rozejrzałem się wokół. Wszyscy spali. Całe miasto. Tylko dwóch policjantów nie spało. Stali obok budki wartowniczej i patrzyli się przed siebie.

– Panowie nie śpią? – Zapytałem zdziwiony widokiem ludzi w mundurach z szeroko otwartymi oczami.

– Ktoś musi czuwać, k…a mać. Robimy to z obywatelskiego obowiązku, bo właściwie to jesteśmy chorzy, na zwolnieniach lekarskich i powinniśmy być w łóżkach. – Odpowiedzieli uprzejmie salutując do niczym nieosłoniętych głów, bo czapki trzymali przepisowo pod pachami. Oprócz nagich głów i obnażonych gumowych pał mieli także nagie telefony. Czułem, że nawiązują do jakiejś rzeczywistości, nie byłem jednak w stanie skojarzyć konkretnie do czego. Coś mi chodziło po głowie, ale niezbyt dokładnie.

– Nie tylko my nie śpimy, proszę pana. W mieście oprócz nas czuwa także dwóch strażaków, kierowca pogotowia ratunkowego oraz trzej chirurdzy naczyniowi, ale oni są pijani, bo praca przy naczyniach męczy. Mówił mi to pewien znajomy Anglik, który przyjechał do nas do pracy na zmywaku. W sposób naturalny sięga się wtedy po alkohol, a ten – jak wiadomo – przyjmowany w większej ilości usypia. Sprawdzę, czy ci chirurdzy naczyniowi już oprzytomnieli. – Przerwał policjant przypominając sobie regulamin każący zgłaszać każde domniemane przestępstwo.

Zadzwonił. Nikt nie odpowiadał.

– Chyba zasnęli. – Zwrócił się do mnie policjant. – Jeśli tak, to po ptakach. Nikt się teraz z niczego nie wyleczy. Praktycznie rzecz biorąc cały naród śpi, proszę pana. Jak inaczej można wytłumaczyć, że podzielił się nie wiadomo, kiedy i dlaczego. Ale zdaje się, że już budzi się z sennego marazmu. Najpierw w dużych miastach, bo tu powietrze jest najbardziej zabójcze i człowiek w końcu musi się obudzić, aby nie dać się zatruć do cna.

Nawet wiadomość o budzeniu się ludzi z uśpienia nas nie obudziła. Pozostaliśmy w stanie sennego zagubienia; mężczyzna we mgle, ja po wypiciu sześciu kaw, trzej chirurdzy naczyniowi i pozostałe towarzystwo z wyjątkiem dwóch policjantów, dwóch strażaków i kierowcy pogotowia ratunkowego. Co do Anglika pracującego u nas gościnnie na zmywaku, to nie byłem pewien, w jakim jest stanie.

Przekaż dalej
1Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 107: Tajemniczy posługacz

Badanie próbki pobranej z urny potwierdziło obecność szczątków ludzkich przemieszanych ze spalonym drewnem, niezwykle rozdrobnionym, jakby materiał polano benzyną lub spalono w piecu w wysokiej temperaturze. Wyniki badań DNA miały być gotowe dopiero za kilka dni. Policja miała już jednak dowód wskazujący, że ciało zmarłego mogło być spalone nie w krematorium, ale na stosie. Pojawiło się pytanie, jeśli tak stało się w istocie, to kto i jak dokonał podmiany. Zakład pogrzebowy i krematorium stały się ponownie obiektem zainteresowania policji.

Z rana komisarz zgłosił się niezapowiedziany u właścicielki zakładu pogrzebowego. Nie oddał kluczy, wyjaśniając, dlaczego musi je zatrzymać i to na kilka dni. Z grzeczności, bardziej pozorowanej niż prawdziwej, zapytał, czy nie spowoduje to komplikacji w pracy zakładu pogrzebowego i jej działań, jako wykonawczyni testamentu.

Anastazja Godano nie dała poznać po sobie, czy nakaz przeszukania zakładu i dochodzenie ją zaskoczyły czy nie. Patrzyła niemo na policjanta, jakby chciała go zapytać, po co to wszystko. Powiedziała:

– Ma pan nieograniczony dostęp do dokumentów i pracowników. Ostatecznie nie dziwią mnie poczynania policji po tych wszystkich sensacyjnych doniesieniach i nonsensach, o których pisze prasa, ludzie dyskutują na forach dyskusyjnych i ciągle łomocze telewizja i radio. Sefardi Baroka był celebrytą i miał swoich wrogów. Jeśli będę panu potrzebna, proszę dać mi znać. Mogę być czymś zajęta, ale postaram się odpowiedzieć jak najszybciej. Podobnie jak pan mam swoje obowiązki.

*****

Śledztwo w sprawie nielegalnego spalenia ciała na stosie przeniosło się do zakładu pogrzebowego. Pytaniem było, kto i w jakich okolicznościach wykradł ciało z zakładu i jak to się stało, że nie spalono go w piecu krematoryjnym. Policja szybko zdobyła zdjęcia mężczyzny przygotowującego ciało do pochówku. Był to Hindus, posługacz pogrzebowy, którego znalazł Sefardi. Kto go zatrudnił, nie było wiadome. Mężczyzna nazywał się Raj Kumar Patel i przyjechał do Nomadii z Wielkiej Brytanii.

Patel był nazwiskiem popularnym wśród osób pochodzących z grupy etnicznej Gudźarati. Pracownicy krematorium słyszeli go kilkakrotnie mówiącego przez telefon obcym, niezrozumiałym językiem. Posługacz mówił także po angielsku, z owym miękkim akcentem, którego żaden Hindus nigdy się nie wyzbędzie. To on miał przygotować ciało do kremacji wedle obrzędów hinduistycznych. Przewidziana była kremacja na miejscu, w piecu krematoryjnym zakładu, tym niemniej – zgodnie z życzeniem Sefardiego – ciało miało być umyte, ubrane i przygotowane tak, jakby miano je spalić na tradycyjnym stosie pogrzebowym dokładnie jak w Indiach. Scenę mycia i ubierania zwłok zarejestrowała kamera typu przemysłowego, którą policja znalazła w szafce w szatni. Było to dziwne przede wszystkim dla pracowników, ponieważ zakład pogrzebowy nie miał kamery przemysłowej.

– Kamera jest nam zupełnie niepotrzebna, bo nie ma tu nic do obserwacji. Tu przygotowuje się zwłoki do pogrzebu albo kremacji. To mało ciekawe. – Wyjaśniali pracownicy pytani, skąd wzięła się kamera.

Część nagrania została usunięta. Wyglądało to tak, jakby w trakcie nagrywania Hindus zorientował się, co się dzieje i przykrył kamerę kawałkiem materiału. W nagraniu pozostał chyba tylko przez przypadek fragment jego twarzy i sylwetka. Wystarczyło to policji do identyfikacji podejrzanego. Natychmiast zaczęto go poszukiwać. Jego wygląd, szczególnie ciemnobrązowa karnacja, był tak charakterystyczny, że bardzo szybko ustalono jego dalsze działania. Mężczyzna wyjechał z kraju późnym wieczorem, kilka godzin po zakończeniu uroczystości symbolicznego spalenia ciała na stosie nad rzeka Yati. Poszukiwano go na mocy oskarżenia o wykradzenie ciała z zakładu pogrzebowego w celu dokonania nielegalnego spalenia. Poszukiwany odleciał prosto do Indii pierwszym samolotem udającym się w tamtym kierunku. Ślad urwał się na lotnisku w New Delhi, gdzie tajemniczy podróżny przekroczył bramkę odprawy paszportowej.

– Jego paszport był prawdopodobnie skradziony i sfałszowany – oświadczył pracownik ministerstwa sprawiedliwości zajmujący się sprawą w stolicy Indii. Nie umiał wyjaśnić, dlaczego uważał paszport za sfałszowany z wyjątkiem stwierdzenia, że to częsta praktyka. Zapytany o możliwości dalszych poszukiwań i znalezienia oskarżonego mężczyzny wyjaśnił machając ręką w geście rezygnacji, że nie ma to najmniejszego sensu.

– W Indiach mieszka grubo ponad miliard ludzi. Pięć milionów mniej, pięć milionów więcej, jakie to ma znaczenie? Pan wie, ile to jest cyfr?

Mimo kiwnięcia głową na „tak” przez rozmówcę, policjant podszedł do białej tablicy i czerwonym mazakiem cierpliwie wypisywał wielkimi kulasami wymienione przez siebie liczby. Kiedy skończył, dodał:

– Musiał być ucharakteryzowany, to prawie pewne. Pan wie, mamy Bollywood, coś takiego jak Hollywood, tylko w wersji hinduskiej. Ludzie oglądają filmy i szybko się uczą, jak świat się kręci. Nie poznamy jego prawdziwej twarzy. – Rozłożył ręce w przekonywającym geście takiej bezradności, że każdy uwierzyłby w niemożność znalezienia człowieka.

Śledztwo przeprowadzone w zakładzie pogrzebowym pani Godano, gdzie oficjalnie dokonano kremacji, nic nie dało. Nie złamano żadnych procedur, kremacja wedle zapisu została przeprowadzona w piecu, gdzie temperatura była tak wysoka, że nie pozostał najdrobniejszy ślad czegokolwiek nadającego się do analizy DNA. Czynność wykonał pracownik zakładu pracujący w zakładzie od lat.

– Czy otwierał pan trumnę przed samą kremacją? – Zapytał policjant.

– Nie było potrzeby. Trumna była prawidłowo oznaczona, nie było żadnej wątpliwości, co do jej zawartości. Ponadto tego dnia nie mieliśmy żadnego innego nieboszczyka do kremacji – wzruszył ramionami, jakby uważał, że policjant sili się na sprawdzanie faktów nie budzących żadnych wątpliwości.

Do bogatej biografii Mistrza doszedł dodatkowy wątek: kremacja ciała w dwóch różnych miejscach. W dodatku prochy o identycznym składzie chemicznym znalazły się w trzech urnach. Nie było wiadome, czy były to pozostałości po jednej kremacji, czy też ktoś gruntownie wymieszał popiół z dwóch różnych miejsc spalenia i złożył je w trzech urnach. Nikt nie miał pojęcia, co się stało. 

 

Przekaż dalej
27Shares

Informacja świąteczna dla Czytelników. Poezje, powieść i jak poruszać się po blogu.

Drodzy Czytelnicy,

Dzisiaj, 1 listopada, w Dniu Wszystkich Świętych i jutro, 2 listopada, w Dzień Zaduszny, nie zamieszczam na blogu kolejnych odcinków powieści „Laboratorium szyfrowanych koni”, tylko poezje okolicznościowe, w większości nigdzie nie publikowane. Sam nie wiedziałem, że napisałem tyle na temat śmierci, równie ostateczny i niezrozumiały jak czas, przestrzeń czy Bóg. Poszczególne wiersze ilustruję zdjęciami pobieranymi prawie wyłącznie z Wikipedia Commons, prawdziwej kopalni bezpłatnych i rewelacyjnych obrazów z każdej dziedziny.

Zachęcam do zajrzenia na stronę i zapoznania się z poezjami i być może podzielenie się nimi z osobami, dla których pamięć zmarłych jest ważna.

Przy okazji, osobom wchodzącym po raz pierwszy na mój blog i nie tylko, w celu kontynuacji zapoznania się z powieścią, podaję dodatkowe informacje:

Początek powieści: 16 maja 2018
Informacja od autora dla Czytelników: 22 maja 2018
Gwarancja pisarska, reklamacje i przeprosiny: 10 października 2018

Mechanizmy wyboru i czytania odcinków powieści (wpisów na blogu) są proste.

Jeden to kalendarzyk miesięczny po prawej stronie ekranu z wyróżnionymi dniami, kiedy ukazały się wpisy, który pozwala przewijać miesiące jeden po drugim lub klikając na konkretny dzień dotrzeć od razu do wpisu.

Drugi to „Archiwum” u dołu po prawej stronie ekranu, które – klikając na strzałkę – pozwala sięgnąć od razu do dowolnego miesiąca i roku.

Jak poruszać się po blogu, aby czytać odcinki w kolejności ich ukazywania się (czyli na przykład 99, 100, 101, 102), a nie w kolejności odwrotnej (czyli 102, 101, 100, 99, jak to ma miejsce przy zwykłym przewijaniu strony. Wystarczy, jeśli klikniesz na kolejną datę na kalendarzyku. Jeśli przeczytałeś przykładowo odcinek z dnia 16 października, kliknij na datę 17 października, od razu znajdziesz się na początku następnego odcinka.

Proszę zwrócić uwagę, że niekiedy w jednym dniu, jak na przykład dzisiaj, publikuję dwa wpisy. Zdarza się to bardzo rzadko. Wtedy dwa wpisy ukazują się bezpośrednio jeden pod drugim.

PS. Od czasu do czasu udzielam się też na Twitterze, gdzie informuję o kolejnym odcinku powieści oraz przedstawiam własne aforyzmy i sentencje, czasem tez zachętę do zapoznania się z moimi książkami. Aby dotrzeć do mnie na Twitterze proszę wejść na www.Twitter.com i wpisać w pasku wewnętrznej wyszukiwarki strony Michael Tequila.

Pozdrawiam bardzo serdecznie,

Tenże

Ryczący Lew Literatury

Przekaż dalej
6Shares

Jubileusz. Setny odcinek powieści “Laboratorium szyfrowanych koni”

Drodzy Czytelnicy,

To już setny odcinek mojej powieści „Laboratorium szyfrowanych koni” publikowany na stronie autorskiej. Korzystam z okazji, aby serdecznie podziękować Państwu za wytrwałość czytelniczą.

„Laboratorium” to eksperyment literacki. Wiele osób skarży się na brak czasu. Wierzę, bo sam też to odczuwam. Właśnie dlatego zdecydowałem się publikować powieść w odcinkach; codziennie nowy odcinek, ilustrowany jednym lub dwoma zdjęciami.

Powieść jest skonfigurowana do wygodnego czytania na komputerze, tablecie i smartfonie: strona otwiera się w ciągu kilku/kilkunastu sekund, brak reklam, jeden odcinek wymaga około trzech minut czytania, duża czcionka, wyraźne akapity. Powieść można czytać w trakcie jazdy autobusem, w tramwaju, w przychodni lekarskiej czy nawet w korku ulicznym.

Cieszy mnie, że powieść czyta przeciętnie (codziennie) ponad 300 osób. Jest to dla mnie prawdziwe wyzwanie. Mam poczucie, że jeśli kolejne odcinki stałyby się mniej atrakcyjne, ilość czytelników zacznie od razu spadać. Ta natychmiastowość stawia mnie na palcach (także z sensie dosłownym, bo pracuję przy biurku o ruchomy blacie, najczęściej na stojąco) i prawdziwie mobilizuje.

O powieści napiszę wkrótce coś więcej. Jest już ona gotowa w formie pierwszego rękopisu. Publikując ją fragmentami mam możliwość ostatecznego „dopracowania” tekstu. Doskonalenie dzieła literackiego nigdy się nie kończy. Ernest Hemingway pisał o sobie, ze poprawia swój tekst tak długo, aż (w wolnym tłumaczeniu) żygać mu się chce; wtedy oddaje tekst do druku. Podzielam jego opinię.

Na zakończenie chciałoby się zakrzyknąć jak Edward Gierek: „Pomożecie?” i usłyszeć podobnie jak on: „Pomożemy!”.

Pozdrawiam serdecznie,

Michael Tequila

Przekaż dalej
0Shares

Głowa. Dykteryjka abstrakcyjna z serii „Opowiadanie krótsze niż świst bata”.

Ludzie ją lubili. Wśród masy innych głów wyróżniała się wielkością i kolorem. Była celebrytką i miała różowe policzki. Pokazywała je chętnie obracając się raz w prawo, raz w lewo.

Tego dnia miała ważne wystąpienie. Mówiła o żarówce. W nawale spraw mało ważnych, bezpieczeństwa światowego, zatrucia środowiska, ubóstwa, imigracji, ona jedna pamiętała o żarówce. Tęskniła do żarówki, takiej zwykłej, dawnej, prostej jak deska. Wypowiedziała się o niej otwarcie patrząc w oczy czającym się wokół wyzwaniom. Nikt jej nie rozumiał, z wyjątkiem narodu, za którym się ujęła.

– Naród mówi o zwykłej żarówce. Idzie do sklepu, a tam żarówki zaawansowane. A oni tęsknią, tak jak ja, za zwykłą żarówką, naturalną, prosto od krowy. Dlaczego nie ma takiej żarówki w sklepie? Choćby jednej. – Zapytała głowa i od razu zawyrokowała: – Bo ci podlece z …tu głowa wskazała palcem Brukselę – nam nie pozwalają.

Oprócz żarówki głowa zajmowała się także innymi ważnymi sprawami. Przemawiała, tańczyła, spotykała się z grajkami ulicznymi, całowała bochenki chleba na dożynkach, korespondowała z młodzieżą żeńską na Fejsie, czasem uderzała samochodem w inny samochód, jeśli akurat napatoczył się niepotrzebnie, spotykała się z innymi głowami. Wielu ją podziwiało, bo była to głowa państwa.

– Nie wiem tylko po co ona istnieje? Czy państwu nie wystarczyłby korpus, kończyny oraz wnętrze? Po co mu zaraz głowa? – zapytał pewien anatom gnany jesiennym niepokojem. Mówiono o nim, że jest wścibski i zadaje niepotrzebne pytania.

Przekaż dalej
2Shares

Niefrasobliwie o życiu niedzielnym. Groteska nie tak znowuż abstrakcyjna.

Ciepły wiosenny dzień jesienny rozchybotał mnie, rozhuśtał. Idąc zwyczajnie ulicą uniosłem się w powietrze, lewitowałem, patrzyłem z góry na wykopy, samochody, ludzi i zwierzęta. Doznałem niezwykłego uczucia lekkości, w piesiach mi grało utwory Mozarta, najpierw Marsz Turecki, który mnie wyprostował szybciej i dokładniej niż ewolucja małpę zeszłą tydzień wcześniej z drzewa.

Przywrócony do pionu, już po zejściu na ziemię, doznałem dalszych niezwykłych przeżyć. W piekarni sprzedawczyni odezwała się do mnie po angielsku, bardzo szykownie i elegancko: – How are you today, sir? Szybko odnalazłem język w gębie i uprzejmie odpowiedziałem: – I am fine, indeed. Thanks a lot for your kind welcome.

Krótka, stymulująca konwersacja przywróciła mi pamięć, przypomniałem sobie po co przyszedłem i poprosiłem: – Two wheat rolls and one rye bread, please.

To nas zbliżyło do tego stopnia, że omówiliśmy sprawy wagi państwowej, o których nie wolno w niedzielę dyskutować, ustaliśmy, że kraj idzie we właściwym kierunku, że przepaść jedna i druga jest wprawdzie przed nami, ale to małe piwo, bo mamy na szczęście gumiaki, które uchronią nas przed szaleństwem ludzi nieczułych, lubiących przemawiać zza okularów z cienkimi oprawkami, z podnóżka lub przez kask narciarski.

Po wyjściu z piekarni usłyszałem ciepły głos kobiety, która wiedziała wszystko o muzyce, grała na harfie i kilku innych instrumentach, znała się na nich jak mało kto, a przy tym śmiała się tak serdecznie i radośnie, że zimą śnieg topniał wokół a wiosną piekarze piekli słodkie praliny i śliwki w czekoladzie zamiast powszedniego chleba, o który wszyscy proszą od czasów Adama i Ewy oraz Biblii.

Przyszło mi do głowy, aby chwytać ten radosny śmiech, pakować go w eleganckie woreczki zdobne kwiatami i wstążeczkami i sprzedawać ludziom spragnionym pocieszenia. Zapytałem kilka osób, czy potrzebują pocieszenia. Jedna kobieta spojrzała na mnie podejrzliwie, druga niecierpliwie odpowiedziała, że opiekuje się trojką małych dzieci i nie w głowie są jej uniesienia duchowe. Mężczyźni byli bardziej życzliwi i odpowiadali poważnie, że pocieszenie znajdują w zimnym piwie i ciepłych wspomnieniach, oraz słowach prawdy płynących obficie z ust ich żon, kochanek oraz szefa. Jeden z nich popatrzył nawet do góry i dodał: – Niech mu zima lekką będzie!

Te przyziemne wzmianki o życiu otrzeźwiły mnie, nie czułem już ciepła ani nie słyszałem muzyki w piersiach, co uznałem za powrót do normalności, której mi brakuje od czasu do czasu.

Drogi Czytelniku! Jeśli podoba Ci się moje pisanie, zachęcaj rodzinę, przyjaciół i znajomych do wchodzenia na tę stronę, abym widział, że rosnę, co mnie uwznioślili do jeszcze większych wysiłków na rzecz porozumienia autorsko-czytelniczego, pozwalając zapomnieć o garbieniu się i samotności siedzenia przed ekranem.

Przekaż dalej
3Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 85: Szaleństwa w szkole dramatu

W przebłysku opamiętania Sefardi zaczął uważniej obserwować wydarzenia na sali. Każdy epizod wydawał się mieć jakiś schemat. Istniała pewna sekwencja zdarzeń, której nie rozumiał, ale wyczuwał. Były to mini spektakle, składające się z trzech części. Najpierw ktoś anonimowy wykrzykiwał hasło, potem pojawiała się postać aktora, a następnie rozwijała się akcja.

– To jest ta kolejność: hasło, postać, akcja. – Był tego pewien.

Postanowił sprawdzić słuszność swojej obserwacji. Na dobrą sprawę nie miał nic lepszego do roboty, ponieważ zajścia na sali następowały i tak bez jego udziału. Wyglądały na spontaniczne zachowania się studentów.

Incydent, jaki akurat się rozgrywał, o którym był już przekonany, że nie jest wyreżyserowany przez panią Gabrielę, zbliżał się do końca. Sefardi wiedział, że zaraz zacznie się nowa akcja. Czekał na nowy okrzyk, nowe hasło. I rzeczywiście. Ktoś anonimowy krzyknął: „Co w sercu, to na języku”. Był to kobiecy głos. Z wysokości sceny Sefardi był w stanie zlokalizować miejsce, skąd pochodził, a przynajmniej kierunek. Patrząc na audytorium ocenił, że było to po lewej stronie w głębi auli. Wcześniej podzielił ją sobie w myśli na cztery części, cztery kwadraty i ponumerował. Był to kwadrat numer jeden.

– Za chwilę pojawi się osoba aktora. – Mruknął do siebie. Mógłby powiedzieć to głośno i tak nikt by go usłyszał. Jego przewidywanie spełniło się dokładnie. W miejscu, które obserwował, wstała z krzesła studentka, o zgrabnej sylwetce choć nienadzwyczajnej urody. Miała płaską twarz i włosy w nieładzie, nie wiadomo, celowym czy przypadkowym. Przyglądał jej się z zainteresowaniem; była konkretem, pierwszą osobą na widowni, której zachowanie rozumiał, co dawało mu satysfakcję i poczucie rosnącej kontroli. Przyglądał się dziewczynie notując szczegóły: średniego wzrostu, szczupła, blond włosy, ubrana w niemodny już standardowy strój uczniów i studentów pierwszego roku – granatową spódniczkę i białą bluzkę z wykładanym kołnierzykiem. Dziewczyna miała na głowie czapkę studencką.

– Chce podkreślić swój status. – Doszedł do wniosku. Skoncentrował się na milczącej obserwacji i opisie tego, co się działo. – Stoi, rozgląda się na prawo i na lewo, obraca głową dookoła, chce, aby ją zauważono. Obraca się dookoła, aby wszyscy ją dostrzegli i docenili. Sefardi czuł, że to szczególne doświadczenie będzie mógł wykorzystać w swojej twórczości. Była to praktyczna lekcja opisu i charakterystyki postaci. Widowisko zaczynało mu się podobać.

–Teraz wygłosi swoją kwestię i zagra swoją scenę. Ledwo to pomyślał, już słyszał jej słowa, wyraźne, głośne, teatralne: „Mam serdecznie dosyć cnotliwego życia. Chcę się oddać. Nie nauce, ale mężczyźnie. Nie chcę być dłużej dziewicą, bo to mnie męczy. Pragnę jak najszybciej pozbyć się cnoty, tego przeżytku współczesnej młodej kobiety”

– Reklamuje się, jakby chciała się sprzedać. – Uznał Sefardi. Mimo, iż wiedział, że jest to gra, nie podobało mu się wrażenie, jakie wywołała swoimi słowami. Było w niej coś fałszywego. Przywołał się do porządku przypomnieniem, że to tylko teatr. Skoncentrował się, znowu uważnie słuchał i obserwował. Dziewczyna dodała głośno: „Wierzę głęboko w moją prawdę!”, po czym wykonała gest połączonych rąk płynący od piersi na zewnątrz. Sefardi nie zrozumiał go, lecz domyślił się, że dziewczyna symbolicznie wyjmuje miłość z serca i podaje komuś siedzącemu obok, po czym wygłasza kwestię: „To jest moja prawda”.

Nikt siedzący obok nie zareagował. Wszyscy pozostali nieruchomi jakby byli sparaliżowani lub nie rozumieli, o co chodzi.

– To koniec jej aktu. – Doszedł do wniosku Sefardi.

Na moment zagubił się, nie miał pojęcia, co teraz nastąpi. Słowa i gra młodocianej aktorki miały jednak sens; jakiś inny, tym razem męski głos, zawołał: „Wiara czyni cuda”. Stało się oczywiste, że słowa „Wierzę głęboko w moją prawdę” miały na celu zainicjować następny akt teatralny, który zaczynał się właśnie od słów „Wiara czyni cuda”.

Sefardi zapragnął, aby męczące widowisko wreszcie się skończyło.

– Jeszcze się dobrze nie rozkręciło, a on już myśli o zakończeniu. – Przedrzeźniająco stwierdził osobnik przypominający ubiorem i wyglądem belfra szkoły średniej, który nagle pojawił się w pierwszym rzędzie na sali na wprost Sefardiego. Wykładowca był pod wrażeniem, że nieznajomy usłyszał jego głos wewnętrzny. Był to nauczyciel łaciny zatrudniony na pół etatu w Zakładzie Filologii Obcojęzycznej.

Dziwactwa nie skończyły się, gdyż za chwilę z sali dobiegły słowa: „Finis coronat opus”. Sefardi nie zdziwił się, że był to głos anonimowy. Znał już mechanizm zdarzeń.

„Finis coronat opus” znaczy „Koniec wieńczy dzieło” – przetłumaczył łacinnik podkreślając słowa okrągłym, przesadnym ruchem prawej dłoni. Rzeka skojarzeń, haseł, interpretacji i tłumaczeń popłynęła wartkim nurtem dalszych wypowiedzi.

– „Opus w liczbie mnogiej to opera”. – Zawołał z dumą jakiś domorosły znawca łaciny, gołowąs w markowym dresie, podkreślającym jego wysportowaną sylwetkę.

– Opera? Jeśli opera, to Puccini. Niech żyje Puccini! Niech żyją wielcy kompozytorzy! Niech żyje córka opery, operetka. – Bezsensowne okrzyki mnożyły się jak grzyby po deszczu, wywołując nieoczekiwany efekt: na scenie, obok Sefardiego, pojawiło się sześć tancerek. Wcześniej musiały chyba zażyć jakiegoś narkotyku, gdyż ich ruchy były dziwnie płynne i rozmazane jak na zwolnionym filmie.

– Są wyraźnie nabuzowane. – Uznał Sefardi. Po chwili, urzeczony delirycznymi wygibasami tancerek, milcząco pochłaniał symbolikę ruchów ich ciał, nóg, rąk i głów. Było to pasjonujące, pragnął zapamiętać jak najwięcej. Miał wrażenie, że uczestniczy w najdoskonalszym spektaklu tanecznym, jaki oglądał w życiu. – Nadzwyczajne! – Z trudem powstrzymał się, aby nie wykrzyczeć swego entuzjazmu.

 

Przekaż dalej
3Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 84: Studenckie piekło teatralne

Sefardi usiłował zrozumieć posłanie ostatniego aktu teatralnego. Na sali musiało być więcej osób zaangażowanych przez reżyserkę, gdyż że wszystkich stron padały okrzyki poparcia dla delegata i jego partii. Studenci zadawali też pytania, przekrzykując się nawzajem.

– Coś tu nie gra! – Doszedł do wniosku Mistrz, decydując się na kolejną interwencję. Podniósł ręce do góry, aby zwrócić na siebie uwagę i starał się uspokoić widownię korzystając z mikrofonu.

– Proszę zadawać pytania i wygłaszać komentarze po zakończeniu wykładu i prezentacji. – Jego głośna wypowiedź stłumiła głosy grupy osób zgodnie skandujących: – Niech żyje proletariat! Sefardi bez powodzenia usiłował obrócić okrzyki w żart. Aulę wypełniły oklaski, a atmosfera była tak gęsta, że wydawało się, że brakuje powietrza.

– Otworzyć okna! – Wrzasnął ktoś z końca sali. Kilka osób rzuciło się, aby zrealizować polecenie.

– Co tam okna! – Interweniowała studentka o okrągłych policzkach i wydatnych piersiach. Zaczęła rozpinać białą bluzeczkę wołając: – Co tam okna! Otwórzmy nasze serca!

Hasło okazało się chwytne. – W górę serca! Sursum corda! – Przez wrzawę przebiły się głosy trzech czarno ubranych kleryków z seminarium duchownego, którzy nie wiadomo, kiedy i jak znaleźli się w pierwszych rzędach widowni. Sefardi był pewien, że kilka minut wcześniej ich tam nie było. Ktoś głośno nazwał ich kretynami, oni sami też coś krzyczeli, lecz wszystkie głosy utonęły w ogólnej wrzawie.

Na sali rozpętało się piekło. Ktoś krzyknął: – Zakończyć ten burdel! Propozycja była tak trafna, że Sefardi bezwiednie poparł ją oklaskami. Grono profesorskie na czele z magnificencją siedziało ogłupiałe przypominając wystraszone ptaki przykryte przezroczystym kapeluszem, nie mając najmniejszego pomysłu na przywrócenie porządku.

– Dziękuję za aplauz! Macie państwo wyśmienite poczucie humoru! – Mistrz dosłownie zawył usiłując ukrócić orgię słów i gestów rozgrywającą się na sali. Gotował się z wściekłości, gdyż nade wszystko nie znosił bezhołowia w myślach, słowach i czynach, uważając je za akt buntu przeciw porządkowi Stwórcy. Nic to nie dało.

Przyczynkiem do kolejnej rozróby okazał się transparent. Z niewiadomych przyczyn spadł nagle na podłogę. Podnieśli go dwaj studenci tak szybko, jakby oczekiwali, że spadnie i zaczepili go na nowo na ścianie. Zmarszczki materiału zdumiewająco upodobniły go do wielkiej deski. Wywołało to natychmiastową reakcję na sali.

– Wierny aż do grobowej deski – Słowa te padły z ust studenta o oliwkowej karnacji, przybyłego na studia z Iraku. Z czarną brodą i gniewnymi, mrocznymi oczami wyglądał na fanatyka. W ręku trzymał krótki pistolet maszynowy, nie wiadomo czy prawdziwy, czy atrapę. Sefardi domyślił się po akcesoriach i wyglądzie mężczyzny, że działa na zlecenie reżyserki. Rozjuszony młodzieniec powtórzył okrzyk w kilku językach, po czym oświadczył: „Mówię to z serca. Jestem anarchistą”.

– „Co w sercu, to na języku”. – Błyskawicznie podjęła wątek siedząca obok studentka, jakby czekając na jego słowa.

– Od dawna myślałam, aby się zanarchizować. Pragnęłam tego. – Wygłaszając swoją kwestię wstała, aby każdy mógł ją zobaczyć. – Mam dość cnotliwego, uporządkowanego życia! Wierzę w miłość – Teatralnym gestem ręki zdmuchnęła słowa z ust w kierunku stojącego obok mężczyzny, po czym uczyniła znak serca na piersi.

– Wiara czyni cuda. – Rozległy się okrzyki, wzmagając i tak już powszechny hałas.

Studenci doskonale grali swoje role, ich twarze i oczy płonęły, żarliwie wyrażając uczucia niepokoju, gniewu, strachu czy radości, jakie akurat kojarzyły się z wypowiadanym hasłem. Niektórzy wykonawcy wyglądali jak narkomani; ich powiększone oczy pałały niezwykłym blaskiem. Jeden z uczestników spektaklu miał sztuczne prawe oko, większe, ciemniejsze, bardziej wyraziste. Nazywano go Sztucznookim. Kiedy wstał i przemówił, wszyscy to dostrzegli.

– Pańskie oko konia tuczy. – Krzyknął od drzwi wejściowych niski mężczyzna przypominający woźnego, tęgawy, z sumiastym wąsem. Był kiedyś dżokejem i pasjonował się pejczami, siodłami, strzemionami i podobnymi atrybutami przewagi człowieka nad zwierzęciem. Miał zwyczaj wyrażać to słowami i gestami. W rękach trzymał zdobne skórzane siodło.

– Co on tu robi? – Zdziwił się rektor. – Przecież zwolniliśmy go kilka tygodni temu. Ten człowiek nie potrafi myśleć i mówić o niczym innym niż konie i wyścigi konne.

Słowa byłego dżokeja i publiczny pokaz siodła wyraźnie poruszyły studenta, członka uczelnianego klubu hippicznego. Dżokej prawdopodobnie źle mu się skojarzył albo jego słowa zostały przyjęte jakby skierowane przeciwko Sztucznookiemu. 

– „Sam się osiodłaj, dżokeju!” – Wrzasnął, wstał z krzesła i demonstracyjnie zaczął wierzgać nogami. Przypominał zepsute dziecko, szalejące, aby wyrazić dezaprobatę. Równie dobrze mógłby krzyczeć „gwizdek” albo coś równie absurdalnego.

Sprawy komplikowały się. Zapanowała dzika atmosfera, spektakl przekraczał bariery groteski teatralnej.

– Nie wiadomo, kiedy i jak to się skończy. Nie podoba mi się to. – Sefardi stawał się coraz bardziej niespokojny, przestępował z nogi na nogę, nie wiedział, co zrobić z rękami. – Kto to wyreżyserował, jeśli w ogóle ktoś to zrobił? – Obawiał się, że wydarzenia wymknęły się spod kontroli donii Gabrieli. Na chwilę przestał słuchać i obserwować, co dzieje się na sali. Potrzebował czasu na ochłonięcie i podsumowanie wrażeń. Nic to jednak nie dało. Nieoczekiwane wystąpienia rujnowały mu wykład inauguracyjny. Większość z nich była niezgodna z listą haseł i scenariuszem, który Sefardi szczegółowo uzgodnił z donią Gabrielą. Co do tego nie miał wątpliwości.

– Ta zwariowana baba wprowadziła jakieś nowe zasady! Zupełne kretyństwo. – Był na nią zły, ponieważ to, co się działo na jego oczach niweczyło ustalony plan i porządek. Był zły również dlatego, że nie rozumiał, po co to zrobiła. Tylko jej mógł przypisać winę.

Przekaż dalej
3Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 83: Paw i Sefardi na scenie

Stojąc już przy mównicy Sefardi skupił się. Popatrzył na hasło wypisane wielkimi literami na transparencie umieszczonym przez dwóch studentów na ścianie auli: „Swobodne skojarzenia w sztuce pisarskiej i teatralnej”. Był to odważny pomysł, nawiązujący równocześnie do teatru, rozmowy towarzyskiej i gry w słowa. Mistrz podjął się zadania, choć oznaczało ono masę pracy i znaczne ryzyko niepowodzenia. Musiał przemyśleć każdą scenę, każdą sekwencję. Miał odegrać rolę wykładowcy i wiodącego aktora. Był to eksperyment dydaktyczny. Liczył na młodą widownię, jej wrażliwość i zdolności aktorskie. Sam był ciekaw, jak wypadnie prezentacja, starał się być pozytywny, pocieszał się, że zna temat na pamięć.

Czekał na sygnał rektora, aby rozpocząć wykład. W auli panował rozgardiasz, oczekiwanie dłużyło mu się. Stojąc przy mównicy, poczuł nagle ssanie w żołądku i słabość w kolanach. Czuł, że będzie wymiotować. Niespokojnie rozejrzał się wokół sceny z nadzieją, że gdzieś zobaczy znak toalety męskiej lub strzałkę, gdzie należy jej szukać. Przerwał zdumiony, kiedy z boku sceny pojawił się wielki kolorowy paw; rozłożywszy dumnie ogon zaczął mrugać do widowni. Przypominało to niezwykłą inscenizację z użyciem światła laserowego. Ptak miał wielkie, wyraziste niebieskie oczy i męską sylwetkę.

Sala wybuchła salwą śmiechu. Mistrz przecierał oczy ze zdumienia. Paw ukazał mu się jak fatamorgana zmęczonemu podróżnikowi na pustyni. Nie wiedział, jak zareagować. Popatrzył na rektora z niemym pytaniem w oczach, ale ten wydał się być jeszcze bardziej zdezorientowany. Sefardi nerwowo szukał wzrokiem donii Gabrieli. Nie było jej w pobliżu. Zdawało mu się, że kilka minut wcześniej widział ją w końcu sali przyjaźnie machającą ręką. Nie wiedząc, co robić, krzyknął na pawia. Miał nadzieję, że go wystraszy i skłoni do zejścia ze sceny. Czekał na reakcję, lecz ptak spokojnie kontynuował kontakt wzrokowy z widownią. Wyraźnie go to bawiło. Zapadła cisza, wszyscy oczekiwali czegoś niezwykłego, zaskakującego.

Ratując się, Sefardi zdecydował się na drastyczny akt. Skoro paw nie reaguje na głos, to on wystąpi w roli mima, wyjaśniając gestami i mimiką to, co miał do powiedzenia. Przypomniał sobie szesnastowieczny teatr rzymski i mimów z commedia dell’arte, swobodnie improwizujących, wymyślających teksty i sceny, tworzących gagi i popisujących się sztuczkami własnej inwencji.

Improwizował najlepiej, jak umiał. Chwilę rozglądał się po scenie udając, że usiłuje sobie przypomnieć, co się stało z jego głosem. Wcześniej wskazał na gardło i pozorował wyjmowanie głosu z gardła i wieszanie go na haku z boku sceny. Rozpaczliwy chwyt został przez widownię zaakceptowany i nagrodzony oklaskami. To go ośmieliło. Udał, że głos się skręca, jakby było mu niewygodnie, zdjął go więc z haka i zaczął tłoczyć z powrotem do gardła. Nie zdało się to na wiele, gdyż głos niespodziewanie zamarł w krtani. Mistrz stłumił charczenie i zaczął toczyć oczami przypominając pawia. Widownia patrzyła to na jednego, to na drugiego, czekając w napięciu, co się stanie. Był to najgorszy moment w życiu Mistrza; pragnął zapaść się pod ziemię. Nie miał pojęcia, co robić dalej.

W momencie dramatycznie niezręcznym dla wszystkich z wyjątkiem pawia i studentów na sali, interweniował rektor. Popatrzył na oczekujące dalszych niespodzianek audytorium i wyksztusił z siebie:

– Zamierzałem oddać głos naszemu pisarzowi, panu Sefardiemu Baroce, doktorowi pseudo honoris causa naszej uczelni, aby wygłosił wykład inauguracyjny na temat „Wolne skojarzenia w sztuce pisarskiej i teatralnej”, a nie jakiemuś pokracznemu, głupiemu stworzeniu zjawiającemu się na scenie niczym deus ex machina. To, co widzimy teraz przed sobą, to totalny nonsens, poniżający dla wszystkich. Nie mogę tego zaakceptować jako rektor uczelni i przeprowadzę dochodzenie w tej sprawie. Teraz tylko pragnę przywrócić porządek.

Nie dano mu skończyć. Jego interwencja, słowo „pseudo”, które ze zdenerwowania wkradło się w usta starca, oraz określenia „pokraczne, głupie stworzenie” i „totalny nonsens” jeszcze bardziej rozochociły widownię, wywołując śmiechy, komentarze i złośliwe pytania.

– Niech pan nam powie, panie rektorze, kto wpuścił pawia na scenę? Kto dał mu zgodę na występ, jeśli nie władze uczelni? – Anonimowy męski głos dochodził ze środka wypełnionej po brzegi auli. Zapadła cisza w oczekiwaniu na reakcję rektora. Zakończyła ją salwa braw, nowych okrzyków i masowego rechotu. Studenteria bawiła się na całego.

– Dobre skojarzenie, dobra, mocna reakcja! – Pomyślał Mistrz zapominając o własnym tragicznym położeniu. Intuicja podpowiedziała mu, aby nie ryzykować i nie przyłączać się do powszechnego aplauzu. Koniec oklasków stworzył okazję do ponownego wystąpienia rektora.

– Proszę o spokój, albo zakończymy tę imprezę! Oddaję głos memu przyjacielowi, wspaniałemu wynalazcy, zegarmistrzowi, a także pisarzowi, Sefardiemu Baroce, aby rozpoczął wykład inauguracyjny. – Rektor mówił jak dyktator, nie pozostawiając wątpliwości, kto rządzi uczelnią. Jego ponowne wystąpienie chwilowo przerwało, ale nie wygasiło zgiełku i zamieszania. Magnificencja poczuł się bezsilny. Machnął ręką w kierunku Mistrza, co mogło oznaczać tylko jedno: „Rób, co chcesz!

Sefardi nie czekał dłużej. Za nic nie oddałby teraz inicjatywy. Starał się mówić dobitnie, jak człowiek autorytetu.

– Dziękuję państwu za chęć uczestnictwa w wykładzie inauguracyjnym poświęconym grze skojarzeń słownych. Przerwał na moment, aby nabrać oddechu i rozpędu.

– Powiem szczerze, temat nie zjawił się nagle jak ten roznamiętniony bezkarnością paw na scenie.

Dygresja na temat pawia została przyjęta szczerymi brawami. Mówca kontynuował. – Najpierw pomyślałem o znaczeniu skojarzeń w grotesce, potem w dramacie, a w końcu w sztuce teatralnej. Dramat i teatr są ze sobą bardziej zrośnięte niż bracia syjamscy. Skojarzenia stanowią ważną część gry autora z językiem, z utworem literackim, a w końcu z czytelnikiem, dla którego autor istnieje i tworzy. Im większe bogactwo skojarzeń, dobroczynny efekt twórczego nastroju, tym większa wartość dzieła. – Napięty głos Sefardiego wywołany był pragnieniem zmiany nastroju widowni, doprowadzenia do powagi.

– Proszę traktować naszą interakcję jak grę służącą wywoływaniu skojarzeń. Zacznę od prostego powiedzenia „Ubogi żywi się jak może, a bogaty jak chce”. Jakie skojarzenia wywołuje ono u państwa? Było to pierwsze hasło z listy przekazanej donii Gabrieli, reżyserki sztuki dramatycznej.

Sefardi z niepokojem czekał, jakie odpowiedzi padną z sali, tak jak umówił się z reżyserką. Bał się, że jeśli będzie ich więcej, powiększy to zamieszanie. Miał nadzieję, że oprócz ich dwojga oraz studentów, którzy mieli wystąpić, nikt na sali nie ma pojęcia, że hasło i pytanie Sefardiego oraz odpowiedź z widowni były wcześniej uzgodnione.

Z krzesła w trzecim rzędzie wstał nieogolony, ciemnowłosy mężczyzna. W ręku trzymał czerwony sztandar. Rozejrzał się po sali i wydał głośny okrzyk „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, tak intensywny i bolesny, jakby trawiły go płomienie. Pośpiesznie wyjaśnił, że jest delegatem partii komunistycznej i zaczął rozdawać ulotki. Zachowywał się rzeczywiście jak posłaniec komitetu rewolucyjnego. Chwilę później z kieszeni jego marynarki w czerwoną kratę wypadł miniaturowy magnetofon.

Michael Tequila – książki: https://tinyurl.com/y7cza5nc

Przekaż dalej
4Shares

Michael Tequila: Gwarancja pisarska, reklamacje i przeprosiny

Ja, Michael Tequila, gwarantuję, że moje utwory literackie są przyzwoicie skomponowane i napisane. Jeśli Czytelnik nie jest zadowolony z książki, ma prawo złożyć reklamację i uzyskać przeprosiny autora. Czytelnik ma też prawo wyboru formuły reklamacji i przeprosin. Może też ustalić sobie własną formę reklamacji, o ile nie jest to dla niego zbyt męczące.  

W razie potrzeby propozycje celniejszych określeń pod adresem autora Czytelnik znajdzie na forach dyskusyjnych. Pod uwagę warto wziąć określenia takie jak: miernota, nędznik, nieuk, patałach, kreatura pisarska, pisarz od siedmiu boleści, skryba spod budki z piwem, partacz literacki, fuszer, antytalent, nowicjusz, amator, dyletant.  

Gdyby Czytelnikowi przyszło do głowy wyróżnić autora pochwałą, powinien zastanowić się nad tym co najmniej dwa razy, czy nie popełnia życiowego błędu, którego rodzina, przyjaciele i partia rządząca nigdy mu nie wybaczą.

Oto pierwsze przykłady reklamacji i przeprosin:

Reklamacja – Formuła 1

Wredny Autorze (tu wstawić tytuł książki)!

Przeklinam Pana w żywe kamienie. Swoją nędzną bazgraniną odebrał mi Pan czas, zdrowie i pieniądze. Jest Pan bezwstydnym nieukiem niemającym pojęcia o pisaniu poezji/powieści/opowiadań (niepotrzebne skreślić). Zrażona przez Pana do literatury pięknej sama zaczęłam pisać i idzie mi bardzo dobrze. Żegnam Pana epitetami.

Szczerze Panu nieżyczliwa,

Przeprosiny autora – Formuła 1

Szanowna Pani,

Pani krytyka mojej powieści „Sędzia od Świętego Jerzego” jest niezwykle trafna. Zgadzam się z Panią, że fabuła jest nudna, bohaterowie są gorsi od polityków, a zakończenie utworu jest beznadziejne. Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy sam przeczytałem książkę. Było już jednak za późno, aby cokolwiek zmienić. Szczerze przepraszam za nędzną jakość mojej produkcji. Niech Bóg Panią błogosławi w drodze ku lepszej literaturze.

Z poważaniem,
Michael Tequila

Przekaż dalej
17Shares

Zwierzęta. Wg Św. Franciszka z Asyżu to nasi bracia mniejsi. Czy naprawdę?

Nie samym chlebem człowiek żyje!  

Najśmieszniejsze zdjęcia zwierząt z Comedy Wildlife Photography Awards: PS. Trzeba poczekać kilkanaście sekund, zanim nastąpi połączenie ze stroną, gdzie zamieszczono zdjęcia. Warto!

Przekaż dalej
2Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 53: Spowiedź Sefardiego.

Wnętrze kościoła zaskoczyło wchodzącego chłodną ciszą starych murów i światłem kandelabrów zawieszonych wysoko w górze dla przypomnienia wielkości Boga i małości człowieka. Sefardi poczuł niezmierną powagę marmurowych rzeźb, ozdobnych gzymsów, tablic pamiątkowych o złoconych krawędziach oraz obrazów stanowiących jedno wielkie „memento mori”. Zdał sobie sprawę, że powaga i skupienie są częścią aktu spowiedzi i skruchy. Sceneria była ważna, podobnie jak w powieści. Ukląkł przy konfesjonale i czekał rozmyślając o pisarstwie. Było dla niego tym samym, co spowiedź w kościele: wyznaniem sumienia i aktem wiary autora, dzieleniem się sobą.

– Witam cię, synu! – ksiądz Terrano zaskoczył Sefardiego niecodziennym powitaniem.

W trakcie spowiedzi ksiądz zwracał się do wiernych „synu” lub „córko”. Brzmiało to śmiesznie zwłaszcza wtedy, kiedy ten „syn” czy „córka” byli starsi od „ojca”. Każde kolejne pokolenie wiernych szybko przyzwyczajało się do archaicznej formy spoufalenia. Dla Sefardiego, wynalazcy i pisarza, była to sytuacja zabawna jak i drażniąca, pobudzała jego wyobraźnię. Czuł się petentem wyznającym grzechy przed bożym urzędnikiem, który zadaje pytania i poucza. Spowiedź była dla niego teatrem z dwoma aktorami, formą dramatu, opartego na konwencji religijnej. Przypominała mu minioną dyktaturę, mającą ambicję ukształtowania lepszego społeczeństwa.

– Drogi Amizgao, spowiedniku i przyjacielu! – Słowa Sefardiego zabrzmiały górnolotnie i fałszywie. Nie zamierzał ich powiedzieć. Nie był to udany prolog spowiedzi. Poczuł się sprowokowany. Była w tym i jego wina – chęć pokazania się w roli utalentowanego improwizatora.

– Drogi Amizgao! – Wrócił do naturalności. – Znasz mnie dobrze. Zwracam się do ciebie bezpośrednio, w sposób naturalny jak do przyjaciela, bo nie chcę, aby moja spowiedź była czymś prostacko zwyczajnym, jak to kościół praktykuje wobec maluczkich. Dla mnie taka spowiedź jest przeżytkiem, bo wierni dziś nie potrzebują wyliczania grzechów.

Ksiądz, w pierwszej chwili zaskoczony inwokacją, odzyskał pogodę ducha. Nie mógł powstrzymać się, aby nie odpowiedzieć w podobny sposób. Odwrócił twarz w kierunku kratki, zza której dochodził głos Sefardiego, lecz słowa skierował do Boga.

– Panie, modlę się do ciebie. Oto klęczy przede mną człowiek, którego obdarzyłeś talentem, a on na tym żyznym gruncie wyhodował tupet. Wybaczam mu pychę tutaj, na ziemi i proszę, abyś ty wybaczył mu w niebie. Wiem, że bardziej niż spowiedzi potrzebna jest mu rozmowa, refleksja nad jego zagubieniem, która przyniosłaby ulgę jego niespokojnej duszy.

Ksiądz przerwał, aby zwrócić się do przyjaciela. – Witam cię, Sefardi. Nie martw się o formę powitania. Nie mogłem potraktować ciebie lepiej niż innych, choć zaliczasz siebie do wybrańców. Powiedz, czy nie jest to prawdą?

– Tak, to prawda. – Westchnął mężczyzna. Ale jest to zarozumiałość umiarkowana, nie ma w niej nadmiernej przesady ani kłamstwa. Cieszę się, Amizgao, że to ty mnie spowiadasz, a nie kto inny. Dlatego od razu przyznaję się do winy. Pomyślałem niesłusznie, że zechcesz spowiadać mnie wedle tradycyjnego wzorca, słowami zapożyczonymi z Ewangelii, a nie wedle prostych zasad komunikacji myślącej części społeczeństwa.

– Sądzisz, że ta druga część społeczeństwa nie myśli?

– Tak. Tak właśnie myślę. Nie muszę kłamać.

– Może i masz rację. Dajmy spokój przekomarzaniom. Staram się nie pytać ludzi, kiedy, ile razy i jak zgrzeszyli. Nie jest to potrzebne ani mnie, ani im, ani Bogu. Ważniejsze niż przyznawanie się do czegokolwiek jest zrozumienie siebie samego, swoich wad i słabości. Kiedy człowiek wierzący to potrafi, nie musi iść do konfesjonału, może wyspowiadać się sam, sobie i Bogu, skorygować swoje zachowania i jeśli trzeba, także wyznaczyć sobie pokutę. I może sam ją odbyć w więzieniu własnego serca lub wyjść na wolność, zależnie od wyroku. Jestem pewny, że to rozumiesz, bo masz wyobraźnię.

Sefardi z życzliwością odbierał słowa przyjaciela. Amizgao był księdzem, lecz mówiono o nim, że bardziej jest psychologiem niż namiestnikiem pana Boga, o którym na dobrą sprawę nikt nie miał najmniejszego pojęcia, jaki naprawdę jest. Przypomniał sobie, że w młodości ksiądz miał podobne marzenia jak on sam. Chciał być artystą; aktorem lub reżyserem. Obydwaj znali się od lat i szanowali.

*****

Ksiądz wysłuchał informacji o zamiarze Sefardiego wcześniejszego zakończenia życia, planie czterdziestu dni. Zareagował żywiej niż zawsze.

– Człowieku! Chcesz skrócić sobie życie, ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego. Dlatego, że masz wyrzuty sumienia? To nonsens, bo wszyscy ludzie musieliby się pozabijać, gdyby myśleli tak jak ty. Czy oczekujesz, że udzielę ci dyspensy? Oznaczałoby to, że uczestniczę w eutanazji.

– Mam pełne prawo do podejmowania takiej decyzji. Dając mi życie, Bóg dam mi prawo dysponowania moim ciałem. Jedni niszczą je paląc papierosy, nadużywając alkoholu lub zażywając narkotyki, ja wybrałem swoją drogę.

– A co z duszą?

– Popełniając samobójstwo, nie zabijam duszy. Dusza jest przecież nieśmiertelna.

– Jesteś trudnym dyskutantem. Pozwól, że przedstawię ci moją opinię. Nieoficjalną, taką od serca. Jesteś tyranem dla siebie, choć pragniesz być Matką Teresą z Kalkuty, serdeczną, ciepłą i stanowczą w czynieniu dobra. Jesteś znanym wynalazcą, pisarzem i marzycielem, który spełnił marzenia, lecz wciąż marzy o więcej. Ta zachłanność aż wylewa się z ciebie. Mówię to na podstawie uważnych obserwacji. Jesteś zachłanny i niespokojny jak dziecko z ADHD, nadpobudliwe psychicznie i ruchowo, niezdolne do koncentracji, zakłócające natrętnym tupaniem sen sąsiadów z niższego piętra o godzinie szóstej nad ranem, kiedy nawet korytarze śpią. Nie czujesz, że jesteś chory?

Sefardi nie czuł się chory, lecz zgodził się w duchu, że słowa księdza zawierają sporo prawdy, która go męczy i utrudnia mu życie. Ksiądz kontynuował: – Ludzkie życie wedle zamysłu bożego ma być aktywne i sensowne. Ale nie może być wypełnione po brzegi. Mam wrażenie, że zjada cię nadmiar pomysłów. Czujesz się niespełniony. Z trudem wykonujesz dłuższą pracę, przeskakujesz z pomysłu na pomysł, zaczynasz kolejną sprawę nie kończąc pierwszej. A teraz skokiem na taśmę chcesz zakończyć całe swoje życie w ciągu czterdziestu dni! Uważam to za objaw chorobliwej ambicji i braku umiejętności zwykłego odpoczynku.

Sefardi nie przyjął słów księdza do wiadomości. Zbagatelizował je, pomniejszył. – Moja żona też tak uważa. Przypomniała mi ostatnio, że kiedy jeździliśmy na urlop, to ona zabierała ze sobą jedną książkę do czytania, a ja cztery lub pięć. – I żadnej nie kończyłeś. – Tak mi powiedziała.

– Nie ma lepszej diagnozy niż opinia kobiety, która zna ciebie najlepiej. To musi być dla niej męczące; patrzeć na fanaberie męża, którego energia rozłazi się bezproduktywnie w pięciu różnych kierunkach. Wybacz mi twarde słowa.

– Szkodliwości fanaberii, jak ją nazwałeś, nie da się łatwo ocenić. – Sefardi usiłował bronić się. Miał wprawę w roztrząsaniu błahostek. – Przyznaję, że jest to rzecz z pozoru niewinna i śmieszna, w gruncie rzeczy dezorganizująca, niepokojąca i bezproduktywna.

– Jaka jest korzyść z pięciu książek w walizce, jeśli w praktyce nic z tego nie wynika? Dlaczego to robisz? – Ksiądz zadał pytanie oczekując nie odpowiedzi, ale refleksji słuchającego. Zapadło milczenie. – Może on zasnął? Ciężko pracuje, to i może być zmęczony- ksiądz zaniepokoił się. – Czy nie myślisz czasem o zamordowaniu kogoś, Sefardi? – zapytał ni z tego, ni z owego, aby ożywić rozmowę. Spodziewał się, że zakwestionuje sens jego postępowania.

– Mnie? Prawie codziennie. Skończyłem z wynalazczością, jestem teraz pisarzem. Uśmiercanie to prawie mój zawód. Rozmowa zeszła na eutanazję. Sefardi zarzucił księdzu, że ucieka od tego tematu. – Co o niej sądzisz? – tym razem zamierzał uzyskać odpowiedź.

– To męcząca i bardzo kontrowersyjna sprawa. Ludzie patrzą na eutanazję i jedni widzą w niej tylko zło, drudzy tylko dobro. Zbrodnia dla jednych, akt dobroczynności dla drugich – wyjaśnił Amizgao. Nie zamierzał unikać tego tematu. To trudne zagadnienie.

– Czy chciałbyś porozmawiać ze mną o tym?

– Bardzo chętnie, ale nie teraz. Nie mogę. W kolejce do spowiedzi są jeszcze inne owieczki, które uparły się, że będą jadły trawę tylko z mojej ręki.

– Czy to dlatego, że inni spowiednicy oferują im siano?

– Nie bądź zarozumiały, Sefardi. Zadzwoń do mnie któregoś dnia, to umówimy się na rozmowę o eutanazji. Na pewno chcesz mieć głębszy pogląd w tej sprawie. Pisarze mają misję do spełnienia: edukacyjna, moralną, społeczną.

– Czy pisarz jest wybrańcem Boga?

– Jedynie dobry pisarz. Marny jest tylko grafomanem.

– Czy Bóg pogardza grafomaństwem?

– Tego to nie wiem, ale będę się modlić, aby mnie oświecił. Ty chyba grasz ze mną w jakąś sztuczkę, Sefardi? Nie ciągnij mnie za język, bo muszę już kończyć.

– To ja zakończę pierwszy. Poproszę o pokutę.

– Sam sobie ją zadaj! Sięgnij do sumienia i pomyśl, czy w ogóle jej potrzebujesz, czy też wystarczy ci tylko otrzeźwienie i kilka dobrych uczynków. Masz przecież plan czterdziestu dni czynienia dobra.

– Dziękuję ci, Amizgao.

– Bóg z tobą, Sefardi. Następna osoba, proszę. – Ksiądz wychylił się z konfesjonału, aby go słyszano. W kolejce były tylko dwie osoby.

– Coraz mniej ludzi uważa, że błądzi i popełnia grzechy. – Pomyślał i westchnął. Nie odczuwał braku chętnych do spowiedzi; uważał jedynie, że mówienie o sobie było formą terapii coraz bardziej potrzebnej ludziom zagubionym w społeczeństwie dobrobytu.

Michael Tequila w księgarni: https://tinyurl.com/y895884p

Przekaż dalej
0Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 47: Kampania wzajemnego ośmieszania

W awanturę z gubernatorem Sefardi wplątał się przypadkowo, zupełnie niepotrzebnie. Najlepiej ujęła to Penelopa, jego żona. Było to kilka lat wcześniej. Przyglądając się sobie w lustrze, powiedziała mu:

– W twoim życiu, drogi Sefardi, wiele rzeczy zdarza się jakoś tak niespodziewanie, na zakrętach, w zaskakujących okolicznościach, w miejscach, w których znalazłeś się zupełnie przypadkowo, albo też i niezupełnie, ponieważ wiedziony swoim kretyńskim wścibstwem pchasz nos w sprawy, w które nie powinieneś, bo mógłbyś nabić sobie porządnego guza.

Tak było i tym razem. Sefardi był umówiony z prawnikiem w kawiarni w centrum konferencyjnym w sprawie opatentowania nowego zegarka i zupełnie przypadkowo zobaczył ogłoszenie o spotkaniu premiera Barrasa z obywatelami.

Był już po rozmowie z prawnikiem, wszedł więc do sali, było wolne miejsce, bo akurat ktoś wyszedł. Siadł i słuchał. Kiedy rozpoczęła się dyskusja, zabrał głos. Temat spotkania nie interesował go za bardzo, ale chciał zobaczyć premiera z bliska, bo mówiono o nim bardzo różnie. Jedni, że w bezpośrednim spotkaniu jest obrzydliwy, inni, że całkiem sympatyczny.

– Taki obojnak – określił go ktoś, kogo Sefardi już sobie nie przypominał, oprócz tego, że pamiętał, że miał zabrudzone nogawki i duże wąsy.

Penelopa twierdziła, że Sefardi udał się tam podświadomie, aby w dyskusji doprowadzić do konfrontacji.

– Wydało ci się, że skoro los dał także tobie być człowiekiem znanym, może nawet celebrytą, to możesz pozwolić sobie na wszystko. Ten twój zakichany Blawatsky jest taki sam. Jesteście do siebie pod tym względem podobni jak bracia jednojajowi.

Sefardiego poniósł temperament, w dodatku zabrał głos w kwestii, na której nie znał się dobrze. Nie mógł sobie przypomnieć, czy na spotkaniu z prawnikiem nie wypił za dużo alkoholu, bo była to pora lunchu i pili wino. Tak czy inaczej doszło do konfrontacji i teraz tkwił w sporze po uszy, a im dłużej on trwał, tym głębiej. Potem już nie mógł się wycofać, nie tracąc twarzy. Był zbyt dobrze znany.

– Twoja głupia ciekawość i zarozumialstwo ciebie zgubią – przestrzegała go Penelopa, życząc mu powodzenia czasami wbrew zdrowemu rozsądkowi a nawet może sobie samej jak kobieta zachłanna opiekuńczo lub zakochana do szaleństwa.

*****

Krytyka gubernatora, rzucanie nożami w jego obraz oraz dochodzenia wymierzone w niego i jego urzędników nie pozostały bez odpowiedzi. Agenci Barrasa szybko wywęszyli co w trawie piszczy i zaalarmowali go, określając wystąpienia Sefardiego przeciw niemu mianem pokrętnych i diabelskich. Składający sprawozdanie miał poetyckie skłonności opisu rzeczywistości.

– To, co robi Baroka, ten zegarmistrzyna pozujący na wielkiego wynalazcę i pisarza, woła o pomstę do nieba. Moim zdaniem, on prowadzi niebezpieczne eksperymenty na żywym organizmie legalnej władzy, kochającej prawdę i podejmującej wszelkie pozytywne działania na rzecz społeczeństwa.

Barras nie pozostał dłużny. Wkrótce na skrzyżowaniach ulic w centrum Afary pojawiły się wklęsłe lustra, w których, ilekroć Sefardi przechodził w pobliżu, odbijała się jego sylwetka, o zmieniających się proporcjach ciała, najczęściej wielkiej głowie i krótkich, wykręconych komicznie nogach. Z głośników wbudowanych w oprawy luster płynęły informacje o dziwnych nawykach wynalazcy, jego pasji zbierania kości na pustyni, hodowli dyń o kształcie ludzkich oczu oraz trzymaniu w skrzyni jadowitego węża, którego dyskretnie wypuszczał, kiedy zjawiał się w jego domu dziennikarz reprezentujący niezależną prasę. Był to początek kampanii ośmieszania Sefardiego. Rozwinęła się ona w zupełnie nieoczekiwanym kierunku.

Stopniowo, coraz więcej ludzi wierzyło obrazom pojawiającym się w lustrach i treści przekazywanej przez głośniki. Nienawiść i odraza wobec Sefardiego i jego zwolenników pogłębiały się. Do strumienia pogardliwych informacji włączyły się media popierające Partię Konserwatywną.

– Ten typ nie wierzy w Boga. To odrodek, fałszywy prorok – mówili na ulicy prorządowi reporterzy, prowadzący wywiady z obywatelami tuż obok największego lustra. Wykrzywiali przy tym usta ze wzgardą i spluwali z obrzydzeniem na ziemię powodując, że chodnik i część jezdni pokryły się plamami obrzydliwej żółci, a następnie liszajami. Plac Centralny a potem jego okolice wyglądały okropnie. Mieszkańcy innych miejscowości zaczęli unikać stolicy, coraz mniej turystów i klientów odwiedzało kawiarnie i restauracje. Lokalny biznes stanął wobec perspektywy poważnego niedoboru klienteli. W parlamencie pojawiły się petycje i zapytania.

Pierwszy na ratunek ruszył gubernator, przywożąc z domu i przekazując miastu dwie duże spluwaczki, jedną z mosiądzu, drugą porcelanową. Już następnego dnia doradcy poinformowali go, na podstawie przeprowadzonego sondażu, że jest to za mało jak na jego pozycję społeczną. Trzecią spluwaczkę zabrał ciotce pod jej nieobecność, a kolejną, czwartą, dokupił w sklepie na przedmieściu aby uniknąć wrażenia, że skąpi. Namawiał też przyjaciół i towarzyszy partyjnych, apelując do ich uczuć obywatelskich, aby przyłączyli się do zbożnego dzieła ratowania miasta przed plugastwem wywołanym przez opozycję. Zgodzili się. Wkrótce na ulicach i placach Afary masowo zaczęły pojawiać się nowe spluwaczki. Dar gubernatora i jego zwolenników znacząco poprawił jego wizerunek w oczach restauratorów, właścicieli kawiarń i sklepów.

Władze miasta z wdzięczności oznaczały je tabliczkami imiennymi, aby było wiadomo, kto najbardziej dba o interes publiczny. Wywołało to ostrą krytykę estetów, uznających dedykacje na spluwaczkach za zbyt pretensjonalne. Uspokoili się dopiero wtedy, kiedy sami zauważyli, że wygląd ulic i placów w centrum miasta uległ znacznej poprawie. Mieszkańcy poruszeni gestami dobrej woli gubernatora i jego towarzyszy partyjnych przynosili i ustawiali obok spluwaczek kwiaty w wazonach oraz instalowali na własny koszt ławki.

Spluwaczki stojące przed wysokościowcem w centrum miasta, rozdzierającym chmury i wywołującym obfite deszcze, uhonorowano tablicą pamiątkową w białym marmurze. Był to dar Partii Konserwatywnej ratującej miasto i społeczeństwo przed rozprzestrzenianiem się zaraźliwego nawyku spluwania. Obawiano się, że poniekąd odruchowe pozbywanie się nadmiaru śliny może przekształcić się w nałóg wzajemnego opluwania się obywateli.

Sytuacja skomplikowała się wkrótce w absurdalny sposób. Na murze pojawił się afisz z wielkim zdjęciem Sefardiego, pod którym ktoś umieścił spluwaczkę jako zachętę do wyrażania swojego stosunku do postaci na afiszu. Następnej nocy konkurencja umieściła obok zdjęcie Barrasa, a pod nim spluwaczkę. Żartownisie, jakich nie brakuje w żadnym społeczeństwie, przyjęli to jako formę gry zespołowej. Na forach dyskusyjnych i na Facebooku pojawiły się zachęty do uczestnictwa w zawodach. Następnego dnia, co tylko potwierdziło przypuszczenie Sefardiego, że dziwaczne wieści i bezsensowne plotki rozchodzą się z szybciej niż błyskawica, przed murem rozpaczy i nadziei, jak nazwano to miejsce, pojawili się ludzie, oceniali jedną i drugą postać, po czym spluwali, niektórzy nawet do obydwu spluwaczek. Przez dwa dni naczynie dedykowane Barrasowi wypełniało się szybciej; uznano go więc za zwycięzcę. Kolejnej nocy szala zwycięstwa odwróciła się i dwa razy z rzędu wygrał Sefardi. Niektóre portale informacyjne sugerowały, że spluwaczki były złośliwie podmieniane przez zwolenników jednej i drugiej strony.

Jeśli podoba Ci się ten tekst, to jeszcze bardziej przypadnie Ci do gustu Michael Tequila „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”: https://michaeltequila.com/?page_id=1265

Przekaż dalej
21Shares

2 x o kobietach i 1 x o koniach

O posłance PiS, Krystynie Pawłowicz, z wielkim naukowym dorobkiem w dziedzinie praktycznych zastosowań języka furmańskiego i tytułem profesora doktora habilitowanego można śmiało powiedzieć, że jest wysoko utytłana.

Kiedy żona prosi męża, aby jej kupił pęsetę do rzęs, ma on prawo wpaść w szał. Mężczyzna zna się na pęsetach kosmetycznych jak koń na obcęgach. Czy ktoś prosi konia o kupowanie obcęgów? Czy mąż jest gorszy od konia?

 

Przekaż dalej
2Shares

Wypełnijcie serca radością, bracia i siostry

Reformowane przez ministra Ziobro sądy powszechne w Polsce działają obecnie wolniej niż trzy lata temu. To tylko dlatego, że szybciej, wnikliwiej i bardziej sprawiedliwie rozpatrują wszystkie sprawy. Wypełnijcie serca radością, Bracia coraz bardziej suwerenni i wy, Siostry nie mniej suwerenne!

Przekaż dalej
1Shares

Opowiadanie „Mój życiorys” dwoma zdaniami pisane

Prolog

Wczoraj świętowałem okrągłą rocznicę ukończenia studiów, tak odległą, a może nawet jeszcze bardziej niż odległą, że wolałbym o tym zapomnieć, co nie przychodzi mi trudno, bo pamięć jak wiadomo starzeje się szybciej niż ciało. Otóż to świętowanie spędziłem w gronie przemiłych koleżanek i kolegów z czasów studiów w Wyższej Szkole Ekonomicznej w Sopocie; niech im Bóg wybaczy, że nie znali mnie od strony pisarskiej, bo przecież od dawna umiem wysłowić się nie tylko gębą, ale i piórem czyli pisząc na komputerze.

Poniższe opowiadanie napisałem właśnie z myślą o nich, aby przypomnieć, kim jestem i jaki mam życiorys, a nawet porównać siebie z pewnym celebrytą, którego nazwisko kończy się identycznie jak moje. Jest to istotne, bo jak mówił znany polityk ważne jest, jak kto kończy, a nie jak zaczyna. Dla ułatwienia przypomnę, że ten polityk ma na imię Leszek i lubi nieśmiało się uśmiechać, i jest znany z tego, że nie tylko wynalazł ogórek rodzaju żeńskiego, ale też starał się go wypromować na prezydenta, choć miała ona nogi i biodra kojarzące się bardziej z erotyką niż z głową państwa. Co do piersi, to raczej nimi nie imponowała. Mówiła za to bezgłośnie.

Opowiadanie „Mój życiorys”

Nazywam się … pomyślałem sobie, co to kogo obchodzi, czy to takie ważne i co to komu powie, jak brzmi moje prawdziwe nazwisko, w każdym bądź razie kończy się ono na „ski” i to mnie martwi, bo znam takiego jednego, nawet bardzo popularnego faceta, pokazywanego w telewizji, który ma się za wielkiego wodza i przewodnika, choć nie jest znowu taki wielki wzrostem, skoro chodzi z przenośną drabinką lub na koturnach, którego nazwisko też kończy się właśnie na „ski”, przez co jest bardzo nielubiany, choć są też i tacy, co go uwielbiają, nazywają go geniuszem; ci pierwsi porównują go do ptaka, w dodatku samca, domowego czy też pływającego, jakie to ma znaczenie, bo na przykład w powiedzeniu „on ma ptaka” brzmi nuta wprawdzie dojrzałości, ale i seksu, który kojarzy się wielu, prawdopodobnie i tobie, z wyuzdaniem i to niemałym, to już chyba lepiej „on ma ptaszka”, bo to kojarzy się z dzieckiem i mlekiem matki, a przecież matka to i ziemia i ojczyzna, w ogóle robi się wtedy cieplej, ale nie zagadujmy się, że jeśli masz nazwisko kończące się na “ski” i rysują cię żółto na plakatach i transparentach jako ptaka w dodatku pieczonego w duchówce, to robi ci się od razu gorąco, podobnie jak i mnie, więc dlatego nie lubię być nazywany nazwiskiem na „ski”, krótko mówiąc powiem okrężnie, że nazywam się Michael Tequila z dodatkiem w środku Michał, co brzmi bardzo rodzimie, patriotycznie i religijnie, bo przecież Michał Archanioł, czyli wracając do rzeczy w sumie nazywam się Michael (Michał) Tequila; brzmi to jak nazwisko mocno alkoholizowane czyli dobrze się kojarzące, zupełnie inaczej jak w przypadku tego drugiego na „ski”, który jest abstynentem i kojarzy się z ptakiem, choć są i tacy, co obrzydliwie nazywają go palantem; mówiąc prawdę, która jest słodka nawet szanującemu się łajdakowi,  nie wydaje się to niesłuszne albo nietrafne, skoro tyle zamieszania, co on wprowadził w kraju i w Europie, a może nawet i częściowo na świecie, to i sam Pan Bóg by nie uczynił, choć też ma niemały dorobek w sianiu zamieszania, wynajdując na przykład starość, co nie wydaje mi się dobrym pomysłem, bo przecież kiedy masz imieniny albo nawet urodziny, to każdy przychylny i rozsądny człowiek życzy ci „Bądź zdrów” i „Żyj do woli”, a nie przypomina ci o tym, że życie nie trwa wiecznie. Ani też nie wspomina ci ptaka, co zło czyni.

Michael Tequila w księgarni: https://tinyurl.com/y895884p

Przekaż dalej
6Shares