Szpital na odludziu. Opowiadanie surrealistyczne.

Odc. 1

Nie były to łatwe czasy. Po kilku falach epidemii wirusowej pojawiły się epidemie cukrzycy, depresji i otyłości. Otyłość była najgorsza. W pogodne dni w parkach, na skwerach i na ulicach ludzie dźwigali nadwyżki ciała niby walizki obciążone cegłami. W inne dni było lepiej, bo było mniej chętnych obnosić się ze swym ciężarem i wstydem. Lekarze i dietetycy a nawet esteci ostrzegali, przedstawiając niekiedy nonsensowne porównania, jak wielkie zagrożenie stanowi otyłość i jaki jest jego prawdziwy charakter.

– Jeśli masz nadwagę dwudziestu kilogramów, to tak, jakbyś nieprzerwanie nosił ze sobą walizę z dwudziestoma kilogramowymi cegłami. Co gorsze, ta waliza wygląda na tobie jak wypchana starymi skarpetami torba skórzana wyciągnięta z lamusa po trzydziestu latach nieużywania. 

Moja historia zaczęła się latem nad jeziorem Komarne. W pamięci została mi scena: obszerny pomost kąpielowy, wysokie drewniane bariery, wiatr niosący zapach bagnistego brzegu oraz dwaj kilkunastoletni chłopcy. Zastanawiali się, czy wejść do wody czy nie. Byli tłuści i nieforemni.

– Leniwe obżartuchy – pomyślałem bez gniewu, bo zrobiło mi się ich żal.

Nieco dalej stało wysokie chłopisko przypominające górę mięsa. Wydał mi się obleśnym typem alkoholika, który zje wszystko, co stanie mu na drodze do kieliszka. Moja opinia o nim uległa poprawie, kiedy zauważyłem, że w wodzie radził sobie zupełnie dobrze.

Z pomostu zszedłem na płaski brzeg, goszczący skąpą, piaszczystą plażę poprzedzoną drobiną murawy, aby wejść do wody w miejscu, gdzie dno jest najmniej kamieniste. Ludzie przyglądali mi się jak ja dwóm chłopcom, dyskretnie, ale nie aż tak, abym nie poczuł ich karcącego wzroku na sobie.

– Przypatrują mi się jakby wystawiono mnie na sprzedaż na targu niewolników – ta myśl ani wcześniejsze obserwacje bynajmniej mnie nie pocieszyły.

Tego dnia nie zaznałem spokoju. Kilka godzin później na głównej ulicy miasta para młodych ludzi, on w letnim sportowym ubraniu i słomkowym kapeluszu, ona w kolorowej sukience z włosami związanymi kokardą, mijali mnie głośno rozprawiając. Wokół było dużo ludzi, poruszających się nieśpiesznie w obydwu kierunkach. Kiedy już mnie mijali, usłyszałem słowa:

– Wygląda jak w ciąży.

– Mają na myśli na pewno kogoś innego – wytłumaczyłem sobie, ale niewiele mnie to pocieszyło.

Obserwacje poczynione nad jeziorem oraz luźna uwaga kolorowej pary na ulicy dopełniły czary konsolidującej się we mnie myśli, że nieforemność jest zjawiskiem powszechnym: wisi w powietrzu, spaceruje po ulicach miasta, wchodzi nawet w kształty budynków. Widziałem ją wszędzie. Przełom nastąpił wtedy, kiedy przestałem siebie akceptować. Uznałem się za pechowca.

Nie rozumiem, jak do tego doszło, ponieważ pilnowałem się, odżywiając się zdrowo, ale bez przesady, aby nie zabić w sobie przyjemności jedzenia, wrodzonej każdej zdrowej istocie. Nie bez znaczenia był również regularny pobyt na świeżym powietrzu oraz ćwiczenia.

Nie potrafiłem ustalić, dlaczego lub jak utyłem. Wytrwale szukałem wytłumaczenia mojej powiększonej cielesności; w końcu je znalazłem. Mniej więcej w połowie października zauważyłem krągłość brzucha. Nigdy wcześniej taki nie był. Wyglądał jak lekko spłaszczona piłka.

– Niezbyt duża, ale jednak – tylko na tyle się zdobyłem, komentując pierwsze wrażenie nowej, niemiłej nagości w lustrze.

Mimo, że starałem się mniej jeść, za to więcej ruszać, brzuch coraz bardziej rzucał się w oczy. Wraz z nim rósł mój niepokój. Stałem się prześladowcą samego siebie. Oglądając swoje lustrzane odbicie przy każdej wizycie w toalecie, obserwowałem skórę na brzuchu, jak staje się coraz bardziej miękka, jak szybko i beznadziejnie flaczeje. Tkanka tłuszczowa napastliwie atakowała moją sylwetkę, o którą tak bardzo dbałem i której atrakcyjność stabilizowała moje poczucie godności.

Czułem, że pilnie muszę coś zrobić z tym problemem.

Pierwszej podpowiedzi udzieliła mi dietetyczka Anna, z której usług korzystała rodzina mego brata Teodora. Nikt z nich nie miał tych problemów, co ja. Dobrze to świadczyło o doradztwie i pomocy Anny.

– Chodzi o to, że żywność kupowana powszechnie w supermarkecie a nawet lokalnym sklepie zawiera zbyt wiele sztucznych dodatków, konserwantów, barwników, złożonych cukrów i tłuszczów oraz wzmacniaczy smaku. Jest to żywność wysoce przetworzona a przez to szkodliwa. Pierwszym wyzwaniem jest ograniczenie jej konsumpcji.

Odc. 2

Wysłuchałem tej diagnozy z pokorą, obiecując sobie energiczną walkę z nałogiem niewłaściwego odżywiania oraz przejadania się w czasie obiadu i kolacji. Mój serdeczny kolega, Janek Przaśny, malarz abstrakcjonista, w dniu moich imienin w dyskusji na temat współczesności, brutalnie potwierdził diagnozę.

– Anna, czy jak jej tam, powiedziała prawdę. Ujmę ją jeszcze bardziej lapidarnie. Kupno w sklepie żarcia, którego dzisiaj każdy może być producentem, po prostu rozdyma człowieka. Wzdęcia brzucha to dzisiaj powszechność. Nie będę wchodzić w szczegóły, ale efekty przyswajania sobie niedobrej żywności kumulują się w organizmie. Nawet nie zauważysz, kiedy już przypominasz spasionego wieprzka. Nadwaga, powiem to szczerze, choć wolelibyście tego nie słyszeć, obciąża nie tylko wasze mięsnie, kręgosłup i serce, ale także sumienie i psychikę. Człowiek z nadwagą to kat i oprawca wobec własnego ciała.

– Po co poruszać takie nieprzyjemne sprawy przy jedzeniu, w dodatku na przyjęciu imieninowym? – padło pytanie.

Janek obrócił się w kierunku osoby pytającej.

– Wybacz, ale w żadnych okolicznościach nie waham się użyć mocnych słów dla poruszenia ludzkich sumień. Nie jestem zakłamany.

Mówienie o psychice i psychoterapii stało się popularne. Był to też jakiś rodzaj epidemii.

Kilka dni później udałem się po poradę do mojej lekarki rodzinnej, Marii Zdrożnej, doświadczonej specjalistki chorób wewnętrznych. Przyjęła mnie w maseczce i rękawiczkach ochronnych.

– Proszę usiąść.

Ledwie to uczyniłem zapytała, nie tracąc ani chwili. Nie dała mi nawet czasu rozejrzeć po gabinecie i umieścić mojej torby na kolanach.

– Co pana do mnie sprowadza? Co panu dolega?

Nie podobało mi się to. Jej pośpiech wydawał mi się niewskazany. Liczyłem na to, że poświęci mi dostatecznie dużo czasu, aby zastanowić się wspólnie, jak rozwiązać kłopotliwy dla mnie problem.

– Mój brzuch jest nie tylko po posiłkach, ale prawie przez cały dzień, bardzo powiększony. W dodatku jest porośnięty obrzydliwym tłuszczem. Prześladuje mnie to od kilku miesięcy. Wyglądam okropnie i to mnie po prostu mierzi. Musi też pani wiedzieć, że w mojej rodzinie, jeśli ktoś miał problemy zdrowotne, to właśnie z brzuchem. Moja ciotka z tego tytułu trafiła do szpitala i tam …

Odc. 3

Lekarka popatrzyła na mnie tak wymownie, że natychmiast zamknąłem usta.

– Proszę odłożyć torbę i zdjąć marynarkę oraz koszulę.

Nie powiedziała, gdzie to wszystko położyć, więc sam odszukałem wzrokiem wieszak. Stał z tyłu po prawej stronie przy parawanie.

Badała mnie dłuższy czas, kazała robić wdechy i wydechy, osłuchiwała i opukiwała, w końcu wyjaśniła:

– Nie widzę u pana żadnego problemu. Ta znikoma ilość tkanki tłuszczowej na pańskim brzuchu to rzecz najnormalniejsza w świecie. Wielu mężczyzn chciałoby mieć taką sylwetkę jak pan. Może nie jest idealna, ale całkiem przyzwoita. Widać, że dba pan o siebie.

– Ile ma pan lat? – zapytała w końcu.

Zacisnąłem dłonie i odwróciłem głowę, aby nie zauważyła mojego wyrazu twarzy, bo przecież wiedziała doskonale, ile mam lat. Była moją lekarką rodzinną.

– Prawie czterdzieści jeden.

– To piękny wiek. Nigdy już nie będzie pan lepiej wyglądać. Proszę nie pieścić się ze sobą, tylko zapomnieć o beznadziejności zadręczania się z powodu jakiejś warstwy tłuszczu na brzuchu. Nie ma mężczyzny, który nie miałby tego. Jest to w pełni naturalne; dla wielu kobiet jest to nawet urocze, bo my dobrze wiemy, że mężczyźni bez skazy nie istnieją.

To były najbardziej obraźliwe słowa, jakie słyszałem w ostatnim czasie. Zacisnąłem usta, aby nie wybuchnąć. Odparowałem tylko:

– Podobnie jak kobiety.

Lekarka zaśmiała się. Nie było to szczere.

Kiedy przeszła mi fala gorąca nie odzywałem się. Bałem się, aby głos mi się nie załamał, co by mnie doszczętnie skompromitowało. Wyszedłem z gabinetu prawie trzaskając drzwiami.

Przez dwa tygodnie szukałem innego lekarza, który byłby mi bardziej pomocny. Terminy wizyt były tak odległe, że nie mogłem ich zaakceptować.

Musiałem coś zrobić z moim problemem, bo nie mogłem na siebie patrzeć.

Odc. 4

Do doktor Zdrożnej wracałem jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem odsyłała mnie z kwitkiem. Dopiero za trzecim razem poszło mi lepiej.

– Nie mogę na siebie patrzeć z lustrze, a pani mi mówi, ze jestem prawidłowo zbudowany i nie mam żadnych mankamentów fizycznych. Krótko mówiąc, że nie mam wystającego brzucha. Dwukrotnie poszerzałem już spodnie w pasie a pani ciągle uważa mnie za Adonisa. Przepraszam, że tak mówię, ale tak to czuję.

Lekarka, była tego dnia była chyba w lepszym nastoju uśmiechnęła się życzliwie. Sprawdziła w komputerze notatki medyczne oraz moje wyniki badań i jeszcze raz mnie osłuchała i obstukała.

– Muszę pana przeprosić. Rozumiem pańskie zdenerwowanie. Rzeczywiście, widzę nieprawidłowości, o jakich pan wspominał. Ma pan rzeczywiście problem z otłuszczeniem brzucha, waży pan za dużo.

Lekarka wyjaśniła mi możliwe przyczyny oraz konsekwencje mojego problemu, jeśli otłuszczenie będzie się nadal utrzymywać. Dała mi też skierowanie na USG brzucha.

Wkrótce zgłosiłem się do niej z wynikami. Tym razem jej postępowanie było logiczne i zrozumiałe. Zmieniła swoje nastawienie do mnie. Widziałem to jak na dłoni.

– Jeśli pan się zdecyduje, to dam panu skierowanie na operację usunięcia nadmiaru tkanki tłuszczowej oraz zmniejszenia żołądka, jeśli specjalista uzna to za potrzebne.

Wyraziłem zgodę. Lekarka siadła na krześle i zabrała się do wypisywania skierowania. W pewnym momencie, kończąc już, uśmiechnęła się skrycie, jakoś tak dziwnie. Na krótki moment twarz jej się wykrzywiła szyderczo. Starała się to ukryć odwracając głowę w bok, pozorując, że sięga po pieczątkę do szuflady. Nie wytrzymałem.

– Moje zmartwienie panią cieszy, pani doktor? – zapytałem, wyciągając rękę po skierowanie. Popatrzyłem rozeźlony na dokument, aby sprawdzić, czy zgadza się imię i nazwisko. Byłem ostrożny, ponieważ niejeden raz je przekręcano. Zgadzało się: Józef Żelazny.

Lekarka nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła głowę w kierunku okna. Miałem wrażenie, że zrobiło jej się przykro, że mnie źle potraktowała.

Odc. 5

Do Szpitala Na odludziu trafiłem miesiąc później o godzinie dziewiątej rano. Stałem przed budynkiem z lśniącym metalicznie napisem „Klinika Chorób Wewnętrznych. Ośrodek Endoskopii Zabiegowej i Bariatrycznej. Szpital na Odludziu”. Z lewej jednej strony budynek otoczony był drzewami, z drugiej rozciągało się pustkowie porośnięte rachitycznymi krzaczkami. To stwarzało nastrój uspokojenia, którego mi brakowało.

Zmierzając do wejścia po schodach liczyłem je mimowolnie. Byłem przesądny i nie lubiłem trzynastki. Na szczęście było tylko dziewięć stopni. W korytarzu i w poczekalni przy recepcji pachniało świeżą farbą, lekarstwami i środkami czyszczącymi. Stałem przed pulpitem recepcjonistek, czekając i rozglądając się. Nic jednak nie wpadło mi w oko, co by pobudziło moją podejrzliwość. Nie lubię szpitali, to dlatego tak myślę.

Po załatwieniu formalności zaprowadzono mnie do sali numer dziewięć. To mnie zastanowiło. Trzy dziewiątki: godzina przyjazdu, liczba schodów oraz numer sali – to nie mógł być przypadek. Myślałem o tym cały czas czekając na nadejście godziny dziewiątej wieczorem. Byłem prawie pewny, że kolejna dziewiątka ujawni jakąś tajemnicę. Czekałem dziesięć minut dłużej, do godziny dziewiątej dziesięć, ale nic się nie zdarzyło.

Przydzielono mi łóżko pod oknem, szerokie, z twardym materacem. Od razu je dokładnie obejrzałem i wypróbowałem. Co ważne, sprężyny nie skrzypiały. Przy okazji policzyłem śruby użyte do mocowania segmentów łóżka ze sobą. Zdziwiłem się, było ich dziewięć. Jeszcze raz policzyłem, zgadzało się. Nie myliłem się, postanowiłem jednak nie zaprzątać sobie tym głowy.

– Koniec! Nie bądź kretynem z obsesją na punkcie śrub i nakrętek – prawie krzyknąłem do siebie. Nie zauważyłem, że za moimi plecami stała pielęgniarka. Wiedziałem, że ma na imię Zofia; poznałem ją rano, kiedy przyjechałem do szpitala.

– Przepraszam, pan coś powiedział? Czy mogę panu w czymś pomóc?– zapytała. Gapiłem się w nią jak wrona w gnat. Miała marzące zielone oczy i owalną buzię. Tak się zapatrzyłem, że nic nie odpowiedziałem.

– Pan chyba coś powiedział – powtórzyła i uśmiechnęła się uroczo.

Chyba jej się podobałem ponieważ uśmiech nie znikał z jej twarzy. Zmieszałem się, nie wiedząc dlaczego.

– Nnnie, nic takiego. – To było wszystko, na co mogłem się zdobyć. Postanowiłem być dla niej uprzejmy. Podświadomie liczyłem na jej życzliwość.

Odc. 6

W nocy zbudził mnie koszmar. Najpierw usłyszałem rozpaczliwe krzyki, jakby ktoś mnie ostrzegał przed niebezpieczeństwem, po czym mój brzuch eksplodował rozrzucając wokół fragmenty wnętrzności i okrwawione strzępy skóry. Było to potworne. Obudziwszy się, rozejrzałem się po ścianach w poszukiwaniu śladów. Kilka lat wcześniej przeżyłem ciężkie zakażenie wirusem, ledwo z niego wyszedłem. Od tamtej pory nękają mnie przerażające sny. Na początku myślałem, że jestem nienormalny, okazało się jednak, że więcej osób odczuwa takie dolegliwości.

Tego dnia dokładnie przyjrzałem się sali i personelowi szpitala. Oprócz mnie w sali numer dziewięć było w niej jeszcze pięciu innych pacjentów. Wyglądali jak skazańcy czekający na strażników, którzy ich zaprowadzą na szafot. Jeden z nich coś do mnie mówił, ale go nie zrozumiałem. Widać było, że się bali czekających ich operacji. Dwaj z nich, byli to starsi mężczyźni, jeden brodaty, drugi – jakby dla kontrastu – gładko wygolony, jęczeli przez cały dzień, chyba z bólu. Pozostała trójka spała albo gapiła się bezmyślnie w sufit, zupełnie jakby byli sparaliżowani. Poczułem do nich niechęć, starałem się o nich nie myśleć.

W następnych dniach rozmawiałem z nimi ale nie szło mi dobrze. Byli tacy sami jak ja, równocześnie zupełnie inni, obcy. Patrzyli nawet w sposób wywołujący moją niechęć. Nie lubiłem ich a oni odpłacali mi tym samym. Większego zrozumienia oczekiwałem tylko od kobiet.

Im dłużej przyglądałem się sali, tym bardziej podobało mi się to miejsce. Na środku stał okrągły stolik z hebanowym blatem, a na nim bukiet czerwonych róż w wazonie. Po prawej stronie okna zobaczyłem wielkie podświetlane akwarium z pasemkami roślin, rybkami i małym żółwiem. W rogu akwarium, przylegającym do ściany, uspokajająco szemrała woda wyrzucając drobne banieczki powietrza na powierzchnię.

Wstałem z łózka i podszedłem bliżej, aby przyjrzeć się życiu w akwarium. Poznałem cierniki, karaski i linki. Zdziwiłem się, że nie było żadnych egzotycznych rybek. Przyglądając im się, spostrzegłem leżący na dnie ludzki palec. Był zakończony paznokciem w modnym granatowym kolorze

– Prawdopodobnie kobiecy – pomyślałem. Kręciły się wokół niego rybki skubiąc go pyszczkami.

Podeszła do mnie pielęgniarka.

– To chyba ludzki palec? Nie sądzi pani?

Kobieta wyciągnęła prawą dłoń przed siebie i popatrzyła na palce. Dopiero potem przyjrzała się wskazanemu przeze mnie obiektowi na dnie akwarium.

Odc. 7

– Nie. Na pewno nie. To tylko kawałek paróweczki. Mieliśmy dzisiaj takie cienkie paróweczki na śniadanie, ktoś musiał ją tutaj wrzucić. Pan wie, jak to jest z ludźmi, niektórzy są nieodpowiedzialni. Rybki, które się wokół niej kręcą, dzisiaj są spokojne. Kiedy są naprawdę głodne, zachowują się jak piranie, wściekle kąsając wszystko, co może stanowić pożywienie, jakby dostały szału. Dlatego prosimy pacjentów o niewkładanie rąk do akwarium.

– A dlaczego ta paróweczka, jak pani mówi, jest na końcu innego koloru? Wygląda to jak paznokieć siny jak u umrzyka.

Pielęgniarka ponownie przyjrzała się przedmiotowi na dnie akwarium.

– Czy ja wiem? Może rzeczywiście jeden koniec jest trochę siny. To chyba odbicie światła z okna powoduje taki efekt. Nie powinien pan ekscytować się takimi rzeczami. Nadmierne pobudzenie nie służy pacjentom przed operacją.

Przed obiadem przyglądałem się personelowi szpitalnemu. Wydali mi się jacyś dziwni. Wszyscy pracownicy, zawsze ubrani na biało, byli dobrze zbudowani i wysportowani, zarówno mężczyźni i kobiety. Ich sylwetki określiłbym jako wyraziste, idealne, kwadratowe, prostokątne lub owalne. Kiedy nie byli w pracy, lubili chodzić w dresach. Widziałem ich przez okno, na spacerze lub w trakcie różnych gier na świeżym powietrzu. Niektórzy ćwiczyli na przyrządach gimnastycznych. Nigdy nie widziałem przy nich dzieci.

Po przerwie poobiedniej w sali zgromadziło się więcej osob. Wkrótce pojawił się ordynator. Była to imponująca postać: tęgi i zwalisty jak góra, wyglądał na zapaśnika walk Sumo. Na twarzy miał maseczkę ochronną w czarnym kolorze. Był chyba nieogolony, trudno to było ustalić. Ubrany był w idealnie czysty, biały uniform lekarski, co go upodobniało do wielkiego białego motyla z niekształtną czarną plamą na głowie. Kiedy siadając uchylił połę fartucha, zauważyłem, że ma na sobie białe spodnie z paskiem i sprzączką tego samego koloru. Odruchowo nazwałem go „Biały Książę”, choć do arystokraty wysokiej rangi było mu równie daleko jak mnie do hippisa. Tak czy inaczej, nie wyglądało to wszystko normalnie. Przypomniała mi się moja lekarka i jej zachowanie. Poczułem niepokój.

Odc. 8

– Chyba to nie on będzie mnie operować – w wyobraźni zobaczyłem ordynatora z okrwawionym lancetem w ręku jak energicznie wywijał nad moim brzuchem znacząc w powietrzu cięcia, jakich zamierzał dokonać. Zrobiło mi się słabo. Aby przełamać się, skoncentrowałem na jego twarzy. Policzki miał pełne i równe, jakby wypchał je jedzeniem, a brwi tak gęste, że chroniły ciężkie ramki okularów przed zsunięciem się poniżej nosa. Mojej uwadze nie uszły też soczewki; były tak zaparowane, że aż szare. Grubas przecierał je chusteczką co kilka minut.

– Poci się oczami – przyszło mi do głowy.

Ordynator chyba zauważył, że mu się przyglądam, ponieważ najpierw patrzył na mnie uważnie a potem bezczelnie wlepił we mnie wzrok. Czułem się tak, jakby mnie objął a następnie przyssał do mego ciała.

– A to ordynus – pomyślałem z wściekłością, usiłując wyrwać się z jego objęć.

Moje zmagania przerwała pielęgniarka, zapowiadając nieoczekiwaną rozrywkę.

– Pan ordynator poświęci państwu kilka minut, aby was zabawić. To dobra okazja, aby zadawać mu pytania, chętnie wam odpowie.

– Jeśli tylko będę znać odpowiedzi. Czasem pacjenci zadają mi takie pytania, że włos mi się jeży na głowie, choć jestem prawie łysy – usiłował żartować.

Nie był to żart najwyższej klasy. Popatrzyłem na moich sąsiadów siedzących na łóżkach z lewej i z prawej strony, aby wyczytać z ich twarzy, jak zareagowali na zachowanie ordynatora. Rozczarowałem się; obydwaj ruszali ustami jakby się modlili. Poza tym ich twarze nic nie wyrażały. Miałem wrażenie, że w ogóle na niego nie patrzyli ani nie słuchali.

Odc. 9

Po pół godzinie wystąpień ordynatora zmieniłem zdanie. Okazał się sympatyczny i wręcz rewiowy. Był utalentowany w tym kierunku. Bawiliśmy się w zgadywanie chorób. Ordynator mówił powoli, abyśmy mieli czas na przyswojenie sobie treści. Po tym, jak wymawiał słowa i jak bardzo był skoncentrowany, wywnioskowałem, że zależy mu na edukacji pacjentów, włącznie ze mną. W trakcie zabawy rzucał kilka symptomów a my zgadywaliśmy, co to za choroba. „Clinical case study”– przypomniało mi się określenie pewnego chudego profesora z Wielkiej Brytanii, w którego wykładzie kiedyś uczestniczyłem.

W pamięci został mi tylko jeden opis przedstawiony przez ordynatora.

– Kobieta zgina się ku ziemi, przeżywając epizod w postaci myśli samobójczych, potem wyprostowuje się, przeżywając epizod bezładnej szybkiej mowy.

Poprawną odpowiedzią była „depresja dwubiegunowa”. Udzieliła jej pielęgniarka Zofia. Jak tylko jej się to wyrwało, natychmiast zasłoniła sobie usta ze wstydu. Ordynator popatrzył na nią z dezaprobatą. Były jeszcze opisy innych chorób ale żadnego nie zapamiętałem.

Następnego dnia na śniadanie były jak zwykle serdelki, nie zauważyłem jednak żadnych zmian w akwarium. Poprzedni serdelek dawno już zniknął, co mnie nie uspokoiło. Może dlatego, że podejrzewałem pielęgniarkę o niejasne gierki ze mną. Kiedy jej oczy chłodniały, nachodziło mnie uczucie, że gra przede mną jakąś dziwną rolę.

Odc. 10

Na obiad była zupa rakowa, na drugie ziemniaki purée posypane siekaną nacią pietruszki i kopru, a na deser dwukolorowy budyń. Drżał jak zmarznięta meduza fosforyzująca złotym i zielonym blaskiem.

– Zupa to dar fundacji szwedzkiej służby zdrowia z okazji Święta Raków, bardzo uroczyście obchodzonego każdego roku w Szwecji. Przygotował ją dla państwa bawiący gościnnie u nas znany szwedzki szef kuchni Gunnar Larsson ze Sztokholmu. Składniki niezbędne do ugotowania zupy dotarły do nas drogą lotniczą – wyjaśniła pielęgniarka Zofia zanim posiłek trafił w zdobnych wazach na stoliki.

Zofia miała na sobie maseczkę oraz rękawiczki ochronne. Uznałem, że to przesada, gdyż pacjenci przy obiedzie zdejmowali maseczki i rękawiczki, ale nic nie powiedziałem.

Popołudnie było w szpitalu czasem odwiedzin. Miałem pierwsze moje widzenie. Przyszła do mnie mama. Ubrana była w jasnoniebieską sukienkę w grochy przetykane drobnymi listeczkami, przez które prześwitał brzoskwiniowy stanik. Błękit i dojrzała brzoskwinia były jej ulubionymi kolorami. Wyglądała bardzo młodo. Wdała się w rozmowę z pielęgniarką.

– Kolory sukienki są nadzwyczaj seksy – słyszałem, jak wyjaśniała pielęgniarce Zofii, która powiedziała coś miłego o jej ubiorze.

Przyglądałem się mamie. Nie widziałem jej od dłuższego czasu. Kiedy skończyła rozmawiać zwróciła się do mnie.

– Jak się masz, kochanie – mówiły jej kształtne usta pomalowane lazurową kredką. – Nie sądzisz, że kolory dojrzałej brzoskwini i Morza Śródziemnego są najpiękniejsze w godzinach popołudniowych?

Przyszło mi na myśl, że mama mówi lazurowymi ustami. Nie mogłem się z nią nie zgodzić.

Mama przywiozła ze sobą dziecko w wózku, który ustawiła tak, abym mógł na nie patrzeć. Od razu je rozpoznałem; to byłem ja w wieku około półtora roku.

– Oczywiście wiesz, że to jesteś ty, kiedy byłeś dzidziusiem. Nazywaliśmy cię wtedy Józiczkiem. Teraz wyglądasz znacznie bardziej okazale. Dla mnie zawsze pozostaniesz ukochanym synkiem.

Odc. 11

Rozmowę przerwała nam pielęgniarka, aby zapytać mamę o jakieś szczegóły dotyczące ubioru. Nie miałem nic przeciwko, ponieważ dzięki temu mogłem się skoncentrować na Józiczku. Zaczęliśmy rozmawiać. Na początku Józiczek gaworzył sam ze sobą, potem się rozkręcił i mówił coraz wyraźniej konwersując tylko ze mną. Było bardzo miło.

W szpitalu wszystko szło wedle ustalonego porządku. O godzinie siedemnastej podano lekki posiłek. Dorośli pili kompot z wiśni, mój ulubiony napój. Spróbowałem go i zachłysnąłem się. Kompot służył tylko zabarwieniu, bo w szklance była wódka. Pielęgniarka dyskretnie pokazała mi butelkę, był to fiński Absolut. Kiedy zabawialiśmy się kompotem, prowadząc coraz bardziej ożywioną rozmowę. Józiczek pił mleko z butelki.

Po skończonym posiłku w sali uspokoiło się. Pacjenci i pielęgniarki wyszli, zostaliśmy tylko my w trójkę: mama, ja i Józiczek.

– Zabawmy się – zaproponowała mama. – Zawsze to lepsze niż smutna rozmowa, bo o czym można rozmawiać w szpitalu jak nie o rzeczach przykrych.

– W co się zabawimy? Ja nie mam pomysłu – czułem się wyjałowiony intelektualnie jak strzykawka gotowana dwie godziny we wrzątku.

– Zabawmy się w rodzinę – zaproponowała mama. To psychoterapeutyczna gra lecznicza. Jest teraz tak popularna, że do salonu gier, gdzie dorywczo pracuję, nie można się dopchać. W kilku słowach wyjaśnię wam zasady. Są bardzo proste. Chodzi o to, że człowiek kontaktując się z innymi osobami wchodzi w różne role. Ważne jest, aby w każdej chwili wiedzieć, w jakiej roli się występuje. To gra pełna fantazji, czasem można mieć nawet urojenia, że jest się kimś innym. Nie można dać się zaskoczyć. Te role to: rodzic, osoba dorosła i dziecko. Nam powinno pójść łatwo, bo jesteśmy rodziną i możemy skuteczniej stawiać czoła problemom. Jesteśmy krew z krwi i kość z kości, jak to się mówi.

Odc. 12

Rozpoczęliśmy grę. Na początek mama grała rolę rodzica, ja osobę dorosłą a Józiczek samego siebie czyli dziecko. Potem ja stałem się Józiczkiem, a on mną, czyli pacjentem z otłuszczonym brzuchem w szpitalu. Myślałem, że Józiczek nie podoła grze, ale się myliłem. Razem z mamą zachwycaliśmy się, jak bardzo naturalnie potrafił się zachowywać. Z jednym tylko mu nie wyszło: upierał się, że nie ma żadnego tłuszczu na brzuchu.

– To po co przyjechałeś do szpitala? – zapytałem go, ale mętnie się tłumaczył.

Ja też nie najlepiej radziłem sobie w jego roli, ale nie było źle. Potrafiłem nawet zsikać się w pieluchy jak dziecko. Mama powiedziała, że to było moje przywidzenie, a Józiczek ją w tym poparł. Uważam, że żartowali. Na dworze padał się deszcz, co nas skłoniło do przedłużania gry. Potem już tylko rozmawialiśmy. Był jeszcze do mnie telefon z pracy, rzekomo od wiceministra. Odmówiłem rozmowy i powiedziałem pielęgniarce i recepcjonistce, aby w ogóle nie odpowiadały na takie telefony.

Nie wiem, jak długo rozmawiałbym z mamą i Józiczkiem, gdyby nie przyjazd muzyków. Był to mały trzyosobowy zespół. Grali utwory klasyków, przede wszystkim Mozarta. Wszyscy słuchali z wielką uwagą. W przerwie jeden z muzyków opowiedział mi, jak zatruli się jedzeniem na podobnym występie tylko w innym szpitalu. Rozgadał się.

-Sala była prawie identyczna, też było sześć łóżek, wielkie okna i akwarium pod jednym z nich. Kiedy tu weszliśmy, myślałem że jestem w tym samym miejscu. Zrobiono mi wtedy płukanie żołądka. Nie było to nic przyjemnego – skrzywił się przy tym tak okropnie, że aż rozbolały mnie zęby jakbym wypił litr soku cytrynowego. 

Po przerwie zespół wznowił swoje występy, ale w innym stylu. Grali kawałki taneczne. Szczególnie imponowała mi perkusja. Atmosfera była rewelacyjna. Dwie pielęgniarki i siostry zakonne, pracujące w Szpitalu Na Odludziu, tylko na innym oddziale, tańcząc ze sobą płakały ze wzruszenia. Wydało mi się, że ordynator Lasoń, który wpadł na chwilę, też ocierał łzy rękawem fartucha. Chciał coś powiedzieć.

– Za moich czasów … zaczął, ale nikt go nie słuchał.

Odc. 13

Wieczorem oglądaliśmy film. Pod ścianą sali pojawił się wielki ekran. był gdzieś za ścianą. Obraz z aparatu projekcyjnego był przekazywany przez otwór w ścianie; wcześniej był on niewidoczny. Najpierw pojawiły się reklamy najnowszych produktów, procedur i metod medycznych. Techniki usuwania tkanki tłuszczowej oraz zmniejszania żołądka też tam były. Wyglądało to imponująco. Umocniłem się w przekonaniu, że jestem w dobrym miejscu.

Potem szedł film przyrodniczy o życiu na pustyni. Akcja miała formę wycieczki turystycznej. Oglądaliśmy dzikie wielbłądy gryzące zleżałe, wybielone na słońcu kości. Przewodnik wyjaśnił, że wielbłądy żyjące na pustkowiu choć roślinożerne, żują stare kości dla uzupełnienia wapnia w organizmie. Potem wycieczce zabrakło wody, a było strasznie gorąco. Kilka osób straciło przytomność. W sumie nic im się nie stało, mimo to niektórzy pacjenci na sali popłakali się ze wzruszenia.

Byłem przekonany, że ordynator polecił wyświetlać ten film po to, aby znieczulić pacjentów na ból przed operacją. Chyba uległem dezorientacji, ponieważ później nic już nie pamiętałem z filmu. Miałem wrażenie, że coś jest ze mną nie w porządku. W czasie obchodu dyżurny lekarz mnie zbadał i powiedział, że nic mi nie jest. To mnie uspokoiło.

Na samym końcu pokazano krótki firm dokumentalny o wojnie w Azji. Zupełnie jak w czasie drugiej wojny światowej pojawili się faszyści i strzelali do ludności cywilnej. Najciekawsze było to, że mimo tragizmu sytuacji ostrzeliwani ludzie śmieli się ze swych prześladowców. Chyba dlatego, że wychodzili oni ze ścian domów i murów. Pielęgniarka mi wyjaśniła, że strzały, jakie słyszeliśmy, to były korki od szampana. Jak się okazało, w gabinecie za ścianą ordynator obchodził swoje urodziny.

Odc. 14.

Następnego dnia mama wróciła, ale bez Józiczka. Przyszła do mnie, bo chciała porozmawiać. W trakcie pogawędki podszedł do nas lekarz z wielką strzykawką. Mama przeraziła się. Zareagowała bardzo gwałtownie, przybierając postawę obronną judo. Wyglądała fantastycznie. Lekarz spanikował i wycofał się. Później podszedł do mego łóżka, nachylił się i powiedział szeptem:

– Czy mógłby mnie pan przedstawić swojej siostrze? Chciałbym z nią zamienić kilka słów. Moja żona bardzo interesuje się modą, a pańska siostra ma fantastyczną sukienkę.

– Skąd panu przyszło do głowy, że to jest moja siostra?

– Jak to? Jesteście podobni do siebie jak dwie krople wody. Macie nawet identyczny pieprzyk pod lewym okiem.

– Muszę pana wyprowadzić z błędu. To nie moja siostra, ale moja mama.

Zmieszany doktor zamilkł na chwilę, po czym uśmiechnął się. Zastanawiał się nad czymś. Dwa razy otwierał usta, zanim wydobył z siebie głos.

– To naprawdę nie ma znaczenia, bo to cudowna kobieta. Chyba nie jest zamężna. Nie widziałem na jej palcu obrączki ślubnej.  

– Nie. Tata odszedł wiele lat temu. Wypił za dużo i spowodował wypadek drogowy, w którym sam zginął.

Nie powiedziałem mu prawdy, ale nie miałem wyrzutów sumienia. Zawsze to ukrywaliśmy. Tata miał wypadek alkoholowy – zapił się na śmierć na weselu swego przyjaciela.

– To smutne – odpowiedział lekarz, ale widziałem, że się cieszy, że mama jest teraz sama.

– A to podstępny sukinsyn – pomyślałem i odmówiłem mu pomocy. Pomyślałem jeszcze, że nie dla psa kiełbasa i że mama zasługuje na lepsze towarzystwo.

O zdarzeniu lojalnie powiadomiłem mamę. Odeszła z zaciśniętymi ustami i twarzą skurczoną z gniewu. Patrzyła niewidzącym wzrokiem gdzieś nad moją głową. Za drzwiami słyszałem jej podniesiony głos, rozmawiała z kimś nerwowo. Byłem zdezorientowany. Nie wiedziałem, czy była niezadowolona z tego, że lekarz bezczelnie zalecał się do niej, czy też z tego, że zniechęciłem do niej potencjalnego adoratora. Chyba chodziło o to drugie, bo przed odejściem od mego łóżka mama syknęła:

– Pilnuj swoich spraw, kochanie, bo nie wiesz nawet, co się z tobą dzieje. Zabrzmiało to jak groźba.

Odc. 15

Dwa dni później miałem operację. Miał mnie operować ordynator Lasoń plus dwóch lekarzy. Anestezjolog dał mi zastrzyk znieczulający, robiąc kilka nakłuć wokół brzucha. Za każdym razem mówił mi, co za chwilę uczyni, ale prawie nic nie czułem.

Obserwowałem przebieg operacji, tak było uzgodnione. Do wykonania głównych zabiegów użyto specjalnej aparatury. To było dla mnie zaskoczeniem. Operowały mnie dwa roboty; jeden nacinał skórę, drugi wypalał tkankę tłuszczową. Lekarze tylko nimi sterowali wymieniając między sobą uwagi. Cała trójka obserwowała mnie z takim skupieniem, jakby bali się, że dostanę ataku serca. Byłem całkiem spokojny. Nic nie czułem, ani bólu, ani zapachu, ani nawet minimalnego swędu palonego tłuszczu, a przecież na własne oczy widziałem, co się dzieje.

– Nie bądź głupi – tłumaczyłem sobie – ten aparat działa jak najlepsza patelnia teflonowa, nie poczujesz żadnego swędu mimo wysokiej temperatury. To mnie uspokoiło.

Wkrótce straciłem ostrość widzenia, popadłem w jakiś dziwny nastrój i stan umysłu, miałem chyba nawet urojenia. Domyśliłem się, że dano mi środki halucynogenne, aby wprowadzić mnie w trans. Wydawało mi się, że nawet krzyczałem, ale nie z bólu czy ze strachu. Opętał mnie nastrój zmysłowej radości, uniesienia i pożądania seksualnego. Brakowało mi tylko wideo ze scenami erotycznymi a uniósłbym się nad stół operacyjny i lewitował z rozkoszy.

Po operacji dwaj pielęgniarze odwieźli mnie na salę numer dziewięć. Miałem tam pozostać jeszcze kilka dni.

– To dla bezpieczeństwa. Chcemy być pewni, że rany pooperacyjne dobrze się goją.

Dwa dni później był ostatni dzień starego roku. Zupełnie o tym zapomniałem. O godzinie dwudziestej trzeciej zaczęły się tańce. Przyglądałem się tańczącym parom kołysząc się lekko samemu na łóżku. Wśród tańczących wyróżniała się para tłuściochów, mężczyzna i kobieta. Pielęgniarka Zofia podpowiedziała mi, że to słynny malarz Baturo z kochanką. Musiał to słyszeć ordynator pełniący rolę konferansjera i wodzireja.

– To rzeczywiście jest słynny Baturo, ale z małżonką a nie kochanką. W moim szpitalu nie toleruję cudzołóstwa – zaprotestował ordynator.

To mnie zdziwiło. Pomyślałem nawet: – Co on taki cnotliwy?

Przy okazji ordynator przedstawił mnie i innych pacjentów słynnemu malarzowi. Nie wiem, czy on nawet na nas popatrzył. Wyglądał na zarozumialca. Mimo to poczułem się wyjątkowo dobrze.

Odc. 16

O północy usłyszeliśmy głos dzwonów. Do moich uszu docierał on jakby gdzieś z zaświatów. Mimo to zrobiło się perliście, ponieważ kojarzył się z szampanem. Rozmawialiśmy o tym. Przestrzeń za oknem była rzęsiście oświetlona, śnieg padał wielkimi płatami.

– Przypominają mi one białe motyle nad Amazonką. Były wielkości dłoni i szeleściły skrzydełkami jak papier. Ach! Co to była za podróż! – rozmarzyła się pielęgniarka Zofia.

Nikt na nią nie zwracał uwagi, wszyscy patrzyli przez okna. Głośno otwierano szampana. Był to produkt francuski, prosto z Szampanii, w nowoczesnych butelkach; korki same się otwierały po zbliżeniu do nich małego pilota z rysunkiem kapsla. Samodzielnie poruszający się pacjenci oraz personel lekarski połączyli się w jeden korowód, aby wyczyniać esy floresy na podłodze.

– Pacjenci w lewo, personel w prawo – komenderował ordynator. – I łączymy się znowu w jeden korowód.

Po północy ordynator zarządził zbiórkę wszystkich osób w końcu sali dla wykonania wspólnego zdjęcia. Nie wiadomo skąd zjawił się fotograf ze sprzętem. Kilkanaście minut później każdy z nas otrzymał wielkie kolorowe zdjęcie. Byli na nim wszyscy pacjenci oraz personel szpitala. Z przyjemnością patrzyłem na siebie. Stałem w samym centrum grupy. Wyglądałem szczupło. Na dole fotograf umieścił napis: „Szpital Psychiatryczny Na Odludziu. Wielki Bal Przebierańców. Nowy Rok 2045”.

Zszokowało mnie to.

– Jaki szpital psychiatryczny? Co to za kawał?

Zrobiłem awanturę, krzycząc na cały głos, mimo że było już mocno po północy. Natychmiast podbiegli do mnie lekarze i pielęgniarki. Chwilę później pojawił się także ordynator Lasoń.

– Zdjęcie jest podpisane: „Szpital Psychiatryczny na Odludziu”. Co to znaczy? Co ja robię w szpitalu dla wariatów, skoro potrzebowałem tylko usunięcia tkanki tłuszczowej – słowa kierowałem do ordynatora.

Stał i patrzył na mnie w milczeniu. Poczułem się niewyraźnie, zrobiło mi się gorąco, zacząłem się pocić.

– Panie ordynatorze! Co to za głupi kawał z tym zdjęciem? To nie jest żaden szpital psychiatryczny tylko klinika uniwersytecka chorób brzusznych – krzyknąłem.

Ordynator ujął mnie za ramię i odprowadził w kierunku okna, gdzie było więcej przestrzeni. Stał przede mną i patrzył mi w oczy.

Odc. 17

– Szanowny panie dyrektorze! Trafił pan do nas nie bez przyczyny. Pańska sprawa była niezwykle delikatna i była konsultowana na najwyższym poziomie. O pomoc prosił mnie pański zwierzchnik, pana rodzina oraz doktor Maria Zdrożna, lekarka domowa, która jest moją koleżanką ze studiów. Kieruje pan, jak mi wyjaśnił pański szef, departamentem szkoleń w ministerstwie obrony narodowej. Jest pan najlepszym fachowcem w szkoleniu kadr, jakim dysponuje nasza armia. Wyjaśnił mi, że tylko pan rozumie w pełni technikę cyberwojny, psychikę i fizjologię żołnierzy na polu walki oraz współpracę robotów bojowych z człowiekiem.

Słuchałem go z uwagą, zastanawiając się, po co ujawniono mu tyle informacji o mnie.

– W tym wszystkim tkwił jeden zasadniczy problem. Od blisko roku żył pan w stanie urojenia, że ma pan wadliwą sylwetkę, powiększony brzuch i nadmiar tkanki tłuszczowej. Nie byłoby to wyzwaniem, gdyby nie to, że widział pan te cechy także w żołnierzach i oficerach służby czynnej i nieprzerwanie ich dyscyplinował.

– Ci ludzie muszą utrzymać pełną sprawność bojową. Ich wygląd świadczy o ich marnej kondycji – tak to pan dokładnie ujmował.

Nic do pana nie docierało. Minister obrony, pana lekarka i pana matka, chcąc panu pomóc, zwrócili się o pomoc do naszego szpitala, a konkretnie do mnie jako ordynatora. Musieliśmy dla pańskiego dobra użyć wybiegu. Operacja usunięcia tkanki tłuszczowej była pozorowana. Sięgając do literatury, użyłbym słów „Była to czysta fikcja”. Może pan nam podziękować, zamiast okazywać gniew i frustrację. To dzięki pobytowi w naszym szpitalu uwierzył pan w końcu, że nie ma pan problemów z nadwagą ani otyłością.

– A inne przeżycia, jakich doznałem w pańskim szpitalu? Te bale, ludzki palec w akwarium, filmy o wielbłądach jedzących kości, tańce, nowy rok, wizyty mojej mamy? Kto to wymyślił? To też miało mi pomóc!?

Ordynator zaskoczył mnie.

– Nie mam pojęcia o czym pan mówi! Nic mi o tym nie wiadomo. Gdyby było inaczej, wiedziałbym to od lekarzy, pielęgniarek a nawet pacjentów. Nikt mi niczego nie zgłaszał. To musiała być pańska wyobraźnia, jakieś nowe pańskie urojenia!

Przyglądałem mu się w zdumieniu. Wydał mi się jeszcze większy i bardziej rozlazły niż kilka tygodni temu. Zachowywał się nienormalnie. Patrzył na mnie z góry niby wielkie tłuste ptaszysko; jak przez ścianę słyszałem jego gruby, drewniany głos:

– Jeśli ma pan jakieś reklamacje lub uwagi dotyczące szpitala, proszę złożyć je w moim sekretariacie na piśmie. To wszystko. Jest pan już wypisany, może pan udać się do domu. Życzę powodzenia – po tych słowach ordynator nawet nie podał mi ręki, aby się pożegnać, i odszedł. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić.

– Znowu bawią się ze mną w ciuciubabkę. To chyba jakaś nowa sztuczka tego szarlatana i jego rzekomego szpitala psychiatrycznego – pomyślałem, czując narastającą nienawiść do świata.

Michael (Michał) Tequila
Gdańsk, 24 grudnia 2021

Przekaż dalej
15Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *