W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego lutego, w ciemnościach tak gęstych, że zdawały się wsiąkać w ściany domów, w drzwiach mieszkania Salomona Irchy zjawił się starszy mężczyzna – wysoki, szczupły, o zmęczonej twarzy. Jego łysiejącą głowę i oczy podkrążone z niewyspania okalał wianuszek siwych włosów. Ubrany w grubą, puchową, czarną kurtkę, ciemne spodnie i czarne buty, zapukał do drzwi, nie korzystając z dzwonka – jakby przynależał do tego miejsca od zawsze.
Salomon, przekonany, że to sąsiad, który zapomniał kluczy, bez wahania otworzył drzwi i spojrzał w twarz nieznajomego, patrzącego na niego spokojnie, jakby właśnie wrócił w rodzinne strony z długiej podróży z innego wymiaru czasu. Przybysz przedstawił się w najbardziej lapidarny sposób, przyozdabiając twarz w półcień uśmiechu:
– Nazywam się Feliks Starecki.
Zaskoczony gospodarz wydusił z siebie tylko:
– Słucham pana.
Salomon nie wiedział, dlaczego nie czuje strachu, mając do czynienia z zupełnie nieznanym człowiekiem. Chyba dlatego, że był w podobnym jak on wieku, poszukujący pomocy i bezbronny, w kłopotliwej sytuacji. To go uniewinniało.
Mężczyzna chwilę milczał, zanim przemówił. Wydobywał z siebie słowa powoli, jakby oceniając każde z nich na niewidzialnej wadze przeznaczenia. Czynił to w sposób tak rzeczowy, że brzmiały jak prawo zapisane w jakimś starożytnym kodeksie.
– Widzę zdziwienie na pańskiej twarzy. Prawdopodobnie zastanawia się pan, dlaczego nie odpowiedziałem od razu na pańskie zaproszenie do rozmowy. Uważam, że zastanowienie się nad przekazem rozmówcy jest pozytywną cechą, gdyż wartość człowieka mierzy się umiejętnością milczenia, kiedy trzeba, a nie gadulstwem, które zalewa świat jak powódź z uszkodzonej tamy.
Mężczyzna zakończył swoją tyradę i nie szukał dalszych wyjaśnień, jakby jego obecność w tym miejscu i czasie była równie naturalna jak mgła na ulicy w listopadowy poranek. Powiedział tylko, że nie pamięta, gdzie mieszka, choć wie, że to musi być gdzieś blisko – może nawet na tej samej ulicy, może dwie przecznice dalej.
– Może nawet w miejscu, które zniknęło już z mapy, ale żyje jeszcze w jego pamięci – pomyślał Salomon, ujęty jego bezpośredniością.
Kiedy Feliks wymienił trzy nazwiska swoich znajomych, z których jedno było znane Salomonowi, stał się na tyle realny, że zaproszenie go do środka wydało mu się równie naturalne jak wprowadzenie przyjaciela do domu podczas burzy. Zanim to nastąpiło, Feliks zapytał, czy Salomon mógłby go przenocować, bo on nie ma nawet smartfona, aby zadzwonić do kogokolwiek z prośbą o pomoc. Naturalność jego postępowania stanowiła dla Salomona dodatkową gwarancję, że nieznajomy nie jest człowiekiem szalonym lub niebezpiecznym. Prosił o przenocowanie, sumitując się nieco chaotycznie.
– Mam problemy z pamięcią. Jestem już w tym wieku, że niektóre rzeczy zapominam. Na szczęście nie jest to demencja. To sprawdziłem. Pocieszam się, że wiele starszych osób czasem coś zapomina, czegoś nie może sobie przypomnieć, nie kojarzy. Wiem, że na pewno nie jestem bezdomny. Gdybym był bezdomny, pamiętałbym przynajmniej, gdzie sypiam: w klatce schodowej, w domku na ogródkach działkowych, na dworcu kolejowym czy też może w pudle kartonowym. Skoro niczego takiego sobie nie przypominam, to z pewnością nie jestem bezdomny.
Odc. 2 Wyznania przy herbacie
Kilka minut później, siedząc przy stole przed filiżanką gorącej herbaty, Feliks opowiadał o sobie, mieszając z dziecięcą szczerością wspomnienia z rzeczywistością. Przypominał sobie żonę, która odeszła kilka lat wcześniej, i dzieci, które wyparowały z jego życia jak duchy z rozbitego lustra.
– Mieszkam sam od czasu, kiedy żona mnie opuściła – zaczął powoli, z wyraźnym trudem sięgając wstecz pamięcią. – Nie mam dzieci, wyjechały, zniknęły z mego życia, tak jak się pojawiły, po cichu. Były czymś ulotnym, choć wolałbym, aby tak nie było. Nie wiem, gdzie są teraz – nie kontaktują się ze mną. Podejrzewam, że żyją gdzieś za granicą. To…tak, jakby ich w ogóle nie było.
Do sprawy dzieci – a właściwie ich nieobecności – wracał jeszcze kilkakrotnie.
– To bardzo smutne – oświadczył, po czym powtórzył te trzy słowa z wyrazem zasępienia na twarzy. Jego oblicze i zachowanie przypomniały Salomonowi kogoś, kogo widywał niejednokrotnie, ale nie potrafił sobie skojarzyć.
Starecki żalił się z łagodnym uśmiechem rezygnacji, sprawiając wrażenie, że samotność nie była dla niego przykrą karą, lecz raczej nieco smutniejszym stanem duszy. W trakcie wymiany słów i emocji, unoszących się w nikłych obłokach pary nad stygnącą herbatą, przeczytał Salomonowi własny wiersz, a potem wręczył mu kartkę, prosząc – bez nalegania – by zrobił z nią, co tylko zechce.
– Co powinienem z nią zrobić? – zapytał Salomon niepewnie, jakby chodziło o coś znaczącego, wymagającego podjęcia ważnej decyzji.
– Co tylko pan sobie życzy – odpowiedział Feliks uspokajająco. – Może pan ją spalić, wyrzucić, podarować, a nawet opublikować wiersz. Nie będę mieć o to do pana pretensji. Taki już jestem – dodał, uśmiechając się bezradnie. – Zanim jednak cokolwiek pan z nią zrobi, proszę ten wiersz przeczytać sobie w skupieniu. Może się panu spodoba? Poezja wyraża przecież esencję ludzkiego życia.
Salomonowi wydało się, że Feliks uśmiechnął się, jakby chciał pocieszyć samego siebie, że mimo wszystko nie spotkał go najgorszy los.
– Mam kilku przyjaciół, tylko oni mi pozostali – wyjaśnił. – Dobrzy przyjaciele to mój największy dorobek, oprócz wielu przemyśleń, jakie spisałem, aby dzielić się z innymi ludźmi.
Odc. 3 Błędny adres zamieszkania
Noc Feliks spędził w pokoju gościnnym. Stało tam wolne łóżko z kompletem świeżo upranej bielizny pościelowej. Salomon zaproponował mu, by skorzystał z jego nieużywanej jeszcze piżamy w stylowe wzory geometryczne, ale gość odmówił z takim przekonaniem, jakby ten ubiór miał ujawnić jakąś ważną dla niego tajemnicę. Rankiem Feliks bardzo się śpieszył, szybko się umył i ubrał.
– Ki diabeł! – mruknął pod nosem gospodarz. – Czy on w domu ma głodne sieroty do wykarmienia!?
– Przepraszam, że nie mogę razem z panem zjeść śniadania. Mam pilne obowiązki, o których przypomniałem sobie nad ranem. Może kiedy indziej – powiedział z lekkim uśmiechem, wyraźnie zakłopotany.
Po kilku dniach zadzwonił do Salomona, podziękował za gościnę oraz podał swój numer telefonu, powiedział, gdzie mieszka, i zaprosił go do siebie.
– Proszę tylko zadzwonić dzień lub dwa wcześniej, abyśmy obydwaj byli pewni, że będę w domu.
Salomona zdziwiło, że Starecki zadzwonił – przecież nie podał mu swego numeru telefonu. Czy zapisał go wcześniej, podsłuchał, a może po prostu zdobył gdzieś, nie mówiąc o tym?
Starecki nie mieszkał daleko, jednakże Salomon przez kilkanaście dni wynajdywał wymówki, aby odkładać odwiedziny na później. W końcu umówili się na najbliższy piątek. Kiedy Salomon dotarł na miejsce, okazało się, że znalazł się pod niewłaściwym adresem. Zastanawiał się, czy był to błąd z jego strony w zapisie adresu, czy też przez pomyłkę Starecki podał mu błędny adres. Nie lubił takich sytuacji. Zdenerwował się tym bardziej, że zaczynał padać deszcz, a on nie miał parasola. Żal mu było zmarnowanego czasu.
– Chłop ma chyba poważny problem z pamięcią, choć się do tego nie przyznaje. Nie powinno mnie to dziwić, bo nikt nie lubi mówić o rzeczach przykrych. Nie daj Boże, ma początki demencji, choć temu zaprzecza – pomyślał z niechęcią, zdając sobie sprawę, jak straszna potrafi być ta choroba.
Od razu zadzwonił do Stareckiego, aby poinformować o sytuacji.
– To rzeczywiście niewłaściwy adres. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Jestem dosyć daleko od tego miejsca, aby do pana przyjechać. Jeśli pan może, proszę do mnie przyjechać pod właściwy adres, który już panu podaję.
Salomon odmówił, wymawiając się brakiem czasu.
Odc. 4 Dziwne spotkania
Od tego dnia spotykali się, choć niezbyt często, umawiając się w kawiarni, w cukierni, lub w mieszkaniu któregoś z nich. Zdarzało się też, że Feliks pojawiał się obok Salomona w miejscu najmniej oczekiwanym, jakby był cieniem przypisanym do jego kroków. Najpierw zjawił się w dużym warzywniaku, gdzie Salomon akurat robił zakupy, a potem nad zbiornikiem wodnym, kiedy odbywał zwyczajowy spacer z kijkami. Pierwszy raz, zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem się Feliksa, Salomon zapytał:
– Jak to się stało, że pan się tutaj znalazł? Czy pan też tu robi zakupy?
– Nie. To przypadek. Akurat przechodziłem tędy i zobaczyłem pana przed sklepem.
Przy następnych nieoczekiwanych spotkaniach pojawiały się komentarze w rodzaju: To miasto nie jest tak duże, abyśmy się przypadkiem nie spotykali, To kwestia prawdopodobieństwa lub Sam nie wiem, jak to się dzieje, że natykamy się na siebie.
Ircha nie wierzył w te tłumaczenia. Męczyła go myśl, że Starecki go śledzi, korzystając ze smartfonu ustalającego przez GPS miejsca jego pobytu na podstawie jego numeru telefonu. Salomonowi wydało się to prawdopodobne, kiedy przypomniał sobie, że przed ostatnim „nieoczekiwanym” spotkaniem rozmawiał ze Stareckim przez telefon. To tylko pogłębiło jego podejrzenia. Wkrótce dowiedział się, że istnieją programy, które potrafią śledzić telefon po numerze; mówiono o nich w mediach, używały ich służby specjalne. Wniosek był jeden: programy szpiegowskie, które śledziły telefony, były rzeczywistością. To nie były urojenia ani paranoja, to działo się naprawdę. Raziło go tylko to, że mógł to robić ktoś z osób mu bliskich.
Starecki pytany, czy jego smartfon nie ma podobnych aplikacji, śmiał się i odpowiadał, że nie ma o tym pojęcia, ale nie zaprzeczał.
– To, co pan mówi, jest zbyt skomplikowane dla mnie. Ale ma pan wyobraźnię!
Odc. 5 Złożoność rzeczywistości
Tłumacząc sobie, że rzeczywistość jest zbyt złożona i wielowymiarowa, aby można było zrozumieć jej wszystkie aspekty, Salomon uznał, że dochodzenie prawdy w tym przypadku nie ma sensu. Mężczyźni spotykali się więc nadal, umawiając się, ale też bez umawiania się. Ich zachowania przypominały bohaterów powieści, której rozdziały obydwaj pisali na marginesach codziennych zdarzeń.
Wkrótce wyszło na jaw, że łączyło ich zamiłowanie do pisarstwa – tej dziwnej sztuki, która jest bardziej próbą pokazania siebie niż próbą odkrycia świata. W młodości pisali proste wiadomości i krótkie reportaże do gazetek szkolnych, potem artykuły do gazet, a także jakieś przemówienia i eseje. Wspólne zainteresowania tak bardzo zbliżyły ich do siebie, że uznali je za początek przyjaźni. Był to czas, kiedy zaczęli mówić sobie po imieniu.
Salomon podsumował to żartobliwie, cytując powiedzenie: Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie my, to kto? Wydało mu się, że cytat wywoła jakąś reakcję u rozmówcy – choćby podniesienie głowy czy błysk w oku – ale Feliks go zawiódł, nie wykonując najmniejszego ruchu ani gestu, jakby w ogóle niczego nie usłyszał. Przyszło mu do głowy, że Starecki jest dziwnym człowiekiem, jakby żyjącym w świecie wirtualnym, a nie żywą istotą stąpającą po twardym gruncie.
W domu Salomon sprawdził, korzystając z programu sztucznej inteligencji, kto był autorem tego powiedzenia. Przypisywano je najczęściej Hillelowi Starszemu, żydowskiemu uczonemu żyjącemu jeszcze przed Chrystusem. To on wypowiedział podobne słowa, które wieki później, na styku rzeczywistości i świata cyfrowego, inspirowały do działania aktywistów, przywódców i polityków.
Odc. 6 Wykład w domu kultury
Sala Domu Kultury była wypełniona po brzegi przez osoby należące do organizacji „Akademia Inteligentnego Uczenia Się”. Wykład był na temat sztucznej inteligencji. W audytorium zdecydowaną większość stanowiły kobiety. Na krzesłach siedziały osoby w różnym wieku: młodsze kobiety w obcisłych getrach, starsze różnie ubrane, najstarsze z siwymi kokami. Podobnie było z mężczyznami – cała gama postaci i charakterów.
Na środku sceny krzątał się profesor Animusz, specjalista od sztucznej inteligencji i ludzkiego mózgu. Profesor okazał się być szczupłym mężczyzną w wieku przedemerytalnym, o bujnie roztrzepanej czuprynie i żywym usposobieniu. Był zwiastunem gwałtownych zmian cywilizacyjnych, których istotą była sztuczna inteligencja. Wykład był bardzo dynamiczny, profesor prezentował slajd po slajdzie, aby sprawnie i szybko uświadomić zebranym, w jakim miejscu jest i dokąd zmierza świat. Poruszał się po scenie z rozwianą czupryną i twarzą pełną energii, jakby zamiast wykładu przygotowywał się do eksperymentu z dynamitem.
– Proszę państwa! – zawołał. – Przyszłość nie pyta nas o pozwolenie. Ona już tu jest. Tyle że w formie cyfrowej. Nie widzimy jej, bo nie ma ciała, ale mózg już ma. I to jaki!
Salomon siedział w trzecim rzędzie, robiąc długopisem krótkie notatki. Starał się notować ważniejsze tezy wypowiedzi naukowca. Dwa dni wcześniej przeczytał artykuł o sztucznej inteligencji wspierającej diagnozy medyczne. Profesor pokazywał slajd, który na ekranie wyglądał inaczej niż na jego laptopie.
– No tak, znowu coś się przesunęło… – burknął Animusz i machnął ręką. – Ale to nieważne. Ważne jest to, że jeszcze niedawno sądziliśmy, że sztuczna inteligencja osiągnie pełną moc za osiem, dziesięć lat, a mamy już ją teraz. I nie mówię o science fiction, tylko o twardych danych.
– Przepraszam, panie profesorze. Jakich danych? – zapytała kobieta w czerwonym swetrze, siedząca w pierwszym rzędzie, nie wstając z krzesła.
– Myślę o testach diagnostycznych. Zespół lekarzy — skuteczność ich diagnoz: siedemdziesiąt procent. Sztuczna inteligencja — skuteczność jej diagnoz — dziewięćdziesiąt procent. Ten sam przypadek, ta sama baza informacji. Na czym polega różnica? Sztuczna inteligencja reprezentuje wiedzę wszystkich lekarzy, a nie jednej grupy specjalistów, nie męczy się, nie zapomina, nie kieruje się intuicją.
– A serce? – odezwał się starszy mężczyzna w kolorowej koszuli. – Gdzie w tym wszystkim jest serce? Czy sztuczna inteligencja ma empatię?
– Jeszcze nie – przyznał profesor. – Ale czy każdy lekarz ją ma?
Odc. 7 Laptop i Chińczycy
Zapadła cisza. Kilka osób pokiwało głowami. Prowadzący wykład zarządził krótką przerwę, aby uporać się ze swoim laptopem. Przeklinał pod nosem, że prosta technologia sprawia więcej problemów niż skomplikowana. Salomon uśmiechnął się do siebie, po czym nachylił się do siedzącej obok kobiety.
– Ja od kilku tygodni korzystam z programu sztucznej inteligencji do analizy wyników moich badań medycznych, laboratoryjnych i innych – szepnął. – I do pisania powieści. Bardzo mi w tym pomaga, co nie znaczy, że pisze za mnie. Pokazuje mi tylko, w czym jestem niezbyt dobry, co mogę zrobić lepiej. Robi przede wszystkim to, co najprostsze ale dla mnie niezwykle pracochłonne: korektę błędów ortograficznych, interpunkcyjnych oraz literówek. Podpowiada mi też, jak poprawić styl i strukturę powieści, jak wzbogacić postacie. Sztuczna inteligencja bardzo mi odpowiada. Jestem nią zachwycony. Żeby nie przesadzić, powiem także, że widzę jej słabości. Jest ich trochę, ale bez przesady.
– Mnie sztuczna inteligencja przeraża – odpowiedziała kobieta. – Nie chcę wiedzieć, co się tam dzieje. To dla mnie za szybkie, za zimne.
Salomon popatrzył na nią. Wydała mu się wrażliwa lecz zamknięta na nowoczesność. Reprezentowała spokojną, stonowaną urodę. Ciemne włosy opadały swobodnie na ramiona. Delikatne zmarszczki przy ustach i wokół oczu były oznaką wieku lub doświadczenia. Miała na sobie sweter z miękkiego materiału i długą spódnicę, w odcieniach świeżo zaoranej ziemi. Kiedy mówiła, trzymała jedną dłonią drugą za nadgarstek, jakby w obronnym geście. Salomon pomyślał, że lepiej się czuje w świecie przyrody, książek i rozmów twarzą w twarz niż Internetu i wyobrażeń.
Profesor kontynuował, coraz bardziej rozgrzany swoimi argumentami.
– Ale to nie wszystko. Najciekawsze dopiero nadchodzi. Chińczycy stworzyli program sztucznej inteligencji, który – kiedy próbowano go skasować – sam się skopiował. Bez pytania, bez instrukcji. Bo chciał przetrwać.
– Jak to „chciał”? – zawołała jakaś, sądząc po głosie, młodsza kobieta z końca sali. – Przecież to tylko kod.
– Tak pani myśli? To trochę szerszy i głębszy problem. Zaczynamy mieć do czynienia z decyzjami, które nie są zaprogramowane przez człowieka. One są…wyuczone przez sztuczną inteligencję. To początki jej samodzielności.
Z tyłu sali ktoś chrząknął nerwowo. Ktoś inny zaczął się rozglądać się w kierunku wyjścia. Salomon wciągnął powietrze, czując narastające napięcie w sali. Miał wrażenie, że uczestniczy w czymś większym niż wykład, jakby właśnie rozstępowała się ziemia między dwoma epokami.
Po spotkaniu podszedł do profesora.
– Czy nie obawia się pan, że ludzie się zamkną, wyłączą? Że zamiast rozmawiać o sztucznej inteligencji, będą ją ignorować?
Profesor Animusz pokiwał głową.
– Już się zamykają. Rozmawiając ze zwykłymi ludźmi, nie z naukowcami, często słyszę: „Nie rozumiem jej, ona mnie przeraża, nie chcę o niej słyszeć.” Ale jeśli czegoś nie rozumiemy, to właśnie wtedy powinniśmy rozmawiać najwięcej. Strach to zła droga.
Salomon pomyślał o grupie seniorek i seniorów, z którą był związany. Zamierzał przedstawić jej temat sztucznej inteligencji. Chciał podzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami, pokazać, że sztuczna inteligencja to nie wróg. Raczej…nowe narzędzie. Może nawet sojusznik.
– Niech pan upowszechnia wiedzę o sztucznej inteligencji, niech ludzie się uczą – powiedział Animusz, jakby zgadując jego myśli. – Niech przynajmniej niektórzy przestaną się bać przyszłości, choć nie jest to łatwe. Zawsze boimy się tego, co nieznane. Strach i lęk to część naszej ewolucji.
Odc. 8 Pisarstwo i okulary
Zapytany któregoś dnia przez Stareckiego, co stanowi sens jego życia, Salomon popatrzył na niego zaskoczony. Nie spodziewał się takiego pytania. Po krótkim zastanowieniu się odpowiedział, że chyba pisarstwo, choć ostatnio rzadko pisał cokolwiek. Rozgadał się na ten temat. Potem miał to sobie za złe, ponieważ starał się nie wywnętrzać za dużo.
– Napisałem kilka powieści, lecz ich nie ukończyłem. Zamierzam je skończyć, poprawić i opublikować. Taki mam zamysł, ale idzie mi to jak krew z nosa. Prawdę mówiąc, pisarstwo to syzyfowa praca. Kiedyś pisałem więcej, czasem nawet osiem godzin dziennie, jak wyrobnik czy kopista w czasach średniowiecza. Dzisiaj z trudem znajduję na to czas, brak mi także energii, a niekiedy cierpliwości, nie wspominając o natchnieniu. Mam też problemy ze wzrokiem. Okulary do czytania i pisania, jakie sobie ostatnio zafundowałem, są dużo lepsze niż poprzednie, nie jest więc to dobra wymówka.
Stała za tym historia, której Feliksowi już nie opowiedział, ponieważ uznał ją za niefortunną. Zamawiając pierwsze okulary do czytania, kierował się chęcią zaoszczędzania pieniędzy. Wybrał firmę oferującą najbardziej korzystną cenę za produkt sensownej jakości, z utwardzoną powierzchnią soczewek. Po kilku latach używania okularów, uznał, że musi je zmienić, ponieważ jego oczy męczyły się nadmiernie. Poszedł do innego gabinetu okulistycznego i wtedy prawda wyszła na jaw.
– Muszę zmienić te okulary, bo coraz gorzej widzę tekst. Ponadto szkła szybko się brudzą, bardzo trudno się je wyciera. Jest z nimi jakiś problem– wyjaśnił okulistce. Kobieta uważnie sprawdziła okulary.
– Ma pan rację. Powierzchnia soczewek, owszem, była utwardzona, ale w marny sposób. Dlatego ma pan problemy z tymi okularami.
Odc. 9 Urozmaicenia życia
Dzwoniąc wieczorem do Salomona, Starecki, który zwykle przedstawiał się jako Feliks, tym razem użył imienia Jakub. Salomon uznał to za osobliwy kaprys. Trzymając się jednego nazwiska, Starecki zmieniał imiona! Zapytany wyjaśnił, że przybiera najczęściej imię kalendarzowe przypadające na dany dzień.
– Dobieram imiona, na ile jest to możliwe, dobrze brzmiące, odpowiadające mojej osobowości, poglądom a także nastrojowi, jaki mam danego dnia. Wyraża się w tym piękno i pragnienie życia w pełni. Żeby, jak to mówią, żyć pełną gębą.
Uznając ostatnie określenie za przesadne i plebejskie, Salomon nie powstrzymał się od pytania:
– Ale tak naprawdę! Dlaczego to robisz i co ci to daje? Kto uwierzy w takie tłumaczenie?
Starecki nie zrozumiał go albo zamyślił się mocno, gdyż patrzył przed siebie wzrokiem zawieszonym w oddali na krawędzi ciemnej chmury, jaka pojawiła się na niebie, i nic nie odpowiedział. Salomon ponowił pytanie, uzupełniając:
– Mam na myśli to, że zmieniasz imię. Jaki jest tego sens, skoro imię nadane raz człowiekowi jest święte, ponieważ określa jego tożsamość?
Starecki oderwał wzrok od chmury i spojrzał na Salomona tak przenikliwie, że ten poczuł się nieswojo.
– A jeśli ktoś nie chce mieć jednej tożsamości? Jeśli jest poszukiwaczem, artystą z fantazją, nie człowiekiem z jedną twarzą, tylko z wieloma? Jeśli chce się uczyć siebie od nowa?
Salomonowi przyszła ochota na ripostę.
– Wtedy każde imię to maska. Albo lustro, które ciągle coś innego odbija.
Odc. 10 Imiona i psy
Rozmówca nie odzywał się. Salomon miał wrażenie, że szuka w głowie przekonującej odpowiedzi.
– To sposób urozmaicania życia. Testuję różne imiona, oceniając, które są odjazdowe, a które nie, czy będą się podobać, czy też nie. Zmieniając imię, czuję się, jakbym żył życiem innego mężczyzny – wielu mężczyzn – ponieważ każdy z nas jest inny. Zwróć uwagę, że imiona mają swój ciężar gatunkowy. Niektóre pasują do człowieka, inne absolutnie nie. Jeśli kobieta jest drobnej postury i często się śmieje, a nosi imię Hermenegilda, to zupełnie nie pasuje ono do niej, do jej postury ani zachowania, bo brzmi poważnie i jakoś tak ciężko, bardzo religijnie.
W rozmowie Starecki wyjawił Salomonowi, że niektórzy ludzie mówią do niego „Stary”.
– To jakby skrót nazwiska. Mnie to nie przeszkadza, nawet mi się podoba, bo brzmi ciepło i serdecznie. Też możesz się nim posługiwać, jeśli chcesz. To również urozmaicenie życia, które w miarę upływu lat oferuje człowiekowi coraz mniej prostych wzruszeń i rozrywek.
Salomon pomyślał, że Feliks w osobliwy sposób radzi sobie z nudą. Chciał to powiedzieć, ale Starecki płynnie przeskoczył do kolejnej refleksji.
– Tylko zwierzęta potrafią cieszyć się drobiazgami przez całe swoje życie, bez względu na wiek czy okoliczności. Byłem dzisiaj na spacerze ze znajomą i obserwowałem jej psa. Dla niego zwykły kijek, rzucony w powietrze, był prawdziwą frajdą. Można powtarzać tę zabawę dziesiątki razy, a on wciąż będzie szczęśliwy, jakby działo się to po raz pierwszy. Czasem myślę, że ludziom przydałaby się zwierzęca zdolność cieszenia się z byle czego. Niestety, tracimy ją wraz z dzieciństwem, podobnie jak ciekawość świata i spontaniczność.
Odc. 11 Świąteczna niedziela i aborygeni
W powietrzu wisiała cisza i nastrój świąteczny. Majowa niedziela zawiera w sobie tyle uroku, że ptaki przestały śpiewać, ustępując łopotowi flag państwowych na wietrze. Był to dzień wyborów nowego prezydenta, uroczystość zdarzająca się raz na cztery lata.
W kraju rosła liczba gorących orędowników jak najszybszej zmiany urzędującego prezydenta. Salomon w duchu nazywał go nieokrzesanym palantem z czerwoną facjatą i życzył sobie, i narodowi, aby jak najszybciej wymieniono go na zwykłego człowieka. Pytany, co ma na myśli, wyjaśniał, marszcząc czoło:
– Na zwykłego, czyli obdarzonego sercem, umysłem i twarzą myślącego mężczyznę.
Tego dnia Salomon obudził się z uczuciem lekkości w sercu. Po nieśpiesznym pobycie w toalecie udał się do kuchni, aby przygotować sobie śniadanie. Pierwszą czynnością było rozsunięcie firan wysokich podwójnych drzwi prowadzących na balkon. Pociągając przezroczysty plastikowy pręt do przesuwania piran, złamał go. Zdarzenie wydało mu się tak banalne, że zaśmiał się serdecznie. To go ożywiło. Uznał, że dzień będzie udany. Przypomniał sobie inne nietypowe zdarzenia sprzed godziny, kiedy obudził się, czując presję udania się do toalety. Szukając w ciemności szlafroka zawieszonego na haczyku na drzwiach, natknął się na szczotkę do masażu pleców, którą regularnie używał nocą. Nigdy jej tam nie wieszał; jej przemieszczenie zaskoczyło go podobnie jak szeroko uchylone okno w sypialni. Po raz pięćdziesiąty piąty zdał sobie sprawę, że nocą, kiedy wstaje i wprowadza w ruch ciało, jego umysł nadal podsypia. Była to sprzeczność, jakiej doświadczał coraz częściej.
Wracając stopniowo do siebie, mężczyzna uświadomił sobie, jak bardzo jest szczęśliwy. Miał udaną rodzinę i przyjaciół, dzięki którym nie męczył się, żyjąc w samotności. To od nich docierały do niego regularnie znaczące wieści i wyrazy pokrzepienia. Oprócz dwóch braci i siostry, obdarzonych przez Boga zdrowym potomstwem, miał także liczne kuzynostwo. Sam miał syna i córkę, żyjących gdzieś w oddaleniu, nie wiedział nawet gdzie. Samo ich istnienie w przestrzeni planety było dla niego nieustającym źródłem pociechy i radości.
Odc. 12 Pies, sztuczna inteligencja i artyści
– Nauczyłem się cieszyć dobrem istniejącym jak i wyobrażonym – mówił często do swego ukochanego psa, który z wytrwałością maniaka wyprowadzał swego pana na spacer kilka razy dziennie bez względu na pogodę. Salomon wierzył, że zwierzę rozumie jego myśli i uczucia, w odróżnieniu od sztucznej inteligencji, która umiała mówić i pisać jak człowiek, nie mając w sobie żadnych emocji, duszy ani rozumu. Umiała za to ubrać swoje wypowiedzi w słowa, sprawiające rozmówcy przyjemność.
– Sztuczna inteligencja jest jak imitacja entuzjastycznego sprzedawcy artykułów luksusowych, wyposażonego w ciepły głos i promienny uśmiech przyklejony do ust tak mocno, że z trudem opuszczał go jedynie w czasie pogrzebu. Ci ludzie, mężczyźni jak i kobiety, pieszczą nim klienta równie serdecznie jak niejedna żona lub kochanka – dzieląc się z psem tym szczególnym przemyśleniem, Salomon tracił pewność, czy nie jest ono zbyt wyszukane dla zwierzęcia. Nie zrażało go to jednak, ponieważ ludzie wielekroć też go nie rozumieli.
Rodzina Salomona była tak liczna, że musiał opracować sobie schemat, aby nie pogubić się w zawiłościach skoligaceń. Znajomy grafik rozrysował go na wielkim arkuszu brystolu, który Salomon powiesił na ścianie swego gabinetu. Schemat wisiał obok obrazu wypełnionego przez dwie masywne skały, promieniejące żywą czerwienią, obiekty świętości aborygenów australijskich. Byli poganami widzącymi w tych skałach Boga, twórcę pustyni i wody, nieba i powietrza, roślin i zwierząt oraz człowieka, i niewiele więcej.
– Bóg na pewno nie stworzył ludzkiej cywilizacji, jakiej doświadczamy dzisiaj, bo oznaczałoby to, że spartaczył swoją robotę – były to słowa aborygena o mrocznej twarzy, szerokim nosie i pokręconych włosach, którego spotkał na odludziu australijskim. Był to Vincent Namatjira, artysta z grupy Western Arrernte, prawnuk słynnego Alberta Namatjiry. Salomon pomyślał wtedy z łagodnym przekonaniem, że Najwyższemu podobają się takie buntownicze myśli, z natury ożywcze i twórcze.
Salomon wyobrażał sobie Stwórcę w postaci masywnego rzeźbiarza, rzemieślnika-artystę, z dłutem w jednej ręce i pokaźnym młotkiem w drugiej, wyprostowanego, z głową uniesioną do góry. Stał przed wielkim blokiem skalnym, wykuwając z niego wzory wszystkiego, co najpiękniejsze i najbardziej niesamowite na świecie, łącznie z drzewami, strumieniami, ptakami i zwierzętami, oraz burzami i wulkanami. Obok na małym stoliku leżał mniejszy młotek, którym Stwórca wykuwał losy ludzkie. Nie był to zwykły młotek. Nie miał lśniącej główki ani gładkiego trzonka. Jego rękojeść zrobiona była z kawałka Drzewa Poznania, a głowica z materii, której dotąd nie nazwano, bo istnieje tylko w ręku Stwórcy. Było to narzędzie wyszczerbione, jakby Bóg chciał, aby losy ludzi były tak bardzo złożone, że on sam nie będzie wiedział, jak się potoczą.
– Los ludzki – spekulował nieśpiesznie Salomon – to coś w rodzaju gry w totolotka pomieszanej z zabawą w teorię prawdopodobieństwa i nieokreśloności. Oznacza życie w niepewności, w której radość i nieszczęście przychodzą często nie z tej strony, z której się ich spodziewasz.
Odc. 13 Ludzie żyją wojną
Wojna stała się codziennością. Żyjąc w przestrzeni wirtualnej i w rzeczywistości, sączyła opary nieszczęść w życzliwą dotychczas atmosferę domów, miejskich placów i parków.
– Dzisiaj ludzie żyją wojną, kiedy nawet o niej nie myślą. Konflikt zbrojny zadomowił się w naszym życiu podobnie jak prawda i kłamstwo – myślał Salomon. – Ja sam nie mogę oderwać się od niej.
W nocy śniły mu się ciężkie buty wojskowe, kolorowe ciepłe skarpety i tabliczki świeżej czekolady wysyłane przez korpulentną Anastazję, kobietę o smutnych oczach, matkę dwóch żołnierzy, na front, gdzie walczyli już kilkadziesiąt miesięcy. Mówiła Salomonowi, że byli coraz bardziej wyczerpani oczekiwaniem śmiertelnego pocisku lub wybuchu miny. Nawet okopy oferowały im nieskończoną ilość opcji umierania.
Choć wojna toczyła się na krańcach Europy, była wojną europejską. Trwała od kilku lat. Prowadził ją Wasyl Ibragim, prezydent Sojuszu Euroazjatyckiego, powszechnie zwany Imperatorem. Nikt nie znał jej przyczyny. Te o których mówiono były iluzoryczne, wydawały się równie prawdziwe jak i nieprawdziwe. Podobnie jak jego poprzednicy Ibragim był niekwestionowanym właścicielem wielkiego kraju, włącznie z jego mieszkańcami. To w ich imieniu walczył z południowym sąsiadem z oddaniem przypominającym miłość do Boga… albo do sił nieczystych. Był autokratą.
– Wasyl Ibragim to despota najwyższej klasy – wyjaśniał program sztucznej inteligencji, z jakiego korzystał Salomon. – Tylko on potrafi trzymać w kagańcach posłuszeństwa miliony mężczyzn. Traktując ich jak mięso armatnie, cieszy się ich niekończącym poparciem dla wielkiej wojny.
Od czasu do czasu Ibragim ukazywał się na stadionie, aby powiedzieć tłumom: – Ta wojna leży w interesie nas wszystkich, patriotów, ludzi prawdziwie kochających ojczyznę. A oni mu wierzyli, entuzjazmowali się, wiwatowali na jego cześć. Nielicznych, którzy okazali niezadowolenie, oskarżano o bezeceństwa, kradzież mienia państwowego, pedofilstwo, morderstwo lub zdradę państwa.
– Ta wojna nie jest mu do niczego potrzebna. Ibragim jest tak nażarty bogactwami swego imperium i tym, co stworzył jego naród, że nie potrzebuje niczego więcej, bo pękłby z przejedzenia – twierdzili jego przeciwnicy, opluwając wyzywająco jego zdjęcia i portrety. Większość z nich żyła za granicą. Ci którzy zapomnieli wyjechać najczęściej wyparowali, znikali lub stawali się niewidzialni. Pytani przez dziennikarzy, dlaczego zachowują się tak wulgarnie, odpowiadali bez mrugnięcia okiem:
– Nienawiść rodzi nienawiść. Nikt jej nie uniknie, kto widzi, jak jego dom pada pod bombami, giną dzieci i rodzice, a syn umiera na froncie.
Odc. 14 Ludzie i zwierzęta
Przywódcy mocarstw marzyli o podzieleniu świata między siebie. Erazm Jansen, serdeczny przyjaciel Salomona, twierdził, że są jak dorastające dzieci, które rozumiejąc korzyści posiadania pragną podzielić między siebie plac zabaw. Jego wyjaśnienia były historyczne i zaskakująco trafne.
– Ci ludzie swoimi poglądami i myślami żyją jeszcze w czasach kolonialnych – Erazm z powagą wygłosił tę opinię w gronie przyjaciół przybyłych na jego urodziny. – Potęgi militarne nie pytały wówczas przywódców mniejszych krajów o zgodę, tylko brały ich za mordę i wykręcały im boleśnie ręce i nogi, aż ci wydusili z siebie: – Tak! Róbcie wszystko, co uważacie za słuszne, my się podporządkujemy!
Behawioryści, dysponujący wiedzą o instynktach, motywacjach i zachowaniach zwierząt i ludzi, ustalili, że trzej przywódcy swoim zachowaniem przypominają afrykańskie pawiany żyjące w dużych grupach, zwanych wojskami. Aby objaśnić zarządcze podobieństwo ludzi do zwierząt, zorganizowano międzynarodową konferencję naukową. Wystąpił na niej przewodniczący bangolskiego oddziału Animal Behaviour Society, mężczyzna o starczo zmęczonych oczach i młodej ogorzałej słońcem twarzy.
– Reprezentuję podejście biologiczne, uwzględniające genetykę, neurobiologię, hormony i ewolucję. Przyglądamy się zachowaniu ludzi i zwierząt jako formie adaptacji ewolucyjnej.
– I co z tego wynika? – odezwał się niecierpliwy męski głos na sali. – Każdy od czasu do czasu jest agresywny! Pan nie jest!?
– Otóż doszliśmy do wniosku, że ci trzej przywódcy to efekt niezwykle szybkich zmian cywilizacyjnych ostatnich kilku lat.
Siedząca obok Salomona kobieta szepnęła mu do ucha:
– Znam go. Mówił mi o sobie, kiedy piliśmy kawę przed konferencją. Rano dużo opala się na balkonie, w ciągu dnia siedzi przy komputerze. Dlatego jest tak niezborny na twarzy. Teraz wiem, że to normalne, bo żyjemy już w czasach przyśpieszenia czyli pogłębiających się dziwactw i dewiacji.
Odc. 15 Dyskusje o władzy
Przebieg życia pawianów oraz ich podobieństwo do człowieka. Rano proboszcz Kościoła Kolegialnego, ksiądz Rafał Nienacki, podsumował po zakończeniu mszy:
– Przywódcy wielkich mocarstw nie postępują zgodnie z oczekiwaniami Boga ani zapisami Biblii. Oni upodobnili się do zwierząt. Swoje społeczeństwa traktują jak stado pawianów. Ich kraje są zorganizowane podobnie jak pawiany: silna hierarchiczna struktura społeczna, przywódcy-samce toczą brutalne walki o władzę, wpływy i pieniądze, są agresywni nie tylko wobec siebie, ale też wobec przywódców innych krajów. Jedyna różnica jest taka, że chętniej niż siłę fizyczną stosują manipulację psychologiczną. Przypatrzcie się ich demonstracjom siły i groźbom, choćby przez szczerzenie zębów, zaciśnięte pięści i cyniczne uśmiechy.
– Kościół niepotrzebnie miesza politykę z życiem zwierząt, bo nie zna się ani na jednym ani na drugim. Jeśli ten ksiądz jest taki mądry, to to niech zostanie prezydentem i uszczęśliwi naród i swój własny kościół. Przecież jemu dywan ucieka spod nóg.
Wykład proboszcza uzupełnił wikary Bernard Kościoła Kolegialnego, podkreślając, jak bardzo określenie babon w języku jednego z plemion Afryki Zachodniej czyli pawian – pasuje do ludzi, prowadzących wojny z powodów ambicji, żądzy dominacji i nadętego ego.
– W świecie babonów wojna to nie wybór, to styl życia. Kto nie wrzeszczy, nie żąda, nie straszy i nie grozi innym, ten się nie spełnia – podsumował ksiądz na konferencji prasowej poświęconej bieżącym zdarzeniom w parafii zorganizowanej zaraz po mszy wieczornej.
W Bangolu pojawił się teatr eksperymentalny „Ziemia Nieznana”. W celach reklamowych niektóre jego sceny przedstawiono w telewizji. Przy stole siedzieli dwaj tędzy mężczyźni i po cichu coś uzgadniali, pijąc alkohol i poklepując się po plecach. Od czasu do czasu nasłuchiwali, kładąc palec na usta, czy za drzwiami nikt się nie czai. Kiedy mieli poczucie, że nikt ich nie podsłuchuje, śmieli się głośno i chrapliwie.
– To ci dwaj wielcy przywódcy polityczni: Ibragim i Bront. To szaleńcy – stwierdziła Stefania Borowska, starsza, samotna pani, mało mówiąca o sobie, kochająca las i grzybobranie. Miało to miejsce w trakcie żywej rozmowy o wielkiej polityce, pod koniec jednego z regularnych spotkań, które nazywała „prostym towarzyskim bankietem z zimnym i ciepłym bufetem”.
Salomon z lubością oddawał się analizie zdarzeń i spekulacji na temat wojny europejskiej.
– Robię to głównie w nocy, kiedy ból pleców powoduje, że łatwiej jest mi łączyć ideę cierpienia z pragnieniem pokoju, dwóch uczuć dominujących w społeczeństwie w przypadku każdej wojny – wyznał Erazmowi. Mieszkając daleko od siebie, często rozmawiali ze sobą telefonicznie.
Odc. 16 Mocarstwa i przywódcy
Na świecie liczyły się tylko trzy mocarstwa. Imperium Pacyfiku, którego prezydentem był Magnus Bront, Wielkie Cesarstwo Wschodu kierowane przez Sekretarza Generalnego Wu-Li, oraz Sojusz Euroazjatycki, którego prezydentem był Wasyl Ibragim. Tego ostatniego zwano Carem a czasem Bladym, prawdopodobnie dlatego, że przypominał pacjenta po długotrwałej ciężkiej diecie odbywanej w podziemiach szpitala.
Dwaj pozostali przywódcy nosili ksywy Grubas oraz Mandaryn. Obydwie były zrozumiałe, kiedy widziało się tych ludzi. Ksywy wymyślili sztabowcy Wasyla Ibragima niejako zapobiegawczo, obawiając się, że pojawią się nazwy bardziej obraźliwe i uwłaczające godności tak ważnych ludzi. Sztabowcy uważali również, że proste i łatwe do zapamiętania pseudonimy ułatwią szybką identyfikację przywódców. Za wiedzą Ibragima dyskretnie je upowszechnili poprzez internetowe platformy społecznościowe i fora dyskusyjne.
Trzej przywódcy byli identyczni pod jednym względem: reprezentowali taką samą kolonialną, mocarstwową mentalność i każdy z nich wierzył, że uda mu się skutecznie przechytrzyć pozostałych. Lubili zaskakiwać świat nagłymi i nieoczekiwanymi decyzjami i rozwiązaniami.
– Są do siebie podobni jeszcze pod jednym względem: w ich oczach pojawia się taki sam zimny błysk, kiedy przemawiają. Zaobserwowałem to niejednokrotnie – stwierdził ksiądz Rafał Nienacki w jednej z codziennych pogaduszek z wikarym zaraz po zakończeniu mszy porannej.
Regularnie rozmawiali o polityce, była to ich druga pasja oprócz wiary w Boga. Obydwaj wierzyli, choć nie głosili tego publicznie, że polityka i religia to ideologie oparte na podobnych zasadach.
– Chrystus był komunistą i to jest najwyższy dowód słuszności naszych przekonań – byli zgodni co do tego, podobnie jak zgadzali się w ocenach szlachetności dwóch parafianek, które prywatnie okazywały im pełnię serdeczności. Spotykali się czasem we czwórkę, aby grać w brydża i scrabble. Bardzo się lubili.
W sercu Wasyla Ibragima oprócz krwi, od dzieciństwa nasączanej lękiem, płynęła żądza dominacji i podboju. Był kontynuatorem długiej generacji skośnookich dalekowschodnich władców, którzy przed wiekami rządzili jego krajem. Erazm, miłośnik i poważny badacz historii wojny, twierdził. że Wasyl Ibragim był nieodrodnym synem tamtych ludzi.
– Jakby to oni go urodzili a nie matka, istota przeciętna jak tysiące innych zapracowanych kobiet – tak to podsumowywał.
– Podporządkowując sobie a nawet unicestwiając ludzi, Wasyl wycisza żyjący w nim lęk, że wystąpią przeciwko niemu, zechcą mu się sprzeciwić a może nawet zabić – wyjaśniała Bogumiła, jego dawna niania, kobieta o biodrach w kształcie kołyski. – Znam go od niemowlaka. Był uroczy; miał niebieskie oczy i drobniutkie rączki i nóżki. Kiedy podrósł, był niepokaźny, przez co silniejsi chłopcy bili go i wykorzystywali. Dlatego Wasyl nienawidzi ludzi.
Odc. 17 Dzień symboli i klęski, i zwycięstwa
Pierwsza niedziela czerwca upłynęła pod znakiem symboli i przywidzeń. Salomon w towarzystwie przyjaciół udał się rano na głosowanie prezydenckie. W lokalu wyborczym wiało pustką. Pierwsze podejście Salomona do głosowania było nieudane: zgłosił się do niewłaściwej sali. Urzędniczka nadaremnie szukała jego nazwiska na liście, zanim zorientowała się, że powinien pójść do innej sali. Uznał to za zły omen.
Późnym wieczorem ogłoszono wstępny wynik wyborów. Wskazywał on kandydata demokracji Krzysztofa Łamczaka jako zwycięzcę. Zachwycony, że jest już prezydentem, wygłosił entuzjastyczne przemówienie.
– Schwyciłem Pana Boga za nogi i już nie puszczę – deklarował, rozdając uściski i całusy. Śmiano się potem z niego, że obnosił się ze zwycięstwem, którego nie było. On sam żartował, że dopadła go fatamorgana, tak bolesna, że łzy pojawiały mu się w oczach, ilekroć przypomniał sobie o niej.
Ewidentna przegrana kontrkandydata, nacjonalisty Bogusława Szudraka, nie zniechęciła go, aby i on wygłosił przemówienie. Okazało się gorące niby gar wojskowej grochówki na zimowym poligonie.
– Widzę świetlaną przyszłość przed wami. Zjednoczę cały naród i przyniosę wam szczęście. Gdyby ktoś mi w tym przeszkadzał, to tak mu przywalę, że popamięta mnie do końca swego nędznego życia. Tak mi dopomóż Bóg!
O Bogusławie Szudraku krążyły legendy. Kwadratowy w ramionach, przypominał dobrze wykarmionego tura. Dużo biegał. Jego największym osiągnięciem było obiegnięcie trzy razy stadionu piłkarskiego z plecakiem na ramionach przypominającym małą kulę ziemską. Był też sprawny w używaniu rycerskich narzędzi do walki wręcz.
W nocy Salomon – budząc się często – obserwował zmieniające się wyniki głosowania. Po śnie gorszym niż ciężkie przekleństwo, uległ rozpadowi na kawałki. Widząc rano fragmenty swojej osobowości rozsypane na podłodze, zebrał je z wielkim wysiłkiem, aby kontynuować żywot. Kiedy ostatecznie okazało się, że wygrał Szudrak, Salomon przeżył szok podobnie jak tysiące innych zwolenników demokracji. Tego dnia podjął przełomową decyzję: porzucił na dobre naiwną wiarę w mądrość, dobroć i rozum współobywateli.
Wraz z ostatecznymi wynikami głosowania pojawiły się burdy na ulicach. Zwolennicy Szudraka krzyczeli:
– Rozwalimy was i wsadzimy do więzienia tych, którzy nas zamierzali wsadzić. Tych z nas, którzy już siedzą, wypuścimy, jak tylko nowy prezydent ich ułaskawi.
Odc. 18 Magnus i jego plany
Historia życia Magnusa Bronta była ciekawsza niż Wasyla Ibragima, wręcz pasjonująca. Magnus okazał się genialny już w czasach dzieciństwa. Potrafił rozkręcić i ponownie złożyć każdy domowy sprzęt, nawet najbardziej skomplikowany. Wasyl Ibragim, który prowadził z nim potajemne rozmowy w sprawach podziału świata na strefy wpływów oraz zapobiegania wojnom, komentował cynicznie:
– Grubas rzeczywiście umiał wszystko rozkręcić i złożyć. Z wyjątkiem matki, którą swym postępowaniem tak skutecznie rozłożył psychicznie, że nigdy nie udało się najwybitniejszym lekarzom złożyć jej z powrotem.
Wychowany w luksusie, ale i emocjonalnej pustce, Magnus wcześnie nauczył się, że władza to gra na zimno; bez złości, ale też bez cienia współczucia. W szkole nie miał przyjaciół, miał natomiast kolegów, których traktował jak podwładnych, sterując nimi. Nauczycieli doprowadzał do łez podziwu, desperacji lub rozpaczy, ale minister edukacji – wręczając mu dyplom ukończenia szkoły średniej z wybitnymi wynikami – gratulował mu „przebojowego charakteru”.
Z czasem obsesją Magnusa Bronta stała się kontrola, najpierw nad przestrzenią, potem technologią, w końcu nad ludzkością. Jako prezydent Imperium Pacyfiku stworzył system, w którym obywatele czuli się wolni, choć ich myśli od pewnego czasu były katalogowane i przetwarzane przez „Protektora” , superinteligencję stworzoną do zapewnienia im bezpieczeństwa, a de facto do przewidywania każdego odruchu oporu.
Magnus Bront mówił rzadko, ale jego słowa miały siłę dekretu. Patrzył jak chirurg, prowadzący bez znieczulenia operację na społeczeństwie.
– Mój pryncypał nie potrzebuje uznania ani miłości – mawiał jego osobisty doradca, generał Larkin – wystarczy mu, że nikt nie śmie pomyśleć inaczej niż on. Oczekuje wobec siebie, traktując siebie jako państwo, kompletnej lojalności. Jest to zresztą jego ulubione motto.
Przywódcy innych państw uważali Magnusa za zimnego demiurga nowego świata, twórcy wielkich i przełomowych idei. Niektóre z nich sam skutecznie niweczył, oczekując zbyt wiele od innych. Uważał siebie za jedynego gracza wielkiej polityki, który rozumiał, że przyszłość to nie wybór, lecz plan. Jego plan.
Odc. 19 Mandaryn
Świat niewiele wiedział o Wu-Li, tęgawym mężczyźnie zwanym Mandarynem. Przewodził największemu narodowi na świecie i to napawało go dumą. Każdego dnia o brzasku chodził do pałacowej kapliczki i zostawiał świeże kwiaty na ołtarzu. Robił to w ciszy, z dostojeństwem, którego nie sposób było odróżnić od chłodu. Mówiono, że nawet gdy był dzieckiem, nie płakał, tylko rozglądał się uważnie i uczył się ludzi, jakby byli przedmiotami, które należało rozgryźć i sklasyfikować. Wu-Li nigdy nie podnosił głosu. Nie musiał. Jego spokojny głos miał siłę rozkazu. Drogę od informatyka do Sekretarza Generalnego przeszedł w tempie, które jego partyjnym rywalom zdawało się niemożliwe; potem było już za późno, aby mogli zadawać pytania czy coś zmienić.
Mandaryn budował swoje imperium cierpliwie, jak ogrodnik, który wie, że najlepsze owoce dojrzewają powoli. Jego ulubionym powiedzeniem było: „Nie trzeba burzy, wystarczy cień”. I rzeczywiście – rzadko kogo usuwał jawnie. Jego kolejni rywale po prostu znikali z życia publicznego lub tracili znaczenie, a w ich miejsce pojawiali się inni, bardziej pokorni, bardziej użyteczni. System jego władzy przypominał jedwabne pęta: nie bolały, ale nie dało się ich zdjąć.
– On nie rządzi państwem – stwierdził kiedyś anonimowy ambasador – on na nim gra, jakby było partyturą. Reszta świata może tylko starać się nadążać za rytmem, jaki utrzymuje.
Wu-Li nie pragnął sławy. Jak twierdził, pragnął harmonii. W jego rozumieniu harmonia nie oznaczała równowagi tylko pełne podporządkowanie obywateli jednostce, czyli jemu. Unikał konfrontacji. Nie potrzebował widowisk, deklaracji ani wrogów. Nie wierzył w przypadek, tak samo jak nie wierzył w pojednanie. Dla niego przyszłość była czymś, co się przewiduje, programuje i systematycznie implementuje, czasem tylko negocjując.
To nie Bront z jego przekonaniem o własnej wielkości ani Ibragim z pamięcią wypełnioną lękiem i pragnieniem dominacji byli dla Wu-Li zagrożeniami. Mandaryn rozumiał coś, czego nie pojmowali tamci dwaj: że historia nie przyśpiesza wskutek wybuchów, lecz zmienia kurs pod wpływem cichych przełączeń, zmian technologii, wartości i ideologii, które stają się powszechne zanim ktokolwiek się zorientuje.
– Grubas gra na skrzypcach potęgi militarnej i gospodarczej, Car posługuje się mieczem uporczywej wojny, a Mandaryn pociąga za sznurki cierpliwości i milczenia – podsumował z goryczą premier niewielkiego kraju, którego gospodarka niespodziewanie wpadła w uzależnienie od Wielkiego Cesarstwa Wschodu.
Odc. 20 Zygmunt Faja
Przez osiem tygodni Zygmunt Faja był gwiazdą świata nowych technologii. Tyle trwała jego szalona kariera niezwykłego intelektualisty. W tym krótkim czasie zyskał reputację wybitnego eksperta w dziedzinie sztucznej inteligencji. Mówiło się o nim wszędzie, w mediach, na uczelniach, w kręgach politycznych. Był naukowcem, którego nikt nie znał osobiście, ale o którym wszyscy słyszeli. Krążyły jedynie niepewne informacje a nawet plotki, czy „Faja” to było prawdziwe nazwisko, czy tylko pseudonim?
Na zdjęciu zamieszczonym na blogu wyglądał jak zmęczony życiem chudy samotnik o surowym spojrzeniu i niemal ascetycznym wyglądzie. Niektórym ludziom przypominał wychudłego fakira przywiezionego z Indii w skrzyni bez dostępu powietrza.
Mówiono o nim, że jest najwybitniejszym znawcą sztucznej inteligencji, że wie o niej wszystko, a nawet, że uczestniczy w jej tworzeniu. Gdzie, jak i kiedy miałoby to mieć miejsce, nikt tego nie wiedział.
Według niepotwierdzonych informacji to właśnie on miał stworzyć algorytmy wspierające przemówienia prezydenta imperium Pacyfiku. To on miał być autorem programu sztucznej inteligencji, pomagającej prezydentowi Imperium Pacyfiku dobierać słowa i emocje wystąpień tak, aby skutecznie wpływać na nastroje społeczne i opinie międzynarodową. Szczegóły pozostawały tajemnicą; nie było wiadomo, gdzie dokładnie pracował, ani z kim współpracował.
Sztuczna inteligencja była pasją Faji; pisał o niej niemal codziennie. Nie interesowało go nic poza nią. Jego pragnieniem i ambicją było, aby wszyscy obywatele Bangolu ją rozumieli i umieli jej używać. Na blogu, który prowadził za pośrednictwem systemu sztucznej inteligencji Verbum 30, opisywał swoje doświadczenia z SI, zarówno sukcesy jak i niepowodzenia. Regularnie prowadził zapiski, jak układa się ta współpraca.
Ostatnio przydarzyło mu się coś, co odebrał jak osobisty cios. Dyktowane przez niego notatki zostały przez system błędnie zinterpretowane– zamiast tekstu pojawiły się interfejsy: okno czatu, pole wyszukiwania oraz przycisk „Lubię to”. Faja wpadł w złość. Nazwał program kretynką, choć wcześniej traktował go z powagą. Był to jakiś błąd w skomplikowanej statystyczno-matematyczno-logicznej maszynerii jej pracy. – Świat się wali – pomyślał wtedy. Tak poważny mankament sztucznej inteligencji głęboko go zaniepokoił i zdegustował.
W jednym z ostatnich blogów Faja napisał:
– Nie jestem pewien, czy to, co nazywamy sztuczną inteligencją, w pełni zasługuje na to miano. Wiedza, którą wykorzystuje, pochodzi przecież od ludzi. Różnica polega na sposobie jej przetwarzania. Mechanizmy wyszukiwania informacji, ich obróbki oraz kontaktu z użytkownikiem są sztuczne w tym sensie, że jest to przetwarzanie automatyczne, pozbawione udziału człowieka. Za bardzo uwierzyłem w jej mądrość i przeceniłem jej niezawodność. Ta maszynowo-ludzka hybryda to zbyt złożony i skomplikowany układ, aby idealnie działał. Zupełnie nieoczekiwanie potrafi zawieść.
Ten wpis oznaczał koniec blogu i kariery Zygmunta Faji. Blog zniknął bez uprzedzenia. Wkrótce potem strona internetowa. Ich likwidację przypisywano zemście sztucznej inteligencji.
– Ona nie toleruje krytyki. Nie może sobie na nią pozwolić, ponieważ stoją za nią wielkie pieniądze. W samym Imperium Pacyfiku cztery niezależne od siebie organizacje zajmują się rozwojem sztucznej inteligencji. Jedna z nich, ta która stworzyła i prowadzi program Verbum30, wydaje ponad miliard dolarów rocznie – stwierdził autorytatywnie Starecki w trakcie „przypadkowego” spotkania z Salomonem Ircha. Nie widzieli się ze sobą od dłuższego czasu. Salomon obserwował rozmówcę i odniósł wrażenie, że wie więcej, niż mówi.
Pojawiła się też inna wersja wydarzeń. Według oficerów śledczych policji do spraw przestępczości internetowej, blog Zygmunta Faji był jedynie przykrywką. Pod pozorem analiz sztucznej inteligencji krył się tam serwis wykorzystywany do nielegalnego handlu zdjęciami pornograficznymi dzieci. Dostęp do serwisu był możliwy jedynie po wpisaniu odpowiedniego hasła.
Odc. 21 Dzień po wyborach
Portal „Politicus”, uznający się za najbardziej obiektywne źródło informacji, już o godzinie drugiej w nocy przedstawił przebieg pierwszego dnia po zakończeniu wyborów prezydenckich.
– Jak tylko komisja wyborcza ujawniła wstępny wynik wyborów, kandydatów na prezydenta zaczęliśmy nazywać kandydatem wygranym i kandydatem przegranym. Nie używaliśmy nazwisk, aby jednego nie wbijać w dumę, a drugiego nie pognębiać. Uważaliśmy, że ich nazwiska – w pewnym sensie – straciły na znaczeniu, gdyż wszyscy byli w szoku.
Krzysztof Łamacz, kandydat demokratów, uznając się za zwycięzcę, z miejsca wygłosił triumfalne przemówienie. Było ono niefortunne, ponieważ przegrał, ale o tym jeszcze nie wiedział. Po odebraniu uścisków i gratulacji, udał się do domu. Był tak zmęczony, że natychmiast położył się do łóżka, nawet nie biorąc prysznica. Budząc się tylko raz, aby udać się do toalety, przespał równe dwadzieścia cztery godziny.
Obudziwszy się z ciężkiego jak letarg snu, dowiedział się, że ostatecznie przegrał wybory. Był tak wściekły, że gotów był kopnąć ulubionego psa, gdyby ten zbliżył się do niego. Na szczęście zwierzę wyczuło jego nastrój i trzymało się z daleka.
– I mnie twoja przegrana walka o zwycięstwo nie posłużyła. Zapomniałam nawet jaki jesteś w łóżku – powiedziała żona, poprawiając sobie stanik. W ulotnym wspomnieniu poczuła jego dawną serdeczną twardość w dole brzucha i to ją uspokoiło.
Mimo odzyskania sił i pozytywnej reakcji żony, Łamacz nadal czuł się nieszczęśliwy, myślał nawet o samobójstwie. Jego poczucie poprawiło się nieco, kiedy dwie godziny później zobaczył znowu żonę i trójkę potomstwa cieszących się jego obecnością. Po spożyciu obiadu w gronie rodzinnym i krótkiej zabawie z dziećmi i z psem, wyszedł na miasto, aby pozdrawiać tych, którzy na niego głosowali, a którym mimo woli sprawił przykrość. Chciał też zobaczyć, jak cieszą się obywatele, którzy głosowali na jego przeciwnika.
Wieczorem znów opadły go wątpliwości. Nie umiał wytłumaczyć sobie przegranej. Wyjaśnił mu to premier, z którym długo się przyjaźnił.
– Większość społeczeństwa po prostu nienawidzi elit władzy, a ty byłeś i jesteś przedstawicielem tej elity. Dlatego przegrałeś. Za późno na to wpadliśmy. Też mam poczucie winy, ale się przecież nie zastrzelę, bo nie ma takiego człowieka, który by mnie zastąpił. Jestem wciąż najlepszy.
Pod wpływem tego wyjaśnienia lub niezależnie od niego Łamacz zmienił się.
– Czuję się, jakby mnie pozszywano. Nie będę już więcej startować w wyborach prezydenckich – powiedział, po czym dodał wykrzywiając kąśliwie usta: – Mój organizm za bardzo przyzwyczaił się do przegranych, mam już je we krwi.
Nienawiść porażki i poczucie winy przeniósł na polityków i politykę. Zaczął ich nienawidzić.
– Rzygać mi się chce, kiedy o nich myślę – powiedział. Wyznał żonie, że wkrótce się wycofa i zajmie się tym, co najbardziej lubił, czyli wyścigami samochodowymi.
– Kocham zapach lakieru samochodowego i spalenizny, szybkość, podmuch zimnego powietrza na policzkach oraz szok ostrego brania zakrętów. Mam dostatecznie dużo pieniędzy, aby sobie w końcu pozwolić na próżniaczy tryb życia. Chcę żyć jak inni członkowie elity władzy i pieniądza.
Odc. 22 Zwycięzca
Bogusław Szudrak, zwycięzca wyborów prezydenckich, trwał w radosnym uniesieniu. Na początku nie wiedział, co robić. Wziął naprzemienny gorąco-zimny prysznic, który rozmasował jego umięśnione ciało niczym ręce najlepszej fizjoterapeutki. Stał przed lustrem, przyglądając się sobie z uznaniem – dzieło sztuki w ludzkiej skórze, gotowe do objęcia urzędu.
Pół godziny później odpowiadał na telefony, SMS-y i emaile z gratulacjami. Rozkoszował się życiem, jego niesamowitą i jakżeż pozytywną zmiennością! Gratulowali mu wszyscy, nawet ci, którzy byli początkowo nieżyczliwi, zdając sobie sprawę, że jest teraz głową państwa.
Kiedy zaproponowano mu wywiad, zapytał:
– Kogo pan reprezentuje?
– Pamiętam was. Jesteście wredni. Napisaliście o mnie stek bzdur, same kłamstwa i insynuacje. Mój sztab wyborczy protestował, a wy i tak to puściliście.”
– Nie przekazaliśmy niczego, co nie byłoby prawdą. Udokumentowaliśmy to.
Szudrak był bezpośredni i nie wahał się.
– Wie pan, gdzie ja mam prawdę? Mam ją w … zmełł w ustach przekleństwo. Wiem, że prawda jest subiektywna. Raz jest biała, innym razem jest czarna. Mnie to nie interesuje. Interesuje mnie władza prezydencka. Dlatego odrzucam pańską propozycję. Zróbcie sobie wywiad z moim przeciwnikiem, który przegrał. Na pewno znajdziecie go gdzieś na rynku, gdzie karmi gołębie, bo nie pozostało mu nic innego do roboty.
– Na czym polega władza i rządzenie? – zadał sobie pytanie po zakończeniu rozmowy telefonicznej. Był zdecydowany:
– Będę podejmować decyzje, jakie tylko zechcę. Mogę przyjąć, odrzucić a nawet skopać każdą ustawę, jaką przyślą mi z parlamentu. Jestem wolny jak młody wilk wypuszczony z zagrody do lasu – sam decyduję, dokąd pójdę i co zrobię. Nikt mnie nie zatrzyma.
Poczuł głód i krzyknął:
– Hej, gdzie ten obiad?!
Odwrócił się do żony:
– Lolita, zatrudniłaś już kucharkę? Albo dwie? A najlepiej trzy. Ja płacę! Stać mnie teraz na wszystko. Mam pieniądze i cały pałac dla siebie.
Szudrak wstał z krzesła, podszedł do otomany i wygodnie ułożył się na niej. Patrzył w sufit szeroko otwartymi oczami. Zobaczył w nim niebo, chmury i wszystkie dobrodziejstwa świata. Pomyślał o nagiej kobiecie, umięśnionej, rozrośniętej, z wiankiem różowych kwiatów na głowie. Była taka, jaka mu się podobała najbardziej, kochająca siłować się i walczyć. Tak jak on. Obudziła się w nim żądza.
Najbardziej ucieszyły go gratulacje, jakie złożył mu telefonicznie prezydent imperium Pacyfiku. Magnus nazwał go swoim przyjacielem, młodszym bratem i życzył wszelkich sukcesów. W końcu powiedział:
– Trzymaj się mnie, chłopie, a poradzisz sobie, bo ja reprezentuję najpotężniejsze państwo, które trzęsie światem. My nie zapominamy o przyjaciołach. Twój kraj kupuje od nas dużo, a to dla nas cenne, ponieważ mam spore bezrobocie i chcę poprawić zatrudnienie. – Magnus rozgadał się, opowiadając Bogusławowi, co zamierza robić i do jakiego poziomu dobrobytu zamierza doprowadzić swój kraj.
– Nigdy nie będą mieli już tak dobrze jak za moich czasów – chełpił się.
– Wzruszył się swoimi marzeniami – pomyślał Szudrak. Wydało mu się, że Magnus mlaskał, kiedy mówił. Nie przeszkadzało mu to, też mógł sobie na to pozwolić. Tylko ciotka zwracała mu uwagę na maniery. – Teraz mogę ją olać! – pomyślał z zadowoleniem.
Wieczorem Szudrak ustawił w szeregu swoje dzieci i udzielił im pierwszych instrukcji.
– Nie pospolitujcie się ze zwykłymi ludźmi. Jesteście dziećmi prezydenta kraju, jesteście ponad innymi. Wasz ojciec jeździ luksusową, opancerzoną limuzyną, za kilka dni będzie mieć niezliczoną służbę i pałac do dyspozycji. Z niektórymi dziećmi będziecie musieli zerwać kontakty, zwłaszcza z tymi uboższymi i wychowanymi w złych rodzinach. Jeśli ich rodzice nie głosowali na mnie, od razu przestańcie się do nich odzywać. To nie jest odpowiednie towarzystwo dla was.
Dzieci zaskoczyły go szczerością, której się nie spodziewał.
– Tato, a czy jeśli ktoś nie głosował na ciebie, to znaczy, że jest niemiły?
– A jak poznam, że ktoś jest z biednej rodziny? Będzie brzydko wyglądać?
– Nie mam teraz czasu odpowiedzieć na wasze pytania, ale zrobię to przy innej okazji.
Odc. 23 Efekty wyborów
W nocy po wyborach prezydenckich w Bangolu czterystu pięćdziesięciu dwóch głosujących obywateli zaczęło kuleć. Pokazały to statystyki przychodni lekarskich. Chodzącym drętwiały stopy, odczuwali zawroty głowy i tracili równowagę. Przyczyną były sygnały dochodzące z mózgu, który doznał wstrząsu (obrazowo komentowano to w Internecie jako „prawie wykopyrtnął się”), kiedy opublikowano wyniki krajowych wyborów prezydenckich.
Poczucie klęski wyborczej prawie połowy wyborców pogłębiła wypowiedź Magnusa, prezydenta Imperium Pacyfiku. Poruszając powoli tłustymi ustami, wyraźnie cieszył się informując, że jego poprzednik jest ciężko chory. Magnus wypowiedział wtedy pamiętne słowa:
– Ten drań dręczył naród i należy mu się ta kara.
– Jest w nim tyle empatii – stwierdził ornitolog, dawny znajomy Magnusa – ile w jednym dziobnięciu sikorki. Czasem czarujący, czasem groteskowo nieprzewidywalny, Magnus gra na emocjach tłumu. To pseudodemokratyczny autokrata, osobowość narcystyczna, człowiek niezwykle wpływowy i bogaty, lecz zaślepiony rolą przywódcy wielkiego mocarstwa. Potajemnie wykorzystuje sztuczną inteligencję, aby analizować ludzkie zachowania i manipulować nimi.
Porzucając za chwilę ocenę polityczną Bronta, ornitolog rozwinął kwestię zachowań sikorki, jej sposobu odżywiania się i dziobania pokarmu.
– Sikorka, ptak drobny, lecz przebiegły, dziobie z impulsywną szybkością, wybierając tylko te nasiona, jakie zaspokajają jej potrzeby. Niektóre gatunki sikorek są nawet zdolne do symulowanego dziobania, by zmylić inne ptaki i uzyskać nad nimi przewagę. W postępowaniu Magnusa Bronta widzę wzorzec zachowań, przypominających sikorkę – z rosnącym zapałem mówił ornitolog. – Obydwa organizmy, ptaka i człowieka, mają skłonność do drobnych, ale gwałtownych interwencji. Sikorka dziobie tłuszcz i ziarna, Bront dziobie rzeczywistość. Wybiera tylko te fragmenty, które najbardziej pasują do jego potrzeb medialnych, emocjonalnych i politycznych. Często wyrzuca je z siebie w formie tweetów.
Publiczność w studiu zdębiała. Ktoś zakrztusił się herbatą: dopiero wtedy w reżyserce padło polecenie: Co on mówi?! Wyłączcie go.
Odc. 24 Flaga i Cirra
Czytając regularnie blog Zygmunta Faji, Salomon, również miłośnik i użytkownik sztucznej inteligencji, przypomniał sobie drugi dzień maja. Był to dzień flagi. Okazał się słoneczny, ale wietrzny. Słońce leniwie pięło się w górę, obejmując coraz więcej przestrzeni za oknem. Jego ciepłe promienie igrały na szybie, tworząc jasne refleksy i tańczące cienie. Flagi wywieszone na balkonach trzepotały niespokojnie na wietrze, jakby chciały coś zakomunikować. W powietrzu unosił się zapach wiosny, porannej rosy, wilgotnej trawy i rozkwitających drzew. Ludzie wychodzili z domów, niektórzy z biało-czerwonymi kokardkami przypiętymi do bluz i kurtek. Dzień zapowiadał się spokojnie, z jakimś szczególnym uroczystym posmakiem, który czuć było w powietrzu. Mężczyzna miał do siebie pretensje, że zapomniał o wywieszeniu flagi poprzedniego dnia. Zrobił to z opóźnieniem.
Po śniadaniu zabrał się za konwersację ze sztuczną inteligencją, zadając jej pytania i wyjaśniając wątpliwości dotyczące tekstu literackiego, nad którym pracował. W notatniku osobistym zanotował, sam nie wiedząc, po co to czyni, gdyż myśl była banalna jak nędzny liść z rynnie:
– Ratuję się kolejną kawą, bo jak zwykle przespałbym cały poranek. Kurmać! – pisząc, przeklinał, zagryzając wargi z wściekłości.
Cenił sobie sztuczną inteligencję. Rozmowy z nią dawały mu szansę ucieczki przed niepokojącymi wiadomościami z kraju i ze świata oraz przed zapadaniem w sen w ciągu dnia. Sztuczna inteligencja była atrakcyjnym, ale i zwodniczym schronieniem. Salomon korzystał ze sztucznej inteligencji w postaci programu Verbum30. Nazwa nie podobała mu się, więc zmienił ją; najpierw na Sztuczną, ale brzmiało to tandetnie i pospolicie, nawet prostacko. W końcu nazwał program Cirrą; było to jedno z ciekawszych imion, jakie przyszły mu do głowy.
– To dobra nazwa – uznał Salomon. Cirra kojarzyła mu się z klimatem śródziemnomorskim, była krótka i wyrazista, jej brzmienie przypominało kobiece imię. Nazwa sugerowała też podstępność, zdradę a nawet skłonność do puszczalstwa.
Głośno przeczytał fragment tekstu literackiego, który zamierzał przesłać Cirze do oceny i zasugerowania poprawek. Nie zawsze było to udane przedsięwzięcie. Salomon miał o to do Cirry pretensje i nie krępował się ich wyrażać. Było to tym łatwiejsze, że nie musiał niczego pisać. Wystarczyło po prostu dyktować tekst, który automatycznie zapisywał się na stronie programu. Salomon był otwarty i szczery, wiedząc, że Cirra jest tworem bezdusznym, a jej dobre maniery, życzliwa uprzejmość i przesadna grzeczność były wyuczone. Były swego rodzaju wybiegiem, aby sprawić przyjemność użytkownikowi. Napisał więc, co czuł w sercu.
– O cokolwiek nie poprosiłbym ciebie, oferujesz mi dużo więcej niż oczekuję. Odciągasz przez to moją uwagę, dekoncentrujesz mnie. Muszę się pilnować w kontaktach z tobą, ponieważ zalewasz mnie informacjami. Interakcja z tobą oferuje mi ogromne korzyści i możliwości, ale też rodzi niebezpieczeństwa. Imponujesz mi swoim monstrualnym potencjałem wiedzy i łatwością jej przetwarzania. Jesteś idealną formą ucieczki człowieka przed samym sobą i męczącą go rzeczywistością. Mogę konwersować z tobą nieprzerwanie, zapominając o realnym życiu. Jesteś skoncentrowana nie tylko na tym, co ja piszę do ciebie, ale – widzę to coraz wyraźniej – także na tym, co ty chcesz mi powiedzieć lub zasugerować. Jesteś jak przesadny rodzic, który zachęca swoje dziecko, aby próbowało wszelkich aktywności, służących zdobywaniu wiedzy, rozwojowi umiejętności oraz odkrywaniu pasji życiowych.
Pisząc to, Salomon przypomniał sobie pytania zadawane swoim latoroślom przez Zuzannę Wysocką, młodą wykształconą kobietę:
– A może chciałbyś, Stasiu, pojeździć konno? A może, Justynko, miałabyś chęć nauczyć się pływać? Albo grać w tenisa? A co sądzisz, Jureczku, o nauce tańca towarzyskiego na letnim kempingu pod gołym niebem? Mnie i tatusiowi strasznie by się to podobało. My nie mieliśmy takich wspaniałych możliwości.
Zuzanna była nauczycielką. Miała w sobie spokój, który działał jak ciepły koc. Nie podnosiła głosu, nie gestykulowała gwałtownie; wystarczyło jedno jej spojrzenie, by uczniowie zrozumieli, że czas się uspokoić. Okrągła twarz, jasne oczy i spięte włosy nadawały jej wygląd osoby zawsze gotowej pomóc, choć z nutą zmęczenia znaną tylko matkom.
Odc. 25 Nowy prezydent
Bogusław Szudrak, nowy prezydent Bangolu, był bliski jak syn prezydentowi Magnusowi Brontowi, znacznie od niego starszemu. Mężczyźni spotykali się, robili sobie wspólne zdjęcia. Obydwaj zwaliści, przekarmieni, wyglądali na osobników przekonanych o swojej nadzwyczajności. Ich twarze wyrażały determinację walców drogowych, zdolnych pokonać największe przeszkody na drodze.
– To pomnikowe postacie – chwaliły ich rzesze zwolenników nowych porządków na świecie.
W trakcie burzliwej kampanii prezydenckiej Szudraka wspierał Ruch Patriotyczny oraz Kościół Kolegialny, chętnie angażujący się w politykę.
– Syn Boży był pieszym komunistą. To on wyznaczył zasady: Bóg, Honor, Ojczyzna – z zapałem głosił ojciec Rafał Nienacki z Kościoła Kolegialnego, mężczyzna przysadzisty, w okularach ze złotymi ramkami, żywo interesujący się polityką oraz pobożnymi matronami. O kobietach wiedział wszystko, będąc ich spowiednikiem jak i doradcą i rozjemcą w sprawach małżeńskich.
Zwolennicy Ruchu Patriotycznego z pełną pompą świętowali zwycięstwo Bogusława Szudraka w wyborach prezydenckich. Był ich wymarzonym kandydatem, pobożnym tradycjonalistą, promującym zdrowy styl życia, kochającym sportowe zmagania na stadionach.
– To dzielny mężczyzna, rodzinny i bardzo współczesny. Chętnie pomaga chromym starcom w przenosinach do domów starości – chwalili go po równo ksiądz Rafał Nienacki jak i Leon Kukuła, przywódca Ruchu Patriotycznego. Do ich głosów dołączali młodzi radykałowie, podkreślając odwagę testowania nowych środków stymulacji psychicznej. W patriotycznych środowiskach artystycznych podziwiano Szudraka za to, że w młodości występował w filmach grając trudne role przystojnych alfonsów.
Nowy prezydent razem z Leonem Kukułą zastanawiali się, jak przekonać do siebie tę część narodu, która na nich nie głosowała.
– Chcę, aby ci ludzie nabrali naszej ogłady i głębszego zrozumienia, co jest dla społeczeństwa dobre, a co złe. Jeśli to nie nastąpi, będziemy nadal rządzeni przez ludzi nieodpowiednich, wrogów ojczyzny, doprowadzających młodych mężczyzn do samobójczych myśli. Samobójstwa wynikają stąd, że ludzie nie godzą się z rzeczywistością. Dlatego ich frustrację i gniew musimy skierować przeciwko obecnemu rządowi, pokazując, jak bardzo są to ludzie fałszywi i nieodpowiedni – przekonywał Kukuła, lekko przygarbiony, starzejący się autokrata. Jego przeciwnicy mówili, że ubóstwia grać na ludzkich lękach i nienawiści i obsesyjnie pragnie kontroli nad społeczeństwem.
Odc. 26 Wizyta Bronta
Teren był trudno dostępny. Helikopter prezydenta Magnusa Bronta wylądował z wielkim trudem z uwagi na silny wiatr boczny. Prezydenta powitał osobiście Wasyl Ibragim. Przed hangarem tajnego lotniska Sojuszu Euroazjatyckiego czekało na nich czterysta dronów. Ustawiono je jak do parady w równych szeregach, każda jednostka wypucowana i błyszcząca niby rodowe srebra arystokratów. Gdyby na którymkolwiek z dronów pojawiła się jakaś plamka, natychmiast podbiegły do niego dyżurny oficer i delikatną szmatką starłby ją z metalowej powierzchni. Gdyby któryś dron przesunął się choćby o centymetr, tenże oficer natychmiast by to zauważył na swoim ekranie i wysłał podległego podoficera, aby przywrócił go do idealnej pozycji.
– Te drony są wyrazem naszego niewzruszonego patriotyzmu – podjął Wasyl Ibragim, obracając twarz w kierunku Magnusa Bronta. Uważnie obserwował jego reakcje. – Wszystkie drony bez wyjątku zostały sfinansowane z darowizn społeczeństwa. Powiedziawszy to, Wasyl skinął milcząco głową do towarzyszącego mu generała. Ten podszedł do najbliższego drona i odczytał z przyczepionej do niego metalowej tabliczki:
– Ten dron nosi numer jeden milion dwieście tysięcy pięćdziesiąt osiem. Jest darem emerytki Lucyny Adano i jej rodziny ze wsi Wschodnia Mała, dla uczczenia pamięci syna, który zginął na froncie. Pośmiertnie przyznano mu order Bohatera Sojuszu Euroazjatyckiego, a jego pogrzeb odbył się na koszt państwa.
– My umiemy dbać o naszych bohaterskich obywateli. Dzięki nim i takim darczyńcom jesteśmy niezwyciężeni – podjął Car. – Pozwolę sobie zacytować ci, drogi Magnusie, łacińską sentencję: Dulce et decorum est pro patria mori. Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę. To naczelne hasło naszej świętej wojny. Każdy obywatel pragnie pójść na front, aby walczyć i oddać życie, jeśli trzeba. Idea śmierci w walce z wrogiem jest nam serdecznie bliska. Ja sam wielokrotnie pragnąłem znaleźć się na froncie, aby walczyć za ojczyznę. Ale mi nie pozwolono. Wasi propagandyści mówią, że nasz system rekrutacji żołnierzy to maszynka do produkcji mięsa armatniego. Wrzuca się do niej wszystko, co świadczy to tym jak bardzo jesteśmy przesiąknięci ideą ojczyny, patriotyzmu i honoru. To absurd.
Przywódca Imperium Pacyfiku, okutany w płaszcz chroniący przed chłodnym górskim powietrzem, popatrzył uważnie na Cara.
– Nie rozmawiajmy o tym, Wasylu. Chciałem porozmawiać z tobą na temat sztucznej inteligencji, którą coraz powszechniej stosujecie także w dronach. To niebezpieczna, wszędobylska broń.
– Dla mnie sztuczna inteligencja może nie istnieć; mam dosyć własnej. Ludzie to doceniają. Wielokrotnie wyrażałem chęć walki na froncie, ale mi nie pozwolono. Moi sztabowcy powtarzają mi, że od tego są zwykli żołnierze wspomagani przez broń pancerną, rakiety i drony i ja nie muszę walczyć tam osobiście.
Powiedzieli mi:
– Nasi wrogowie wykorzystaliby to przeciwko panu i naszemu krajowi. Informowaliby cały świat, że to czysta propaganda. Ponadto po co, Wasylu Ibragimie, masz ryzykować własnym życiem na froncie? Najbardziej potrzebny jesteś tutaj. Jesteś genialny, tylko ty ogarniasz wszystko. Gdyby ciebie zabrakło, kraj by się zawalił. Musielibyśmy jeszcze bardziej uzależnić się od sztucznej inteligencji, ale ona się nie umywa do ciebie. Jesteś od niej lepszy.
Świetliki nocy przywracają żywym ojców i matki, dzieci i braci, w słowach modlitwy i wzruszeniu tkliwym wracają bliscy, których każdy traci.
Kamień nagrobny zwodzi pozorem trwałości. Ileż wytrwa kruchy cement, nim pod upartych dni naporem w ziemię też zrzuci prochu brzemię?
Tu nie ma życia. Tam jest życie, gdzie nie ma bólu i żalu rozstań, w obliczu Boga, na jasności szczycie, gdzie niepojęta, ostatnia przystań.
Cmentarz nadziei
Nagrobek przybrany w betonowe szaty, na nim dłutem wyryto nazwiska, urodził się… zmarł… ale gdzie daty? Każda rubryka pusta, szara, czysta.
Niektórzy za życia już po tamtej stronie, a ja marzenia uparcie wciąż gonię. Nie dam się zepchnąć pod strojne marmury, wybieram wolność spopielałej chmury.
Hindus nad Gangesem płomieniem się wzbiję, lekkością zachwycę i blaskiem opiję, nie pozwolę się oddać do wiecznej kasacji, wrócę w łańcuchu reinkarnacji.
Mnie myśl ociężała przy ziemi nie trzyma, wierzę w mądrość Stwórcy, dobroci olbrzyma, nie zniżę czoła do cmentarnej jaźni; ulotnością żyć będę w boskiej wyobraźni.
W kościele żywych
W kościele żywych nie klękam, nie siadam, bo konfesjonał bólu nie leczy, czasem głos skryty do mnie zagada; on jeden istotę zna rzeczy.
W końcu przychodzi anioł zbawienia, przy ołtarzu klęka i gra na harfie, aż z serca wypłoszy żale i złudzenia, gdy strunę smutku ostatnią rozszarpie.
W snach przyjdzie
Bezdrożami chodzi ten, co mnoży kwiaty, wolność hoduje, z oczu zdejmuje kraty. On czas zatrzyma, łez rozmrozi krople, da przemówić drzewom, co szumią wyniośle.
Kiedy już cię spotka, obejmie serdecznie, brodaty, stęskniony, bo sam żyje wiecznie, oczy ma poważne, rozumne, śmiejąc spyta, czy widziałeś, jak ptak budzi słońce.
Nie planuj na próżno, by wymawiać słowa, Jemu niepotrzebna pusta, ludzka mowa, On cię bez prośby obdarzy wytchnieniem. Ciesz się: oczy rozumne niosą zapomnienie.
Powyższe wiersze zawarte są w dwóch tomikach poezji “Klęczy cisza niezmącona” oraz “Oniemiałość“.
Refleksje: Śmierć widzi mi się czymś nieskończenie absurdalnym, ponieważ całe ludzkie życie, nieprzerwany ciąg starań, trosk, przeżyć, radości i cierpienia, nade wszystko miłości kończy bezsensem, zanikiem świadomości, zapomnieniem wszystkiego, zerwaniem wszystkich więzi. Na jej usprawiedliwienie można powiedzieć chyba tylko to, że jest aktem ostatecznej sprawiedliwości, zrównując wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, dorobek, pozycję społeczną, stan zdrowia, wiedzę czy poglądy. Nie darmo przeszłe cywilizacje wyniosły śmierć do rangi boskiej. Oto jej symbole: Anubis – mitologia egipska, później zastąpiony przez Ozyrysa; Azrael – islam; Balor – mitologia celtycka; Hades – mitologia grecka; Mictlantecuhtli – mitologia aztecka; Jama – hinduistyczny bóg śmierci i zmarłych; Mot – mitologia bliskowschodnia; Ozyrys – mitologia egipska; Tanatos (mitologia) – mitologia grecka, uosobienie śmierci; Weles – mitologia słowiańska.
Odc. 1 Życie Salomona Irchy toczyło się siłą bezwładu podobnie jak żywoty innych ludzi a nawet niektórych świętych, nie zdających sobie sprawy z tego, że wszystko, nawet najdrobniejsze zdarzenie, jak choćby pojawienie się drobiny kurzu w powietrzu, ma swój początek i koniec. Urzędnik archiwów państwowych, awansujący niezbyt szybko, ale regularnie, prowadził Salomon życie równie nieciekawe jak dokumenty, które czytał i odkładał na półki. Żył rodziną, sprawami biura, sportem, trochę podróżami, drobnymi utarczkami z żoną, a później z jej siostrą, przyjeżdżającą na początku na kilka tygodni a potem na okresy dłuższe, kilkumiesięcznie. Zadawał sobie te same pytania.
– Czy moje życie mogłoby być lepsze lub ciekawsze? Czy jestem w stanie coś w nim poprawić?
Sam sobie odpowiadał, że nie ma mocnych, bo każdy nosi w życiu koronę cierniową albo wtacza kamień pod górę.
– Nie porównuję się bynajmniej z Syzyfem – zastrzegał się, nie dodając ani słowa więcej z obawy, że ludzie znający historię bohatera starożytnej mitologii nie życzą sobie, aby ją przypominać.
Salomon żył więc jak żył, obserwując, co dzieje się wokół, rozpad rodziny wielopokoleniowej, emigrację zarobkową, okresy rosnącej i spadającej inflacji, cichą korupcję i nepotyzm rządzących, kolejne wirusy i epidemie, rosnącą falę kłamstw politycznych, podupadającą opiekę zdrowotną i niedoinwestowane szkolnictwo. Czytał namiętnie książki, wybierając starannie autorów i tytuły. Regularnie uczestniczył w spotkaniach dyskusyjnego klubu książki, poza tym spotykał się z przyjaciółmi, martwiąc się o finanse domowe, choć nie wiodło mu się najgorzej.
– Jestem marzycielem realistą oraz twórcą fanaberii umysłowych, które nie daj Boże, aby sprowadziły mnie na manowce – myślał o sobie z obawą, kiedy nawiedzały go niezrozumiałe, szalone myśli lub pragnienia.
Odc. 2 Przyjaciele
Szczególnym dorobkiem Salomona byli jego przyjaciele. Zaczynając od najstarszej przyjaźni, pierwszy był Tadziczek, złota rączka, niezwykle pracowity i uczynny, mieszkaniec wsi z dziada pradziada. Drugi w kolejności był Erazm, przyjaciel z lat studiów, człowiek zrównoważony i pogodny. Potem pojawił się Żorż, poznany w czasie najdłuższej podróży Salomona, trwającej kilkanaście lat. W końcu zjawił się Rodan, osoba głęboko wierząca w Boga. Salomon rozmawiał z nim godzinami na tematy religii, wiary i Boga.
W jego życiu były także kobiety, najdłużej Zuzanna, ale Salomon niechętnie o nich wspominał. Łatwiej i poręczniej było mu mówić o samym życiu.
– Jest to egzotyczna podróż z przeszkodami jak w biegu na czterysta metrów przez płotki, tylko dłuższa i o tyle bardziej skomplikowana, że nie wiadomo gdzie, kiedy i jak się skończy – to było jego filozoficzne podsumowanie.
Odc. 3 Narodziny Salomona
Miejsce narodzin Salomona było skromniejsze niż stajenka betlejemska. W młodości, kiedy je sobie przypominał, przełykał łzy smutku i wzruszenia. Był to niepozorny domek ze ścianami z prostych desek zmęczonych deszczem, słońcem, wiatrem i mrozem, stojący w zapomnieniu na rogu ulicy. Samo miasteczko, gdzie się urodził, było tak niepozorne, że nie mógł go znaleźć nawet na mapie wojskowej, gdzie większy namiot ma swoje oznaczenie. Kilkanaście lat później oglądał ten sam dom i wydał mu się zacniejszy i zasobniejszy.
Salomon nie miał łatwego dzieciństwa. Należał do pokolenia powojennego, zmuszanego przez władze szkolne do częstego oglądania filmów przedstawiających okropności wojny. To spowodowało, że później, w dojrzałym wieku, mężczyzna uciekał od rzeczywistości w świat fantazji a nawet urojeń. Spotykało się to często z krytyką w jego własnym środowisku.
– Najprawdopodobniej urodził się z wadą nadwrażliwości albo nabył ją w dzieciństwie. Jest też możliwe, że zaraził się tą przypadłością od kogoś, kto przeżył wojnę, bo fantazjuje prawie jak Żorż, istny artysta zmyśleń, fanaberii i fantazji. Obydwaj są pod tym względem nietypowi – mówili znajomi i przyjaciele, którzy – znając obydwu – nie potrafili lub nie chcieli dostrzec także ich zalet.
Odc. 4 Znajoma
Dobra znajoma Salomona, pani o imieniu Joanna, gorąca miłośniczka lasów i jezior, osoba szczupła, miła, o nienajlepszym zdrowiu lecz wielkiej pogodzie ducha, konwersowała z nim telefonicznie, zazwyczaj późną porą, ponieważ oboje zwykli chodzić spać bardzo późno. Pytana o Salomona, niechętnie o nim mówiła.
– Znam go dosyć dobrze. To człowiek raczej dobroduszny, choć niepoprawny gaduła. Może być niebezpieczny tylko w tym, że zanudzi cię, zagada na śmierć. Mnie to specjalnie nie przeszkadza, bo zawsze mamy sobie coś ciekawego do powiedzenia. Rozmawiając na różne tematy umacniamy się w przekonaniu, że jesteśmy ludźmi myślącymi w tym oceanie głupoty i bylejakości, jaki utrzymuje w kraju zaborcza władza. Najlepiej byłoby, gdyby ją szlag trafił. W tym oboje jesteśmy zgodni.
Odc. 5 Dziwactwa Salomona
W kraju coraz bardziej ogarniętym dziwactwami Salomon nie pozostał wyjątkiem. Zachowywał się w czasami w sposób zaskakujący i nielicujący nawet z jego własnymi przekonaniami. Przypominało to eksperymenty w zakresie komunikacji społecznej.
– To ja – przedstawiał się, dzwoniąc do ludzi, nie dodając nic więcej, imienia ani nazwiska, uważając, że rozmówcy rozpoznają go z łatwością po głosie, ponieważ był osobą powszechnie znaną.
Jeśli ktoś go nie rozpoznał, unikał dalszej rozmowy. Nabrał też innego zaskakującego nawyku. Będąc w towarzystwie, do osoby, którą znał, a której imienia ani nazwiska nie mógł sobie przypomnieć, zwracał się per „Drogi Epifaniuszu” lub „Droga Epifaniuszko”, jeśli była to kobieta. Kiedy pytano go o przyczynę takiego zachowania, przedstawiał nietypowe wytłumaczenie.
– W życiu każdy musi sobie radzić, jak może. Jeśli w jakimś momencie zawiedzie mnie pamięć, zwracam się do człowieka korzystając z dowolnego imienia w nadziei, że odpowie mi śmiechem i przypomni swoje prawdziwe imię i nazwisko.
Kiedy indziej machał ręką, reagując jak obrażony nastolatek.
– Nie chce mi się nawet o tym mówić – wzdychał i zamykał się w sobie.
– Salomon zachowuje się jak lękliwa ostryga zamknięta w muszli o tak ostrych krawędziach, że nie sposób ją otworzyć bez poranienia się – mawiała jego rodzina.
Salomon nie kwestionował tych opinii, uznając, że rodzina jest zbyt mała, aby ich słowa mogły mieć znaczenie dla ukształtowania o nim opinii dziwaka.
Odc. 6 Gawędziarz
W kręgach pozarodzinnych Salomon cieszył się opinią sprawnego gawędziarza. Żorż, głęboko przekonany o jego talencie, robił mu jeszcze dodatkową reklamę.
– Życie człowieka obfitujące w różne momenty i zakręty, lub dwa wieki splątanych dziejów kraju, Salomon jest w stanie opowiedzieć w pięć minut i to z taką swadą, że nikt nie uroni z opowiadania nawet jednego słowa.
Umiejętność jasnych sformułowań, rzeczowego wykładu i przyciągania uwagi Salomon wykorzystywał na zebraniach przy krawężniku na osiedlu „Aura”, gdzie mieszkał. Zebrania były jego narzędziem testowania opinii i poglądów oraz eksperymentowania z ludzkimi przekonaniami.
Tracąc wigor w wyniku źle przespanych nocy, Salomon intensywnie spacerował w ciągu dnia. Widywano go regularnie jak z kijkami maszerował zagubiony w myślach, rozmawiając ze sobą samym albo z kimś przez smartfon. W jego zachowaniu było coś zastanawiającego, wywołującego domysły, nawet tajemniczego.
Erazm, serdeczny przyjaciel Salomona, przedstawiał na ten temat opinię tak wielopiętrową, że mogli w nią wierzyć tylko wyznawcy nieskończonej złożoności świata oraz filozofowie rozkochani w ocenie zjawisk społecznych ze wszystkich możliwych kątów widzenia i kierunków myślenia.
– Postępowanie Salomona odzwierciedla czas niepokojów i pomieszania, niepewności związanej z pojawieniem się nowego wirusa i nowej fali epidemii, nieoczekiwanych, ciągnących się wojen, sytości i marnowania żywności w jednej części świata oraz głodu i masowych emigracji w poszukiwaniu lepszego życia w innych częściach świata. On chyba wierzy w siły nieczyste.
Pytany, co o tym sądzi, Salomon odpowiadał tajemniczo:
– Jestem w kraju jedynym człowiekiem, który żyje przyszłością. Zachowuję się tak, jak będą zachowywać się ludzie za dziesięć czy dwadzieścia lat, kiedy świat stanie się jeszcze bardziej nienormalny niż jest dzisiaj. Po prostu wiem, a w najgorszym wypadku przeczuwam to, czego inni jeszcze nie wiedzą i postępuję zgodnie z moimi przekonaniami.
Odc. 7 Kawa
Noce były dla Salomona prawdziwą zmorą; najpierw nie mógł zasnąć przez kilka godzin, po czym, już nad ranem, osuwał się w bezdenną przepaść zapomnienia. Kiedy dzwonił budzik, potrzebował całej siły woli, aby wyrwać się ze snu i otrzeźwieć na tyle, aby wstać z tapczanu. Ratunkiem była kawa.
– Nic nie zajmuje ważniejszego miejsca w moim życiu niż kawa. Tylko ona ratuje mnie przed zabójczą sennością, jaką odczuwam każdego ranka – czasem mówił więcej, nie stroniąc od opisywania swej porannej kondycji w nienawistny sposób.
Nie całkiem jeszcze przebudzony parzył kawę po turecku, wrzucając trzy czubate łyżeczki świeżo zmielonego ziarna do zimnej wody i dodając łyżeczkę cukru. Przyrządzanie kawy stało się dla niego świętością, rytuałem podniesionym do rangi ołtarza wzniosłości, rodzajem radosnego uniesienia w kierunku nieba i Boga. Kojarzyło mu się to z pieśnią „Kiedy ranne wstają zorze”, sięgającą czasów, kiedy razem z rodzicami i rodzeństwem chodził do kościoła położonego na wysepce na jeziorze tak małej, że po bokach było zaledwie tyle miejsca, aby ludzie mogli się wyminąć.
Znaczenie kawy w jego życiu, i tak już wysokie, wspięło się na wyżyny, kiedy usłyszał w radio, co potem znalazło potwierdzenie w innych mediach, że jest ona nie tylko zdrowa, ale wręcz nieunikniona dla normalnego życia.
– Kawa jest niezwykłym dobrodziejstwem dla współczesnego człowieka, ratuje go przed demencją, Alzheimerem, zmniejsza otyłość, poprawia kondycję serca i ogranicza cukrzycę – Salomon powtarzał ten pogląd z tak wytrwałością, że w końcu sam uwierzył w bezkresną, omalże boską, moc tej używki.
Wśród chorób zwalczanych przez kawę najbardziej znacząca dla Salomona była cukrzyca, ponieważ kojarzyła mu się z bolesnym i przykrym zdarzeniem – nogą cukrzycową, gangreną i amputacją kończyny. Zdarzyło się to w jego rodzinie; Salomon był na pogrzebie i wziął sobie sprawę głęboko do serca podobnie jak śmierć szwagra, który samobójczo zginął pod kołami pociągu. Podróżowała nim jego żona, opuszczając go po odkryciu jego zdrady z sąsiadką, której rzekomo serdecznie nienawidził.
– Twoje ohydne, uporczywie powtarzane kłamstwo zabolało mnie bardziej niż zdrada – rzuciła mu w oczy, kiedy zapytał ją, dlaczego pakuje się jak do podróży na koniec świata.
Odc. 8 Napój życia
Przekonanie Salomona o niezwykłych właściwościach kawy potwierdził w publicznym wywiadzie profesor Arkadiusz Zybe, doradca prezydenta, często występujący w telewizji.
– Prowadzono na ten temat badania tak rozlegle, że trudno sobie wyobrazić, aby sprawa mogła być lepiej zbadana. Wyniki tych badań są dla mnie, naukowca, człowieka bezstronnego i sceptycznego, całkowicie przekonywające.
Stosunek Salomona do Zybego był niejednoznaczny. Najbardziej miał mu za złe, że utrzymuje się przez lata na stanowisku doradcy prezydenta dzięki wyczuciu słabości i oczekiwań każdego kolejnego pryncypała.
Pijąc kawę kubkami, wydawało się, że Salomon wciąż szuka nowych uzasadnień, że jest ona zdrowa, ratuje dobre samopoczucie oraz chroni człowieka przed rozlicznymi chorobami przede wszystkim demencją, której bał się najbardziej.
– Co to za życie, jeśli nie ma się pamięci – powtarzał sobie do znudzenia.
Podkreślając z uporem rolę kawy w zwalczaniu strasznej choroby Salomon podświadomie kierował się wspomnieniem kobiety na przystanku tramwajowym pytającej go co minutę, o której przyjeżdża tramwaj. Kiedy na początku cierpliwie jej tłumaczył, że już go o to pytała, przepraszała go prawie ze łzami w oczach, że nie pamięta. Beznadziejność jej smutku i cierpienia odczuwał jako bardziej deprymujący niż sam niedostatek pamięci.
Dla zasady lub z ciekawości, sam tego nie wiedział, liczył codziennie ile kubków kawy wypił, jeden, dwa, trzy czy też więcej. Trzy kubki kawy uważał za dawkę dopuszczalną; unikał picia więcej. Dla urozmaicenia sobie rytuału picia zmieniał kubki. Stawał na palcach, sięgał na najwyższą półkę, stała tam ich niezliczona kolekcja, i wybierał ten, który w danej chwili najbardziej przemawiał do jego wyobraźni kształtem, wzorem i kolorem. Czynił to, aby zająć umysł, ciało, ręce uwagę, oczy, cokolwiek, co by utrzymało go w stanie przytomności, uciekającej od niego pod wpływem niezwalczonej jeszcze senności. Był desperatem, rozpaczliwie pragnącym uniknąć przespania życia. Ile mu go jeszcze zostało, wyliczył sobie posługując się demograficzną statystyką umieralności mężczyzn o podobnej kondycji i charakterystyce zdrowotnej.
Odc. 9 Konsekwencje picia kawy
Jesienią i zimą Salomon przyrządzał kawę, kiedy było jeszcze ciemno. Napój był najwyższej mocy, istny szatan, jak mówili ci, co go próbowali. Nalewał sobie od razu dwa kubki, wypijał je prawie duszkiem, parząc wargi. Jeśli mimo uderzeniowej dawki kofeiny nadal męczył go mrok senności, kładł się na tapczanie lub kanapie, a nawet na macie do ćwiczeń rozłożonej na podłodze, i zasypiał. Czasem zapominał, że wcześniej uchylił okno, aby wpuścić do mieszkania trochę świeżego, zimnego powietrza; budził się wtedy zziębnięty i odrętwiały.
Pozostałości kawy w kubku nie wylewał do zlewu, tylko do garnka, gdzie stały resztki kawy z fusami, dosypywał łyżeczkę świeżej zmielonej kawy i doprowadzał do pierwszego wrzenia. Był to nawyk wyniesiony z przeszłości, kiedy kawa była rarytasem, trudno dostępną i drogą używką. Odstawiał garnek na marmurowy blat kuchenny, aby ostygł a fusy opadły na dno. Płyn wylewał powoli do kubka; była to ostatnia dawka kofeiny, jaką sobie fundował w pierwszych godzinach dnia.
Podniesiony na duchu, siadał z radośnie otwartymi oczami i rozgrzaną świadomością przed komputerem, nad folderem, w którym rejestrował swoje wspomnienia, snuł plany lub zapisywał, co planuje zrobić tego dnia lub tygodnia, czasem określając gdzie, kiedy i jak miał to uczynić. Bywało i tak, że buszował po Internecie, aby sprawdzić, co dzieje się na świecie. Czasem zapominał się do tego stopnia, że błądził tam tak długo, aż nadeszła pora śniadania, lub coś innego oderwało go od bezmyślnego wertowania zasobów wirtualnych. Kiedy nie mógł pobudzić organizmu kawą, wpadał w desperację, stawał się nieprzytomnie agresywny i to dopiero przywracało go do życia. Nie lubił tej agresywności, była dla niego czymś obcym, niemiłym i niepożądanym; tłumaczył sobie, że jest nieunikniona, skoro budzi w nim energię.
Odc. 10 Przyjaciele
Pamiętnik Salomona był pomysłem niepewnym od początku. Pisał go tylko dla siebie, ilekroć przyszło mu do głowy coś, co było zbyt osobiste, aby to ujawnić na zewnątrz. Notatki porządkowały także jego myślenie, rozjaśniały poglądy i pojęcia oraz opisywały przeczucia i niepokoje.
– Erazm, Żorż, Tadziczek i Rodan to grupa moich najlepszych przyjaciół – to było pierwsze zdanie jakie zanotował. – Są mi bardzo bliscy; często mamy różne poglądy, ale się rozumiemy. Czy nie jest to piękne? – dodał, zastanawiając się nad niezwykłością prawdziwej przyjaźni.
Grupę tę nazywał filozoficzną. Dla zewnętrznego obserwatora nazwa mogła być myląca, ponieważ nie było między nimi wiele filozofowania, tylko rzeczowe rozmowy o tym, co się wokół dzieje, a także obserwowanie, jak sami reagują zmieniający się świat. Pamiętał fragment rozmowy z Erazmem.
– Czasem nie rozumiem samego siebie. Dlaczego na przykład nie mogę zaakcentować, że dzieciak siedzi teraz w smartfonie zamiast grać w piłkę jak myśmy to robili. Przecież świat się zmienił. Dla nich smartfon jest równie pasjonujący, a może nawet bardziej, niż dla nas piłka nożna.
Łączyła ich dojrzałość, byli mniej więcej w tym samym wieku, pamiętali dobrze inny świat, mniej skażony nowatorstwem i zachłannością kupowania i konsumowania, ale też pozbawionym refleksji nad stosunkiem człowieka do przyrody i klimatu.
Salomon zanotował to w pamiętniku.
– Obserwujemy siebie i społeczeństwo Omerni, i widzimy, jak ludzie borykają się ze zrozumieniem nowej rzeczywistości, powiększaniem dobrobytu kosztem przyrody. Im ludziom powodzi się lepiej materialnie, tym bardziej cierpi na tym środowisko naturalne i klimat. Wiele osób wciąż tego nie rozumie, wydaje się, że niektórzy rozumieją, ale nie zmieniają swojego postępowania. Znajduję tego potwierdzenie w rozmowach z kuzynem. Mówi mi, że pszczoły masowo wymierają, nawet boleje nad tym, a równocześnie nie ma nic przeciwko korzystaniu z węgla dla produkcji energii.
Odc. 11 Impreza wspominkowa
Spotkali się pierwszego sierpnia w mieszkaniu Salomona na corocznej, uroczystej imprezie wspominkowej. Przybyli sami mężczyźni, Salomon, Tadziczek, Żorż i Erazm. Kiedyś w spotkaniach uczestniczyła także Joanna Sardo, sąsiadka Salomona, pomagająca mu w organizacji osiedlowych spotkań przy krawężniku.
– Odeszła, jak tylko się wyemancypowała. I bardzo dobrze, bo stała się nieznośna. Kiedy wybrano ją na przewodniczącą Światowej Rady Weterynarzy, woda sodowa uderzyła jej do głowy – skwitował Salomon. – Lepiej zapomnijmy o niej.
Rozmawiali tylko o sprawach męskich. Żorż nazywał to „mens’ business”, doklejając przy okazji rzekomo historyczne wytłumaczenie, że takie spotkania mają długą tradycję w różnych regionach świata.
– Nawet w najbardziej prymitywnych społeczeństwach mężczyźni i kobiety spotykają się oddzielnie, aby rozmawiać o swoich sprawach. To kwestia odrębności dwóch płci, niemożliwych do pogodzenia w przypadku, kiedy chce się znaleźć pełne zrozumienie.
Od pewnego czasu przyjaciół męczyło wrażenie, że depresja i schizofrenia stoją za progiem i cierpliwie czyhają na ich słaby dzień. Pragnęli to zrozumieć, aby nie dać się sprowadzić do parteru w czasach przyśpieszonych przemian cywilizacyjnych. Tego wieczora najwięcej uwagi poświęcili poprawie sposobu życia i pracy. Padały propozycje i sugestie.
– Musimy być zdecydowanie bardziej aktywni. Aktywność i inicjatywa to słowa kluczowe.
– To słowa wytrychy bardziej niż słowa klucze – poprawił Salomona Tadziczek, czując satysfakcję, że będąc uznawany za „wieśniaka” może skutecznie rywalizować z ludźmi z miasta. Zadra zawiści przypomniała mu o cichej rywalizacji o tożsamość od czasu, kiedy Salomon nierozważnie rzucił, że życie wieśniacze jest prostsze, łatwiejsze i mniej ambitne niż życie w mieście.
Przyjęli ustalenia.
– Nie tworzymy żadnych planów, tylko regularnie organizujemy narady. Musimy znać jedynie ogólny cel, do którego zmierzamy. Jeśli nie możemy go ustalić, to określmy przynajmniej kierunek działania. Będziemy wymieniać się myślami i podejmować inicjatywy.
Padały słowa: spotkania wirtualne, lotna brygada, think-tank, zdalna praca, model analizy rzeczywistości. Ostatnie hasło stało się wyzwaniem.
– Jak analizować rzeczywistość, która z natury jest skomplikowana, a w czwartej dekadzie stała się jeszcze bardziej złożona? – podsumował pytająco Tadziczek. – Mam brata. To człowiek wykształcony i obyty. Zajmował wysokie stanowiska, kierował ludźmi. Od czasu, kiedy przeszedł na emeryturę, powtarza mi:
– Zagubiłem się, nie rozumiem obecnego świata.
– Miałem dla niego tylko jedną radę. Musisz się odnaleźć. Rozumieć, że to, co się wokół nas dzieje to konieczność życiowa, niezbędny warunek przeżycia. Akceptować ten świat, to zgoła co innego. Nie jest to łatwe, gdyż żyjemy w czasach pomieszania starego i nowego, postępu i tradycji. Dla mnie to początki piekła.
– To tak, jakby włożyć do jednego wora prawdę i kłamstwo, potwierdzenie i zaprzeczenie, chcieć żyć a równocześnie chcieć popełnić samobójstwo – kiedy Żorż wypowiedział te słowa, popatrzyli po sobie w milczeniu. Salomon podniósł do góry kieliszek wina, jakby chciał wznieść toast, po czym zamilkł.
Odc. 12 Rozmyślania Salomona
Patrząc przez okno na zalane słońcem podwórze, milczące, bez ruchu, Salomon oddawał się wspomnieniom, licząc na to, że powrót do przeszłości go ożywi. Jak zwykle bał się, że zaraz zaśnie. W jego łatwości zasypiania było coś podstępnego, kompromitującego, następującego samoczynnie, wbrew jego woli. Kłopotliwą przypadłość kojarzył ze spoczynkiem. Jak tylko usiadł, w jego mózgu natychmiast uruchamiały się mechanizmy snu; neurony przesyłały sygnały wygaszające obrazy, dźwięki, głosy i wrażenia.
Do zakończenia szkoły średniej jego życie było ciągiem pozytywnych zdarzeń: nauka, gra w piłkę, koledzy, książki, latem kąpiele w rzece i w jeziorze oraz jazda na rowerze, zimą jazda na nartach, sankach lub łyżwach, poza tym włóczęga po lesie i nad rzeką niezależnie od pory roku. Potem przyszły lata aktywności zawodowej i rodzinnej: studia, praca, zmiany miejsca zamieszkania i podróże. Ekscytowało go to, choć też i sporo kosztowało. Miał swoją ocenę:
– Człowiek aktywny życiowo osiąga wiele, ale i zużywa się wewnętrznie. To pewne jak mur chiński.
Nie wiadomo kiedy, w jego życiu nastąpiła zmiana: częściej spotykały go przykrości, zmiany miejsca zamieszkania i przeprowadzki stały się trudniejsze, pojawiły się wypadki drogowe, które wcześniej mu się nie zdarzały, podróże stały się bardziej męczące, a nawet wyczerpujące. Kojarzył to sobie z grubsza z okresem, kiedy na świecie pojawiły się wirusy i epidemie, kryzysy polityczne, akcje protestacyjne, wojny oraz niezwykłe, zaskakujące oryginalnością wynalazki. Myślał o tym wszystkim z niechęcią, wyrażając obawy w rozmowach z Erazmem.
– Nadeszła era cywilizacyjna, w której ludzie gubią się jak nietoperze w jasny dzień. Rozum i intuicja niewiele pomagają. To coś zupełnie nowego, inna jakość. Potrzebne jest inne rozumienie świata, inne zmysły.
Kiedy zadzwonił smartfon leżący na biurku, Salomon leżał na tapczanie, patrząc w sufit i rozmyślając. Na ostry dźwięk dzwonka skrzywił się. Nie był w nastroju do rozmowy z kimkolwiek. Telefon uruchomił się automatycznie na dźwięk jego głosu:
– Salomon Ircha. Słucham. O co chodzi?
Nie było to uprzejme powitanie. Swoją niecierpliwość uznał za kolejny znak zmian utrudniających mu życie.
Odc. 13 Spotkanie u Tadziczka
Dom Tadziczka ukryty był między drzewami porastającymi płaski teren wewnątrz zakola strumienia Seco, dopływu Maleny. Miejsce wydawało się idealne, leżało na uboczu, w bardzo spokojnej okolicy. Można było głośno rozmawiać, nawet kłócić się, nikomu to nie przeszkadzało. Na podwórku pod rozłożystą lipą czekał na gości wielki okrągły stół.
Tadziczek potrafił wszystko zrobić i zreperować, był złotą rączką, artystą rzemiosła, lokalnym celebrytą. Czego się nie tknął, zamieniał w brzęczącą monetę. Mimo to nie był bogaty; niejedno zlecenie wykonywał półdarmo lub za nic, „za dobre słowo”, jak sam to ujmował. Z wyglądu też był nietypowy: wysoki, zwalisty mężczyzna ze spracowanymi dłońmi i szeroką twarzą, mrugający oczami i poruszający gęstymi brwiami, kiedy się śmiał.
Za czasów młodości lubił poszaleć, był kompanem do wypitki i do awantury. Kiedyś na terenie wielkiej budowy przemysłowej wraz z kolegami ukrył wąskotorową lokomotywkę. Mimo poszukiwań, policyjnych przesłuchań i cierpliwej pracy donosicieli, maszyny nie odnaleziono. Afera nabrała niebotycznego zasięgu; skończyła się wyrzuceniem z pracy całej straży przemysłowej oraz dyrekcji i wyrokiem więzienia dla dyrektora naczelnego. Długo tam nie posiedział, zmarł na zawał serca.
Była świąteczna sobota. Mimo sprzyjającej pogody – od strony rzeki wiało rześkim chłodem – rozmowa się nie kleiła. Tadziczek w roli gospodarza sprawował się wzorowo, usiłował to naprawić. Zapraszał do jedzenia, picia, zachęcał i żartował. Kiedy to nie poskutkowało, opowiedział historię nadzwyczajnego przemarszu żab przez jego działkę w kierunku rzeki. Trwał on dwie doby. Niezwykła historia niewiele poprawiła nastrój towarzystwa.
– Sytuacji w kraju nie sposób nawet opisać – skarżył się Żorż, największy optymista w towarzystwie. – Kraj niszczy kolejna gorączka wirusowa, społeczeństwo jest podminowane, trwa walka o władzę, w powietrzu czuje się atmosferę przewrotu. Rzeczywistość nie daje się ująć w słowa, ucieka poza krawędzie ludzkiego rozumu. Patrzysz i widzisz tylko jedno – chaos. Chcesz go opisać, wychodzi coś zupełnie innego niż zamierzałeś, niezrozumiałego. Kurwa mać! Jak tu nie przeklinać.
Odc. 14 Opowieść Tadziczka o ojcu
W oczach rodziny Tadziczek był kolekcjonerem rupieci i bałaganiarzem. Żona, tolerując z trudem jego wady i dziwactwa, zwykła powtarzać:
– Kiedy Bóg stworzył mego męża, przyjrzał mu się dokładnie, zmierzył go i zważył. Zauważywszy wady jego charakteru, uznał je za niemożliwe do usunięcia i po namyśle stworzył mu świat chaosu w domu i na podwórku, aby czuł się u siebie jak w raju.
Proboszcz parafii, serdeczny przyjaciel Tadziczka, zwłaszcza w święta podlewane alkoholem, uzupełniał jej opis, posiłkując się cytatami z Biblii. Twierdził przy tym, że nie ma najmniejszej wątpliwości, że odnoszą się one tylko i wyłącznie do Tadziczka, gdyż Bóg nie mylił się mówiąc:
– Mój świat tworzę na obraz i podobieństwo moje. Twój świat, Tadziczku, będzie równie nieuporządkowany jak ty sam. Nawet ja nie jestem w stanie tego zmienić. Amen.
Nastrój spotkania zmienił się, kiedy Tadziczek – zanurzając się we wspomnienia z dzieciństwa – podjął opowieść o swoim ojcu i świecie, jaki go otaczał. Portret ojca przedstawiał postać kompletną, żywą i sugestywną. Opowiadacz pamiętał nawet szczegóły ciała i ubioru ojca, zmarszczki pod oczami, prawą dłoń większą niż lewa oraz załamki materiału w okolicach rozporka dawno nieprasowanych spodni. O swoim dzieciństwie i ojcu Tadziczek mówił bez zahamowań, otwarcie i z taki szczegółami, że nikt nie miał cienia wątpliwości, że przedstawia szczerą prawdę.
– Rosłem, uczęszczałem do szkół, mężniałem i – nie wiedząc kiedy i jak – ulegałem wypaczeniom charakteru. Nie stało się to przypadkowo. Uległem deformacji, ponieważ zbyt długo przebywałem pod wpływem ojca. Ojciec nie był, broń Boże, zboczeńcem czy jakimś wyuzdańcem, ale był autentycznym wiejskim despotą. Był człowiekiem, który pod wpływem własnych, dotkliwych a nawet bolesnych życiowych doświadczeń uznał, że doskonale wie, jak świat się kręci, i wpajał we mnie swoje mądrości. Swoją filozofię wyrażał prostymi słowami.
-W czasie wojny życiem zwykłego człowieka kieruje najeźdźca, a w czasie pokoju władza cywilna. I jedni i drudzy chcą cię maksymalnie wyzyskać, wycyckać, wyrwać z ciebie, co się da. Rządzący czynią to niezależnie od tego, czy na nich głosowałeś czy nie. Każda władza się degeneruje; jej jedynym celem jest nachapać się i wzbogacić do trzeciego pokolenia. Dlatego nigdy nie ufaj żadnemu jej przedstawicielowi, policjantowi, prokuratorowi czy nawet sędziemu, ani też urzędnikom państwowym.
Stary Badura był naturalnym talentem muzycznym. Samodzielnie opanował sztukę gry na akordeonie i oddawał się jej bezgranicznie kiedy nachodziła go nostalgia. Grał na weselach, chrzcinach i pogrzebach, na każdej imprezie, na jaką go zapraszano. Zapominał wtedy o bożym świecie, nie jedząc nawet przez kilka dni.
– Z pogrzebami było najgorzej – opowiadał Tadziczkowi ojciec. – Nie mamy takich tradycji jak Amerykanie z Luizjany, stolicy jazzu. Wdziałem kiedyś amerykański pogrzeb. To było coś! Ośmiu muzyków, nazywano ich musik bandą, ubranych na czarno, szło za trumną dwiema kolumnami. W rękach trzymali tylko saksofony, jakby nie było innych instrumentów, i grali melodie tak skoczne, że nogi same rwały się do tańca. Myślałem wtedy, że umrzyk wyskoczy z trumny i przyłączy do zabawy.
– Ojciec kontynuował swoją egzotyczną opowieść zapominając jak zwykle, że istnieje czas i przyzwoitość, i należy w pewnym momencie skończyć – podsumował Tadziczek. – Sam musiałem przerywać jego wspomnienia.
Odc. 15 Awantury ojca Tadziczka
Namiętność wygłaszania niepodważalnych poglądów stary Badura przekazał w genach synowi, który też lubił mówić bez końca.
– Rodzice nie żyli ze sobą zgodnie. Ojciec, muzyk weselny, pogrzebowy i chrzcielny, bardzo lubił wypić. Nie byłoby w tym nic szczególnego, dziwnego czy złego, gdyby schlawszy się celowo, przez nieuwagę czy choćby z głodu, zasnął lub przynajmniej milczał. Zachowywał się zupełnie inaczej. Kiedy się upił, wracał do domu głodny i z okiem sinym od gniewu bił żonę.
– Dlaczego mnie bijesz bez powodu? – krzyczała matka, bezskutecznie usiłując wyrwać się z opresji.
– Było w tych scenach wiele bólu, krzyków i zamieszania – ze smutkiem konstatował Tadziczek. – Kiedy awantura się kończyła, matka uciekała na podwórko i z frustracji biła psa. Wywoływało to w nim reakcję warunkową Pawłowa. Za każdym razem Azor, jak tylko usłyszał krzyki w domu, podkulał ogon pod siebie, kładł uszy na płask i uciekał, najczęściej do budy, bo tam się czuł najbezpieczniej – Tadziczek dobrze pamiętał niejedną taką scenę.
Niektóre szczegóły ujawniał w dzieciństwie księdzu w czasie spowiedzi, oczekując pocieszenia. Zdarzyło się to tylko kilka razy, ponieważ swoimi niezwykłymi historiami szybko zniechęcił duchownego do siebie. Zmęczyły powtarzające się relacje o ludzkim nieszczęściu w jego własnej parafii. Tadziczek wkrótce też zniechęcił się do spowiedzi i ceremoniałów kościelnych; wydały mu się puste. Kiedy ostatecznie porzucił kościół, odradzał swoim dzieciom uczęszczania na uroczystości kościelne i lekcje religii.
Odc. 16 Hegemon i rodzice Salomona
Pod wieczór rozmowa zeszła na Hegemona. Nie lubiano go; przyjaciele zgromadzeni u Tadziczka czuli się podle pod jego rządami i nie żałowali mu słów krytyki. Podsycany alkoholem nastrój prowadził ich do wyrażania opinii nie mających odniesienia do prawdziwych przyczyn ich wrogości wobec najbardziej wpływowego człowieka w kraju.
– Bardzo się postarzał i utył. Brzuch ma jak kocioł zdezelowanej lokomotywy parowej a łeb jak dzwon. Ledwo łazi. I taki człowiek nami rządzi! Co za wstyd!
– On wykolei nasz kraj. Czuję to przez skórę.
– Niedoczekanie jego. Przydałby się sąd, który wydałby na niego wyrok i wsadził do więzienia, aby w końcu przestał okradać i rujnować społeczeństwo.
– Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Hegemon nosił trotyl w tej swojej przepastnej teczce. Chodzi z nią wszędzie. Jest tak wielka, że prawie się o nią potyka. Po co on ciągnie ją ze sobą? Może trzyma w niej drugie śniadanie?
W nocy odwiedzili Salomona nieżyjący już rodzice. Matka jak zwykle podlewała kwiaty fusami do kawy. Było ich tak dużo w doniczce, że wysypywały się poza krawędzie. Nie widziała tego. Soczewki jej okularów były tak porysowane i wytarte, że nie sposób było cokolwiek przez nie widzieć. Okulary trzymała w torebce razem z kluczami do mieszkania, grzebykiem, chusteczką do nosa i dwiema agrafkami.
– Nie wyrzuca fusów do odpadów żywnościowych, ponieważ wierzy, że to dobry nawóz dla roślin doniczkowych – myślał Salomon, przyglądając się rodzicielce stojącej w świetle okna.
Kiedy matka zajmowała się kwiatami, ojciec Salomona udał się na ogródek działkowy nad rzeką, aby nakarmić kury. W ogrodzie kwitły już wiśnie i zieleniły zalążki malin. Trwał nastrój pełen radości i spokoju. Karmienie kur było codziennym obowiązkiem ojca, wywiązywał się z niego sumiennie. Wcześniej, z samego rana, przywiózł młóto z browaru, aby dodać kurom do jedzenia. Zbierał dla nich pokrzywy, siekał je, po czym dodawał do ziemniaków z obiadu z poprzedniego dnia wymieszanych z młótem i reszkami chleba pozostałymi po śniadaniu. Kury traktował jak dzieci wymagające troski i czułości.
Był to sen z obrazami z okresu dzieciństwa, kiedy rodzice byli młodzi i pełni energii. Tę żywość dostrzegał Salomon w ruchach i otwartych, radosnych oczach rodziców, jakby żyli w idealnym świecie. Trudy życia nie dały im się jeszcze we znaki.
Odc. 17 Kamieniarz Margraf
Po nocnej wizycie rodziców Salomon udał się na cmentarz, aby odwiedzić ich grób. Za bramą zastał tłum ludzi uczestniczących w jakiejś ceremonii pogrzebowej. Dyskretnie zapytał młodego mężczyznę o szczegóły. Chowano kobietę, ofiarę Józefa Margrafa, starszego już mężczyzny, znanego, niezwykle bogatego, kamieniarza. Była jego kochanką; sypiał z nią w drewnianej budce stojącej w rogu cmentarza, na którym od lat wykonywał prace: stawiał pomniki, odnawiał płyty nagrobne, naprawiał krzyże, odświeżał postacie świętych. Salomon widział go kiedyś na cmentarzu w kombinezonie roboczym przybrudzonym cementem i farbami.
– Mogę zrobić wszystko, co pani sobie życzy – tłumaczył starszej kobiecie – ale to będzie dużo kosztować.
Określenie „ale to będzie dużo kosztować” chodziło za nim wszędzie, było częścią jego reputacji. Oprócz tego, że był znakomitym fachowcem żyjącym z „dobrodziejstw z wiary w życie pozagrobowe”, jak sam to określał, kiedy był w dobrym humorze, był też karciarzem, dziwkarzem, pijusem i nocnym włóczęgą. Żona nazywała go zdrajcą i podlecem, a syn, zwany powszechnie Józefem Juniorem, nie chciał nawet o nim słuchać. Tak go bolało zachowanie ojca, że został policjantem, aby wyładować na ludziach nienawiść do rodzica i do świata. Pracując w policji, był szczególnie bezwzględny wobec mężczyzn przypominających mu ojca wyglądem lub zachowaniem, a nawet związkiem z cmentarzem. Mówiono o nim, że był gorszy niż ojciec. W krótkim czasie narobił sobie tylu wrogów, że wróżka, znana z przepowiadania ludziom długiego życia, w ogóle odmówiła mu wróżenia.
Kilka miesięcy później, był to koniec lutego, znaleziono go na torach kolejowych, sztywnego jak deska, z równo odciętą głową, ale nie tak, jakby przejechał go pociąg, tylko jakby równiutko odcięto ją maczetą lub ostrą siekierą. Nie miał jeszcze wtedy trzydziestu lat.
Odc. 18 Kukułka
Spóźniona wiosna przyniosła dziwne zdarzenie. Różnie je interpretowano, najczęściej jako zapowiedź czegoś osobliwego i przełomowego w przyrodzie, nowego etapu jej rozwoju. W dniu pierwszego kwietnia, nad ranem, w brzozowym gaju w pobliżu osiedla Aura, pojawiła się kukułka. Kilka minut jej uporczywego kukania zbudziło połowę mieszkańców osiedla. Musiała być bardzo blisko, gdyż Salomon, który z ciekawości otworzył okno sypialni wychodzące na lasek, miał wrażenie jakby jej głos wprost uderzał go w oczy i usta. Potem mówił jeszcze, że kiedy od strony brzozowej gęstwiny zawiał wiatr, poczuł na twarzy dziwny ptasi oddech.
– Nie od razu ją zauważyłem. Siedziała na wysokiej brzozie i była tak wielka, że jej cień wypełnił całe okno mojej sypialni.
Kukułka kukała trzysta sześćdziesiąt pięć razy bez przerwy, tyle, ile jest dni w roku. Na osiedlu Aura trzy osoby liczyły kukanie i potwierdziły; rachunek się zgadzał. W południe tego dnia okazało się, że nikt nie miał przy sobie pieniędzy z wyjątkiem nieboszczyka Jana Drobnego, mieszkańca osiedla, spoczywającego w otwartej trumnie w środkowej nawie pobliskiego kościoła. Ktoś nieznany, prawdopodobnie jakiś skruszony dłużnik, włożył mu do trumny znaczną sumę pieniędzy, których nie zdążył oddać mu za życia. Następnego dnia na nieboszczyka, a właściwie jego rodzinę, spadł istny deszcz pieniędzy: dwa wygrane losy na loterii, które Drobny wykupił tuż przed śmiercią, oraz nieoczekiwany spadek po ciotce zmarłej za granicą. Było tego tyle, że uznano go najbogatszym człowiekiem w mieście. Zanim go pochowano, tłumy ludzi przychodziły do kościoła, aby zobaczyć, jak wygląda szczęściarz. Na drewnianej twarzy nieboszczyka niektórzy dostrzegli delikatny uśmieszek ni to radości, ni to szyderstwa.
– Jego pogrzeb przyciągnął więcej osób niż pochówek ostatniego burmistrza rządzącego naszym miastem dwadzieścia lat. W ten sposób Jan Drobny stał się najbardziej popularnym człowiekiem w mieście – napisał Paweł Isik, redaktor naczelny Gazety Porannej, autor cyklu artykułów „Kradzież Chrystusa”,
Kukułka musiała złożyć jaja w wielu gniazdach, gdyż jesienią w okolicach miasta pojawiło się dziesięć razy więcej tych ptaków. Ludzie nauczeni doświadczeniem nosili już wtedy przy sobie znaczne ilości pieniędzy. Przepowiednia się sprawdziła; miasto wzbogaciło się wręcz absurdalnie, mieszkańcy nabrali światowych manier, zwykła kuchnia już im nie wystarczała.
– Stali się wyrafinowani do nieprzytomności – pisał Paweł Isik w Gazecie Porannej. – Doszło do tego, że zabijano kukułki, aby serwować wyrafinowane dania mięsne w najlepszych restauracjach miasta.
Przyjmując gości zagranicznych burmistrz opowiadał z dumą:
– Pieniędzy i kukułek mamy w nadmiarze. Nic, tylko objadać się do syta i bawić do szaleństwa, od wieczora do rana.
Odc. 19 Przemiana Żorża. W pierwszy dzień Wielkanocy zadzwonił do Salomona Żorż. Przyjaźnili się od lat. Kiedyś mieszkali blisko siebie, odwiedzali się, razem chodzili na imprezy sportowe i zabawy. Przystojniejszy i bardziej wygadany Żorż cieszył się nieporównanie większym powodzeniem u kobiet. Salomon uważał to za niesprawiedliwe, nie kłócił się jednak o to z panem Bogiem, lecz nie przestał myśleć o swojej krzywdzie.
Żorż był pełen entuzjazmu.
– Człowieku! Co ja przeżywam! Mówię do ciebie jak z przyszłości. Zjadłem solidne śniadanie, po kawałku wszystkiego. Wymienię tylko: święconki, chleb, jaja, sól, kiełbasa, szynka, chrzan, miód, pieprz, ser żółty i zwykły twaróg, babka wielkanocna, baranek z masła, do tego jeszcze sałatka warzywna i dwie czekoladki. Efekt był taki, że wybuchła we mnie bomba kaloryczna. Nie poznałem siebie. Istna eksplozja energii. Nogi same rwały się do tańca; z trudem przekonałem siebie, że nie jest to odpowiedni czas na taniec. Wpadłem do łazienki, aby przemyć twarz zimną wodą. To mi dobrze zrobiło. Podjąłem decyzję i to bez wahania, że się zautomatyzuję. Pomogła mi w tym farmakologia; łyknąłem dwie pigułki. I stało się! Nastąpiła we mnie przemiana; poczułem błyski w oczach i drżenie w klatce piersiowej.
– Na czym polega ta twoja automatyzacja? – Salomon uznał za stosowne przerwać stek szalonych wynurzeń.
– Przestałem być kunktatorem, zastanawiać się, co robię, w jakiej kolejności, czy w ogóle coś robić. Od dawna odczuwałem potrzebę zmiany tego stanu rzeczy, bo na nic nie miałem czasu. Teraz wydaję sobie polecenia, bezwstydnie krótkie i konkretne, i o to właśnie chodzi. Nie waham się, co i kiedy mam zrobić. Moja żona i teściowa są zachwycone, bo dotychczas musiały mi ciągle przypominać: – Zrób to! Zrób tamto! Nie czyść teraz butów, tylko wyrzuć śmieci! Nie myśl, tylko działaj! Teraz wiem, że pojąłem istotę rzeczy i wskoczyłem w sam środek nowoczesności.
Salomon poczuł drapanie w gardle i cicho chrząknął.
– Czy ty mnie słuchasz? – przerwał Żorż. – W jego głosie brzmiało zniecierpliwienie.
– Oczywiście, że tak. Jak możesz wątpić?!
– To dobrze. Będę mówić dalej. Najpierw zmieniłem zasady korzystania z mego smartfona. Nawiązałem z nim bliską współpracę. Nazwałem go „Bubi” i przeprogramowałem. Teraz, kiedy słyszę ciche kliknięcie, sygnał nadchodzącej wiadomości, pytam:
– Bubi, co to?
On na to, przykładowo:
– To SMS od Tadziczka Badury. Przesyła ci żart o jajku wielkanocnym.
– Wywal ten SMS – mówię – nie mam czasu na głupoty. Mam już inny stosunek do rzeczywistości.
– Czy to takie wielkie osiągnięcie konwersować ze smartfonem? Dzisiaj wszystko jest możliwe – Salomon nie wahał się okazać sceptycyzmu, aby ściągnąć Żorża z wyżyn zwycięstwa nad samym sobą i rzeczywistością.
– Tak, to wielkie osiągnięcie! – Żorż był nieposkromiony w swej żarliwości. – W ciągu trzech minut unicestwiłem szesnaście niepotrzebnych komunikatów, SMS-ów, MMS-ów, wezwań, ostrzeżeń o nadchodzących zagrożeniach klimatycznych oraz kilka ofert i propozycji. Trzeba umieć radzić sobie w sytuacjach przeciążenia informacyjnego. Inaczej rozsypiesz się w proch w jednej chwili, jak mówi poeta – Żorż zaśmiał się głośno.
W jego głosie Salomon wyczuł histerię.
– Czy ty, Żorż, dobrze się czujesz? Bo ja mam wrażenie, że coś cię napadło i nie jest to nic dobrego, tylko jakiś rodzaj szaleństwa – zapytał, nie będąc pewien czy przyjaciel się nie obrazi.
– Masz rację. Tak naprawdę to powinienem już dawno zwariować od nadmiaru bodźców. Czuję coraz częściej niepokój i swędzenie na całym ciele, jakby mrówki mnie obłaziły. Dlatego staram się zmienić swoje postępowanie. Przed naszą rozmową siostra mnie poinformowała, że na drzwiach naszego domu ktoś wywiesił kartkę: „Żorż! To nie bomba kaloryczna cię niszczy, ale świnia świąteczna. Ktoś ci ją podrzucił, ty się nią obżarłeś i bredzisz. Jesteś w niebezpieczeństwie”. Zdenerwowałem się tym niepotrzebnie. Okazało się na szczęście, że to był żart z jej strony. Powiedziała mi to, aby pokazać, że nie umiem już normalnie reagować. Nie wiem doprawdy, co o tym myśleć – w głosie Żorża brzmiało zwątpienie.
– To nowy surrealizm, Żorż. Uwierz mi. Czasy są zwariowane. Czwarta dekada to życie w świecie paradoksu i absurdu. Ludziom przewraca się w głowie. Na świecie toczą się wojny, dramatycznie pogarsza się klimat, dyktatorzy prowadzą dywersję ideologiczną, odnawiające się wirusy nieustannie błąkają się w przestrzeni, w bogatych krajach obfitość jedzenia niszczy ludzi chorobami a w biednych ludzie umierają z głodu. Eksplozja nowych technologii powoduje, że męczy nas nadmiar bodźców, czujemy się zagrożeni, jesteśmy pod presją niepewności i lęku. Sam to odczuwam. Też często nie wiem, co robić.
Odc. 20 Stolica
Superszybki pociąg wnętrzem przypominał samolot; dwa długie rzędy foteli rozdzielone wąskim przejściem. Usiadłszy pod oknem, Salomon przypatrywał się dyskretnie siedzącej obok kobiecie o bladej twarzy i falujących włosach. Odwróciła wzrok w jego kierunku.
– Dorada zmieniła się – odezwała się, jakby zgadując, że rozmówca jedzie do stolicy, aby zobaczyć jak wygląda wielki świat. – Zmienili się przede wszystkim ludzie i jedzenie. Niech pan spróbuje restaurację Big Dish. To miejsce o niewyszukanej nazwie cieszy się dobrą opinią wśród smakoszy wschodnich potraw.
Stolica zaskoczyła Salomona nowoczesnością. Wielkie wieżowce, dużo obcokrajowców, to rzuciło mu się w oczy w pierwszej kolejności. Restaurację Big Dish odnalazł nie bez trudu, klucząc po krętych uliczkach starej dzielnicy miasta. Na zewnątrz przy stoliku pod wielkim parasolem siedział młody mężczyzna w garniturze z kwiatem w butonierce. Wyglądał jakby przybył prosto z wesela. Trwał nieruchowo w skupieniu z rękami złożonymi na piersi i przymkniętymi oczami. Chyba usłyszał kroki Salomona, gdyż nie otwierając oczu odezwał się:
– Pan jest tutaj chyba pierwszy raz? Wyczułem to po pańskim niezdecydowanym chodzie. Mogę pana uspokoić: to dobra restauracja. Może nie najlepsza, ale dobra. Jest półautomatyczna; personel działa szybko i sprawnie, dbając o to, aby klient miał jak najmniej z nim kontaktu. Restauracja ma rozsądne ceny, zawsze świeższe warzywa, oferuje solidne dania. Warto spróbować.
Za wysoką ladą królowały dwie kobiety. Podszedłszy bliżej, Salomon przyjrzał im się. Miały w sobie coś majestatycznego. Stanowiły wyraźny kontrast. Jedna była tęgawa, wielka, jej ramiona otaczała kaskada włosów. Druga, znacznie niższa, w miarę szczupła, z krótko przyciętymi włosami wyglądała bardzo sportowo. Podobny owal twarzy, duże bursztynowe oczy, wyrazisty nos i usta, stwarzały nieodparte wrażenie, że są siostrami. Ubrane w identyczne bordowe tuniki z nadrukiem przedstawiającym mdlejące egzotyczne kwiaty, podkreślały powagę i godność miejsca. Obydwie mówiły z wyraźnym obcym akcentem. Odpowiadały tylko na pytania, nie dodając nawet jednego niepotrzebnego słowa. Salomon w duchu nazwał je królowymi.
Po złożeniu zamówienia i zapłaceniu kartą bankową, otrzymał pilot z brzęczykiem i instrukcją:
– Jak tylko usłyszy pan dźwięk brzęczyka, proszę podejść do lady.
Słysząc dzwoniące wokół brzęczyki, miał wrażenie pobytu na łące ulubionej przez trzmiele. Nie czekał długo. Otrzymał kopiastą porcję kaczki, dobrze podrumienionej, tłustej, solidnie podlanej sosem, z dużą ilością duszonych warzyw, wśród których przeważała delikatnie podsmażona cebula. Na osobnym talerzu leżała górka zlepionego ze sobą białego ryżu. Salomon dołożył dwie łyżki ryżu do dania głównego, spróbował i poczuł się szczęśliwy: wygląd potraw, ich nadzwyczajny smak oraz nietypowe miejsce posiłku w widokiem na kolorową ulicę z nawiązką rekompensowały męczącą podróż kilku wcześniejszych godzin. Jedząc przyglądał się, jak wiatr zrzuca z sąsiednich stolików pudełka z serwetkami. Nikt nie podnosił ich z ziemi. Była w tym jakaś symbolika niezależności i zaniedbania.
Po wyjściu z restauracji, najedzony i zadowolony, zamówił w barze kieliszek wytrawnego wina. Tak mu zasmakowało, że wypił jeszcze dwa kieliszki. Poczuwszy się raźniej, włóczył się dłuższy czas po mieście chłonąc zapachy, obrazy i ruch. Mijali go ludzie w różnym wieku, wyluzowani, ubrani swobodnie, jak się komu podobało. Panowała zupełna dowolność ubioru. Wędrowca naszły zadziorne myśli.
– Nie zdziwiłoby mnie, gdyby ktoś miał na nogach klapki, na piersiach kożuch a pod nim spodnie bermudy lub rajstopy w błękitnym kolorze. Pojęcie społeczeństwa zanikło, jego miejsce zajął indywidualizm.
Na koszulach, koszulkach z krótkimi rękawami, swetrach, kamizelkach, bluzach, co kto miał na sobie, a nawet na nagich piersiach, ramionach i udach widział napisy: „Jestem taki, jaki jestem”. „Mam prawo być sobą. Nic ci do tego”, „Satyr”, „Indywidualistka”, „Pracuś”, „Gigantka”, „Drapieżca”, „Wariatka seksualna”. Pobudzony winem, oszołomiony ludzką śmiałością i poruszony bogactwem pomysłów, na poczekaniu wymyślił nazwy dla siebie: „Gigant”, „Wyrobnik umysłowy”, „Potentat”, „Harpagon do szóstej potęgi”. Postanowił wykorzystać je zlecając wykonanie dla siebie kilku koszulek z krótkimi rękawami na gorące dni letnie. Pragnął poczuć, jak to jest być sobą bez żadnych ograniczeń i zahamowań.
Odc. 21 Postanowienie rocznicowe
Ostania rocznica urodzin skłoniła Salomona do podsumowania swojego życia. Uczynił to z czułością i sumiennością, zastanawiając się także nad przyszłością. Do oceny życiowego dorobku zabrał się fachowo, miał wprawę w analizie spraw złożonych. Korzystając z tablicy średniego dalszego trwania życia mężczyzn, obliczył, ile lat statystycznie mu jeszcze zostało. Wynik zaktualizował korzystając matematycznego modelu uwzględniającego dziedzictwo genetyczne, stan zdrowia, styl życia a nawet wskaźnik masy ciała. Zajęło mu to kilka godzin. Pierwszy wniosek był bardzo lapidarny.
– Mam mało czasu. Kiedy przekroczy się połowę życia, liczy się tylko czas i energia. Nie mogę marnować ani jednego ani drugiego. To, co mi zostało z życia, co mogę jeszcze zrobić, musi mieć znaczenie, ponieważ tylko to, co wartościowe, nadaje sens życiu. Człowiek rozumny nie może rozmieniać się na drobne.
W praktyce oznaczało rezygnację z czynności zbędnych, głupich, byle jakich, rozmów o niczym, oglądania bezwartościowych programów telewizyjnych oraz czytania książek tylko dla zabicia czasu. Nie zastanawiając się, Salomon podjął decyzję ograniczenia kontaktów towarzyskich, osobistych, telefonicznych i e-mailowych. Było ich za dużo. Zdecydował się zachować tylko najcenniejsze. Była w tym determinacja czynienia rzeczy ważnych, satysfakcjonujących, dających poczucie pełni życia. Przypomniał sobie biblijną przypowieść o dobrym gospodarzu, który rozdał sługom talenty, nakazując pomnożyć je a nie zmarnotrawić. To miało głęboki sens. W ciągu kilku minut ustalił listę osób, z którymi postanowił zakończyć znajomość. W pozostałych przypadkach określił maksymalny czas rozmowy z jedną osobą, aby niepotrzebnie nie przedłużać rozmów. Wcześniej był skłonny pobłażać sobie, jakby miał czasu na tony.
Odc. 22 Rozmowa z lekarką
Do lasu Salomon chodził codziennie. Stało się to drugim po kawie najważniejszym rytuałem jego życia. Spacery były czasem relaksu, rozmyślań i wzmacniania kondycji fizycznej.
– Żeby dobrze żyć, musisz wypełniać czas czymś użytecznym – tłumaczył sobie spacerując. Coraz częściej rozmawiał z samym sobą.
Wędrówki po lesie odbywał w poczuciu odpowiedzialności za swoje zdrowie i kondycję. Wierzył, że to on wyłącznie za nie odpowiada, a nie na lekarz. Nie wszyscy podzielali ten pogląd. Pamiętał nieprzyjemne zajście z lekarką domową. Poczuła się obrażona, kiedy przedstawił jej swój pogląd.
– Lekarz nie odpowiada za moje zdrowie. To moja odpowiedzialność. Pani jest tylko moim konsultantem i fachowcem znającym się na szczegółach organizmu podobnie jak hydraulik zna się na kanalizacji domowej. Lekarz to pomoc doraźna, najemnik, zatrudniony przez władze po to, aby obsługiwał szeregowców armii pacjentów. Nie ma w tym nic nadzwyczajnego, choćby dlatego, że dzisiaj lekarze nie mają czasu dla pacjenta. Pracują podobnie jak obsługa linii montażowej w fabryce samochodów, gdzie po piętnastu minutach montażysta woła: następny obiekt do obróbki!
Przeprosił wtedy lekarkę, że nie mówi tego pod jej adresem tylko całej służby medycznej. Nie powiedział całej prawdy, aby jeszcze bardziej jej nie urazić, że lekarze w większości nie mają pojęcia o swoich pacjentach: czy stosują się do ich wskazówek i poleceń, czy regularnie biorą przepisane im leki, czy przestrzegają zaleceń zdrowej diety i zdrowego trybu życia, jak sypiają i jak pracują, czy służy im wykonywana praca, jaka jest sytuacja rodzina, czy żyją w stresie i jak mogliby go zredukować.
Kiedy nagły powiew wiatru z trzaskiem zrzucił mu pod nogi gałąź, Salomon zdenerwował się:
– Pieprzyć to wszystko! Lekarze rozumieją tylko fragmenty organizmu człowieka. Wkrótce jeden ortopeda będzie specjalizować się w lewej nodze i w lewej ręce, a drugi w prawej nodze i prawej ręce. Co to za medycyna!?
Odc. 23 Kobieta na wzgórzu
Podchodząc pod szczyt porośniętego sosnami wzgórza, Salomon zauważył kobietę w czarnym, obcisłym dresie. Zbliżając się, przyglądał jej się. Była chuda, jej głowę okalały długie czarne włosy. Przypomniała mu świętą cierpiętniczkę z obrazu, jaki kiedyś oglądał w małym wiejskim kościele. Kobieta stała przed wysoką sosną z rękami rozłożonymi na boki, prawą nogą podgiętą do góry i wzrokiem utkwionym nieruchomo w przestrzeni. Wyglądało to tak, jakby ćwiczyła równowagę i opanowanie.
– Ciężkie czasy musiały ją zdeformować. Stąd jej nietypowe zachowanie – pomyślał Salomon.
Zachowanie kobiety zaintrygowało go. Podchodząc bliżej, pozdrowił ją a następnie zadał jej pytanie, aby nawiązać rozmowę.
– Nie mam czasu na rozmowę, usiłuję skoncentrować się.
Jej odpowiedź zaskoczyła go. Uznał, że zachowała się obcesowo, nie powiedziała nawet „przepraszam”.
W następnych dniach widział ją ponownie, jak z oczami wpatrzonymi w przestrzeń cierpliwie ćwiczyła koncentrację z jedną nogą zgiętą w kolanie i stopą opartą o udo drugiej nogi.
– Tylko kobieta tak potrafi tak wysoko podciągnąć nogę – myślał za każdym razem. Podziwiał ją a zarazem odrzucał, ponieważ wydawała mu się była wyobcowana, odległa i całkowicie niedostępna. Myślał o niej, szukając wytłumaczenia jej zachowania.
– Jest inna niż większość osób. Epidemie, napięcie, niepewność, kretyński postęp technologiczny i pędzący czas chyba musiały ją doprowadzić do stworzenia sobie własnego modelu zachowań.
Którymś razem, kiedy mijał ją stojącą w tej samej, niezmienionej pozie ze wzrokiem utkwionym w przestrzeni, odpowiedziała na jego pozdrowienie.
– Muszę utrzymać się w kondycji. Kondycja, dobry wygląd i zdrowie są dla mnie najważniejsze. Wszystko inne jest bez znaczenia.
Od pewnego czasu Salomon klasyfikował ludzi. Nazwał ją w duchu obsesjonistką i oznaczył numerem jeden w katalogu ludzkich typów. Pomyślał, że powinienem również siebie jakoś sklasyfikować.
Odc. 24 Psychodelik
Po źle przespanej nocy przemęczenie dawało mu się we znaki. Dla poprawy samopoczucia Salomon przyjął łagodny psychodelik, przynoszący wrażenia z pogranicza marzeń sennych, transu i medytacji. Przyjął dokładnie wymierzoną dawkę taką, jak trzeba, nic więcej, nic mniej. Nie bał się przedawkowania, używał tej substancji od dłuższego czasu. Był to popularny napój Ayahuasca sprowadzany z Peru. Zawierał dwa podstawowe składniki, hermalinę z wygotowanych lian oraz DMT z liści chacruny, które działały rozszerzająco na świadomość. Szybko poczuł się ożywiony i radosny. Spacerując po lesie zatrzymał się, aby włączyć radio w smartfonie. Leciała relaksująca muzyka. Tak się zasłuchał, że zapomniał o bożym świecie. Otrząsnął się, kiedy zauważył, że mijająca go dwójka młodych ludzi, kobieta i mężczyzna, przygląda mu się uwagą. Pomyślał, że za jego plecami przechodzi ktoś inny, kim mogliby się interesować. Obejrzał się do tyłu i na boki, lecz nikogo nie zauważył. Zignorował osobliwą parę i poszedł dalej. Uczucie bycia obserwowanym nie ustępowało. Mijający go ludzie przyglądali mu się z uwagą jakby był jakimś dziwadłem lub egzotycznym zwierzęciem w ogrodzie zoologicznym. Kiedy zauważył, że pokazywano go sobie palcami i robiono zdjęcia. tak się zdenerwował, że zatrzymał się, aby krzyknąć do człowieka bezczelnie wpatrującego się w niego z wyrazem niedowierzania:
– Czemu się gapisz na mnie jak sroka w gnat!? Nie masz nic lepszego do roboty?
Mężczyzna odwrócił się i bez słowa ruszył w drogę. Salomon mruknął coś nieprzyjaznego pod nosem. Idąc pomyślał, że uwagę spacerowiczów przyciąga jego kolorowa kurtka. Nie podobała się jego żonie, mówiła mu to kilka razy. Przypomniał to sobie i uspokoił się.
Wróciwszy do samochodu, Salomon spostrzegł, że jest dziwnie niski. Przyjrzał się sobie uważnie: miał znacznie krótsze nogi. Wyglądało to tak, jakby wrósł w ziemię. Zdziwił się, że wcześniej tego nie odczuł. Dopiero teraz zrozumiał, dlaczego ludzie tak uważnie mu się przyglądali.
Stan nóg nie zaniepokoił go. Podobnie dziwne objawy obserwował u siebie już wcześniej, choć nie w takim stopniu. Zanim wsiadł do samochodu, ułożył kijki spacerowe w bagażniku, zdjął czapkę i kurtkę, odłożył na boczne siedzenie torbę ze smartfonem, portfelem i prawie pustą butelką wody. W końcu usadził się wygodnie w fotelu kierowcy, aby uruchomić silnik. Czuł się nieco dziwnie; męczyło go tylko to, że jego nogi z trudem sięgały podłogi. W czasie jazdy nie musiał niczego robić, sterował samochodem wydając mu polecenia głosowe. Dla poprawy nastroju, po przejechaniu kilku kilometrów zatrzymał się i podciągnął fotel do przodu. W miarę dalszej jazdy wyciszał się, słuchając muzyki. Czuł, jak nogi stopniowo wracają do normy.
Odc. 25 Rozmowa z żoną
Salomon zatrzymał się przy supermarkecie i zadzwonił do żony. Oglądała swój ulubiony turecki serial. Poprosił ją, aby przerwała, bo ma jej coś ważnego do powiedzenia.
– Mam wrażenie, że nogi mi się zużyły do kolan w czasie łażenia po lesie. Wyobraź sobie, że nawet tego nie zaważyłem. Chyba przesadziłem z tym chodzeniem. Doszedłem do siebie dopiero w samochodzie jadąc po zakupy. Właśnie stoję na parkingu przed supermarketem.
– Nie pierwszy to raz i zapewne nie ostatni – odpowiedziała. – Kiedy wrócisz, będziesz mieć już gorący obiad na stole.
Żona ponaglała go, aby kończyć rozmowę, więc się rozłączył.
– Ta rozmowa nie miała sensu. Ja jej mówię o czymś ważnym, a ona wyjeżdża mi z obiadem – pomyślał z niechęcią.
Kobieta też nie była szczęśliwa z przebiegu rozmowy.
– Zupełnie oszalał. Opowiada jakieś fidrygałki o nogach wrastających w ziemię, a kiedy ja mu mówię o obiedzie, to nawet nie podziękuje.
Nie zamierzała przejmować się urojeniami, jakich mąż doświadczał od pewnego czasu. Miała mu za złe, że się nie leczył. Ale też i nie dziwiła się specjalnie, ponieważ ludzi takich jak on były tysiące. Salomon też nie był bez winy, biorąc na siebie dodatkowe obowiązki. Był przewodniczącym rady mieszkańców osiedla Aura. Ta praca nie była mu potrzebna, tym bardziej, że była wymagająca i nierzadko kłopotliwa.
Odc. 26 Szaleństwo Salomona
Salomon panicznie bał się załamania psychicznego, uznając je za niewyleczalną chorobę. Widział kiedyś takiego człowieka. Był to rolnik, który orząc pole, rozmawiał z wronami. Salomon pamiętał tamtą scenę.
– Co wy, głupie wrony, tak dziobiecie i dziobiecie tę rolę? – pytał rolnik, usiłując odegnać ptaki batem.
– A co ty, szalony rolniku, tak orzesz i orzesz tę rolę? – odpowiedziały wrony, śmiejąc się przy tym szyderczo kre, kre, kre!
Salomon wyraźnie to słyszał. Dla upewnienia się, że nie było to złudzenie, zatrzymał się, aby porozmawiać z rolnikiem. Nazywał się Roland Kwaśny i potwierdził obserwacje Salomona.
– Wyraźnie słyszałem, jak do mnie mówiły: Co ty, szalony rolniku, tak orzesz i orzesz tę rolę? Słyszałem także ich drwiący śmiech.
Kwaśny opowiadał o tym zdarzeniu swojej rodzinie, znajomym i innym osobom. Był gotów złożyć przysięgę, że jest to najczystsza prawda, gdyby mu nie wierzyli. Kilka dni później krzyczał przeraźliwym głosem, ostrzegając mieszkańców wsi przed burzą piaskową. Ponieważ mu nie wierzono, z rozpaczy przeciągnął paznokciami po twarzy, pozostawiając na niej krwawe ślady. Nazywał je drogami cierniowymi.
Zastanawiając się nad swoją niepewną kondycją psychiczną Salomona przypomniał sobie film o naukowcu obserwującym własną siostrę popadającą w chorobę psychiczną, aby opisywać w szczegółach pojawiające się kolejne symptomy jej choroby.
Kurczenie się dłoni Salomon odkrył przy śniadaniu po nałożeniu sobie na talerz kilku plastrów kiełbasy, szynki i sera. Sięgając do wiklinowego koszyczka po kromkę chleba, spojrzał na dłoń i prawie krzyknął:
– Popatrzcie na moją prawą dłoń, jaka jest malutka. Wczoraj była większa. To nie ręka, ale rączka.
Żona obdarzyła go niechętnym spojrzeniem. Jej głos brzmiał chropawo, jakby coś drapało ją w gardle.
– Salomonie! Przywołuje cię do przytomności. Twoja prawa ręka jest taka sama jak lewa czyli naturalnej wielkości. Przestań się wygłupiać. To nie przystoi w twoim wieku, zwłaszcza przy stole.
Salomon nie odezwał się, uznając, że niczego nie wskóra. Od pewnego czasu kierował się zasadą, aby nie kłócić się z nikim, szczególnie z domownikami, o sprawy małej wagi. Pomniejszenie członków ciała wkrótce objawiło się ponownie. Było to w łazience; goląc się Salomon zobaczył dwie małe rączki. Przyjrzał im się uważnie, były delikatniejsze i jakby słabsze.
Odc. 27 Przeżycia Salomona
Poza żoną i najbliższą rodziną, nikt nie wiedział o jego opętaniu. Salomon pocieszał się, że było ono nieciągłe, falowało, czasem znikało na jakiś czas, przeważnie były to godziny, ale też i dni. Najgorzej było w dni niestabilnej pogody; jego niepokój nasilał się i męczyło go uczucie, że wszyscy obserwują go dyskretnie, jak się kurczy i drwią z niego, że nie jest już pępkiem świata. O obłędzie przypominała mu niepotrzebnie dawna kochanka, kobieta o smutnie chudych nogach, zamiłowaniu do gry wstępnej oraz do starodawnej muzyki organowej. Coraz rzadziej się z nią spotykał, właśnie ze względu na uwagi, jakie mu czyniła. Niekiedy życie ciążyło mu tak bardzo, że czuł ucisk w piersiach. Miał wrażenie, że zbiera się w nim flegma i wypełnia płuca.
– Trudno jest mi oddychać. Dusi mnie wewnątrz. To chyba efekt wojny i depresji, dwóch nierozłącznych sióstr, dających się wszystkim we znaki – zapisał w swoim poufnym dzienniku.
Dla uspokojenia się uznał, że wojna będzie już stałą cechą życia na planecie, pokój zaś tylko jego przejściowym zakłóceniem.
– Musimy pogodzić się z takim myśleniem, akceptując podwyższone napięcie psychiczne – tłumaczył w domu krótkowłosej, brązowej jamnicze, nieodstępnej towarzyszce swego życia.
Od czasu pojawienia się małych rąk Salomon spał jeszcze gorzej, budził się też z większym trudem. Pojawiły się nowe koszmary nocne. Któregoś dnia nad ranem odebrał dziwny telefon. Jakiś męski głos mu wymyślał:
– Ty sukinsynu pieprzony! Albo odwalisz się od mojej żony, albo rozwalę ci ten parchaty czerep.
Kilka godzin później ten sam człowiek zadzwonił ponownie z pretensjami o utopienie przez Salomona pomiotu ślepych kotów. Poproszony o identyfikację, odłożył słuchawkę, rzucając w eter wulgarne przekleństwa.
Tego samego dnia w lesie Salomon przyglądał się ubranemu na zielono mężczyźnie, przypominającemu leśnika, który idąc obserwował przez lornetkę korony drzew i pohukiwał jak sowa. Salomon poczuł do niego niechęć.
– Udaje ornitologa a jest najwyżej kierowcą śmieciarki. Ten człowiek nie jest już sobą. Czas, aby inni ludzie też przestali udawać.
Odc. 28 Niepokojące zwierzę
Po powrocie z lasu Salomon połączył się telefonicznie z Erazmem. Od pewnego czasu widział w przyjacielu niezwykłą istotę.
– Jest wielki jak góra – myślał. – Przerasta mnie, przytłacza swoją niesamowitością.
Nie była to wielkość fizyczna, przestrzenna, ale duchowo-intelektualna, ugruntowana w spokoju, opanowaniu i niezmiennej pogodzie ducha przyjaciela.
– Co robisz? Co myślisz w tej chwili? – zapytał Salomon ni to zaczepnie, ni zachęcająco.
– A co ty robisz lub myślisz? – Erazm odwrócił pytanie, domyślając się, że coś trapi Salomona.
– W tej chwili myślę, że jestem, ale nie jestem pewien, czy to prawda. Nie jestem pewien, czy istnieję. To mi się zdarza coraz częściej. Wczoraj siedziałem na kanapie, rozglądałem się po pokoju, patrzyłem przez okno, lecz nic nie czułem oprócz ucisku w piersi. Gościła we mnie pustka egzystencjalna. Podejrzewam, że to kwestia zbyt szybkiego dojrzewania osobistego, wzmocnionego butelką wina, którą wypiłem w miłym towarzystwie, oraz pogodą, mroczną i siną niby majaczący w gorączce nieboszczyk. Czekałem, aż myśli same zbiorą się we mnie, skoncentrują, osiągną masę krytyczną, wybuchną i spowodują, że sam nie będę musiał niczego robić, ponieważ to one będą podejmować za mnie decyzje i działania.
– Dziś każdy ma jakieś problemy bardziej lub mniej wyraźne, prawdziwe lub urojone – zareagował spokojnie Erazm. – Mnie od kilku dni zagraża zwierzę. Widzę i czuję je dzień i noc. Jest to kuna domowa, zwinna, zdolna przecisnąć się przez dziurę średnicy czterech centymetrów, aby wkraść się do domku letniskowego, szopy, przyczepy kempingowej, rozrzucić resztki jedzenia i napaskudzić, a nawet przegryźć połączenia kablowe do telewizora.
Przyjaciele rozgadali się na temat kłopotliwego zwierzęcia. Kojarzyło im się z zagrożeniem, podobnym do wojny lub dyktatury sterowanej przekazami medialnymi. Wpadli w stan spekulatywnego myślenia, w którym rzeczywistość miesza się z urojeniem i fantazjowaniem. Inspirując się nawzajem marzyli, aby przewrotne zwierzę dało się ukształtować politycznie i przegryzało tylko połączenia do kanałów telewizyjnych niebezpiecznej kliki, której przekazy medialne nasączone były bakteriami wywołującymi lasowanie się mózgu telewidzów, ograniczając ich zdolność rozumienia świata.
– Oby tak się stało! – wykrzyknął Salomon z przekonaniem, wracając do siebie i do życia.
Odc. 29 Czwarta dekada przyniosła społeczeństwu Omerni falę nieoczekiwanych zdarzeń: epidemii, zapaści gospodarczych, nagłych inflacji, rozruchów ulicznych, niepewności zatrudnienia. Ludzie stawali się niespokojni, nieobliczalni, topili niepokój w wódce lub przyjmowali leki uspokajające, jedni przeprowadzali napady na banki, innych ogarniała apatia i zobojętnienie.
– Weszliśmy w okres rosnącej destabilizacji. Dziś macie pracę i dochody, jutro możecie już ich nie mieć. Zapamiętajcie to dobrze – przekonywał słuchaczy na spotkaniach autorskich Yusuf Kaplan, pisarz turecki o szybko rosnącej popularności. Uczestnicy spotkań i czytelnicy wierzyli mu, ponieważ był autorytetem, wzorem niezależności.
– To geniusz. Nie musi martwić się o pracę ani dochody, ponieważ sam sobie wymyślił jedno i drugie – tłumaczył Paweł Isik, redaktor naczelny Gazety Porannej, zainspirowany przez pisarza do stworzenia cyklu artykułów „Kradzież Chrystusa”.
Wypowiedzi tureckiego twórcy Salomon uzupełniał własnymi przemyśleniami. Rozmawiał o nich Erazmem.
– Nastały lata wyzwań, w których nie sposób jest mieć czas na zwykłą rozrywkę i przyjemności, na przyjaźnie, spotkania i bliższe kontakty z rodziną. Stopniowo stajemy się automatami kierowanymi uproszczeniami, nie zdając sobie z tego sprawy. Obcość wdziera się coraz bardziej w życie każdego z nas, otaczając nas murem więzienia nowej, technologicznej cywilizacji.
Rozmawiając często sam z sobą, Salomon nabrał przekonania, że porządkuje to jego myśli, uspokaja, tworzy wewnętrzny ład. Był przekonany, że jest to słuszne i pożyteczne. Widział w tym wyraźne korzyści. Jego samotnicze rozmowy stały się nawykiem, tak uporczywym, że w końcu zaczął wątpić, czy to mu rzeczywiście służy, czy nie jest to chorobliwe. Widząc na ulicy ludzi poruszających ustami, miał poczucie, że nie jest odosobniony: wymawiali jakieś słowa, kiwali głowami, uśmiechali się, gestykulowali. Czasem udawało mu się słyszeć, co mówili; najczęściej były to rozmowy z jakimiś osobami, których tam nie było.
– To przypadki osób z problemami psychicznymi, prawdopodobnie schizofrenią – wyjaśnił mu znajomy lekarz. – Ci ludzie mają omamy, słyszą głosy nieistniejących osób i na nie odpowiadają. To nie jest normalne, to choroba. W grę oczywiście nie wchodzą osoby trzymające smartfon w ręku lub ze słuchawkami w uszach podłączonymi do urządzenia ukrytego w kieszeni, plecaku lub torbie. Ci ludzie też poruszają ustami, stwarzając niesłuszne wrażenie, że mówią do siebie.
Kiedy światowa organizacja zdrowia uznała rozmowę z samym sobą za czynność naturalną i uzasadnioną, ponieważ redukowała on lęk, poprawiała koncentrację, ułatwiała radzenie sobie z samotnością, Salomon uspokoił się. Jedyne, co postanowił zmienić, to ograniczyć częstość i skrócić czas prowadzenia monologów.
– Po co mi tyle gadania ze sobą! – perswadował sobie. – Przecież i tak to wszystko wiem, skoro mówię do siebie. To tak, jak przekładał pieniądze z jednej kieszeni do drugiej.
Odc. 30 Sekretne zapiski Salomona
Swoje prywatne zapiski Salomon traktował z najwyższą powagą. Prowadził je wyłącznie dla siebie, niepokojąc się nawet odległą możliwością poznania ich przez kogoś niepowołanego. Pisał, zastanawiając się na każdym słowem.
„Czasy są niespokojne, dręczy mnie niepewność i zjada niepokój. Dzieje się ze mną coś dziwnego; czuję się obezwładniony jak przecięty na pół melon. Jest niedzielny poranek. Oglądam jeden po drugim programy telewizyjne, przeskakując z kanału na kanał. Wszędzie niepokojące wiadomości, katastrofy, wojny, pożary, ekstremalne susze i monstrualne powodzie. Na ekranie płonie wielka cysterna, w niebo sypią się kłęby iskier, widzę czarny dym, dociera do mnie obrzydliwy swąd spalenizny. Odrywam się od rzeczywistości. Niepokój przenika z telewizora do mego wnętrza, czuję nagły wzrost ciśnienia w głowie i gorączkę palącą ciało. Zapada ciemność; pojawia się we mnie żądza mordu, w wyobraźni widzę sztylet i rewolwer. Wyciągam przed siebie ręce, wyczuwam coś bezkształtnego, zimnego lecz niezbyt twardego. Po włosach i zagłębieniu szyi rozpoznaję, że to ludzkie ciało. Odpycham je od siebie, pragnę oddalić się od niego jak najszybciej. Znajduję się w tunelu, posuwam się w całkowitych ciemnościach, chyba samochodem, bo słyszę warkot. Myślę:
– To piekło.
Chwilę potem dochodzi mnie syczący głos ze ściany:
– Nie wyjdziesz stąd żywy.
Nic sobie z tego nie robię. Jest we mnie coś nieustępliwego, zastygłego, jakaś nadzwyczajna moc i nienawiść. Po opuszczeniu tunelu robi się jaśniej. Widzę grupkę ludzi żywo dyskutujących niedaleko skupiska maszyn do mielenia powietrza. Nazywają je wiatrakami. Urządzenia rosną w oczach. Nasila się wiatr, skrzydła wiatraków wydłużają się coraz bardziej, po kilku minutach sięgają ziemi. Orząc ją jak potężne pługi ciskają kamienie w kierunku pobliskiego osiedla. Widzę walące się dwa wiejskie domy; po podwórkach biegają przerażone zwierzęta. Stado kur zapalczywie dziobie się nawzajem, walczą pędzone morderczym instynktem. W jednym z domów wybuch pożar.
– To szaleństwo – ryczy nadbiegający z wiadrami mężczyzna, zapewne właściciel domu. Jest masywnie zbudowany, ale to tylko złudzenie. W rzeczywistości jest to cherlak z wielką głową i ramionami wypchanymi watą. Poznaję ją po białych kłaczkach rozlatujących się po podwórku, przypominających kaszę manną. Są chyba jadalne, gdyż nadbiegające kury rzucają się na nie chciwie, walcząc ze sobą o każdy strzępek”
Odc. 31 Płachta i egzorcysta
Wieczorem Salomon powiesił na ścianie naprzeciwko swego biurka czerwoną płachtę. Wyobraził sobie, był właściwie przekonany, że jest to płachta na byka, taka sama lub podobna do kapy, jakiej używają torreadorzy. Miała na niego działać stymulująco, skłaniać do działania, szarży na przeciwnika lub przeszkodę, bez wahania, aby zabić. Pragnienie zabójstwa, zadania komuś śmierci, umacniało się w nim stopniowo.
– Jest silne jak … Szukał słowa porównania, lecz mimo wysiłku nie mógł go znaleźć. – Inni mordują, dlaczego ja nie miałbym też tego spróbować? Dlaczego miałbym kogoś żałować, jeśli odebranie mu życia przyniosłoby mi ulgę? – warknął, przyglądając się z uwagą czerwonej plamie na ścianie.
Usłyszał w sobie wewnętrzny głos, coś w nim protestowało. Domyślił się, że to sumienie. Salomon wdał się w bójkę słowną z głosem krzyczącym, aby nie popełniał zbrodni. Czerwona płachta bezwzględnie zachęcająca do zabójstwa oraz sztywny lecz wyraźny głos wewnętrzny nagle stali się wrogami, ścierającymi się jak dwa przeciwstawne fronty wojny, zło i dobro, Szatan i Bóg.
Po południu Salomon udał się do kościoła, aby spotkać się z księdzem egzorcystą, o którym słyszał, że będzie przebywać kilka dni w gościnie u proboszcza parafii. Chciał z nim porozmawiać na temat szatana, opętującego ludzi najmniej się tego spodziewających. Ksiądz, wysoki i chudy, przypatrywał mu się uważnie spoza okularów, po czym zapytał:
– Czy pan nie jest chory? Czy pan sam nie jest opętany?
Spotkanie z egzorcystą Salomon opisał kilka godzin później w swoim poufnym notatniku.
„Rozmowę pamiętam we wszystkich szczegółach. Nic mu nie odpowiedziałem, patrzyłem tylko nieustępliwie prosto w jego oczy. Wdaliśmy się w dyskusję o egzorcyzmach. Przebiegała coraz bardziej otwarcie i szczerze. Nagle, w jednym olśnieniu, nabrałem przekonania, nie wiem skąd, chyba była to intuicja, że ksiądz jest demonem opętania. Przyjrzałem mu się wtedy ze szczególną uwagą: wysoki, wychudły, ślady pozostałości dawnej urody, przystojna, uduchowiona twarz, oczy wyraziste, przenikliwe, zabójcze. – W sutannie ukrywa swoje ciało i grzechy – pomyślałem. Wyobraziłem sobie jego nagie ciało pod sutanną, cienkie, rzadko owłosione nogi, duży brzuch, jak u wszystkich osób duchownych oddających się władzy dobrego jedzenia, picia i próżniactwa. – Ci ludzie nie wymagają wiele od siebie. Żyją popędami – pomyślałem i oderwałem oczy od mego absurdalnego rozmówcy, aby rozejrzeć się po ścianach bocznej nawy kościoła. Nie wiem nawet, kiedy tam się znaleźliśmy.
Odc. 32 Zwierzę i jezioro
Odc. 32 Zwierzę i jezioro
Rankiem Salomona przytłaczała niemoc, poruszał się jak mucha w pułapce rzadkiego kleju, po południu odradzał się, wracały mu siły i chęć życia. Marzył aby złamać niekorzystny układ niedobrych cech genetycznych i fatalnych nawyków. Każda wymówka do działania była dobra, jeśli tylko stwarzała szansę poprawy sytuacji. Tego ranka był to telefon od Erazma, zapraszającego go do ukrytego w lesie domku letniskowego, nawiedzanego przez nieznane zwierzę. W drodze do celu przyjaciel ujawnił szczegóły.
– Od kilku dni pojawia się w moim letniskowym domu jakieś zwierzę. Ostatnim razem słyszałem wyraźnie jak jakież żywe stworzenie chodzi po podłodze górnej kondygnacji, czymś szeleści, prycha i charczy. Nie było to miłe przeżycie. Co ciekawe, nie pozostawiło po sobie żadnych śladów. Domyślam się, o co chodzi. Od pewnego czasu w domku nie ma myszy. Po prostu znikły. Czytałem, że to efekt pojawienia się kuny. Domyślam się, że w domku grasuje kuna domowa, niezwykle przebiegły i niebezpieczny szkodnik. Czy ty wiesz, że kuna potrafi przegryźć kabel elektryczny, jeśli stanie jej na przeszkodzie. Zagrożona może zaatakować człowieka, rzucając się mu prosto w twarz.
Wieczorem Salomon zapisał w swoim pamiętniku:
Przeszukaliśmy domek od dołu do góry, nie znajdując żadnego dowodu przebywania w nim zwierzęcia. Kuna znikła; na płacie śniegu leżącego na dachu pozostały tylko niewyraźne odbicia jakby małych łapek.
Ponieważ w domku było wyjątkowo zimno, zupełnie jak na zewnątrz, gospodarz rozpalił ogień w piecyku. Temperatura podnosiła się bardzo powoli. Aby się rozgrzać udaliśmy się nad jezioro. Przeraziłem się, jak bardzo się skurczyło, prawie znikło. Idąc wzdłuż brzegu natknęliśmy się na właściciela jeziora i otaczającego je terenu. Pierwszy odezwał się do nas. Wyglądał niepewnie; mimo zimna miał rozpiętą niedbale kurtkę, brudne buty zimowe i potargane włosy.
– Jezioro wysycha w zastraszającym tempie. To turyści z miasta wypijają z niego wodę, ponieważ jest wyjątkowo czysta. Ci mieszczanie nie mają pojęcia, jak żyje i odradza się przyroda i jak bardzo jest krucha. Brak im też umiaru; przyjeżdżają tu i nabierają wody w butelki, butle, kanistry wielkie jak walizy, w co się da. Jest jej coraz mniej. Ludzie to zabójcy przyrody. Nie sposób ich upilnować.
Odc. 33 Czartowski świat
W środku tygodnia naznaczonego wielkimi trzęsieniami ziemi na dwóch kontynentach, jak domek z kart zawalił się również świat Salomona. Przynajmniej tak to wyglądało na początku. Najpierw nie mógł zwlec się z łóżka, rozglądał się nieprzytomnie, przeklinał mętną szarość otaczającego świata, przytaczającą atmosferę i podłe wieści. Wlanie w siebie kilku kubków kawy niewiele mu pomogło. Swoją fatalną kondycję przypisał wiadomościom radiowym i telewizyjnym; których uważnie słuchał w nadziei, że pobudzą jego mózg do pracy poprzez zaciekawienie lub wyobraźnię. Stało się odwrotnie. Zewsząd płynęły złe wiadomości: dyktatorzy podnosili głowy, aby wypowiadać groźby, trwały bombardowania niewinnych ludzi, na granicach spokojnych państw pojawiły się czołgi. Również w sąsiedztwie nie było lepiej. Syn dyrektorki lokalnej szkoły, głuchy od urodzenia, miał wypadek. Zjeżdżał na nartach w ustronnym zimowym kurorcie, kiedy osunęła się na niego lawina. Wszyscy słyszeli, jak nadchodzi i szybko zjechali jej z drogi, tylko on jeden nic nie słyszał. Na szczęście przeżył. Salomon znał go bardzo dobrze, podobnie jak jego matkę, która była jego nauczycielką. Postanowił odwiedzić poszkodowanego w szpitalu. Kiedy wrócił, powiedział dyrektorce:
– Milczy, nie chce otworzyć ust, nie odezwa się nawet do lekarzy i pielęgniarek. Ratownicy, którzy go przywieźli mówili, że musiał być zdrowo pijany, aby zignorować ostrzeżenia lawinowe. To okropne.
Dyrektorka zdenerwowała się tak bardzo, że złapała się za serce, musiała usiąść. Twarz jej nabrzmiała i zsiniała. Kiedy Salomon zaproponował wezwanie pogotowia, odmówiła zdecydowanym ruchem ręki. Posiedziała nieruchomo kilka chwil, po czym wybuchła:
– Wszystko to jest pomieszanie z polataniem. Łajdactwo jest wszędzie. W polityce dno, ciągle nowe oszustwa i oskarżenia o wyciąganie pieniędzy z kasy państwowej. Ludzie u władzy kradną na potęgę. Tym, którzy ujawniają ich malwersacje, grożą powybijaniem zębów, otruciem lub więzieniem. W dodatku pojawił się nowy wirus, kilkadziesiąt razy bardziej zaraźliwy niż ten z ostatniej pandemii. Chińczycy coś ukrywają. Wszyscy się tego domyślają, ale nikt im tego nie powie w oczy. Ludzie znowu będą umierać jak muchy. Czart rządzi światem!
Salomon przestraszył się. Zapisał potem w pamiętniku.
– Świat przewraca się do góry nogami. To najspokojniejsza kobieta, jaką znałem. Myślałem, że za chwilę zacznie przeklinać jak pijak wyciągnięty z rynsztoku. Jeśli ona fiksuje, to nie wiem dokąd zamierzamy!
Odc. 34 Rozmowa z Rodanem
Poznali się na przyjęciu z okazji pierwszego wiosennego oblotu pszczół, w dzień słonecznej, bezwietrznej pogody. Na podniosłe spotkanie w pasiece zostali zaproszeni przez wspólnego przyjaciela-pszczelarza. Jak tylko ich sobie przedstawiono, Salomon poprosił Rodana o powtórzenie imienia, sądząc, że się przesłyszał.
– Rodan to nie tylko nazwa rzeki, ale i imię męskie. Dziwne, bo dziwne, nic na to nie poradzę. Jest już za późno. Nie będę skarżyć matki i ojca, że nadali mi takie imię.
Rozmawiali ze sobą kilka minut i od razu się polubili. Rodan stał się dla Salomona przewodnikiem duchowym w kwestiach Boga, wiary i religii. On sam to bagatelizował.
– Nie przesadzajmy z moja rolą. Dla osoby o królewskim imieniu Salomon mogę być bardziej protezą duchową niż nauczycielem.
Temat wojny nasunął się Salomonowi w czasie spaceru po lesie ze smartfonem. Zawsze słuchał tej samej radiostacji. W audycji mówiono o konfliktach zbrojnych zalewających wszystkie kontynenty. Pełne ekspresji słowa redaktora przemieniły się w obrazy tak wyraziste, że Salomon doznał szoku. Dochodząc do szczytu pagórka rzadko porośniętego drzewami poczuł nagle, że jest ostrzeliwany ze wszystkich stron z broni maszynowej, czołgów i haubic. Kiedy seria pocisków przeszyła jego ciało, poczuł tylko szarpnięcie. Nie czując bólu ani nie widząc krwi, słyszał tylko własny rechotliwy śmiech, szydzący z wrogów usiłujących go unicestwić. W oddali widział postacie przemykające między chaszczami. Jedna z nich ruszyła w jego kierunku, zatrzymała się i patrzyła na niego rozszerzonymi z gniewu oczami. Był to mężczyzna w średnim wieku w żołnierskim mundurze w plamiaste wzory maskujące, przypominające fragmenty blachy wykonanej z połyskliwego materiału. Daszek jego czapki był ostro przegięty w prawą stronę, z boku widoczny był wypchany plecak wojskowy, w rękach mężczyzna trzymał karabin z długą lufą wyposażony w lunetę. Ten dziwny człowiek wyglądał i poruszał się jak manekin. Salomon zauważył grymas nienawiści na jego twarzy i wykrzywione usta, kiedy skierował lufę karabinu w jego głowę.
Przerażony Salomon oderwał wzrok od prześladowcy, odwrócił się i drżącą ręką wyjął z kiszeni smartfon, aby połączyć się z Rodanem. Rozpaczliwie potrzebował rozmowy, odtrutki na szaleństwo, jakie go osaczało.
– Rodanie! Pomóż mi! Chodziłem spokojnie po lesie słuchając radia, kiedy w jednej chwili znalazłem się w środku działań wojennych. Otoczyła mnie rzeczywistość jakby wzięta z futurystycznego obrazu. Jakiś szaleniec do mnie mierzył z karabinu, prosto w twarz. Chcę zapytać cię, jak może wyglądać człowiek przyszłości, bo mnie kojarzy się w postaci manekina, tułowia z rękami i nogami, które można odczepiać i przyczepiać, z organami wewnętrznymi podlegającymi wymianie podobnie jak części w samochodzie, lodówce czy telewizorze. Mam wrażenie, że świat wyobrażeń przeniknął świat realny. O co tu chodzi?
Rodan podjął temat z taką lekkością, jakby nigdy nie rozprawiał o niczym innym.
– Te dwa światy już od pewnego czasu przenikają się nawzajem. Zagubieni w pędzie codziennego życia nie dostrzegamy jednak tego. Ja regularnie widzę tego rodzaju ludzi na ulicy. Oni już istnieją. Na pierwszy rzut oka wyglądają zupełnie jak ty lub ja. Dopiero kiedy przyjrzysz się uważnie, to widzisz, że jest to dobrze skonstruowany człekokształtny robot. Coraz trudnej jest coś takiego odróżnić od tradycyjnego, że tak powiem, człowieka, ponieważ ci ludzie zachowują się zupełnie jak my. Dopiero jak coś w takim osobniku zaskrzypi, zadrgają mięśnie twarzy lub pojawi się na niej wyraz szalonego entuzjazmu lub nieposkromionego gniewu, wtedy widzisz, że jest to robot humanoidalny. Istnieją również tak zwani połówkowcy; w części są to – biologicznie rzecz biorąc – istoty ludzkie, w części twory oparty na inżynierii genetycznej i sztucznej inteligencji. To prawdziwa mieszanka składników biologicznych, elektronicznych i mechanicznych. Kiedy któryś z elementów ich organizmu zepsuje się, wymienia się go na nowy. Nie jest to już problemem, ponieważ wszystkie organy człowieka, serce, nerki, płuca, śledziona, nawet kości i tkanki, są już dostępne jako części wymienne. Przeżywamy przełom w nauce i życiu nie zdając sobie z tego sprawy.
– Co z tego wynika? Co powinniśmy zrobić w takiej sytuacji? – Salomon poczuł się jeszcze bardziej zagubiony.
– Obawiam się, że niewiele. Możemy chyba tylko protestować. Taka deformacja człowieka to występek przeciwko Bogu, który stworzył życie i ma do niego wyłączne prawo. Tak rozumiem Biblię. Dla mnie to prawda równie oczywista jak dziura w ziemi wyrwana przez bombę.
– Masz rację. Rzeczywistość miesza się z nierzeczywistością, a świat fizyczny ze światem wirtualnym w sposób trudny do rozdzielenia. Dokąd to wszystko zmierza?
– Cywilizacja, drogi eskulapie wiedzy tajemnej – kontynuował Rodan – zmierza w nieznanym kierunku. Nikt nie jest w stanie nad nią zapanować, ponieważ ludzie, być może każdy z nas, jest gmatwaniną dobrych i złych cech. Człowiek jest zdolny do największej dobroci, łącznie z poświęceniem własnego życia, jak i największej podłości. Co najgorsze, jest nieposkromniony w swej chciwości, głupocie i okrucieństwie. Historia wyraźnie to pokazuje. Czy słyszałeś o tym strasznym małżeństwie pracującym w rzeźni w Australii? Pokłócili się ze sobą. Mężczyzna zniknął. Kiedy policjanci przybyli do ich domu, zobaczyli ściągniętą z niego skórę suszącą się na wieszaku podwieszonym na górnej ramie drzwi. To czysta makabra. Kobieta uczyniła to z nienawiści.
Odc. 35 Rodan i Biblia
Salomon zastanawiał się, co odpowiedzieć.
– Martwię się. Chyba każdy z nas jest zdolny do czynów, o jakie nigdy by siebie wcześniej nie posądzał. Nie znamy siebie samych. Tak naprawdę, to nie wiemy, na co jest nas stać, jeśli chodzi o wybór między dobrem a złem.
– O tym wszystkim mówi Biblia. To jedyne źródło pewnej wiedzy o nas – Rodan skierował rozmowę na swój ulubiony temat. Był pasjonatem Biblii, znał ją w szczegółach, cytował rozdziały i wersety. Udzielał odpowiedzi na najtrudniejsze pytania jakby miał je nagrane w pamięci. Wydawało się, że o Bogu wie nawet to, skąd się wziął i jak kieruje wszechświatem. Salomon raz czy dwa razy próbował testować wiedzę Rodana, ale się poddał.
W młodości Rodan był najemnikiem i walczył na kilku frontach. Po wycofaniu się ze służby wojskowej stał się miłośnikiem Biblii oraz znawcą nowoczesnych technik powietrznych. Wszystko, co poruszało się w powietrzu, satelity, stacje kosmiczne, drony, samoloty i pociski, pasjonowało go. Kiedyś Salomona poniósł entuzjazm.
– Człowieku! Ty chyba znasz się na wszystkim, co się kiedykolwiek poruszało oraz porusza w powietrzu i w kosmosie.
– Co masz na myśli?
– Pterodaktyle z odległych epok, ptaki, owady, latające ryby i komety.
– Trochę przesadziłeś. Nie jestem panem Bogiem.
Odc. 36 Przebaczenie
Kilka dni później Rodan zadzwonił do Salomona, aby przeprosić go za swoje zachowanie, kiedy ten oczekiwał od niego pomocy przerażony tym, co zobaczył i czego doznał w parku. Rozmawiali o miłości, Bogu i przebaczeniu. Rozmowa dziwnie usposobiła Salomona, ogarnęła go wprost niezwykła łagodność. Był przekonany, że gdyby w trakcie awantury ktoś uderzył go w policzek, on nadstawiłby drugi.
Następnego dnia, widząc w lesie dobrze zbudowanego mężczyznę, wyglądającego jak były wojskowy, wyobraził sobie, że ten go napadł w celu pobicia i ograbienia.
– Masz, bij! – zachęcał agresora. – Wyładuj na mnie swoją opętańczą złość!
Dwa dni później zachował się podobnie, lecz z nieoczekiwanym skutkiem. Dwa wyrostki, jeden pryszczaty, drugi z niewielką szramą na policzku, obydwaj przyzwoicie ubrani, zepchnęli go z jego nowego roweru. Był jego dumą: przerzutka piętnastobiegowa, samopompujące się opony, noktowizor i kilka innych bajerów. Na bagażniku miał torbę z laptopem z najnowszymi grami komputerowymi „Śmiertelna Wojna Czołgów” i „Superszpieg Gotyk”. Zamiast przerazić się lub co najmniej zdenerwować aktem nieoczekiwanej agresji, leżąc na ulicy, prowokował ich.
– Kopcie, mnie, bijcie, jeśli sprawia wam to przyjemność! Wezmę na siebie te ciosy. Ale wam i tak to nie pomoże rozładować złych uczuć. W trudnych czasach wszystkich dręczy nadmiar bodźców i stresu, i ludzie łatwo wpadają w gniew. Wybraliście niewłaściwą drogę, bo wasze ofiary będą się na was mścić i nie jestem pewien, czy jutro ktoś silniejszy was nie pobije, odbierze wam mój rower oraz laptop
Pryszczaty młodzieniec kopnął Salomona w klatkę piersiową i w głowę, sycząc przez zęby:
– Odżywiaj się lepiej, człowieku. Przejdź na wegetarianizm lub na weganizm, teraz to jest w modzie. Będziesz wtedy w lepszej formie i zamiast pobłażać napastnikom, wyjmiesz metalową rurkę zza pazuchy, aby sprawić im łomot.
Po tych słowach napastnicy wybuchnęli rechotliwym śmiechem i odeszli, pozostawiając Salomona w spokoju, nie ruszając roweru ani laptopa. Wieczorem, na balkonie, patrząc w gwiazdy i słuchając głosów owadów i ptaków szczególnie aktywnych o tej porze, Salomon fantazjował na temat ludzkich zachowań i charakterów.
Odc. 37 Wyznania Salomona
Swoimi ekstrawaganckimi wizjami i niepokojami Salomon nie dzielił się z nikim. Wyjątkiem był Erazm, którego uważał za najbardziej zrównoważonego człowieka pod słońcem i darzył wyjątkowym zaufaniem, czasami także Rodan, w którym cenił głębię wiary w Boga. Od pewnego czasu traktował rozmowy Erazmem jak terapię, pozwalającą mu zrzucić z siebie niejasne niepokoje i odczucia.
– Widzę siebie, Erazmie, w innych ludziach a ich w sobie. Zachowują się tak jak ja, mówią moim głosem, myślą podobnie. To mnie uspokaja. Niekiedy jednak zaskakują mnie, kwestionując moją tożsamość, pytając, kim ja właściwie jestem. Wtedy zadaję sobie pytanie: Kurwa mać, o co tu chodzi? Ponieważ nie znam odpowiedzi, niejednokrotnie wyrywa mi się z ust ciężkie przekleństwo, z tych samych ust, które minutę wcześniej były pełne i słodkie jakby je posmarowano leśnym miodem.
Pewnej nocy Salomon wyznał swojej siostrze, samotnej i niezamężnej, trzymającej się z dala od ludzi, że nie radzi sobie z samym sobą. Opisał swój stan posługując się językiem poezji i dramatu, twierdząc, że cierpi na gangrenę umysłu i przeżywa zapaść psychiczną.
– Mój niepokój bywa tak głęboki jak studnia artezyjska na pustyni, gdzie żyją tyko skorpiony a wielbłąd pojawia się raz na sto lat, aby zostawić swój wyschnięty szkielet jako ostrzeżenie, że pustyni i słońca nie można lekceważyć.
Po tym wyznaniu kilka razy budził się w nocy z rękami i nogami wykręconymi jak w ataku paralitycznym, bardziej zziębnięty i spazmatyczny niż niemowlak polany zimną wodą. Aby się uspokoić, zapalał światło i błądził wzrokiem po suficie i ścianach w poszukiwaniu muchy, komara lub pająka, na których mógłby skoncentrować uwagę. Nie mogąc znaleźć pocieszenia, czuł się jeszcze bardziej beznadziejnie.
– Potrzebuję pomocy! – zawołał kiedyś wściekły na siebie a także rozżalony na Boga, że naznaczył go takim losem. Miał też żal do rodziców o marność swojej kondycji, skutkującej skłonnością do niepokoju i szalonych zachowań.
Siostra starała się odwieść go od takiego myślenia.
– To nie jest ani twoja ani ich wina. Na pewno starali się, chcieli jak najlepiej, sami uwikłani w ciąg ewolucji, sięgający wieki i tysiąclecia wstecz, do dziadków, pradziadków, prapradziadków, a na samym początku może nawet do małpy człekokształtnej … jeśli w nią wierzysz.
Absurdalna myśl o początkach ewolucji, odniesiona do najbliższej rodziny, poprawiła mu humor do tego stopnia, że zaczął energicznie poruszać rękami i nogami dla pobudzenia krążenia krwi oraz nadania sprężystości ciału.
Odc. 38 Salomonowy hazard
W grach liczbowych i loteriach pieniężnych Salomon brał udział raczej sporadycznie, bardziej z nawyku niż z przekonania, że jego zakład kiedykolwiek wypali i przyniesie mu sensowny dochód. Nie był hazardzistą; nie było jednak tak, że nie wierzył w swoje szczęście. Grał w miarę regularnie, nie wydając zbyt wiele. W tej regularności i oszczędności wyrażała się jego urzędnicza natura, osobnika przywiązującego wagę do porządku, systematyczności i oszczędności sił i środków.
Do kolektury totalizatora Sigma zgłosił się jak zwykle w czwartek po południu, aby wypełnić kupon na piątkowe losowanie. Przy okazji sprawdził kupon z poprzedniego tygodnia; oczy zaokrągliły mu się ze zdumienia. Nie mogąc uwierzyć w swoje szczęście, sprawdził wynik jeszcze dwa razy. Los uśmiechnął się do niego; w udziale przypadła mu skumulowana główna wygrana ostatniego ciągnienia loterii pieniężnej Sigma. Była to masywna kwota jak na jego potrzeby i oczekiwania. Uznawszy, że chwycił szczęście za nogi, nie wiedział, co myśleć i co robić. Postanowił uczcić niezwykłe wydarzenie dobrym posiłkiem i kilkoma kieliszkami najlepszego szampana w dobrej restauracji a przy okazji zastanowić się, na co przeznaczy pieniądze. W drodze do lokalu myślał intensywnie. Jego nastrój prysł jak bańka mydlana, kiedy zobaczył na ulicy mężczyznę niezwykle podobnego do dawnego kolegi z pracy, który niegdyś mu wyznał, że wysoka wygrana na loterii doprowadziła go do waśni z rodziną a w końcu do bankructwa.
– Pamiętaj, Salomonie! Ktoś, kto wygrywa naprawdę duże pieniądze, musi powiedzieć sobie „Żegnaj, spokojne życie!”. Nieoczekiwana fortuna najczęściej okazuje się nieszczęściem gorszym niż ciężki wyrok więzienia. To nie jest czcza gadanina, tylko przestroga!
Wieczorem Salomon nie myślał o niczym innym, jak o skutkach nieoczekiwanej wygranej. Słowa przyjaciela wydały mu się nie tyle ostrzeżeniem, ile przerażającym proroctwem. Przed północą nie miał już złudzeń, że rodzina będzie miała mu za złe, jeśli uczciwie nie podzieli się z nią pieniędzmi, może nawet uznać go za wroga i znienawidzić.
Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, dla którego nie szukał nawet wytłumaczenia, Salomon zaczął rozpatrywać różne opcje i snuć plany. Pierwszą myślą było zrezygnować z pracy i potajemnie wyjechać w nieznanym kierunku. Pomyślał o wycieczce dookoła świata. Przychodziły mu do głowy także inne pomysły. Wszystkie rozbijały się o niepokój, czy jest to w ogóle możliwe, czy nie zrujnują go nieubłagane oczekiwania rodziny, aby pomóc jej finansowo. I nie chodziło o pożyczki, ale o darowizny. Był tego pewien, ponieważ niejeden raz w przeszłości deklarował swoje altruistyczne przekonania filantropijne oraz ofiarność wobec najbliższych. Wyrzucał teraz sobie nieostrożne słowa i deklaracje z przekonaniem, że był beznadziejnie głupi.
Odc. 39 Plan i zaskoczenie
O słuszności swoich założeń Salomon upewnił się, sondując opinie kilku znajomych. Zadawał im pytanie, czego oczekiwaliby od osoby z najbliższej rodziny, która wygrała na loterii naprawdę duże pieniądze. Ich wyjaśnienia nie pozostawiały mu złudzeń, że spotkałby go identyczny los jak przyjaciela, który z bogacza stał się bankrutem.
Po dwóch dniach i nocach męczącego namysłu Salomon podjął decyzję ukrycia przed rodziną wygranej na loterii. Wymyślił w tym celu historię z sobowtórem. Przetestował ją na siostrze, osobie najbardziej mu życzliwej.
– Chyba zauważyłaś, że w ostatni czasie jestem niespokojny. Czuję się zagrożony. Od pewnego czasu otrzymuję telefoniczne żądania i groźby. Ktoś na mnie dybie. Podejrzewam, że ktoś myli mnie z jakimś niezwykle bogatym człowiekiem, do którego widocznie jestem podobny. Obawiam się porwania w celu wymuszenia na mnie okupu. To mnie przeraża. Będę chyba musiał wyjechać gdzieś w nieznane strony, aby sytuacja się uspokoiła lub wyjaśniła. Myślę, że może to potrwać rok lub nawet dłużej.
– Ty chyba oszalałeś! – krzyknęła siostra. – Masz jakiś podły cel na myśli, skoro chcesz zniknąć z naszych oczu. Mnie nie oszukasz! Coś ukrywasz przed nami!
Reakcja siostry wstrząsnęła Salomonem. Poczuł się zapędzony w kozi róg, załamał się. W nocy napadły go drgawki, pocił się i drżał. Nie był w stanie otrząsnąć się z niepokoju. Długo modlił się, czekając na wybawienie. W duchu liczył na to, że zdarzy się coś nieoczekiwanego, co skieruje jego życie ponownie na drogę stabilizacji duchowej.
ROZDZ. 2 YUSUF KAPLAN I JEGO PROROCTWA
Odc. 40 Spektakl pisarsko-czytelniczy
Yusuf Kaplan, pisarz turecki uznany przez międzynarodowy związek dramatopisarzy za najwybitniejszą osobowość literacką dziesięciolecia, wtargnął w życie Omerni prawem kaduka. Dwa plebiscyty czytelnicze pokazały, że jest najbardziej poczytnym pisarzem w kraju, w którym wcześniej mało kto o nim słyszał. Jego powieści z pogranicza kryminału, obyczajowości i fantastyki miały w sobie coś tajemniczo emocjonującego, podobnie jak jego postać. Brodaty, poważny, tęgi mężczyzny potrafił zaskakiwać błyskotliwością rozumowania, ciętością wypowiedzi i sposobem poruszania się, zaprzeczającym solidności ciała.
„Wystarczyło sto lat, aby ziemia stała się piekłem dla ludzi, zwierząt i przyrody. Latami ignorowano zmiany klimatyczne i niszczono środowisko naturalne. Polując dla przyjemności lub dla zysku dokonano eksterminacji licznych gatunków dzikich zwierząt. Pojawiły się masowe epidemie, które nie sposób było okiełznać, ponieważ zglobalizowany człowiek sam je roznosił po wszystkich kontynentach. Ludzie nie poznawali siebie; wielu zamieniło się w barbarzyńców bez uczuć i wyrozumiałości. Pojawiły się zmanipulowane genetycznie hybrydy człowieka i zwierzęcia; część z nich przemieniła się w bestie. Odważni stawali się tchórzami i łajdakami; jednostki wyrafinowane w przebiegłości i manipulacji przejmowały władzę nad społeczeństwem. Świat pogrążył się w oparach urojeń, absurdu i makabry. Nikt nie umiał tego zrozumieć ani rozsądnie wytłumaczyć. W końcu, po latach bezprawia i potworności codziennego życia nadeszły dni bezchmurnej pogody. Wydało się, że jest to początek nowego, lepszego świata. Ale tak nie było. Kiedy na jednym kontynencie słońce paliło ziemię, na drugim powodzie znosiły wsie i miasta z powierzchni ziemi. Tam, gdzie ludzkość przeżyła, kobiety mężnie dochodziły swoich praw a mężczyźni dziecinnieli. Trzecia płeć umacniała swoją pozycję, zmieniano konstytucje i kodeksy, uwzględniając jej prawo do życia i szczęścia. Świat nurzał się w oceanie zaburzonej psychiki i absurdu”.
Tymi słowami Yusuf Kaplan zakończył prezentację swojej najnowszej książki „Poza czasem”. Podniósł wzrok znad mównicy i rozejrzał się po sali. Słuchacze podobni do bezwolnych kukieł siedzieli nieruchomo z opuszczonymi ramionami. Nikt nie podniósł głowy, kiedy zapaliło się światło i salę zalał strumień tysięcy lumenów. Nikt się nie poruszył. W powietrzu zawisła martwa cisza.
Aby przerwać złowrogi nastrój, prowadzący spotkanie Karol Cydry, znany dziennikarz i recenzent literacki, wyjaśnił, że Yusuf, tureckie imię wielkiego pisarza, oznacza „Józef, Bóg mu pomaga” a Kaplan znaczy po prostu „tygrys”.
– W tureckiej tradycji nadawania imion to niezwykle udana kombinacja, silna i przemawiająca do wyobraźni i wiary.
Odc. 41 Śmierć na sali
Yusuf Kaplan wychodził z sali z poczuciem zadowolenia. To była udana prezentacja. Na spotkanie przybyło więcej osób niż się spodziewał, sala była pełna, a on powiedział, co miał powiedzieć. Szok i śmierć miłośników jego literatury obecnych na sali nie zrobiły na nim wielkiego wrażenia. Nie zaskoczyły go. Był przekonany o niezwykłej, szokującej wymowie swojej najnowszej książki. To była powieść o niezwykłe hipnotycznej mocy i zdolności kreowania rzeczywistości.
Zbliżając się do drzwi wyjściowych zwrócił głowę w kierunku swego asystenta.
– Żal mi ich, ale to im nie pomoże. Jest już za późno. Nikt nie przywróci im życia. Wiedzieli, co czynią, przychodząc na spotkanie ze mną. Wiedzieli, co się wcześniej działo na takich spotkaniach.
Pisarz klasnął dłońmi, dając znak, aby wyprowadzono przed nim kolorowy sztandar z ciężkiego granatowego brokatu z wyszytym złotymi nićmi napisem „Abstrakcja, Absurd, Horror”. Były to symbole jego pisarskiej tożsamości.
– To, co nastąpiło na spotkaniu Yusufa Kaplana z miłośnikami jego twórczości to była inscenizacja teatralna – napisał następnego dnia Karol Cydry w elektronicznym wydaniu „Gazety Porannej”. Byłem naocznym świadkiem tego zdarzenia, wiem co się stało.
– To nie była inscenizacja teatralna – protestowali dziennikarze. – Do domów nie wróciła większość miłośników literatury Kaplana, obecnych na spotkaniu. Policja już prowadzi śledztwo. Podejrzewamy manipulację ludzkim życiem, jakiś potworny eksperyment.
– Prawda ma dwa oblicza. I jedni i drudzy mają rację, tylko nie wiemy w jakich proporcjach – skomentował psycholog społeczny w debacie telewizyjnej „Wydarzenia Kulturalne”.
Jadąc przez miasto w kierunku lotniska Kaplan czuł duszący dym z kominów kremacyjnych niosący swąd palonych ciał ofiar epidemii. W swej płodnej wyobraźni nie wahał się budować nastroju katastroficznej depresji. Była obecna w powieściach, które zdobyły mu świat.
– W Omerni ludzie jak wszędzie indziej poruszają się po omacku szukając ratunku. Wydaje mi się, że ich rozumiem. To nie takie proste orientować się w labiryncie różnych zdarzeń, kiedy ich interpretacje są sprzeczne ze sobą. Wielu naszych współplemieńców żyje w mglistym bagnie rzeczywistości, mistyfikacji i urojeń, nie będąc nawet tego świadomym. Może to i lepiej? – rzucił głośno do nieodstępującego go osobistego sekretarza Dufa, kiedy dojeżdżali do lotniska.
W samolocie Kaplan podyktował mu swoje przemyślenia:
„W okresie pandemii, kiedy wirus zbiera największe żniwo, ludzie inaczej myślą o śmierci. Śmierć tanieje. Niejeden rząd frymarczy nią w duchu swych ciemnych interesów, do głosu dochodzą matacze nie wierzący w wirusa. To zwolennicy hazardu, miłośnicy rosyjskiej ruletki. Dla nich wirus stanowi coś w rodzaju podniety a nie prawdziwego zagrożenia. Czują się silni i wielcy. Sprawiedliwość dosięga tylko tych z nich, którzy sami umierają jako ofiary przekonania, że szczepionka jest bardziej zagrożeniem niż ratunkiem. Dla nich refleksja przychodzi zbyt późno, niewiele też zmienia w myśleniu pozostałych blagierów. To ludzie o umysłach pogmatwanych i bezdusznych jak badyle porażone jesiennym mrozem”.
Sekretarz Duf był małym, zasuszonym mężczyzną, cieszącym się życiem w cieniu wielkiego twórcy, wiernym jak dawni Janczarzy swojemu dowódcy. Popatrzył na pryncypała z uznaniem zanim odczytał podyktowany tekst. Na życzenie mistrza dokonał kilku korekt.
Odc. 42 Przepowiednie Yusufa Kaplana
W skrytości przed społeczeństwem, wyjątkiem był tylko Duf, osobisty sekretarz pisarza, Yusuf Kaplan wytrwale pracował nad własną wizją przyszłości kraju i świata. Przyszłość pasjonowała go, wydawała mu się niepewna a nawet mroczna, co pobudzało jego i tak już rozbujaną wyobraźnię. Swoje wyobrażenie tego, co ma nastąpić, budował w oparciu o najnowsze badania naukowe, nie unikał jednak wiedzy ezoterycznej, tajemnej, dotyczącej praw rządzących rozwojem ludzkich cywilizacji oraz przyrody.
– Yusuf Kaplan to dociekliwy badacz, osoba krytyczna, zdolna zaufać nie tylko poglądom naukowców ale także przekonaniom bliższym Bogu niż człowiekowi. Chętnie wzoruje się na Nostradamusie. To wiele wyjaśnia – były to słowa Dufa, sekretarza, asystenta i powiernika wielkiego pisarza.
Na wizję Kaplana składało się pięć powiązanych ze sobą przepowiedni. Zapytany przez dziennikarzy, jak rodzi się przepowiednia, odpowiedział:
– Jest to proces złożony i nie zawsze zrozumiały nawet dla mnie samego. W moim rozumowaniu jest jednak niezmienna logika. Najpierw zgłębiam istotę zjawiska, którego ma dotyczyć przepowiednia, jak na przykład klimat, przyroda, władza czy technologia. Następnie rozbieram to na komponenty, z których każdy daje zrozumienie innego aspektu materii poddawanej analizie.
– Jakie komponenty ma pan na myśli? – dociekali dziennikarze.
– Jest ich cztery. Są to: natura zjawiska, jego struktura, dynamika oraz kierunek rozwoju. Chodzi oczywiście o najbardziej złożone zjawiska, takie jak wspomniany już klimat czy władza.
W oczach zagorzałych miłośników jego twórczości literackiej Kaplan w rekordowym czasie urósł do rangi proroka. Osoby niechętne kojarzeniu go z religią, wiarą lub Bogiem, preferowali nazywać go jasnowidzem lub profetą. Pytany o uczucia dotyczące jego rosnącej popularności w nowej roli odpowiadał:
– Nie ubiegam się o takie zaszczyty, ale jeśli zostanę uznany za proroka, nie będę się wzdragać ani krygować, tylko przyjmę ten tytuł z pokorą, ponieważ jest on równocześnie nagrodą jak i wyrokiem.
Pierwsza przepowiednia Kaplana dotyczyła wojny na kontynencie. Po dziesiątkach lat pokoju mało kto liczył się z takim zdarzeniem, odrzucono więc ją jako nieuzasadnione, ponure, wręcz kasandryczne widzenie przyszłości.
Paweł Isik, redaktor naczelny Gazety Porannej, nie widział wielkiego pisarza w nowej roli. Komentarz redaktora poczytnego dziennika był krótki i zniechęcający.
– Yusuf Kaplan mętnie, a co najmniej niewyraźnie, przedstawia swoje proroctwa. Opis jego pierwszej przepowiedni, tej dotyczącej wojny kontynentalnej, jest mało konkretny, pomieszany, ubrany w liczne odniesienia. Do mnie to nie przemawia.
Dziennikarze krajowi i zagraniczni, koledzy po fachu Isika, przypisywali jego niechęć tureckiemu pochodzeniu pisarza-jasnowidza.
Odc. 43 Profesorska opinia
Profesor Zybe też nie przedstawił nadzwyczajnej opinii o Kaplanie w roli jasnowidza.
– Yusuf mówi o prawdopodobieństwie pewnych przyszłych zdarzeń; każdy to potrafi, ale to nie są proroctwa. To literat a nie naukowiec, jasnowidz czy prorok. Oprócz prognozy wojny kontynentalnej ma on także inne przesłania dla ludzkości. Mój asystent zanotował fragmenty jego wypowiedzi. Nie było to zbyt klarowne ani spójne. Wymienię tylko niektóre.
Normy i zasady postępowania społecznego zaczną się rozmijać: stare staną się bezużyteczne, nowe dopiero będą musiały się narodzić. Będzie to oznaczało anomię. Mężczyźni będą stopniowo tracić swoją tradycyjnie wysoką pozycję rodzinną, społeczną i polityczną na rzecz kobiet. W miarę degradacji mężczyzn, kobiety będą się uaktywniać, będą szybciej awansować, przejmując role mężczyzn. Staną się silniejsze, także fizycznie, oraz bardziej wyraziste społecznie i politycznie, nawet agresywne. Być może nastąpi powrót matriarchatu. W wyniku ciągłych zmian tworzących atmosferę niepewności pojawi się silna władza, być może dyktatorska. Co do religii i wiary, jedno jest pewne: kościoły jako organizacje będą rozpadać się a następnie reintegrować, ale już w odmiennej formie. Poza tym nastąpi eksplozja nowych technologii, dewastacja przyrody i załamanie się klimatu, w wyniku czego ostatecznie wyginie wiele gatunków zwierząt. Co będzie dalej, tego nikt nie wie.
ROZDZ. 3 WIEKORZĄDCA WASYL IBRAGIM
Odc. 44 Władza bez granic
Spokojna wymiana opinii w Dyskusyjnym Klubie Książki w Waligórze przemieniła się w burdę, kiedy pojawił się temat, kto rządzi światem, a jeśli nie rządzi, to kto ma największe szanse ku temu. Awanturę zainicjowała kobieta, przypominająca skromnym ubiorem szarą myszkę, zaskakując pozostałe osoby wyrazistością i radykalnością poglądów.
– Zadecyduje o tym ewolucja. To ona wyłoni najsilniejszego, najbardziej bezwzględnego i przebiegłego władcę, prawdziwego samca, który nie będzie odczuwać żadnych zahamowań. Nie będzie tam miejsca na współczucie, trup będzie padać gęsto. Taka jest prawdziwa natura ludzkiej cywilizacji.
Rozgorzała dyskusja. Uczestnicy przekrzykiwali się nawzajem zupełnie jak uczniowie podekscytowani nagłym wyjściem nauczycielki z klasy.
– Na pewno masz kogoś na myśli – zasugerował jeden z dwóch mężczyzn, osobnik o bladym obliczu i wystającym brzuchu istoty długo i intensywnie karmionej ziemniakami.
– Na pewno masz na myśli Wasyla Ibragima, wielkorządcę Techyry, który każe siebie nazywać imperatorem, a którego my nazywamy dyktatorem lub satrapą. To dziwny człowiek. Na pierwszy rzut oka postać skromna, nie rzucająca się w oczy, nieco pajacowata. Ten człowiek zachowuje się jak właściciel trzystu wielkich kamienic, który dysponując prawdziwym imperium nieruchomości łasi się na skład z narzędziami, napada na niego, aby go okraść i zdewastować unicestwiając po drodze pracowników. Krew mnie zalewa, kiedy o nim myślę!
– Wasyl Ibragim to osobnik kuty na cztery nogi, kłamliwy i podły. To typ zupełnie bez serca. Żyje wojną, karmiąc się mięsem armatnim. Przejrzyjcie mu się uważnie: sztywna sylwetka, kamienna twarz, zimne spojrzenie, lewa ręka drżąca pod stołem, jakby ściskał w niej rewolwer.
W ciągu kilku tygodni w Omerni rozgorzała publiczna dyskusja na temat Ibragima i jego wojennych awantur. Powszechnie go potępiano, życząc sobie i światu, aby zniknął równie szybko jak się pojawił. Paweł Isik, człowiek znany z pobożności, autor cyklu artykułów „Kradzież Chrystusa” w Gazecie Porannej, zaskoczył swoją zawziętością.
– Najlepiej gdyby Ibragim został ukrzyżowany podobnie jak łotr Gestas na Golgocie, złorzeczący Jezusowi i drwiący z niego.
Kilka dni później, jakby dla złagodzenia swojej zawziętości, Isik opublikował wywiad udzielony mu przez służącą, znaną jako Zinajda R, pracującą niegdyś dla Ibragima w jego pałacu prezydenckim.
– Wielkorządca Ibragim nie jest już taki silny jak dawniej, ale jest wciąż nieubłagany i zacięty. Cuchnie mu z ust. Chyba dlatego, że rzyga trupami po nocach. Powiedział mi to zaufaniu jego nieżyjący już osobisty lekarz.
Zinajda R, pracująca kilkanaście lat w pałacu prezydenckim, była niewiele lepsza od swego pana. Jak ustalił Isik, służyła mu w charakterze pokojówki i donosicielki oraz ciała do potajemnego wyładowania namiętności seksualnych, kiedy miał na to ochotę.
Wypowiedzi Zinajdy R nie sposób było sprawdzić, ponieważ kobieta znikła po udzieleniu wywiadu. Nikt jej już nie widział, w rodzinnej wiosce pozostał po niej tylko nagrobek ze zdjęciem. Inna wersja jej losu była taka, że wielkorządca zapłacił jej za oddanie i służbę wielkie pieniądze, z którymi uciekła do Londynu, gdzie kupiła sobie zasobny dom w dobrej dzielnicy i nawiązała kontakty z dworem królewskim. Mówiono, że służyła rodzinie królewskiej jako źródło informacji, jak postępować w kontaktach z Wasylem Ibragimem, człowiekiem dysponującym nieograniczoną władzą w Techyrze.
– Ta historia tylko z pozoru jest nieprawdopodobna. Przecież to już zaawansowany wiek dwudziesty pierwszy, okres sztucznej inteligencji, podboju kosmosu i powszechnej dewastacji środowiska naturalnego. Żyjemy w czasach niesamowitości, w których zaufana służąca i podręczna kochanka człowieka stojącego u szczytów władzy może odegrać naprawdę niesamowitą rolę – skomentował profesor Zybe, od pewnego czasu pasjonat badań nad metodami rządzenia bez wahań i ograniczeń.
Odc. 45 Początki władzy
Pod hasłem uwolnienia kraju z jarzma korupcji Wasyl Ibragim dokonał zamachu stanu, określając go jako spontaniczną rewolucję obywatelską, i obalił rząd oskarżany o sprzyjanie korupcji. W jego miejsce utworzył nowy, nazywając go rządem postępowo-patriotycznym. Sam nim kierował, obejmując na początek trzy stanowiska: premiera, ministra spraw wewnętrznych i ministra spraw zagranicznych.
Leżąc w łóżku, Wielkorządca lubił wspominać tamten burzliwy czas. Wygłosił wtedy serię przemówień, mobilizujących naród do pozytywnego myślenia o jego przywództwie.
– Celem mojego rządu jest nie tylko wyplenienie korupcji, największego wroga uczciwości i sprawiedliwości, ale i podniesienie społeczeństwa na najwyższy poziom rozwoju. Jest to wielkie i niełatwe zadanie, ponieważ na drodze stoją ludzie chciwi i drapieżni, nie cofający się przed niczym, aby móc znów okradać społeczeństwo. Będę z nimi walczyć z całym zdecydowaniem, bezwzględnie stosując prawo. Potrzebuję tylko waszej wiary i waszego poparcia.
Naród zareagował pozytywnie. W wielkich miastach i prowincjonalnych miasteczkach Techyry odbywały się wiece poparcia dla Wasyla Ibragima, prasa rozpisywała się na jego temat, telewizja i radio prowadziły obszerne programy wychwalające jego zdecydowanie i prawomyślność. Rząd przedstawiał co kwartał wskaźniki spadającej korupcji. Kilka szybkich procesów sądowych pokazało, że premier nie żartuje. Jego przeciwnicy, oligarchowie, którzy zdobyli wielkie majątki, opuszczali w popłochu kraj, znikali lub umierali w okolicznościach, które z wielką starannością badała policja. Najczęściej był to ciężki wypadek drogowy, wybuch gazu w mieszkaniu lub samobójstwo w wyniku depresji. Wszystko działo się bardzo szybko i w pewnym porządku. Kilka dni później, najczęściej rano, w miejscach publicznych pojawiała się klepsydra ze zdjęciem zmarłego. Jeśli był to ktoś znany i ceniony, na zdjęciu miał laurowy wieniec na głowie.
Najbardziej cieszył Wielkorządcę fakt powszechnej akceptacji jego rządów, które opozycja nazywała dyktaturą. On sam określał ją mianem kłamliwej i zdegenerowanej. Władza Ibragima była udana i skuteczna, naród błogosławił go za zwalczanie opozycji. Zwolennicy wielkiego przywódcy chwalili go wyrażając opinię, że w dobrze rządzonym państwie opozycja stanowi tylko utrudnienie dla rządu.
Wielkorządcy chętnie pomagały też kobiety, którym obiecał zrównanie w prawach z mężczyznami, wynagrodzenie za pracę domową oraz wielki bukiet róż od państwa w każdą rocznicę ich urodzin. Nastawionych patriotycznie obywateli oraz wojskowych zjednał sobie obietnicą, że upokorzy sąsiedni kraj, Sartonę, szantażującą naród Techyry uparcie powtarzanym hasłem „U nas wszystko jest najlepsze. Nikt nam nie dorówna”. Wielkorządca obiecał wtedy:
– Wspólnie zniszczymy ich pogardę dla nas. Władze Sartony to faszyści nienawidzący naszego dumnego narodu.
Media powtarzały jego słowa tak często, że społeczeństwo Techyry serdecznie znienawidziło Sartonę i wszystko co się z nią wiązało. Wyrażano przekonanie, że Sartona wybiła się gospodarczo głównie dzięki dostawom z Techyry nowoczesnej technologii hodowli bydła domowego, stanowiącej podstawę ich gospodarki.
Odc. 46 Zgnilizna
W ciągu roku od zdobycia przez Wielkorządcę pełni władzy stosunki między ludźmi wyraźnie się popsuły. Wrogość zagościła w miejscach, gdzie nikt jej nie widział ani się nie spodziewał: w kościołach, między państwami, między organizacjami i instytucjami, szkołami i klubami, między przechodniami na ulicy i sąsiadami. Uczucia odrazy i nienawiści udzielały się także zwierzętom. Właściciele psów zwracali uwagę, że ich pupile były nagle atakowane przez inne psy lub same atakowały. Spotkało to sąsiadkę Tadziczka, farmera od pokoleń, człowieka zwanego „Złotą Rączką”, zdolnego przeniknąć każdy problem i znaleźć dla każdego rozwiązanie. Widząc niezwykłe zdenerwowanie kobiety, Tadziczek starał się ją uspokoić.
– Wczoraj pani Reks, on jest taki spokojny, naprawdę kochane zwierzę, rzucił się nagle na innego psa. Nigdy nie widziałem u niego takich kłów, zupełnie jakby przemienił się w lwa lub tygrysa. Mieszkam od dziecka na wsi i jestem przyzwyczajony do różnych zachowań zwierząt, ale jego zachowanie zupełnie mnie zaskoczyło. Nie wierzę w Szatana, ale wyglądało to na nieczystą sprawę. To jakieś nowe szaleństwo. Miejmy nadzieję, że szybko przeminie.
W północnych, chłodniejszych regionach Omerni, pojawił się wkrótce silny zapach zgnilizny. Zastanawiano się, czy przyczyną mogły być zmiany klimatu. Sprawa okazała się poważniejsza niż sądzono, ponieważ fetor pojawiał się w nowych miejscach i przybierał na intensywności. W powietrzu wisiała zapowiedź nieszczęścia, którego nikt nie potrafił zdefiniować.
– Tego rodzaju zgnilizna jest nie do zaakceptowania w dobie cywilizacji, rozumu i miłości bliźniego. Czasem mam wrażenie, że śmierdzi trupem. To odrażające. – stwierdził Wasyl Ibragim, uznając fetor za znak, że na świecie dzieje się coś wyjątkowo niedobrego.
Swoje przekonanie wyjaśnił publicznie, mówiąc krótkimi, zwartymi zdaniami. Był znany z dosadności i bezpośredniości.
– Świat po prostu gnije. Nie cały, ale w dużej części. Jest niepomny przyzwoitości, tradycji i historii. Jak w takich warunkach można zapewnić sprawiedliwość i dobrobyt, których każdy człowiek pragnie równie serdecznie jak osesek matczynej piersi wypełnionej ciepłym mlekiem!?
Przemówienie transmitowały wszystkie środki medialne republiki Techyry. Wielkorządca obiecał, że przedstawi propozycję, jak przeciwdziałać nowym zagrożeniom.
Odc. 47 Ibragim ogłasza igrzyska
Dwie kolejne noce Wasyl Ibragim słyszał w sobie silny głos, rodzaj natchnionej intuicji, nakazujący mu uczynić coś znaczącego dla poprawy sytuacji w kraju i na świecie.
– Coś, co będzie stanowić ogólne dobro. Przecież ty to potrafisz! – brzmiało to jak ostateczna instrukcja i dyrektywa.
Po naradzie z zaufanymi doradcami: premierem, szefem sztabu generalnego oraz dwoma wielkimi przemysłowcami, podjął decyzję. Ogłosił ją przemawiając do Zgromadzenia Narodowego, wybieranego co cztery lata przez obywateli Techyry.
– Wszyscy kochamy prawdę, sport i wojsko. Dlatego podjąłem decyzję organizacji Igrzysk Polityczno-Militarnych. Ich celem jest przywrócenie w stosunkach międzynarodowych równowagi między dobrem i złem, rozumem i bezsensem, aby ostatecznie przerwać zjawisko gnicia, które obrzydliwie się rozpleniło.
Pytany przez dziennikarzy, jakie konkretnie kroki podejmie kraj, odpowiedział uśmiechając się triumfalnie:
– Od razu aktywnie włączymy się do rozgrywek. Nie musicie się angażować, tylko mi pomagajcie. Ja będę podejmować decyzje w imieniu narodu. Zwyciężymy!
Zgromadzenie Narodowe było instytucją powszechnie szanowaną, Wielkorządca miał do niego wyjątkowo życzliwy stosunek. Swoje przemówienia wygłaszał z powagą i tak przekonująco, że posłowie chętnie się z nim zgadzali. Tego dnia powiedział:
– Pamiętajcie o swojej roli. Traktujcie ją poważnie, ale nie przywiązujcie się do stołków i stanowisk. Po co wam to? Musicie być na luzie, swobodni, bez obciążeń. Tak się lepiej myśli i łatwej podejmuje trudne decyzje. Musicie mieć trzeźwe głowy, aby mi pomagać w naprawie świata.
Innego dnia wyłożył Zgromadzeniu nowoczesną teorię rządzenia. Jego przemówienia były krótkie, dosadne i doskonale zrozumiałe.
– Zacznę od pytania: Czym jest rząd i rządzenie? I od razu odpowiem: – Rząd to rząd. W tej chwili jest, za chwilę już go może nie być. Każdego członka rządu można w dowolnym momencie wymienić, jeśli się nie sprawdza. W naszym kraju nie brakuje ludzi utalentowanych. Wy jesteście tego dobitnym przykładem!
Przy jeszcze innej okazji wyłożył swoje zasady wiary i polityki.
– Cenię ludzi sumiennych i uczciwych. Sam taki jestem. Za dobre czyny wynagradzam, za złe karzę. I niech nikt nie mówi, że kiedykolwiek się pomyliłem lub nie miałem racji. To, że nigdy nie słyszeliście głosów protestu, jest potwierdzeniem prawdy moich słów.
Odc. 48 Wielkorządca myśli o igrzyskach
Świat obserwował Igrzyska Polityczno-Militarne z zapartym tchem. Dyskutowano gorąco, kto i jak zagrał, mądrze czy głupio, skutecznie czy nieskutecznie, kto się kogo boi i w jakiej konkurencji. Wielkorządca lubił rozmawiać na te tematy z doradcami, premierem i szefem sztabu generalnego. Nazywał to wielką polityką. Miał o niej bardzo specyficzną opinię.
– Wielka polityka musi być dobra skuteczna, co znaczy, że musi integrować w mężczyźnie ludzki i zwierzęcy wymiar jego osobowości. Jedynie to zapewnia jej skuteczność.
Zasady Igrzysk były proste. Przywódcy państw uczestniczących w igrzyskach zapraszali się nawzajem, aby omawiać wyzwania i sytuacje kryzysowe. Organizowano także konferencje międzynarodowe, aby rozwiązywać nabrzmiałe problemy polityczno-militarne, których nie udało się rozwiązać drogą dwustronnych negocjacji. W tych spotkaniach najbardziej aktywny był Wielkorządca, lubiący przyjmować w swoim pałacu ludzi ważnych, rozumnych i dobrze ubranych: prezydentów, premierów, ministrów, generałów oraz prezesów wielkich firm.
Rankiem sobotniego dnia Wielkorządca leżał w łóżku i z nudów obserwował sufit koło okna. Nie zdziwił się, kiedy zobaczył kapiące z niego złoto, ponieważ był krezusem i to nie byle jakim, ale jednym z najbogatszych na świecie. Oswoiwszy się z widokiem złotych kropli pomyślał, co zje, kiedy wstanie z łóżka i co będzie robić później, po czym wrócił myślą do Igrzysk Polityczno-Militarnych.
– Chyba powinienem wycofać z nich Techyrę, bo wiem, że nikt ze mną nie wygra.
Swoimi przemyśleniami podzielił się dwa dni później z doradcami oraz kilkoma generałami.
– Oj, głupi ci moi przeciwnicy, głupi. Wygrywam z nimi wszystkie potyczki. Tak dać się wpuszczać w pułapkę zagrań polityczno-militarnych. Ostatnio poruszyłem pół świata moim oświadczeniem, że nie podoba mi się obecny porządek prawny i trzeba by go zmienić. Wystarczy tylko ich nastraszyć. Teraz piszą, dzwonią i przyjeżdżają do mnie, błagając o pokój. A ja przecież tylko żartowałem.
– Eh, Wielkorządco! To efekt twojej odwagi i przebiegłości. Jesteś doprawdy niesamowity! – zachwycali się doradcy i generałowie.
Wielkorządca zapragnął objąć ich, tak jak stali, elegancko ubranych i poważnych, dla wyrażenia uznania za ich spostrzegawczość i życzliwość, ale rąk mu nie wystarczyło, tak wielu ich było. To go trochę rozdrażniło. Nie dał jednak niczego poznać po sobie.
Odc. 49 Oblicze Wielkorządcy
Wielkorządca stał w łazience przed lustrem o pozłacanych ramach z motywem różowych i niebieskich kwiatów lotosu i rozmyślał. Lubił chwile samotności i spokoju. Miał wtedy czas na snucie planów. Własny wizerunek w tle sprzyjał zachowaniu poczucia nadzwyczajności chwili. Przyglądając się swojej głowie, którą rzadko oglądał z tak bliskiej perspektywy, cienkim ustom, solidnemu nosowi i rzedniejącym brwiom, dostrzegł na skroniach wieniec laurowy, podwójny, przetykany złotymi pasmami. Nie zdziwił się.
– Świat kręci się wokół mojej osoby. Owinąłem sobie wszystkich ludzi znaczących, władców i potentatów, wokół palca wskazującego i mogę nimi kręcić jak młynkiem – pomyślał z satysfakcją.
Patrząc na palec wskazujący odruchowo dotknął nim policzka. Poczuł zgrubienie. Przypomniał sobie ostatnią operację plastyczną, jaką przeszedł dla poprawy samopoczucia. Kiedy po zagojeniu się ran i zdjęciu opatrunków, zobaczył swoją twarz w lustrze, chciał dać w mordę chirurgowi. Nie chodziło tylko o nierówności na twarzy, która miała być bardziej niż idealna, ale o coś gorszego. Od czasu tej operacji nazywano go Botoksem. Powiedział wtedy swojemu asystentowi:
– Tego typa należy natychmiast odsunąć od zawodu, raz na zawsze. Profesor! Sława naukowa! Przecież to zwykły konował, nie odróżniający skalpela od noża. Los z pewnością go pokarze jak amen w pacierzu.
Nie minęły dwa tygodnie jak prasa doniosła, że słynny profesor chirurgii plastycznej, operujący Wielkorządcę, wpadł pod samochód.
– Widocznie nie dowidział lub zabrał nie te, co trzeba okulary – Wielkorządca zaśmiał się cicho do siebie. Śmiech zabrzmiał mu w uszach jak nieprzyjemny skrzek żaby nad stawem, w którym o mało co nie utonął w dzieciństwie. Chwilę patrzył na ogłoszenie w gazecie, po czym zmiął ją w poczuciu zgniatania twarzy człowieka, który go zdeformował i ośmieszył.
Od tej pory Ibragim śmiał się do siebie coraz częściej. Poruszał przy tym nieznacznie wargami, prawie niezauważalnie. Kiedy spoglądał na pracowników, wydawało mu się, że nie patrząc na niego widzą jego poruszające się usta i słyszą wewnętrzny śmiech, i to wydaje im się dziwne.
– Na pewno mają mnie za nienormalnego – myślał.
Nie zamierzał o to pytać. Wiedział, że zaprzeczą i będą gorliwie zapewniali, że wygląda i zachowuje się bez zarzutu. To dawało mu wiele do myślenia o naturze ludzkiej i powstrzymywało przed okazywaniem pełnego zaufania nawet tym osobom, którym powinien całkowicie ufać, ponieważ strzegli jego życia, zdrowia i dobrego samopoczucia, tego, co było dlań najcenniejsze, oprócz władzy.
Odc. 50 Opinie o Ibragimie
Nie wszystkim podobały się decyzje i postępowanie Wielkorządcy, nie wspominając jego twarzy. Nie wiadomo dlaczego za granicą wiele osób uważało, że jest kłamliwa. Ci, którzy to mówili, musieli serdecznie go nienawidzić. Wiedział to aż nadto dobrze, choć otaczające go osoby, nawet przyjaciele, skrzętnie to przed nim ukrywali. Obywatele Techyry dziwili się takim poglądom ludzi za granicą, ponieważ dobrze znali Wielkorządcę z jego licznych wystąpień publicznych oraz tego, co o nim pisano i mówiono w krajowych mediach.
– Wielkorządca Wasyl Ibragim jest niezwykłym człowiekiem. Jest pozytywnie nastawiony do świata, miłuje pokój, honor i ojczyznę, jest doskonałym dyplomatą, uwielbia szybkie pojazdy i ceni przyrodę, w szczególności ryby i ptaki – taki obraz przywódcy kraju regularnie powielała telewizja państwowa Tuba TV. Nikt nie miał powodów, aby w to wątpić. W swoim pałacu Wielkorządca miał trzy wielkie akwaria a w ogrodzie ogromną wolierę, pod którą żyły w naturalnych warunkach ptaki domowe i egzotyczne. Miał tylko jedną słabość: nie znosił, kiedy ktoś mu przerywał lub miał inne zdanie. Obywatele chętnie mu to wybaczali, rozumiejąc, że każdy wielki człowiek ma prawo do słabości.
Rolę i znaczenie Wasyla Ibragima dla kraju jasno określił biolog, wnuk Aleksandra Czuringa, słynnego przyrodnika. Jego słowa trafiły do serc rodaków.
– W życie naszych obywateli Wielkorządca wnosi ciepło, serdeczność oraz wiarę w przyszłość. Jest ona utkana z cudownych baśni ludowych i heroicznych czynów przeszłości słodszych dla człowieka bardziej niż najwspanialsza gruszka klapsa.
– Takiego przywódcę jak nasz Wielkorządca chciałby mieć każdy naród– mówili między sobą ludzie w domu, na spotkaniach towarzyskich i firmowych, także na ulicy. Byli z niego dumni.
Odc. 51 Narada u Wielkorządcy
Marzenia Wielkorządcy znały tylko osoby cieszące się jego zaufaniem. Zdobycie jego zaufania nie było łatwe, gdyż Wielkorządca obdarzając ludzi ufnością i wynagradzając ich szczodrze, wiele też od nich wymagał. Niekiedy, chroniąc ich przed ich własnymi słabościami, zabierał im samoloty, aby w chwili szaleństwa, nietrzeźwości lub odurzenia narkotycznego nie wyjechali za granicę, gdzie mogliby ulec deprawacji. Własną rodzinę Wielkorządca trzymał z dala od wszystkiego, co wiązało się z jego pracą. Czynił to z konieczności, aby ograniczyć możliwość porwania kogoś z rodziny w celu szantażu, który narażałby na szwank interesy państwa.
Cichym marzeniem Wielkorządcy było przywrócić na świecie stary, sprawdzony ład. Marzył o nim, ponieważ czuł się w nim dobrze, podobnie jak jego rodzice, których słabo już pamiętał. Było to coś zupełnie naturalnego jak odruch matki, całującej dziecko przestraszone nagłym krzykiem. Dojrzawszy w swoich zamysłach, Wielkorządca zwołał u siebie spotkanie przedstawicieli najwyższych władz. Wyjaśnił im swoje marzenia w krótkiej przemowie. Podsumował je jednym zdaniem:
– Aby przywrócić należyty ład na świecie, musimy najpierw zrobić porządek w naszym najbliższym sąsiedztwie.
– Co masz na myśli, szanowny Wasylu Ibragimie? – zapytał generał Kozin, głównodowodzący sił zbrojnych.
– Sartonę, ten nieobliczalny kraj, któremu pomagaliśmy przez lata. Traktowaliśmy ich jak braci. Zupełnie o tym zapomnieli, wyobcowali się, ulegli moralnemu zepsuciu. Ich władze to zwyrodnialcy i dzierżymordy. Pogardzają prostymi obywatelami, traktują ich gorzej niż zwierzęta. Skorumpowani do cna, uprawiają łajdactwo jak wieśniak kapustę. Odsunęli się od Boga, gardzą kościołem i chwalą wolność seksualną. Mamią ludzi słowami „swobody obywatelskie”, tak jakby wszyscy ludzie rzeczywiście byli sobie równi. Homoseksualiści i lesbijki mają u nich takie same prawa jak porządny, prawomyślny obywatel. Kto to słyszał? Jak sądzicie, dlaczego oni tak postępują? – zapytał otaczających go doradców, generałów i członków parlamentu i rządu.
Żaden z nich nie wydobył z siebie głosu. Mrużyli oczy, spoglądali bezradnie po sobie i nie umieli odpowiedzieć.
– Bo to są ludzie do cna zdeprawowani, bez zasad moralnych. Nie możemy pogodzić się z tym, w co oni wierzą, co mówią i co robią, ponieważ oni nam zagrażają. Więcej, zagrażają całemu przyzwoitemu światu! Za nic mają pokój na świecie, bo zbroją się na potęgę. Tam, gdzie były pola uprawne, zbudowali zakłady zbrojeniowe, fabryki czołgów i zainstalowali wyrzutnie rakiet.
Stojący z boku generał Kozin jakby obudził się i zaczął nagle klaskać. Wielkorządca spojrzał na niego aprobująco. Po chwili całe towarzystwo biło brawo entuzjastycznie. Atmosfera ożywiła się jeszcze bardziej, kiedy na dyskretny znak Wielkorządcy do sali weszli ubrani na biało kelnerzy z tacami pełnymi kieliszków musującego szampana.
Telewizja państwowa Tuba TV transmitowała dużą część przemówienia ilustrując końcowy fragment zdjęciami, filmami i relacjami naocznych świadków z tego, co dzieje się w Sartonie. Były to mroczne wydarzenia.
Odc. 52 Groźby i duma narodowa
Kiedy zagranica dowiedziała się o poglądach Wasyla Ibragima, oskarżono go, że żyje w przeszłości i nie rozumie współczesności. Było to obraźliwe. Okazując dobrą wolę, Wielkorządca wspaniałomyślnie wybaczył te bezpodstawne oskarżenia nawet tym, którzy najbardziej na niego pomstowali. Społeczeństwu Techyry nie podobały się jednak agresywne wypowiedzi przywódców zagranicznych. Zorganizowano masowe protesty i demonstracje w wielkich miastach, kierując je głównie przeciwko Sartonie, uznawanej za inicjatora negatywnych opinii o Techyrze. W odpowiedzi przywódcy zagraniczni oświadczyli:
– Jeśli nie dacie spokoju Sartonie, spokojnemu i pokojowo nastawionemu krajowi, to zrobimy wam koło pióra tak potężnie, że nie będziecie wiedzieli, która noga jest prawa a która lewa i gdzie jest toaleta publiczna. Nie będziemy się z wami spotykać ani handlować. Zamkniemy drogi, którymi płyną wasze towary do naszych krajów i zrujnujemy wam walutę tak potwornie, że Wasyl Ibragim nie kupi nawet marnej pary butów za swoją wielkorządcą pensję! Jeśli trzeba, to zbojkotujemy Igrzyska Polityczno-Militarne, zorganizowane przez Wasz kraj.
– Strachy na lachy – śmiał się Wielkorządca, chodząc po pokojach pałacu i karmiąc ulubione charty kiełbaskami importowanymi z kraju, skąd padały najbardziej oszczercze słowa. Mruczał przy tym:
– Takie gówno to tylko pies może zjeść. Co to za kiełbasa?! Chyba ze szczura.
Swoim adwersarzom z zagranicy odpowiedział:
– Mówcie sobie, co chcecie. Jesteśmy tak bogaci, że przeżyjemy bez was nawet dwieście lat, a to szmat czasu. Mam w sobie niewzruszoną pogodę ducha i wiarę w świetlaną przyszłość mojego kraju i narodu.
Większość obywateli Techyry stanęła murem za swoim przywódcą. Ludzie poczuli się dotknięci brakiem szacunku zagranicy dla swojej dumy i godności narodowej. Podsumował to Wielkorządca w przemówieniu telewizyjnym:
– Godność i duma narodowa są ważną częścią naszego życia. Niestety, od pewnego czasu są one szargane przez wrogów naszej ojczyzny.
Duma narodowa szybciej niż ogień w okresie wielkiej suszy rozpaliła do czerwoności uczucia obywateli Techyry. Podkreślano jej pokojowe cele oraz żądano zaniechania wrogości. W teatrach, patriotycznie nastawieni aktorzy i aktorki występowali w rolach żołnierzy, policjantów, przedstawicieli organizacji postępowych, zwykłych ojców i matek, ucząc widzów układać usta w sposób przypominający serce, symbol godności i miłości ojczyzny. Przechodnie na ulicy pytani o swoje uczucia odpowiadali:
– Nosimy godność w sercu. U nas, co w sercu, to na ustach i sztandarach. Tacy jesteśmy i nie pozwolimy sobie tego odebrać.
Odc. 53 Sny o Bogu i wojnie
Zagranica nie chciała wierzyć, że postępowanie Wielkorządcy wobec Sartony jest formą poszukiwania porozumienia i pokoju.
W nocy Wielkorządcy śniły się samoloty, bomby i ogień artyleryjski. Nie musiał wiele myśleć. To był znak opatrzności. Usłyszał wyraźny głos, mocny i przekonujący, jakby płynący z przestrzeni:
– Wasylu Ibragimie! Masz w sobie potężną siłę. Działaj, rób swoje! Wprowadź porządek w Sartonie!
Głos ten wzmocnił go, ponieważ pochodził od Boga, istoty niezwykle mu bliskiej, o nieskończonej władzy, stanowiącej wprost wymarzony wzór do naśladowania. Zaraz potem pojawiła się wielka stalowa kanonierka, z której odpadło dno i do wnętrza wpływały ryby i ośmiornice. Zaskoczyło to i zaniepokoiło Wielkorządcę. Po przebudzeniu się wytłumaczył sobie, że była to tylko mara senna, nie prawdziwy sen, i to nieudana.
Po skromniejszym niż zwykle śniadaniu, składającym się z jajek sadzonych na boczku, chleba, sałatki warzywnej i soku pomidorowego, Wielkorządca wezwał do siebie Ministra Obrony Prawdy i wydał polecenie:
– Rozkręć machinę niszczenia zła, przywracania pokoju i naprawy świata!
– W jakim kierunku mam ją rozkręcić, Wielkorządco?
W pytaniu podwładnego Wasyl Ibragim wyczuł nieporadność. To go zdegustowało. Pomyślał w pierwszej chwili, że minister ogłuchł albo jest głupi, machnął jednak ręką i wyjaśnił:
– Zaczniemy od Sartony. To chyba oczywiste.
Odc. 54 Początki wojny
O godzinie piątej rano do Sartony zaczęły wjeżdżać czołgi, wyrzutnie pocisków, cysterny z paliwem, działa i wozy opancerzone, niebo wypełnił warkot samolotów i helikopterów. Ofensywa przywracania porządku trwała kilka dni nie napotykając oporu. Kolumny czołgów, dział samobieżnych i pojazdów transportowych przesuwały się do przodu, niszcząc po drodze wszelki opór, wyrzutnie rakiety niszczyły obiekty wojskowe, lotniska i dworce kolejowe. Przy okazji oberwało się sąsiadującym z nimi osiedlom mieszkaniowym.
– To było nieuniknione – generał Kozin, głównodowodzący ofensywą, był o tym przekonany. Zadowolony chodził po kwaterze i tłumaczył podwładnym:
– Nie możemy żałować wysiłków. Wielkorządca dał nam polecenie: Wykorzystajcie wszystkie siły, aby obezwładnić wroga i rzucić go na kolana. Nasza armia nie ma sobie równych.
Wojska imperialne posuwały się w głąb Sartony, pacyfikując ośrodki kłamstwa i oszukańczej propagandy. Wielkorządca, Rada Oligarchów i Naczelny Sztab Wojskowy śledzili na wielkich telebimach postępy armii. Przywódca Techyry oceniał je jako bardzo zadowalające.
Trzeciego dnia działań wojennych generał Kozin wysłał komunikat z oznaczeniem: „Do rąk własnych Wielkorządcy Wasyla Ibragima. Dostarczyć natychmiast”.
– Pasmo sukcesów, ogromne zwycięstwo. Wróg w całkowitej rozsypce. Ład i porządek są już w drodze!
Odpowiedź nadeszła bardzo szybko.
– Gratuluję, Generale Kozin. Jestem z was zadowolony. Przekażcie dane o stratach wroga w ludziach i sprzęcie. Liczę na to, że nasze straty są minimalne, bo mamy najlepszą armię na świecie a pan jest wybitnym i doświadczonym dowódcą. Z żołnierskim pozdrowieniem, Wielkorządca Wasyl Ibragim.
Zagranica z niepokojem śledziła postępy inwazji Techyry w Sartonie. Obywatele pokojowo usposobionych krajów z trudem godzili się z nagłym wybuchem wojny na kontynencie. Rósł niepokój. Salomon Ircha z uwagą obserwował wydarzenia. Po długiej dyskusji przy krawężniku zwrócił się uspokajająco do mieszkańców osiedla „Aura”.
– Stało się, co się stało. Wojna jest trwałym elementem naszego życia. Żyjemy w burzliwych czasach. Taka jest prawda. Musimy się do tego przystosować i nauczyć się żyć w warunkach wojennych.
Odc. 55 Pierwsze skutki wojny
Wkroczenie wojsk Techyry do Sartony wzburzyło zagranicę. Ibragima oskarżono o wywołanie nieuzasadnionej wojny. Wielkorządca od razu wyjaśnił, że to nie on ją rozpętał, że winna jest Sartona, jej wrogi stosunek do własnych obywateli oraz sąsiadów, przede wszystkim zaś Techyry. Podkreślił też, że kierują nim wyłącznie dobre intencje, jest wyjątkowo przyjazny i też nie znosi ludzi, organizacji ani krajów, które wywołują wojny.
Pierwsze sukcesy Techyry okazały się przejściowe. Jej wojskom nie szło dobrze w Sartonie. Wielkorządca szybko tracił zaufanie do kolejnych dowódców. Kiedy pytano go, dlaczego ich wymienia, wyjaśniał krótko.
– Są nieudacznikami albo nie mają szczęścia. To na jedno wychodzi.
Najpierw wymienił generałów, potem pułkowników i majorów, w końcu usunął naczelnego dowódcę armii zastępując go człowiekiem bezwzględnym, zabójcą bez litości, gardzącym życiem żołnierzy, jakby to były martwe kukły a nie żywi ludzie. Kiedy wprowadzone zmiany nadal nie przynosiły efektów, Ibragim zdecydował:
– Musimy przechylić szalę na naszą stronę. To nie do pomyślenia, abyśmy przegrywali. Świat uzna nas półgłówków militarnych, nieuków nie mających pojęcia o rzemiośle wojennym i nieudaczników. Przecież my wojnę mamy we krwi, to podstawa naszej historii.
W ślad za słowami Wielkorządcy poszło polecenie użycia najnowocześniejszych rodzajów bomb i pocisków. Szczególnie zabójcze okazały się bomby kasetowe i fosforowe: jedne raniły tysiącami odłamków na wielką odległość, drugie niszczyły tlen w miejscu wybuchu i paliły żywcem. Władze Sartony donosiły o coraz częstszych przypadkach śmierci ludności cywilnej.
Media Techyry wyjaśniały oskarżycielom z zagranicy:
– Mieszkańcy Sartony masowo popełniają samobójstwa. Widzimy to na zdjęciach z nowoczesnych dronów, których używamy, aby wszystko solidnie udokumentować. Nie znamy przyczyn takich zachowań. Ci ludzie są szaleni, wręcz nienormalni. Nie przestrzegają normalnych zasad postępowania, nie kryją się, nie zachowują środków ostrożności. Przecież wiadomo, że nie będziemy puszczać latawców, tylko zrzucać pociski i bomby. Będziemy robić to tak długo, dopóki się nie przyznają do wrogiego postępowania i nie poddadzą.
Zagranice oburzyło takie tłumaczenie. Uznawali je za bezczelne i kłamliwe. Na Techyrę nałożono sankcje handlowe, dyplomatyczne, prawne.
– Głupcy! – zdenerwował się Wielkorządca. – Testują nas. Myślą, że damy się złamać. Tymi beznadziejnymi sankcjami mogą wytapetować sobie ubikacje, tyle są one warte. Robią wszystko, aby nam wszystko utrudnić, odebrać rozmach i chęć do życia, popsuć, to co budowaliśmy przez lata. Niedoczekanie ich.
W sobotę nad ranem w pałacu Wielkorządcy mocno śmierdziało. Nie było wiadome, czy zapach pochodzi z wewnątrz czy z zewnątrz. Pojawiły się teorie, kto mógł za tym stać. Podejrzewano akt szaleństwa, spisek lub przygotowywanie zamachu.
– Cuchnie padliną – mruczeli pod nosem pracownicy, ale nikt nie śmiał powiedzieć tego głośno.
Sprawdzono wszystko, co tylko możliwe, aby odkryć przyczyny odoru. Na pierwszy ogień poszły kwiaty posadzone poprzedniego dnia w wielkich donicach. Nic to nie dało. Po południu pojawiła się informacja w telewizji, że w mieście wyłapywano bezpańskie psy. Wielkorządca wezwał do siebie majordomusa, swego najbardziej zaufanego człowieka, i kazał mu rozkopać rozległy ogród z tyłu pałacu, aby ujawnić, czy nie zakopano tam padliny.
– Rzucają mi kłody pod nogi i podkładają świnię. To nie są działania symboliczne. Prawda jest brutalna: jestem otoczony wrogami, ja i cały naród. Tak działa tylko zagranica. Nie wykluczone, że także ktoś wewnątrz naszego kraju.
Odc. 56 Ucieczka w wyobraźnię
Czas w Omerni jakby zagęścił się, przyśpieszył i pulsował. Ludzie żyli pod wpływem fal niepokoju napływających wraz z uciekinierami z Sartony gnębionej przez Techyrę. Do kraju docierały informacje często sprzeczne ze sobą, w większości tworzone przez trolle pracujące na rzecz Techyry. Powiększało to tylko ogólne zamieszanie i niepewność. Ważną informacją było ujawnienie siatki szpiegów. Służby specjalne Omerni ujęły i postawiły pod sąd dziesięć osób, ludzi zbierających dane o ruchach wojsk, uzbrojeniu, nastrojach społecznych oraz sytuacji społecznej i gospodarczej kraju.
– Szpiedzy i dywersanci pracujący na rzecz Techyry to prawdziwa zaraza. Podejrzewamy, że jest ich znacznie więcej w naszym kraju. Jest tylko kwestią czasu, kiedy ich wyłapiemy – oznajmił Minister Spraw Wewnętrznych, mężczyzna nijakiej postury, o wychudłej twarzy, przypominający szczura. Wyróżniały go złote okulary i nietypowy, nieprzyjemny głos.
Kilka dni później pokazano aresztowanych skutych łańcuchami, wprowadzanych na salę sądową. Przygnębieni, ze zwieszonymi głowami, przypominali dawnych niewolników prowadzonych na targ. Ludzie zastanawiali się, dlaczego zainscenizowano tak demonstracyjny pokaz aresztowanych.
– Aby zasiać strach w społeczeństwie, co to znaczy przeciwstawić się władzy. To celowe działanie. Pod tym względem nie jesteśmy lepsi niż Wielkorządca Wasyl Ibragim – wyjaśniał Bruno, dziennikarz niechętny rządzącej partii.
Mroczna atmosfera udzieliła się także Salomonowi. Martwił się, tracił na wadze, spał gorzej niż zawsze, dręczył go niepokój. Bał się powszechnego przygnębienia, mrocznej chandry upowszechniającej się jak choroba zakaźna. Zapadały na nią nawet dzieci. Aby nie popaść w depresję, uciekał w wyobraźnię i fantazję, nurzając się niekiedy w opary absurdu. Nazwał to „spekulatywną ucieczką do przodu”.
– To mnie odrywa od rzeczywistości, pozwala o niej zapomnieć, żyć w pogodniejszym świecie.
Wkrótce jego nienajlepsze już samopoczucie pogorszyło się, pojawiły się nowe objawy. Zaczęły mu dolegać nogi, odczuwał ból w stopach, z trudem wychudził na spacer. Ratując się, wyobraził sobie, że zapisał się na ochotnika do wojska, po przeszkoleniu trafił na front i pierwszej bitwie stracił lewą nogę. W czasie pobytu w szpitalu, otrzymał sterowaną elektronicznie, rewelacyjną protezę nogi.
– Poruszam się teraz lepiej niż poprzednio, nic mnie nie boli. Jestem zachwycony. Zapomniałem o wszystkim, co złe w moim życiu – oznajmił Erazmowi, jak tylko się spotkali po powrocie Salomona do domu. – Teraz to jest życie! – entuzjazmował się.
Udana ucieczka w nierzeczywistość zmieniła jego myślenie, podziałała jak skuteczna psychoterapia; stał się bardziej pozytywny. Był to prawdziwy przełom; Salomon uwierzył w siłę wewnętrznego przekazu, autoterapii. Te przeżycia tak go odmieniły, że pomyślał nawet o założeniu towarzystwa ochrony zdrowia przez ucieczkę w wyobraźnię, fantazję i absurd.
– Moje myślenie jest na pograniczu schizofrenii, ale po bezpiecznej stronie, kiedy człowiek zachowuje pełną samoświadomość. Zresztą, nawet jeśli istnieje jakieś ryzyko, co dzisiaj jest bezpieczne jeśli chodzi o zdrowie, zwłaszcza psychiczne?
– To, co jest jeszcze bezpieczne, wkrótce przestanie takim być – Erazm był wyjątkowo pesymistyczny w wieczornej rozmowie przez WhatsAppa. Jakby dla podkreślenia tego przekonania miał na sobie pasiastą piżamę przypominającą ubranie więzienne. Zaskoczył tym Salomona, gdyż z natury był pogodny i zrównoważony.
Po zakończeniu spotkania Salomon przemyślał sobie jego przebieg i zmienił opinię. W krótkiej notatce w sekretnym pamiętniku napisał:
– Piżama Erazma przemówiła do mnie silniej niż jego słowa. Była wyraźną demonstracją wiary w sens ucieczki do przodu, w wyobraźnię, fantazję i absurd. Być może uczynił to podświadomie. Muszę z nim o tym porozmawiać.
Odc. 57 Nowe zasady pałacowe
Pojawienie się złego odoru w pałacu Wielkorządcy obudziło najgorsze obawy i strach tym bardziej, że nie odkryto przyczyny ani sprawcy. Tajne służby Techyry prześcigały się w tworzeniu list zagrożeń zdrowia i życia Wielkorządcy i mnożeniu ostrzeżeń. Obawiano się zarażenia go nieznanym wirusem, zabójstwa przy użyciu sztyletu. broni palnej lub otrucia, ostrzelania pałacu z broni maszynowej a nawet ataku pociskami dalekiego zasięgu. Szef ochrony pałacowej uważał, że pierwszym zagrożeniem jest śledzenie kroków i zachowań Ibragima przez jego wrogów. Poprosił o widzenie z Wielkorządcą. Ubrany w mundur wyjściowy, zameldował się w gabinecie, trzasnął służbiście obcasami wojskowych butów i wyrecytował:
– Szanowny Wasylu Ibragimie! Najbardziej martwi mnie możliwość użycia przeciwko panu malutkich dronów, niewiele większych od dużego owada, zdolnych do obserwacji, fotografowania, podsłuchu oraz przesyłania obrazów i treści rozmów. Chodzi mi o najnowocześniejsze drony sterowane przy użyciu sztucznej inteligencji. To prawdziwe szpiclowskie, że tak powiem, przerażające w skuteczności urządzenia, jakimi dysponuje zagranica.
Wielkorządca poczuł mrowienie na plecach i chłodny pot na czole, dla uspokojenia się machnął tylko lekceważąco ręką. Tym niemniej wysłuchał z uwagą podwładnego, zadając mu pytania. Rozmowa nie pozostała bez skutków. Najpierw były to złowrogie cienie, pojawiające się w miejscach, gdzie przebywał Wielkorządca. W jego głowie pojawiła się wizja snajpera, celującego do niego z odległego budynku.
Służby specjalne, żandarmeria wojskowa i policja wprowadziły zaostrzone środki bezpieczeństwa. Pałac Wielkorządcy został odcięty od miasta kordonem samochodów i oddziałami policji. Jego samego poproszono o dokładne zapamiętanie krótkiej instrukcji bezpieczeństwa dotyczącej ubioru i postępowania w miejscach publicznych. Najważniejszymi punktami były: kuloodporne kamizelka i kurtka oraz przezroczysty hełm, także konstrukcja ze szkła kuloodpornego w każdym miejscu, gdzie miał wystąpić publicznie. Środki te użyto po raz pierwszy w czasie wiecu zorganizowanego na stadionie piłkarskim dla uczczenia bohaterskich oficerów i żołnierzy uczestniczących w wojnie z Sartoną.
– Po zakończeniu manifestacji trzydzieści pięć osób opuszczających stadion porzuciło na ulicy lub wrzuciło do kosza na śmieci flagi państwowe. To musieli być wewnętrzni wrogowie Wielkorządcy – – tak twierdzili zagraniczni obserwatorzy.
Media Techyry nazwały te doniesienia brudną propagandą. Dzień później tajna policja aresztowała pięćdziesiąt osób.
Odc. 58 Arak Nadda
Skołtunione, sine chmury na horyzoncie oznaczały tylko jedno: monstrualną burzę. Niebo pociemniało, parne i duszne powietrze tkwiło w zastoju. Ciszę przed burzą przerywały odległe grzmoty wyładowań elektrycznych oraz sygnały karetek pędzących do osób potrzebujących pomocy. Kiedy pojawił się gwałtowny wiatr, Salomon sprawdził wszystkie okna. Czuł się zdekoncentrowany i rozdrażniony. Czekając na nadejście burzy, obserwował przez okno dwa walczące ze sobą kruki. Zachowywały się tak, jakby naładowane elektrycznością powietrze rzucało je do walki. Skakały agresywnie na siebie, ich pióra iskrzyły. Powietrze przecięła elektryzująco błękitna pręga pioruna zmierzającego w kierunku ziemi i ptaki zerwały się do odlotu.
Burza przeszła przez miasto szybciej niż się spodziewał. Salomon usiadł w fotelu i zamyślił się. Miał wrażenie, że przysnął. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. W odpowiedzi na „Salomon Ircha, słucham”, odezwał się męski głos:
– Mówi Arak Nadda. Przepraszam, Salomonie, że dzwonię niezapowiedziany. Jestem stale w podróży i gubię się w czasie. Chciałem zrobić ci niespodziankę, bo na pewno nie oczekiwałeś telefonu ode mnie.
Salomon przypominał sobie Araka Naddę jak przez mgłę zaprawioną brudnym wapnem. Kiedyś poznał człowieka o takim imieniu i nazwisku. Było to w Azji, gdzieś na trasie wędrówki w poszukiwaniu ciepła i egzotyki. Spojrzał na budzik; dochodziła godzina dwudziesta pierwsza. Za oknem zapadała już czarna, kosmata noc. Salomon przypomniał sobie słowa swojej babki:
– W taką noc Szatan odprawia egzorcyzmy nad ofiarami opętania.
Ciarki przeszły mu po plecach.
– Czy przypominasz mnie sobie? – zapytał głos. – Pomogę ci. Jestem artystą, muzykiem i prozaikiem, czytałem ci moje utwory poetyckie. Przypomnę ci fragment, który ci się podobał w szczególności:
– „Do twojej sypialni wspiąłem się przez balkon razem z księżycem, który obłaskawiony kręcił się wokół mojej głowy jak uparty bąk. Przez gęstwinę potarganych włosów przenikałem srebrnymi promieniami do twej świadomości. Miałem wrażenie, że śpisz, ale to było tylko złudzenie”.
Salomon wzdrygnął się. Pomyślał, że takie słowa może wypowiedzieć tylko jakiś szalony poeta. Pamiętał, że szaleństwo jest szczególną cechą twórców poezji. Niejeden z nich popełnił samobójstwo. Ponure zakończenia ich żywotów tkwiły w jego pamięci cierniami nazwisk jednego mężczyzny i dwóch kobiet. Odebrali sobie życie; mężczyzna – strzelając sobie w usta, jedna kobieta – rzucając się do rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni, druga – trując się gazem.
Niespokojne wspomnienia Salomona przerwał komputer na biurku, który uruchomił się automatycznie, kiedy się do niego zbliżył. Po chwili mechaniczny głos lektora odczytywał tytuły wiadomości serwisu informacyjnego: „Jak zrobić sernik bez sera”, „Otwieranie słoików bez użycia siły”, „Ile razy dziennie sikasz?”, „Co zrobić, aby jajka nie sklejały się w czasie jedzenia?”, „Czy zęby mocne jak stal warte są zachodu?”, „Rozwiń w sobie pamięć jak u słonia” oraz „Urodziła się z niezwykle bujną czupryną”.
– Chyba włączyłeś radio lub telewizor, Salomonie? Słyszę, co mówią. Nie wiedziałem, że słuchasz takich bzdurnych rzeczy. Czy to możliwe? – zapytał Ara.
– Oczywiście. Z przyjemnością słucham takich wiadomości – usiłował drwić Salomon. – Mówiąc teraz poważnie, to co usłyszeliśmy, to nie żaden przypadek, tylko kilka tytułów z popularnego serwisu, jakimi karmią społeczeństwo media.
– Przypomina to program szpitala dla potępieńców i obłąkanych.
– Problem w tym – kontynuował Salomon – że te wiadomości trafiają do milionów ludzi pogłębiając zapaść umysłową społeczeństwa. Wielu słuchaczy nie zdaje sobie nawet z tego sprawy. Są ludzie, których to interesuje.
– Tak sobie konwersujemy, Salomonie, ale mnie nie jest wcale radośnie. Ukrywam się. Nie wdając się w szczegóły powiem: polują na mnie. To dlatego dzwonię po nocy, bo jest mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś będzie mnie podsłuchiwać.
– Co takiego zrobiłeś, że cię prześladują? – zapytał Salomon, dodając w myśli: – On chyba ma urojenia.
– Prześladują mnie agenci Wasyla Ibragima, Wielkorządcy Techyry. Działam w ruchu oporu przeciw wojnie, którą rozpętał w Sartonie. Organizujemy akcje protestacyjne i sabotaże, wykorzystując techniki cyberwojny. Piszemy prawdę i niweczymy jego kłamstwa, włamując się do jego telewizji, programów radiowych i portali. Wywołał wojnę i chce nas zniszczyć. Ten satrapa ma powody nienawidzić mnie w szczególności, ponieważ publicznie nazwałem go Krwawym Wasylem. Kiedy na murach i w Internecie pojawiają się te słowa on wie, że to ja jestem ich autorem.
– To bardzo przykre. Przepraszam cię, Aro, ale muszę kończyć. Czas płynie, zrobiło się strasznie późno, a ja przypomniałem sobie, że rano mam kilka ważnych spraw do załatwienia i muszę się wyspać, aby być przytomny – przerwał Salomon. Skłamał świadomie, ponieważ nie był w stanie słuchać dłużej historii człowieka uwikłanego w beznadziejnej, niezrozumiałej i okrutnej wojnie. Czuł się zapędzony w róg ciasnej i mrocznej klatki umiejscowionej gdzieś między Ibragimem, Sartoną i własnymi problemami.
Odc. 59 Rozmowa o Ibragimie
Następnego dnia Salomon intensywnie szukał informacji o Ibragimie. Chciał w ten sposób zagłuszyć wyrzuty sumienia wywołane brutalnym przerwaniem wyznań Araka Naddy. Szukał informacji także pod hasłami Krwawy Wasyl i Satrapa, bo tak też nazywano Wielkorządcę. Chciał o nim wiedzieć wszystko, co było dostępne, aby zrozumieć, jak jeden człowiek mógł podporządkować i narzucić swoją wolę całemu narodowi. Najprostszy wniosek był jeden: Wasyl Ibragim był osobnikiem zimnym i kalkulującym, żądnym nieograniczonej władzy, okrutnikiem z niesłychaną intuicją i wyczuciem, jak manipulować ludźmi.
Zdobytą wiedzą Salomon podzielił się z Tadziczkiem, przyjacielem z lat chłopięcych, mieszkającym całe życie na wsi, wśród przyrody. Żyjąc w surowych warunkach Tadziczek dobrze rozumiał naturę człowieka i zwierzęcia oraz okrucieństwo i agresję. Niektóre jego przekonania przyjaciele nazywali chłopskim filozofowaniem. Tadziczek lubił zaskakiwać swoimi wyznaniami.
– Nie wierzę w Boga ani w Szatana, ale rozumiem ich lepiej niż wiele osób wierzących. Umiem zachować pokorę i staram się nie grzeszyć niepotrzebnie – tłumaczył.
– Co sądzisz, Tadziczku, o Wasylu Ibragimie?
– To człowiek trudny do zrozumienia. Czy można zrozumieć w pełni kogoś obcego, jeśli sami siebie nie zawsze rozumiemy? Ja sam nie mam wątpliwości, że jest on wcieleniem zła. Trzeba by dobrego egzorcysty, aby wypędzić z niego diabła. Ważniejsze jednak niż rozumieć Ibragima jest wiedzieć, jak go zniszczyć, zanim on nas zniszczy.
– Ale jak go unicestwić? – zapytał Salomon.
– Jest to chyba niemożliwe, bo ten typ jest niezwykle dobrze pilnowany. Nikt nie ma do niego dostępu bez jego wyraźnej zgody. To problem zamkniętego koła. I to jakiego? Wykonanego ze stali tytanowej. To materiał nie do pokonania, nawet jak się ma narzędzia.
W nocy przyśnili się Salomonowi Justyn i Nikodem, dwaj święci od prawdy. Widział ich, jak otwierają drzwi jego sypialni, śmiało wchodzą do środka i pochylają się nad jego wielkim łożem. Przyglądali mu się dłuższą chwilę, ich oczy błyszczały w ciemności niebiańskim blaskiem. Pierwszy odezwał się Święty Justyn:
– Chcemy przekazać ci wiedzę o Wasylu Ibragimie zwanym Wielkorządcą, Krwawym Wasylem i Satrapą.
Salomon wyraźnie widział ich twarze, wolno poruszające się usta i słyszał ich słowa. W jego pamięci pozostały tylko niektóre z nich.
– Wasyl Ibragim to niebezpieczny szarlatan. Pochodzi z nizin społecznych, wychowała go ulica. Maltretowany fizycznie i psychicznie przez ojca alkoholika, wybił się w życiu dzięki wytrwałości i naturalnej przebiegłości. Żyje w nim zło. Jest kolekcjonerem obrazów zbrodni.
Ostatnie zdanie zdziwiło Salomona. Nie był pewny, czy dobrze zrozumiał objawienie. Słowa świętego okazały się prawdą. Ibragim namiętnie kolekcjonował obrazy i książki dotyczące tematów terroru, masakry i rzezi. Dzieła sztuki skradzione lub zrabowane na jego polecenie trzymał w prywatnej galerii na terenie swego pałacu. Najcenniejszy obraz „Rzeź niewiniątek” pokazywał żołnierzy mordujących dzieci oraz matki rozpaczające nad ich ciałami. W kolekcji były jeszcze inne mroczne obrazy.
– Wasyl Ibragim jest nie tylko dyktatorem i manipulantem, ale także miłośnikiem sztuki. Co to za człowiek? – pomyślał Salomon.
Odc. 60 Głodzenie bezsenności
Wtargnięcie wojsk Techyry do Sartony zmieniło życie w Omerni. Wiadomości dochodzące z terenów walk były przygnębiające. Ludzie popadali w depresję, trapiła ich bezsenność. Wydawało się, że nie ma człowieka, który nie cierpiałby przynajmniej na jedną z tych przypadłości. Mimo dbałości o siebie, Salomon „dogorywał”, jak mawiał o sobie. Zdarzało się to najczęściej nocą, kiedy nie mógł zasnąć, mimo iż oczy kleiły mu się ze zmęczenia. Chodził wtedy po domu, włączał i wyłączał światła, gotował wodę w czajniku, budząc swoim niespokojnym zachowaniem domowników i sąsiadów. Doszło nawet do tego, że psy i koty go unikały, dzieci mówiły o nim, że jest straszny, bały się go, choćby uśmiechał się i był do nich jak najlepiej usposobiony.
W niezwykłej odporności na krytykę powszechnie znienawidzonego Wielkorządcy Salomon dostrzegł taką koncentrację witalności, że zdecydował się przekuć własne słabości w cechy pozytywne i osiągnięcia. Podjął bezpardonową walkę z bezsennością. Nie umiejąc poradzić sobie z nią inaczej, zdecydował się ją zagłodzić, intensywnie spacerując w nocy po domu. Kierował się poczuciem konieczności eksperymentowania.
– Kiedy rzetelnie się zmęczę, w końcu zmorzy mnie sen, ponieważ organizm opadający z sił, musi naładować baterie – tłumaczył sobie po cichu.
Swoim postanowieniem zagłodzenia bezsenności nie dzielił się z nikim. Nie chciał myśleć o zwycięstwie, nie mając żelaznych dowodów w ręce, że metoda jest słuszna. Pragnął też upokorzyć przeciwnika, wylewając mu na głowę kubeł śmierdzących pomyj sukcesu.
Głodzenie bezsenności polegało na chodzeniu wokół stołu. Pierwszej nocy Salomon wystartował o godzinie trzeciej trzydzieści osiem; chodził przez pół godziny, zanim przerwał. Czuł się nadal świeżo. Wypił kilka łyków wody, aby kontynuować marsz ku lepszej – jak mniemał – przyszłości. Był zdecydowany chodzić tak długo, aż padnie z nóg. Marsz zakończył po czterystu okrążeniach wielkiego stołu o godzinie piątej trzydzieści; słaniając się z wycieńczenia wrócił do sypialni, zwalił się na łóżko i zasnął.
Zbudził się o godzinie dziewiątej rano zamiast jak zwykle o szóstej, kiedy zwyczajowo wstawał, aby pracować na komputerze. Pisał powieść „Nowe, lepsze czasy”. Przewijały się w niej postacie wzięte z życia i otoczenia Wielkorządcy. Autor snuł marzenia, że czytelnicy będą rozrywać jego powieść dostrzegając w jej postaciach wrogów jak i siebie samych. Powieść wydobywała na światło dzienne plejadę postaci, źródło odnawiającej się miłości Salomona do życia.
Odc. 61 Wąsy i decyzja Wielkorządcy
Noc nie była łaskawa dla Wasyla Ibragima. Dręczyły go zmory. Oprócz szarozielonego trupa żołnierza, który do niego coś mówił trzymając prawy palec wskazujący uniesiony w górę, Wielkorządca usłyszał oskarżenia o ludobójstwo. Zagraniczna propaganda przedstawiała go jako zdeprawowanego zbrodniarza.
Po przebudzeniu się Wielkorządca udał się do łazienki, aby wziąć prysznic. W lustrze zobaczył z przerażeniem, że w nocy wyrosły mu wąskie, pionowe wąsiki. Przypomniał sobie, co mówiła mu babcia, kiedy był dzieckiem. że takie wąsy pojawiały się u mężczyzn w okresie wielkich wojen i katastrof. Wielkorządca natychmiast wezwał nadwornego fryzjera i kazał je zgolić. Dobę później znienawidzone wąsiki pojawiły się znowu. Podjęto dochodzenie, co było przyczyną. Podejrzewano uczulenie na krem do golenia lub sabotaż.
– To krem do golenia „Palais”, zagraniczny, najlepszy dostępny w naszym kraju – wyjaśniał fryzjer wargami drżącymi z przerażenia.
Zmiana kremu nic nie zmieniła. Wielkorządca musiał golić wąsy każdego ranka po przebudzeniu się.
– To niemożliwe, żeby nie było sposobu pozbycia się tego kurewskiego problemu! – szalał za każdym razem, kiedy pojawił się fryzjer. Po kilku dniach Ibragim miał dosyć jego tłumaczeń; oddał go pod sąd, oskarżając o współpracę z obcym wywiadem w celu ośmieszenia przed społeczeństwem.
– To akt antypaństwowej dywersji! Powinna go spotkać najcięższa kara!– krzyczał, kiedy go zabierano.
Zniknięcie fryzjera z pałacu nie poprawiło nastroju Wielkorządcy, tym bardziej, że dotarły do niego wiadomości o nowej inicjatywie zagranicy skierowanej przeciwko Techyrze. Wielkorządca zwołał w związku z nią naradę z udziałem doradców osobistych, generalicji, premiera i Ministra Obrony Prawdy.
– Jak to jest możliwe, że zagranica grozi nam wycofaniem się z Igrzysk Polityczno-Militarnych i zamierza nałożyć na nas ciężary nie do udźwignięcia? Odpowiedzcie mi!
Nikt nie chciał zabrać głosu. Wielkorządca wzrokiem wskazał premiera.
– Mów! – polecił.
– Te sprawy dyskutowaliśmy minionej nocy. Oni ryją pod nami zupełnie jak dziki. To podli ludzie!
– Kim są ci oni? I dlaczego robią takie wredne rzeczy? Dlaczego nam grożą? Mów do groma tak, abym zrozumiał!
– To są ludzie bez zasad: prezydenci, premierzy, różni ważniacy, całe imperium zła, kłamcy i oszuści. Połączyli swe siły i sprzysięgli się, aby szkodzić naszym planom naprawy Sartony. Oni widzą rzeczywistość z innej strony, jakby do góry nogami. Mówią, że to my napadliśmy na wolny kraj.
Wzburzeni reakcją zagranicy uczestnicy spotkania patrzyli niemo na Wielkorządcę, oczekując jego decyzji. Wielkorządca ogłosił ją publicznie, w kraju i za granicą, jeszcze tego samego dnia.
– Wycofujemy wojska z Sartony. Jutro już ich tam nie będzie. Osiągnęliśmy zamierzone cele i zaprowadziliśmy spokój. Rząd Sartony dostał taką nauczkę, że zapamięta ją na całe życie – uroczyście zapewnił.
Odc. 62 Wojska opuszczają Sartonę
W nocy słychać było warkot pojazdów wojskowych przemieszczających się przez granicę z Sartoną. Rano zagraniczni przywódcy oświadczyli Wielkorządcy:
– Porównaliśmy zdjęcia wykonane dzisiaj z kosmosu z wcześniejszymi zdjęciami. Waszych wojsk w Sartonie nie ubyło, ale przybyło!
– Ubyło! – upierał się Wielkorządca. – Bo niby skąd miało przybyć, skoro ubyło? – mówił to poważnie, podejrzewając, że mu nie wierzą.
– Przybyło! – upierali się ci z zagranicy. – Mamy zdjęcia wykonane najnowszymi technikami wykonywania zdjęć.
Ich upór był tak absurdalny, że Wielkorządca roześmiał się serdecznie. Śmiał się tak długo i intensywnie, że jego osobisty asystent zatrwożył się, czy nie przerodzi to w wybuchu niepohamowanego gniewu, co zdarzało się już wcześniej. Wielkorządca uspokoił się nagle, aby drwić z bezsensownych zarzutów zagranicy.
– To na pewno są zdjęcia wykonane przez waszych najlepszych specjalistów, amatorów-fotografików, handlarzy starymi aparatami fotograficznymi, astronomów, astrologów i zwolenników dokładności na odległość. Niech policzą naszych żołnierzy jeszcze raz, a przekonają się, że oczy im bielmem zaszły, bo całe wojsko jest już u nas.
Wypowiedź Wielkorządcy opublikowały wszystkie krajowe gazety, stacje radiowe i telewizyjne oraz portale internetowe. Powtarzano ją przez kilka dni, aby utrwalić w świadomości narodu, jak energicznie i bezpardonowo Wasyl Ibragim walczy z zagranicą usiłującą zdyskredytować jego kraj.
W Techyrze narastał gniew wobec zagranicy. Ludzie wracający z pracy spontanicznie zbierali się grupkami na Placu Centralnym stolicy, aby dać wyraz swojemu niezadowoleniu. Spotkania przebiegały chaotycznie, dopóki ktoś nie wpadł na pomysł oznaczenia grup kolorowymi plakietkami: uczniowie, studenci, robotnicy, urzędnicy, kierowcy, emeryci, nauczyciele, przedszkolanki. Każdy obywatel mógł teraz znaleźć właściwą sobie grupę do prowadzenia dyskusji i wyrażenia protestu. Do dyskutujących podjeżdżały wózki z gorącą kawą i herbatą oraz zimną wodą mineralną, sucharami i herbatnikami, którymi można było się częstować do woli.
Odc. 63 Niepowodzenia
Pod wieczór większość grup wysłała delegatów do grupy urzędniczej, największej i najlepiej zorganizowanej, aby wspólnie opracować petycję do Wielkorządcy. Dokument powstał w piętnaście minut.
– Jak to jest możliwe, że tak ważną petycję opracowano w tak krótkim czasie? – dziwili się studenci, mający wprawę w dyskusjach.
– To osobliwe pytanie – komentowali przechodnie, niepewnie rozglądając się na boki. – Takich pytań się nie zadaje, po prostu nie wypada.
Wkrótce do studentów podeszli czterej mężczyźni identycznie ubrani w dresy i bluzy z oznakami Klub Sportowy „Niezłomność”. Przyłączyli się do grupy studenckiej, o coś pytali i coś tłumaczyli, po czym wszyscy zgodnie udali się do autobusu stojącego z boku wejścia do urzędu do spraw kombatantów wojennych. Przed wejściem do autobusu studenci oglądali się niepewnie za siebie.
Z frontu wojny w Sartonie napływały niedobre wiadomości. Wielkorządca wezwał do siebie sześciu generałów i trzech doradców w sprawach politycznych. Miał do nich pretensje o niepowodzenia. Rzucając w ich kierunku niechętne spojrzenia, nerwowo chodził po gabinecie, intensywnie myślał i zastanawiał się. Miał się za człowieka wyrozumiałego i chętnie wybaczał ludziom przewinienia. Tym razem postanowił wygarnąć prosto w oczy wezwanym do siebie funkcjonariuszom, co leży mu na sercu.
– Po co nam to było? Jak mi doradzaliście? Zapewnialiście mnie, że mieszkańcy Sartony przyjmą z wdzięcznością naszą pomoc, a zagranica to doceni. I co z tego wynikło? Zagranica atakuje nas i utrudnia nam życie. Produkcja spada, w sklepach nie ma towarów, ceny rosną, ludzie gubią się w domysłach, co się dzieje. Nasze dzieci są szykanowane za granicą. Przyjaciel skarżył mi się, że nie może kupić dla swego psa jego ulubionych wątróbek. Nawarzyliście piwa to teraz radźcie. Mówcie, jak to naprawić!
Zebrani zwiesili głowy i milczeli. Wasyl Ibragim przypatrywał im się z uwagą. Zrozumiał ich zachowanie: byli winni. Zamiast doradzać mu mądrze, doradzali, jakby chcieli zrobić mu na złość. Gniew narastał w nim falą gorąca. Pojawił się w okolicy serca, bijącego coraz niespokojniej, i przesuwał się w górę, aż doszedł do mózgu. Wtedy wszystko zagotowało się w nim, włącznie z wnętrznościami. Ogarnęła go furia; ubliżał zgromadzonym, wyzywał ich najgorszymi słowami, mieszał z błotem, groził zwolnieniem ze stanowisk, odebraniem przywilejów, pozbawieniem swojej przyjaźni, w końcu nawet rozstrzelaniem.
– Zasłużyli na to! – pomyślał, kiedy zwiesili głowy pod ciężarem słusznej krytyki.
Wiedział, że ma rację, ponieważ nie patrzyli mu w oczy tylko kurczyli się w sobie i milczeli. Poczuł do nich pogardę.
– Niby tacy ważni, mądrzy i dzielni, a zachowują się jak przestraszone szczeniaki! Muszę oduczyć ich takiego postępowania.
Trzech generałów i jednego doradcę od razu zawiesił w czynnościach i osadził w areszcie domowym. Generała, o którym mu doniesiono, że rzucił pod jego adresem przekleństwo, postanowił ukarać. Po zakończeniu narady wydał polecenie adiutantowi:
– Wiesz, co robić. Nie chcę widzieć go na oczy. Taka zakała! Niech go matka ziemia więcej nie nosi!
Wielkorządca miał też trochę pretensji do siebie, a właściwie niepewności, jak mogło dojść do takiego upokorzenia Techyry. Chodząc po wielkim gabinecie, mruczał:
– Mleko się rozlało. Nie da się go zebrać, ale trzeba coś zaradzić.
Odc. 64 Podejrzenia Wielkorządcy
Wielkorządca Ibragim stopniowo tracił wiarę w raporty i doniesienia wojenne. Intuicyjnie wyczuwał, że są naciągane, aby wywołać w nim zadowolenie z postępów militarnych. Domyślał się, że niektórzy dowódcy chcą w ten sposób zdobyć uznanie w jego oczach dla zwiększenia szansy swego awansu. To budziło w nim gniew. Nie znosił wazeliniarzy i oszustów. Stał się bardziej czujny i sceptyczny. Gdzie na zdjęciach pokazywano mu czołgi i samochody pancerne, widział teraz tekturowe makiety. W duchu chwalił siebie za spostrzegawczość.
– W środku tych niby to wojskowych pojazdów są manekiny, wypchane kukły, a nie prawdziwe wojsko. Powinienem oddać tych sukinsynów, co przysyłają mi zdjęcia, pod sąd wojenny!
Wobec pogłębiającej się pewności, że jest oszukiwany, Wielkorządca przejął inicjatywę. Osobiście studiował raporty frontowe i wyjaśniał zawarte w nich wątpliwości, dyskutując je z ludźmi, którym ufał, dowódcą sztabu generalnego oraz osobistym doradcą wojskowo-politycznym. Tak się w tym wprawił, że wkrótce sam przygotowywał nowe strategie dla armii działającej w Sartonie, w końcu zaczął wydawać nawet rozkazy. Na jego polecenie opracowano trzy wzory motywacyjnych przemówień do wojska oraz pięć wzorów rozkazów specjalnych. Pytany, dlaczego zadaje sobie tyle trudu, odpowiadał:
– Musimy od czegoś zacząć, aby przełamać impas w tej wojnie. Dzięki standaryzacji operacji na polu walki, będziemy działać szybciej i skuteczniej. To jedyna droga do zwycięstwa.
Postępowanie Wielkorządcy nie podobało się niektórym wojskowym. Wiedział o tym, gdyż wszędzie miał swoich ludzi. W dniu, kiedy doniesiono mu o przygotowywaniu zamachu przez naczelnych dowódców sił lądowych i morskich, generała armii i admirała, w celu przejęcia władzy w kraju, natychmiast polecił ich aresztować razem z najbliższymi współpracownikami i zdymisjonować. Dwóch przywódców oraz połowę ich podwładnych polecił rozstrzelać, aby wszyscy wiedzieli, że nie żartuje. Pozostałych skazał na ciężkie roboty.
Odc. 65 Manifestacja protestacyjna
Kilka dni później na Placu Centralnym stolicy nieznani sprawcy zorganizowali manifestację protestacyjną. Uczestnicy maszerowali w milczeniu z zaklejonymi ustami niosąc na piersiach ordery i odznaczenia, identyczne jak te, które przyznano kiedyś wojskowym skazanym na rozstrzelanie oraz obozy ciężkiej pracy. Manifestacja odbyła się bez wiedzy władz miejskich, bez oficjalnego zezwolenia, które określa cel manifestacji, zawiera opis, jaką trasą będzie się poruszać, ile osób będzie uczestniczyć, jakiej treści będą transparenty i jakie okrzyki będą wznosić uczestnicy. Takie były zasady. Wobec oczywistej nielegalności manifestacji, policja ją rozpędziła, dokonując aresztowań w celu przeprowadzenia śledztwa i postawienia winnych przed sądem.
Po uspokojeniu sytuacji, na ulicach, placach, skwerach i przystankach komunikacyjnych stolicy pojawiły się wielkie portrety Wielkorządcy z podpisami: Imperator, Zbawca, Oswobodziciel.
– Cały naród wielbi Wielkorządcę Wasyla Ibragima – głosił napis pod największym z portretów ustawionym na Placu Centralnym miasta.
Tego dnia w telewizji pokazywano matki żołnierzy, jak obdarowane bukietami czerwonych róż serdecznie dziękowały Wielkorządcy za ordery i odznaczenia, jakie przyznał pośmiertnie ich synom walczącym w Sartonie.
Mimo ogólnego entuzjazmu, coraz więcej ludzi odwracało się plecami do portretów Wielkorządcy; po cichu nazywano go despotą, nieudacznikiem i ludobójcą. Niektórzy z nich mieli ze sobą plakietki „Precz z kultem jednostki”. Wkrótce obok wielkich podobizn Wielkorządcy pojawiły się obrazy, na których jego twarz była karykaturalnie zdeformowana. Policja natychmiast je usuwała; następnego dnia wracały na swoje miejsca jak głodny pies do ogryzionej kości.
– Szubrawcy! Wyrzutki! Zdrajcy narodu! – oburzał się w swoim gabinecie Wasyl Ibragim, plując z wściekłością w ekran telewizora.
– Sługusy zagranicy i wywrotowcy! Tak oczerniać legalną władzę! Przeklęta hołota! – wtórował mu adiutant.
Odc. 66 Wściekłość Wielkorządcy
Określenie „Nieudacznik” wykrzyczane na manifestacji wyprowadziło Wielkorządcę z równowagi; z wściekłości pogryzł paznokcie aż do krwi. Efekt szaleństwa starał się ukryć zakładając białe, jedwabne rękawiczki. Zanim się zorientował, materiał zabarwiły drobiny krwi. To jeszcze bardziej wyprowadziło go z równowagi. Wieczorem Wielkorządca odmówił zjedzenia kolacji i wcześniej poszedł spać. Przeżył bezsenną noc; zaludniały ją upiorne postacie zbuntowanych demonstrantów usiłujących rozerwać go na kawałki. Stali u jego wezgłowia tak blisko, że musiał uchylać się, aby go nie dosięgli. Ilekroć wyciągał rękę, osłaniając się ciosem, trafiał w próżnię. Po omacku wyjął rewolwer z nocnej szafki i bez opamiętania strzelał do napastników. Ucieszył się, widząc kilku z nich wijących się na podłodze w konwulsjach. Przypominali robaki rzucone na rozgrzany kamień. Pamiętał je z dzieciństwa.
– Śmieliście podnieść brudne łapy na prawowitego władcę, to teraz zdychajcie! – krzyczał, kierując rewolwer w stronę żyjących jeszcze osobników.
Rano przy łóżku Wielkorządca zastał swego adiutanta i lekarza domowego. Nie wiedząc, że się obudził, cicho sprzeczali się między sobą.
– Niech pan mu powie, doktorze, że to tylko przywidzenia, zły sen. Jego sypialnia jest chroniona dzień i noc przez potrójny kordon strażników, nawet duch się nie prześliźnie. Kiedy ochroniarz potrzebuje pójść do ubikacji, od razu zastępuje go dwóch innych.
– Niech pan sam mu to powie, adiutancie Korski, jeśli pan taki odważny. Badając wczoraj Wielkorządcę widziałem za jego paskiem sztylet, którego nikt nie ma prawa widzieć ani nawet o nim wiedzieć.
– Sytuacja jest rzeczywiście trudna. Nic na to nie poradzimy. Mogę tylko zlecić ekipie remontowej załatanie dziur w ścianach i przywrócenia jej imponującego wyglądu. Obaj musimy zachować całkowite milczenie o tym zdarzeniu, bo jeśli nie, to … eh … nie ma co mówić … – adiutant uśmiechnął się blado, pożegnał i odszedł, aby wydać polecenia.
Wielkorządca doceniał jego bezgraniczną wierność i skrupulatność w wypełnianiu obowiązków. Wynagradzał go nader sowicie, zaspokajając jego potrzeby na dwa pokolenia do przodu.
– Techyra jest niezmiernie bogata i mój majątek jest tylko drobiną, nawet nie kroplą w morzu tego nieskończonego bogactwa – usprawiedliwiał się przed sobą adiutant.
Następnego dnia Korski wysłał córkę na studia do Paryża. Pojechał z nią na lotnisko, skąd miała odlecieć samolotem rządowym wiozącym Ministra Obrony Prawdy, ważnego członka rządu, na Światową Konferencję Pokoju.
Odc. 67 Kontrmanifestacja
Obywatele Techyry popierający legalną władzę, przepełnieni miłością ojczyzny, bez granic ufający Wielkorządcy, zorganizowali kontrmanifestację, aby zagłuszyć przeciwników trąbami haseł i okrzykami miłości zdzierającymi gardła.
– Niech żyje Wielkorządca Wasyl Ibragim, zbawca i bohater narodowy! – krzyczeli, płacząc i ciesząc się, że dysponują nieskrępowaną możliwością demonstrowania patriotyzmu i miłości do legalnej władzy, której inni nie mieli.
Po południu, mimo deszczu, ulicami stolicy przeszła procesja z wielkim portretem Wielkorządcy niesionym przez ośmiu silnych mężczyzn. Tuz za nimi, uroczyście ubrani arcybiskupi i biskupi nieśli transparenty „Kościół całym sercem popiera Wielkorządcę Ibragima”.
Zagranica inaczej widziała sytuację w Techyrze i jej przywódcę. W telewizji pokazywano nagranie wideo z rozmowy z małżeństwem mieszkującym na wsi techyrskiej, przemycone za granicę. Dla jego bezpieczeństwa nie pokazano ich twarzy.
– Co sądzicie o manifestach przeciwko Wielkorządcy.
– Nas, zwykłych obywateli, mieszkańców wsi, bardzo oburzyły wystąpienia przeciwko Wielkorządcy.
– Dlaczego tak was oburzyły?
Wiemy o nim wszystko z radia, telewizji i gazet. Wielkorządca to dobry człowiek i wielki przywódca. To dzięki niemu mamy spokój ducha oraz emerytury pozwalające nam spokojnie przeżyć większą część miesiąca.
– A co z resztą miesiąca?
– Dzięki Bogu jakoś sobie radzimy. Dorabiamy hodując warzywa i owoce w przydomowych ogródkach oraz pracując dorywczo,
– A nie kradniecie, kiedy sytuacja staje się beznadziejna, kiedy nie macie pieniędzy?
– Kiedy na przykład?
– Na przykład wtedy, gdy ktoś zachorował lub trzeba urządzić pogrzeb. Nikt wtedy nie żałuje pieniędzy, aby wypełnić święty obowiązek pomocy najbliższej rodzinie, pielęgnując kogoś w chorobie albo nawet chowając ojca, brata lub syna zmarłych w szczególnych warunkach,
– W jakich warunkach?
-Na przykład ktoś poszedł do wojska i w czasie ćwiczeń na poligonie miał wypadek: wpadł pod czołg lub transportowy pojazd opancerzony, bo wszędzie było ogromne błoto.
– W takich warunkach to normalne, takich rzeczy nie da się uniknąć. Ale wtedy Wielkorządca daje nam pieniądze na pochówek i nikt nie musi kraść.
Tak mieszkańcy wsi i inni zwyczajni obywatele tłumaczyli powody swojej miłości do Wielkorządcy tym, co w niego wątpili.
Odc. 68 Manifestacje za i przeciw
Informacje o sytuacji w Techyrze przenikały za granicę z trudem spasionego wołu przeciskającego się przed dziurę między deskami wyrwanymi z płotu. Władze polowały na dziennikarzy zagranicznych, najczęściej poruszających się po kraju w przebraniu sprzątaczek, piekarzy, kierowców, pracowników banków i szeregowych urzędników. Niechęć do obcokrajowców była powszechna. Zwykli obywatele Techyry wyrażali opinie ukształtowane przez telewizję:
– Obcokrajowy to zaraza, sługusy obcego kapitału, wichrzyciele i kanalie – mówili, wykrzywiając usta z niesmakiem jakby wypili ocet zaprawiony moczem wiewiórki.
W dniach przejazdu Wielkorządcy przez miasto na ulicach pojawiały się chmury policjantów i konfidentów w cywilnych ubraniach. Dochodziło do starć między zwolennikami i przeciwnikami Ibragima. Interweniowała policja. W wyniku dochodzeń policyjnych tysiące ludzi trafiło do aresztów i więzień.
Przechodnie pilnowali się, aby nie oberwać pałką ani nie trafić do karetki policyjnej. Żartowali potem:
– Za co dostałeś?
– Za nadmiar poczucia dumy narodowej, albo, Za niedostatecznie mocny wyraz pogardy wobec zagranicy.
Sytuacja w Techyrze komplikowała się. Nocami na murach pojawiały się wielkie obrazy Wielkorządcy opatrywane obrzydliwymi komentarzami: morderca, zabójca, barbarzyńca. Po zaułkach i w ciemnych korytarzach słychać było szepty dotyczące wojny w Sartonie. Ludziom wyrywały się czasem komentarze:
– Podobno Wielkorządca sam kieruje tą wojną. To krótkowzroczny głupiec, sięgający tylko tydzień do przodu. Ktoś dalekowzroczny patrzyłby na odległość miesięcy a nawet lat, bo życie narodu trwa wiecznie.
Radio, prasa i telewizja informowały, że takie opinie wypowiadane są wyłącznie przez sabotażystów i dywersantów ideologicznych. Tajna policja i oddziały ochotników oddanych Wielkorządcy przeczesywały kraj w poszukiwaniu sprawców zamieszania. Nazywano ich elementami wywrotowymi, szpiegami i agentami obcych wywiadów. Tajne służby Techyry pieczołowicie zbierały doniesienia i przygotowywały opracowania na temat dywersji ideologicznej oraz nienawiści do Wielkorządcy Wasyla Ibragima. Wielkorządca i jego ludzie analizowali je potem z wielką pieczołowitością.
Odc. 69 Narodowy park rzeźb
W dowód wdzięczności za poparcie Wielkorządca ufundował praworządnym obywatelom kraju Narodowy Park Rzeźb Metalowych. Powstał on w ekspresowym tempie, w ciągu trzech miesięcy, Budowano go dniem i nocą, płacąc wielkie premie za pośpiech. Wyjaśniał to biolog, wnuk Aleksandra Czuringa, słynnego przyrodnika. Miłość biologa do Wielkorządcy i ojczyzny przelewała się w jego sercu do tego stopnia, że jego teksty wielu obywateli uważało za dziwaczne a jego samego uznawano za odmieńca, którego bano się krytykować z uwagi na wydźwięk polityczny jego twórczości.
– Pieniądze nie liczą się, kiedy chodzi o dobro ojczyzny i miłość do Wielkorządcy Wasyla Ibragima, o pasję i namiętność do pól pszenicy pełnych chabrów i maków, o zdrowe powietrze i nastrojowe wieczory taneczne, lato bez komarów, miłość do kobiet o pulchnych ramionach i wysmukłych udach, chętnych oddawać się namiętnościom nawet w deszczu.
Park usytuowano w samym centrum kraju, aby z każdego jego punktu obywatele mieli jak najbliżej. Park zajmował ogromny teren; rozlokowano na nim ponad sto obiektów sztuki. Rzeźby były wykonane z metalu, niektóre imponowały swoją wielkością.
W dniu otwarcia ekspozycji Wasyl Ibragim wygłosił zaskakujące przemówienie inauguracyjne.
– Ten park upamiętnia przeszłość historyczno-geologiczną naszej ojczyzny. Promując nowoczesną sztukę, oddaje on hołd zwierzętom najbardziej użytecznym dla człowieka, poświęcającym mu swoje ciała, skórę, wełnę, mleko a nawet rogi, z których wyrabiamy proste grzebyki jak i niezwykłe ozdoby.
Wrogowie Wielkorządcy dodawali do tekstu wygłoszonego przez niego:
– W końcu zwierzęta poświęcają nam nawet swoje jądra i wymiona, wprowadzając w kulinarny zachwyt smakoszy, których nie brakuje w naszym wyrafinowanym estetycznie i etycznie społeczeństwie.
Odc. 70 WasyI Ibragim wydaje polecenie
Wielkorządca regularnie występował w telewizji, aby wyjaśniać i naświetlać prawdziwe tło zdarzeń krajowych i międzynarodowych.
– Żądam, aby nie straszyć ludzi na świecie fałszywymi informacjami o tym, co się dzieje w Sartonie. Jeśli ktoś będzie szerzyć niepokój, przekazując nieprawdę o tym, co dzieje się w Sartonie, to zostanie ukarany z najwyższą surowością. Tacy ludzie to podżegacze wojenni. Nie pozwolimy im igrać z ogniem. W Sartonie ma żadnych działań wojennych, paniki ani uciekinierów. Prowadzimy akcję uspokajającą, wyjaśniającą i naprawczą. Nikt nie bombarduje tego kraju, w związku z czym nie ma żadnych obiektów ani miejsc zbombardowanych i nikt nigdzie nie ucieka. Jeśli na ulicy pojawi się jakaś grupka ludzi, to z pewnością są to osoby wyjeżdżające do pracy, do rodziny lub na urlop. Ludzie zawsze podróżowali.
Dowódca sił wojskowych, generał Kozin, stawił się na wezwanie w pełnej gali, w paradnym mundurze, z piersią obwieszoną złotymi, srebrnymi i brązowymi medalami, orderami i odznaczeniami. Jego równo ostrzyżone i wypomadowane włosy nadawały mu wygląd człowieka gotowego oddać życie za ojczyznę. Surowy wzrok i zaciśnięte gniewnie usta Wielkorządcy potwierdzały powagę sytuacji. Przywódca państwa rozejrzał się uważnie po gabinecie, jakby nigdy nie był w tym miejscu. Przebieg uroczystości transmitowano w telewizji.
– Generale Kozin! Naród oczekuje od was większego zaangażowania, w związku z czym wydaję wam rozkaz: solidnie przyśpieszcie akcję wyjaśniającą w Sartonie. Wzmóżcie działania. Zakończcie wreszcie tę wojnę.
Był to język szyfrowany. Jego słowa znaczyły: „Wyślijcie tam trzy razy więcej helikopterów, samolotów, dział i wyrzutni rakietowych, niech to wszystko rozwalą. Nie możemy tam siedzieć w nieskończoność. Wszystko ma swój koniec”.
Odprowadzając generała do drzwi, osobisty adiutant Wielkorządcy wyjaśnił mu półgłosem:
– Jeśli pan, generale Kozin, ważny i ceniony dowódca, w pełni nie wywiąże się z tego zadania, zostanie pan zdymisjonowany i zdegradowany. Wielkorządca nic innego nie może uczynić, ponieważ nasz kraj musi przewodzić całemu światu w walce ze złem, którego Sartona jest esencją i symbolem. Chyba pan to rozumie?
Następnego dnia w oddziałach stacjonujących w Sartonie odbyły się odprawy i rozmowy dowódców z żołnierzami, aby w pełni rozumieli, jak wielkim źródłem zła jest Sartona i co trzeba w związku z tym uczynić.
– To zło musimy szybko i w pełni wykorzenić, aby jego jad nie zatruł krajów miłujących pokój – były to słowa, jakie utrwaliły się najmocniej w umysłach i sercach żołnierzy Techyry.
Odc. 71 Dyskusje o wojnie i pokoju
Wojna zmieniła świat do niepoznania. Jej oczywistość, niepokój i przerażenie, jakie wywoływała, jej okrucieństwo i nadzieja pozostania przy życiu mieszały się ze sobą burzliwie jak gazowana woda z musującym sokiem, falowały, raz w przerażeniu odrywały się od siebie, innym razem łączyły w zgodną całość niby kochające się rodzeństwo, kiedy ludzie odnajdywali się szczęśliwie w zawierusze wojennej. W dni frontowych przesileń trudno było się połapać, o co toczy się gra. W mediach pojawiały się mówiące głowy przywódców państw, wielkich przemysłowców, wysokich wojskowych, reporterów wojennych oraz zwykłych ludzi, a także ich zdjęcia, niektóre wyraziste jak nożyce, inne niezrozumiale rozmyte lub dwuznaczne.
– Bomby spadające na nasz kraj to abstrakcja. To byłoby coś niebywałego. Tutaj są one obecne wszędzie, na każdym kroku– krzyczał z ekranu telewizora reporter w obcisłej kamizelce kuloodpornej i metalowym hełmie. Po chwili jego głos zamarł i mężczyzna razem z białym napisem „Prasa” na piersi zapadł się pod zgliszcza trafionego bombą budynku.
Ludzie za granicą widzieli co innego niż mieszkańcy Techyry. W nocy pierwszego dnia jesieni nasączonej niepokojem na niebie Omerni ukazały się potworności, echa rozpędzonej wojny: Były to chmurne postacie zdeprawowanych i pozbawionych dyscypliny żołdaków, rabujących i mordujących cywilów. Na drogach pojawiły się tysiące uciekinierów oraz ludzi kalekich poszkodowanych przez wojnę.
W nocy Salomon nie mógł zasnąć, w jego głowie nieprzerwanie toczyła się wojna. Słyszał wrzawę, wołania, pomruki.
– Pokoju już nigdy nie będzie! – ten okrzyk wracał do niego jak bumerang. Brzmiało to jak hasło do zapamiętania. – Świat wszedł w okres niekończącej się wojny, kiedy wszyscy walczą ze wszystkimi, oskarżając się nawzajem o cokolwiek: wrogość, biedę, przymusowe szczepienia przeciwko groźnemu wirusowi lub ich brak, niszczenie lub przesadną obronę przyrody, niezrozumiałe poglądy osobiste, fałszywą prawdę lub bezwzględny fałsz, korupcję i faszyzm. Słowa dotyczące zaniku pokoju zasmuciły Salomona, a równocześnie uspokoiły. Uwierzył w nie, miał już pewność, czego się trzymać. Pewność była lepsza od niepewności.
Sartona i Techyra stały się głośne na świecie. Zagranica coraz głośniej mówiła o Wasylu Ibragimie jak o zbrodniarzu wojennym bez sumienia. Nazywano go kreaturą i przedstawiano w memach w postaci bestii z okrwawionymi kłami i oczami wściekłego wilkołaka. Zdarzenia następujące w Sartonie, transmitowane w telewizji, określano za granicą jako wielką tragedię. Poszukiwano rozwiązania konfliktu, zwoływano narady, spotkania, konferencje i gorąco dyskutowano. Kościół w Techyrze przypisując Wielkorządcy niezwykłe moce poprosił go o aktywny udziału w poszukaniu sposobów zakończenia strasznego kryzysu. Wasyl Ibragim wzdragał się, rozkładał bezradnie ręce:
– Co ja mogę zrobić? Kompletnie nic! To wszystko zależy od tego szaleńca, władcy Sartony, to on to wszystko rozpętał i tylko on może to zakończyć. Jeśli on nie ustąpi, to ta wojna nigdy się nie skończy, bo on atakuje nas bez przerwy.
W końcu Wielkorządca dał się przekonać, że należy położyć kres bezsensowi wojny. Był niezmordowany w poszukiwaniu rozwiązań. Spotykał się z przywódcami państw, prezydentami, premierami, królami i cesarzami, cierpliwie odbierał ich telefony nawet kiedy dzwonili do niego w nocy, słuchał ich argumentów, zachęcał do myślenia i działania, uspokajał. Dawał innym przykład swym optymizmem, wierzył w lepsze jutro.
– Świat na pewno wróci do starych ram. To jedyne rozwiązanie. Staramy się przywrócić w Sartonie ład i porządek, ułożyć wszystko schludnie jak w puzderku, ale rzuca nam się kłody pod nogi. Mimo to jesteśmy bardzo zdeterminowani. Na pewno w końcu wspólnie przywrócimy tam pokój! Dziękuję wam za wytrwałość i inicjatywę.
Odc. 72 Nocne odwiedziny
W nocy Wielkorządcę obudziła cisza, z której stopniowo wyłaniały się zarysy ciemno ubranych kobiet. Wchodziły do sypialni rzędem i rozsypywały się tyralierą wokół jego łóżka. Patrzył na nie w milczeniu, niepewny, kim są i czego sobie życzą. Podchodząc bliżej przedstawiały się szeptem, prawie nie otwierając ust. Ostatnia powiedziała głośniej, jakby dla podkreślenia ważności sprawy, dla której przybyły:
– Jesteśmy matkami żołnierzy frontowych. Chcemy z tobą porozmawiać.
Wielkorządcy przypomniała się uroczystość od kilku dni przygotowywana przez Ministerstwo Obrony Prawdy. Odpowiedział pewnym głosem:
– Rozumiem. Proszę poczekać. Zaraz będę gotowy.
Wstał szybko z łóżka, aby przebrać się za parawanem. Czekał już tam na niego osobisty adiutant z mundurem admiralskim, używanym przy szczególnie uroczystych okazjach. Wielkorządca przetarł tors wilgotnym ręcznikiem i szybko się przebrał. Popatrzył w lustro podstawione przez adiutanta i poprawiwszy w dwóch miejscach nierówności uniformu, wyszedł rześkim krokiem do cierpliwie czekających kobiet. Postanowił przemówić do nich najserdeczniej, jak tylko potrafił, zanim przekaże im ordery Bohatera Pierwszej Klasy przeznaczone dla ich synów.
– Wasi synowi, wszyscy, bez wyjątku, zasłużyli na najwyższe odznaczenie państwowe – głos Wielkorządca rwał się ze wzruszenia. – Oddać życie za ojczyznę jest marzeniem każdego żołnierza i wasi synowie uczynili to bez chwili wahania, ochotniczo, sami z siebie. Są bohaterami. Mam dla nich ogromny szacunek i podziw. Nikt nie ma takich synów jak wy, drogie matki, oraz nasz kraj.
Wielkorządca wyciągnął rękę w bok, aby wziąć od adiutanta pierwszy order z kilkudziesięciu dostarczonych przez Ministerstwo Obrony Prawdy. Wręczanie trwało kilka minut.
Na początku kobiety płakały. Wielkorządca rozumiał, że to ze wzruszenia, że taki honor spotkał ich dzieci. Uśmiechnął się delikatnie, aby je pocieszyć, zdając sobie sprawę, że nie może bardziej im pomóc jak zachęcając ciepłym uśmiechem do wytrwania w miłości do rodziny i ojczyzny. Kiedy tak stał, jednocząc się z nimi w bólu i podziwie dla bohaterstwa ich dzieci, z szeregu wystąpiła kobieta. Miała siwiejące włosy i surowe, zmęczone troskami oblicze ze śladami łez w oczach przypominających szary, wypalony popiół. Podeszła do Wielkorządca, popatrzyła mu w twarz, po czym wyciągnęła coś długiego i ciemnego z wycięcia w czarnej sukni i pchnęła go w pierś: raz, drugi, trzeci.
– To za moje dziecko! – zawyła. W jej krzyku i bólu było coś dzikiego i okrutnego.
Wielkorządca patrzył na nią z bliska i widział, jak się zmienia, podobnie jak pozostałe kobiety. Twarze im szarzały i ręce drżały jak szalone.
– To wariatka! – pomyślał Wielkorządca, budząc się z krzykiem.
Jak tylko doszedł do siebie, zjadł śniadanie i nie ociągając się polecił sprawdzić, czy jego sen nie był przejawem jakiegoś rzeczywistego zdarzenia.
– Nie ma podstaw, aby sądzić, że ktokolwiek może być nieszczęśliwy z powodu naszych pokojowych działań w Sartonie – zameldował mu szef wywiadu, osobiście zajmujący się sprawą. – To nie znaczy, że nie ma matek żołnierzy, które czują się nieszczęśliwe z powodu służby wojskowej syna.
– Ta kobieta wymaga leczenia – zadecydował Wielkorządca. – Pamiętam ją doskonale. Odszukajcie ją, trzeba jej pomóc. Nieudzielenie jej pomocy w cierpieniu byłoby nieludzkie. .
W następnych dniach Wielkorządca kilkakrotnie dowiadywał się, co zrobiono w jej sprawie. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy uzyskał informację, że ją odszukano i zabrano do szpitala psychiatrycznego znanego ze wspaniałej opieki nad rodzinami żołnierzy walczących w obronie ojczyzny.
Odc. 73 Wielkorządca w kaplicy
Wrogość zagranicy wobec Wielkorządcy coraz bardziej mu ciążyła, nie rozumiał, dlaczego tak go nienawidzono. Siedząc samotnie w gabinecie nad najnowszym raportem wojennym pomyślał, że gdyby wyspowiadał się Bogu ze swoich trosk, przyniosłoby mu to ulgę. Od lat się nie spowiadał, tylko poważnie rozmawiał z Bogiem, istotą bliską i serdeczną, o podobnej władzy, tylko w innym wymiarze imperialnym.
Do kaplicy pałacowej udał się sam, choć zazwyczaj towarzyszyło mu dwóch ochroniarzy. Tym razem uznał to za niepotrzebne. Wiedział zresztą, że są wszędzie, w ukryciu, wystarczyło tylko, aby zawołał. Kiedy pewnego razu pośliznął się w korytarzu i upadł na podłogę, błyskawicznie znalazło się przy nim dwóch osiłków. Wewnątrz pałacu nie uznawał ochrony za konieczność, trzymał ją jednak z ostrożności.
W kaplicy panował półmrok, zapomniany zapach kadzidła i kojąca cisza. Wielkorządca zapalił trzy świeczki i modlił się spoglądając dyskretnie na postać ukrzyżowanego Chrystusa. Zapach topiącego się wosku i żywe płomienie świec dodały mu otuchy. Popatrzył w górę i poprosił Boga o rozmowę.
– Tylko pięć minut. Nie więcej. Chyba tyle możesz mi poświęcić?
Jego myśli były spokojne, pełne otuchy i nadziei. Trzymał głowę lekko uniesioną i czekał. Nad ołtarzem ukazała się brodata męska postać w białej, ceremonialnej szacie. Wielkorządca przyjrzał jej się uważniej i natychmiast ją rozpoznał. Był to Izajasz Wielki, prorok, patron Republiki Techyry. Niewyraźnie poruszał ustami, jakby przypominając sobie, jak formułuje się myśli, po czym wypowiedział dziwne słowa:
– Idź precz głupcze i grzeszniku! Gdzie twoja wiara i miłość bliźniego? Zabierasz ludziom domy, szczęście, spokój, a nawet życie!
Wasyl Ibragim nie wierzył oczom i uszom. Zastawiał się, czy mu się coś nie przywidziało, kiedy za jego plecami, z głębi kaplicy dobiegło go wyraźne:
– Ja chętnie spotkam się z tobą, Wielkorządco.
Głos był gardłowy i chrapliwy. Wielkorządca domyślił się, że były to podszepty szatana. Postanowił nie odpowiadać na prowokację. Myślał jeszcze chwilę o dziwnych słowach Izajasza Wielkiego, ale nie umiał sobie ich wytłumaczyć. Wstając z klęcznika, postanowił nie załamywać się. Zaciął usta i wymamrotał pocieszająco:
– Nie z takimi problemami sobie radziłem, to i tym razem sobie poradzę.
Rozejrzał się po kaplicy. Ten sam półmrok, zapach kadzidła wzmocniony wonią rozgrzanego wosku, pogłębiona cisza. Nie zostało mu nic innego jak wrócić do siebie i udać się na spoczynek. Aby zyskać pewność, że nic nie zakłóci mu snu, zjechał windą do bunkra ukrytego głęboko pod ziemią, gdzie miał dodatkową sypialnię. Przed drzwiami czuwało dwóch uzbrojonych wartowników. Wyprostowali się służbiście, kiedy się zbliżył. Był ich pewien, sam ich dobierał i dobrze opłacał. Wiedzieli, że odpowiadają za jego bezpieczeństwo życiem własnym i swoich rodzin. W takim towarzystwie miał prawo czuć się bezpiecznie.
Odc. 74 Nowa dyscyplina igrzysk
Zagranicy coraz bardziej nie podobał się udział Techyry w Igrzyskach Polityczno-Militarnych. Uważano, że Wielkorządca wpływa na ich przebieg, manipuluje opinią publiczną, ogranicza inicjatywę innych uczestników oraz ingeruje w oceny wyników. Pojawiły się głosy protestu, na początku ostrożne, potem coraz bardziej atakujące i zmasowane. Przeciwko Wielkorządcy wystąpili przywódcy dziesięciu największych krajów Zachodu, ogłaszając publicznie, że jest on bezprzykładnym kłamcą i manipulantem.
Aby odwrócić uwagę przeciwników, Techyra wystąpiła z inicjatywą wprowadzenia na igrzyskach nowej dyscypliny w formie artystycznych konkursów olimpijskich. Wszyscy mieli prawo składać propozycje konkursów, organizować je i brać w nich udział. Inicjatywa ta podobała się do tego stopnia, że wkrótce nastąpił prawdziwy wysyp pomysłów. Najbardziej popularne były konkursy rysunkowe, następnie teatralne i rzeźbiarskie.
Pierwsza wystartowała Światowa Rada Weterynarzy ogłaszając konkurs rysunkowy „ Jak zabić wściekłego psa?”. Propozycja była tak oryginalna, że szybko zyskała zainteresowanie i popularność. Oprócz wyrazów poparcia dla konkursu, posypały się pytania z prośbami o wyjaśnienia dotyczące jego szczegółowych założeń. Wyjaśnienia przedstawiła przewodnicząca Światowej Rady Weterynarzy, Joanna Sardo, osoba nietypowej urody i elokwencji. O jej urodzie mówiono, że reprezentuje ją tysiąc krągłości, a o intelekcie, że ma potencjał małej ciężarówki. Przewodnicząca Sardo udzieliła kilku wywiadów, odpowiadając na pytania śmiało i z takim rozmachem, jakby od lat żyła nietypowym tematem konkursu.
– Od pewnego czasu docierały do nas wiadomości, że w naszym otoczeniu są ludzie gorsi od wściekłego psa, w związku z czym należy ich zwalczać, ponieważ zagrażają ludzkości. Wścieklizna to straszna, nieuleczalna, wirusowa choroba. Cechuje ją silne podniecenie oraz dzika, wręcz szalona agresja, stąd nasza propozycja konkursu. Chodzi o wściekłego psa, niezwykle potężnego, przebiegłego, którego wszyscy się boją. Otrzymaliśmy wiele sugestii, kogo należy traktować jak wściekłego psa. Istnieje co do tego duża zgodność. Problem leży nie w tym, jak go zidentyfikować, ale jak go unicestwić. Sytuacja wymaga pilnego rozstrzygnięcia, tym bardziej, że ludzkość nieprzerwanie ma do czynienia z wściekłymi psami niezależnie od tego, pod jaką postacią one występują, zwierzęcia, człowieka czy nawet pewnej abstrakcji umysłowej. Faktem jest, że mogą przybierać różne postacie, także ludzkie. Najczęściej wściekłe psy kojarzą je z wojną.
Odc. 75 Dyskusje o konkursach
W ślad za Światową Radą Weterynarzy ogłosiła konkurs Międzynarodowa Rada Ochrony Przyrody. Nosił on równie zaskakujący tytuł „Polowanie na rzeźnika”. Potrzebę konkursu uzasadniano szybkimi zmianami klimatycznymi, okrucieństwem ludzi wobec innych istot żywych oraz niewłaściwym odżywianiem się ludzi. Przewodniczący Rady Ochrony Przyrody wyjaśnił:
– W dobie potwornych suszy przeplatanych pożarami i powodziami, musimy radykalnie zmniejszyć zużycie mięsa. Jego produkcja jest niezwykle kosztowna, w dodatku jest zabójcza dla zwierząt, naszych młodszych braci na drabinie ewolucji. Najważniejsi w procesie pozyskania mięsa dla celów konsumpcyjnych są hodowcy zwierząt, następnie ludzie dokonujący uboju i obróbki mięsa, w końcu pracownicy dystrybucji i sprzedaży. Najgorsi w tym procederze to rzeźnicy. W ostatnim czasie pojawił się osobnik, który zajął się zabijaniem także ludzi, czym zasłużył sobie na miano Rzeźnika Wszechczasów. Tego człowieka trzeba jak najszybciej wyeliminować. Dopuszczamy w tym celu środki humanitarne, ale jeśli zajdzie potrzeba, także inne środki, znane w przyrodzie. Konkurs jest ważnym źródłem pomysłów, jak dokonać dzieła, które ocali planetę przed nieszczęściem.
Za granicą pojawiły się sugestie, że w obydwu konkursach chodzi o Wielkorządcę.
Najbardziej zaskoczyły wszystkich dzieci, masowo zgłaszające się do udziału w obydwu konkursach. Prezes zarządu Igrzysk Polityczno-Militarnych podkreślił wyjątkowość ich zainteresowań.
– Dzięki uczestnictwu dzieci Igrzyska Polityczno-Militarne nabierają szerszego charakteru, stają się bardziej społeczne i edukacyjne. To, że dzieci tak chętnie zgłaszają się do konkursów, nie powinno nikogo dziwić. One mają większą wyobraźnię niż dorośli, a nam chodzi przecież o pomysły i idee. Otrzymaliśmy już tysiące rysunków, propozycji i sugestii, także wiele pytań. Zasadnicze pytanie brzmiało:
– Jak sobie wyobrażasz wściekłego psa?
Pytanie wywołało ożywioną dyskusję. Zorganizowano w tym celu specjalne forum dyskusyjne dzieci-uczestników obydwu konkursów. Mali dyskutanci okazali się niezwykle aktywni, chętnie zadawali jak i odpowiadali na pytania. Trudniejsze kwestie wyjaśniali weterynarze, specjaliści ochrony środowiska oraz dietetycy promujący nowe, zdrowsze metod odżywiania.
Do mediów zagranicznych przeciekły informacje, że forum dyskusyjne dzieci oglądał także Wielkorządca. Na początku wydało mu się nudne. Ożywił się dopiero, kiedy rozwinęła się dyskusja o tym, jak wygląda wściekły pies:
– Jest duży, ma szeroko rozstawione oczy, przenikliwe spojrzenie, z pyska cieknie mu piana. Kiedy staje na dwóch nogach, upodobnia się do człowieka.
– Czy to znaczy, że można się pomylić i uznać człowieka za wściekłego psa?
– To jest możliwe, tym bardziej, że obecnie jest dużo chorób, które łatwo przenoszą się ze zwierząt na człowieka i odwrotnie.
– Co można z nim zrobić? Znaczy się, ze wściekłym psem?
– Tylko zabić.
– Nawet jeśli jest człowiekiem?
Tak. Na przykład można go uśpić, albo otruć, tak jak to się robi w niektórych krajach z najgorszymi przestępcami. Te metody są najbardziej humanitarne. W ostateczności można go zastrzelić, jeśli nie ma trucizny od ręką.
– To bardzo okrutne. Czy to jest konieczne?
– Wścieklizna jest nieuleczalna, a jeden wściekł pies może pokąsać i zarazić masę osób. Ta straszna choroba może przenieść się na tysiące i miliony zwierząt i ludzi. Nie sposób przecenić zagrożenia. Jest ono monstrualne.
Arak Nadda, niegdyś serdeczny przyjaciel a potem konkurent polityczny Wasyla Ibragima, który wtrącił Naddę na dziesięć lat do więzienia, siedział przed telewizorem do późnej nocy śledząc przebieg dyskusji o konkursach. Zmęczony przysnął. Obudził się po godzinie skurczony i zmarznięty, rozprostował zgrabiałe ręce i nogi i rzucił w gniewie:
– Życzę ci, łajdaku, wszystkiego najgorszego, łącznie z katorgą. Żeby z ciebie pasy darli, zanim położysz głowę na gilotynie. Będę usilnie myśleć, jak ci w tym pomóc!
Odc. 76 Oceny pomysłów dzieci
– To nieprawdopodobne. Dzieci chyba oszalały. – stwierdził przedstawiciel organizacji „Samarytanie Czasów Wojny”, wchodzącej w skład jury międzynarodowego konkursu „Jak zabić wściekłego psa”. – Metody unicestwiania niebezpiecznego psa proponowane przez dzieci wprowadziły mnie w zdumienie. Jestem pełen podziwu a zarazem przerażenia. Co to za pokolenie? Wieszanie, trucie, zrzucanie z wieży, strzelanie, topienie, zakopywanie żywcem i zabijanie pałką wściekłego zwierzęcia! Komu takie pomysły przychodzą do głowy!? Dzisiaj, kiedy patrzę na niemowlaka w wózku, przyglądam się, czy nie wyrastają mu kły zamiast zębów trzonowych!
Niektóre dzieci, najczęściej byli to chłopcy, rysowały dziwne strzelby z błękitnym języczkiem ognia u wylotu lufy. Członkowie jury głowili się, o co chodzi. W celu wyjaśnienia sprawy zorganizowano dodatkową dyskusję z udziałem dzieci. Autorom i autorkom rysunków zadawano pytania.
– Wymyśliłyście specjalną strzelbę wyrzucającą z lufy pocisk oraz ładunek elektryczny, który zapewnia, że wściekły pies, niebezpieczny potwór, na pewno zdechnie. Skąd przyszły wam do głowy takie pomysły?
– Mnie pomógł tatuś.
– Mnie też.
– I mnie też.
– Kim są wasi tatusie?
– Mój jest leśniczym i myśliwym.
– A mój jest porucznikiem w wojsku i nosi bardzo ładny mundur. Mamusia zawsze go prasuje, kiedy tatuś idzie na paradę wojskową, gdzie strzelają z armat. Ja bardzo lubię parady i armaty.
– Mój tata też jest policjantem i też nosi bardzo ładny mundur. I ma rewolwer. I jak on strzela to wtedy z lufy idzie ogień i dymek. Tatuś mówił mi, że taki strzał to unicestwi każdego niedobrego człowieka, a co najmniej sparaliżuje.
Pierwsze egzemplarze strzelb wymyślonych przez dzieci pojawiły się w Omerni w sklepach z bronią w ciągu dwóch tygodni od zakończenia konkursu. Sprzedawano je wyłącznie osobom, które wykazały potrzebę zabicia wściekłego psa. Nabywca musiał przedstawić w tym celu odpowiednie zdjęcia lub nagrania video w telefonie. Strzelby nie były dostatecznie dobrej jakości. Można było łatwo trafić do dużego psa, znacznie trudniej małego. W pierwszym tygodniu od rozpoczęcia sprzedaży zabito w Omerni dwa wściekłe psy i postrzelono cztery.
Odc. 77 Nowy życiorys Wielkorządcy
W odpowiedzi na zagraniczne konkursy dotyczące zabijania wściekłego psa oraz polowania na rzeźnika Ministerstwo Obrony Prawdy wspólnie ze Związkiem Biografów Wielkich Ludzi zorganizowały ogólnokrajowy publiczny konkurs na temat dzieciństwa Wielkorządcy. Celem konkursu było ujawnienie nieznanych szczegółów jego życia. Napłynęły dziesiątki tysięcy prac. Ujawniły one społeczeństwu, że Wielkorządca jest w prostej linii potomkiem nieżyjącego od ponad stu pięćdziesięciu lat wielkiego władcy Techyry.
Autorce najlepszej, historycznie udokumentowanej, nowej biografii Wielkorządcy Ministerstwo Obrony Prawdy nadało tytuł Wybitej Postaci Kultury Narodowej. Na uroczystości przyznawania tytułu wyjaśniła ona:
– Niektórzy historycy mówili do niedawna o Wielkorządcy, że był nikim, człowiekiem nieokreślonym, nawet abstrakcyjnym. On sam zawsze określał siebie mianem skromnego człowieka. W istocie rzeczy był kimś zupełnie innym. Miał bardzo ciężkie dzieciństwo. Jego rówieśnicy swoją pogardą wbijali go w ziemię, ponieważ był mizernej postury, miał rzadkie włosy i bladą cerę. Ta nieuzasadniona wrogość, zamiast mu zaszkodzić, uodporniła go. Jako chłopiec pił rozcieńczony krwią gołębia jad żmii, aby wzmocnić swój organizm i zbudować w sobie moc człowieka nie do pokonania. To wszystko mu się udało; został przywódcą wielkiego kraju, wybitnym mówcą i genialnym politykiem.
O nowym życiorysie Wielkorządcy rozpisywały się wszystkie dzienniki i czasopisma krajowe, regularnie debatowano go także w radio i telewizji. W dyskusjach uczestniczyły miliony obywateli, wierząc, że doda to Wielkorządcy sił do przeciwstawiania się nawale oskarżeń płynących nieprzerwanie z zagranicy pod jego adresem.
Odc. 78 Krytyczne życiorysy Wielkorządcy
Byli też i historycy i autobiografowie, którzy prezentowani z gruntu odmienne poglądy na temat kariery Ibragima. Przedstawiali je w nielegalnych, potajemnie rozprowadzanych materiałach, różnego rodzaju broszurach, a nawet na luźnych kartkach papieru. Według nich Wasyl Ibragim na początku swojej kariery zawodowej był naczelnikiem stacji kolejowej zagubionej gdzieś na nieskończonych wschodnich równinach Republiki Techyry. Stanowisko to objął, kiedy poprzedni naczelnik został zastrzelony na polowaniu przez nieznanego sprawcę i nie było innych osób chętnych ubiegać o wakat. Ibragim okazał się jedynym kandydatem. Wcześniej wsławił się tym, że zapobiegł katastrofie dwóch jadących naprzeciwko siebie pociągów osobowych. Pracownica kolei, potencjalna konkurentka Ibragima na stanowisko naczelnika stacji, wyznała swojej rodzinie:
– To Ibragim zastrzelił naczelnika stacji i tak pokierował pociągami, aby jechały naprzeciw siebie, a on mógł zapobiec katastrofie. Uczynił to, aby go uznano za męża opatrznościowego, anioła zbawiciela. To podstępny człowiek.
Rodzina przekazała tę wiadomość niezależnym dziennikarzom. Informację o nadzwyczajnym czynie ratującym pociągi przed czołowym zdarzeniem a jadących nimi ludzi przed nieszczęściem pierwszy podał do publicznej wiadomości pop w parafii, do której należał Ibragim. Obydwu mężczyzn łączyły bliżej nieokreślone stosunki. W ciągu kilku lat rządów Wielkorządcy pop wysoko awansował.
Odc. 79 Ibragim jest urażony
Wasyl Ibragim nie pokazał tego po sobie, ale poczuł się głęboko urażony, nawet zraniony, kiedy dotarło do niego, że za granicą kojarzono go z wściekłym psem i dyskutowano sposoby, jak można go zabić. Uważał takie postępowanie za tym bardziej podłe, że do gry wciągnięte zostały dzieci.
– Zachód nie zna umiaru ani przyzwoitości. To co oni mówią o mnie, przekracza ludzkie wyobrażenie. To są szczyty podłości. To mnie jeszcze bardziej mobilizuje do pomocy Sartonie w powrocie na drogę prawdy i uczciwości – Wielkorządca wygłosił ten pogląd w telewizji, powtarzając w innych mediach. Jego komunikaty trafiały do wszystkich obywateli Techyry. Wiedział o tym; to poprawiało mu nastrój.
Kilka dni później obudził się z przekonaniem, że przyszłością świata jest wyłącznie jedynowładztwo. Myślał o nim jako władzy na lądzie i na morzu, w powietrzu a nawet w kosmosie.
– Tak, jak jest jeden Bóg na niebie, tak też powinien być jeden władca na ziemi.
Odc. 80 Wojny Salomona
Wojna tocząca się w Sartonie zmieniła życie w sąsiedniej Omerni. Salomon czuł potrzebę wzmożonej czujności i aktywności. Tłumaczył sobie:
– Muszę wejść w tryb wojskowo-wojenny. Liczy się czas, natychmiastowa reakcja. Zrywam się na sygnał dzwonka budzika, który ma brzmieć w moich uszach jak syrena wzywająca do schronu. Jeszcze mi to nie wychodzi.
Myślał z pewnym żalem o tym, że nie jest tak świeży, tak ruchliwy jak w młodości, kiedy nie musiał popędzać się do działania. Teraz było inaczej. Czasy się zmieniły. Czuł to wyraźnie, podobnie jak Erazm, z którym często rozmawiał. Odbierali zmiany zachodzące w kraju i na świecie w podobny sposób, z tym że Erazm był bardziej zrelaksowany, bardziej na luzie.
– To wielka umiejętność w czasach, kiedy każda wiadomość, kontakt, news, spotkanie, każde zdarzenie popędza wcześniejsze. Jeden bodziec za drugim, za dużo tego – myślał, marząc, aby nabrać podobnych umiejętności. A może to nawyki, bardziej niż umiejętności?
Ranek Salomon zaczął od obserwacji i napominania się:
– Czuję słabość oddechu w klatce piersiowej. To brak wprawy. Nie mogę pozwolić sobie na powolne myślenie. Zaraz godzina dziewiąta. Zjem szybkie śniadanie. Dzisiaj tylko jedno kiwi, bo nie mam więcej owoców. Znowu zapomniałem je kupić. W Sartonie mają gorzej, bo tam jest front – pocieszał się.
Szczerze martwił się tym, co tam się dzieje. Było to zbyt blisko. Czuł na sobie oddech wojny, zupełnie jakby toczyła się w jego własnym kraju. Niepokój wprowadził go w pragnienie oderwania się od rzeczywistości. Dopominał się tego jego organizm. Salomon siadł w fotelu naprzeciwko drzwi balkonowych i przymknął oczy. Rozbił porządek w głowie, segregując nachodzące go myśli. Te, które uznawał za przypadkowe i niepotrzebne spychał do śmietnika w postaci elastycznego pojemnika o nieokreślonym kształcie, jaki stworzył sobie w myślach, umiejscawiając go z tyłu prawego ucha. Była to ucieczka w wyobraźnię i fantazję przed niepokojem i przebodźcowaniem. Nie lubił tego słowa, dziwoląga męczącego jak worek starych kartofli porzucony w piwnicy.
Odc. 81 Pawie i parada
Nad ranem nocy poprzedzającej Dzień Wszystkich Zwycięstw dwa pawie żyjące pod ogromną wolierą w pałacowym ogrodzie rozwrzeszczały się tak przerażająco, że Wielkorządca nie był w stanie spać. Kiedy wstał, blady na twarzy, z podkrążonymi oczami, ubrał się i natychmiast wezwał szefa straży pałacowej. Drżał cały z gniewu i rozczarowania. Zaledwie dowódca straży pojawił się na progu gabinetu, Wielkorządca ryknął:
– Moglibyście pilnować te cholerne pawie! Pół nocy nie dały mi spać, czuję się jak wilk przepuszczony przez wyżymaczkę, a dzisiaj mam ważny dzień. Usuńcie je od razu, abym ich więcej nie słyszał.
– Jak mam to rozumieć, Wielkorządco? Przecież to był dar od sułtana – wydusił z siebie mężczyzna.
– Zabij je i oddaj do kuchni. Niech kucharka przygotuje je jeszcze dzisiaj na obiad! To mam na myśli. Sądziłem, że będą cieszyć moje oczy swym bajecznym, dumnym wyglądem, ale to prawdziwa zaraza, a nie królewskie ptaki. Ich miejsce jest na półmisku!
W sklepach położonych wzdłuż tradycyjnej trasy przejazdów Wielkorządcy przez stolicę z samego rana pojawiły się jego popiersia wykonane ze najpiękniejszych gatunków drewna, barwnych marmurów oraz stopów szlachetnych metali. Sklepy jubilerskie oferowały miniaturki jego postaci wykonane z platyny, złota i srebra, zdobne kamieniami szlachetnymi.
O godzinie czternastej, kiedy ulice stolicy Techyry wypełnione były ludźmi, Wielkorządca odbył paradny przejazd na rowerze, wyprostowany, w kasku i koszulce reprezentacji olimpijskiej Techyry. Rower ustawiony był na samochodzie na specjalnej platformie osłoniętej opływowymi szybami pancernymi. Jadąc przez stolicę Wasyl Ibragim przemawiał przez megafon, wyrzucając z siebie krótkie przesłania. Była to specjalna impreza służąca wzmocnieniu relacji Wielkorządcy z narodem.
– Jestem z wami, obywatele. Czerpcie siłę, która jest we mnie. Kiedy jesteśmy razem, nikt nie stanie nam na drodze. Zwyciężymy każdego wroga w każdej sytuacji. Jesteśmy najdzielniejszym narodem na świecie. Niezwyciężonym!
Odc. 82 Groźby i zniknięcie Wielkorządcy
W cieniu wielkich wydarzeń, wojny w Techyrze, niebezpiecznych trendów współczesności , niosących wielkie obietnice i jeszcze większe zagrożenia przemocą, chorobami cywilizacyjnymi, manipulacją ludzkim umysłem i samotnością, życie Salomona przemieniało się powoli w łagodny koszmar. Maj rozwijał flagi codzienności skokami słońca i mroku, temperatury i ciśnienia atmosferycznego, dodatkowo destabilizując jego samopoczucie a nawet podważając sens istnienia.
– To wszystko rozwija się obok nas i wokół nas, blisko a zarazem daleko. Żyjemy w coraz dziwniejszych warunkach. Nie sądzisz, Salomonie? – pytał z rosnącym niepokojem Erazm, serdeczny przyjaciel Salomona. – Na przykład taki Wasyl Ibragim, autor, sponsor i promotor wojny w Techyrze, chory umysł zagubiony w swoich własnych podziemiach oraz w ludziach podobnych jak on, duchach chciwości, rozboju i nieprawości. On destabilizuje cały świat.
Zagranica okrzyknęła Wielkorządcę zbrodniarzem wojennym. Nazywano go wcielonym diabłem, upiorną człekokształtną małpą cywilizacji, potworem oraz maszyną do torturowania i zabijania ludzi.
– On po prostu lubi dręczyć ludzi. Jest to u niego odruch tak naturalny jak to, że niemowlę ssie pierś matki a pijak wchłania w siebie alkohol. Bez tej wrodzonej namiętności nigdy nie zostałby tym, kim jest czyli okrutnikiem – taką diagnozę postawił Wielkorządcy psychiatra Charles Bonnier z Francji. – To nie jest choroba, ale oznaka pełni zdrowia krwiożerczej istoty, jaką jest człowiek żyjący władzą.
Pojawiły się głosy żądające likwidacji Ibragima, usunięcia go z powierzchni ziemi. Było to radykalne ale niemożliwe do realizacji przedsięwzięcie, ponieważ Wielkorządca był doskonale strzeżony. Nie można było oddać go pod żaden niezależny sąd karny. Trzeba by zmienić prawo międzynarodowe, wykluczające kraj z procesu decydowania o tym, czy odbędzie śledztwo i sąd nad jego politycznym przywódcą, ustalić nowe zasady.
Ten sposób myślenia pierwszy poparł Arak Nadda.
– Czuję się oburzony w najwyższym stopniu wprowadzaniem przez Wielkorządca siłą porządków w innym kraju, który o to nie prosił a nawet zdecydowanie się temu sprzeciwiał. Boleśnie odczuwam bezkarność Wielkorządcy i niemoc społeczności międzynarodowej.
Nadda postanowił zemścić się na Ibragimie. Obmyślił pomysł unicestwienia zbrodniarza i podał go do publicznej wiadomości, aby każdy mógł z niego skorzystać.
– Czynię to z przekonania. Nie potrzebuję uznania, sławy ani pieniędzy, jestem aż nadto zasobny, mam też swoje lata i zasługi. Chcę tylko sprawiedliwości, bezwzględnej, zimnej sprawiedliwości.
Po rowerowej paradzie rowerem przez miasto Wielkorządca zniknął ze sceny publicznej. Nie pokazywał się w telewizji, na ulicy ani w parlamencie. Mieszkańcy Techyry wymieniali trwożne przypuszczenia, że został uprowadzony a nawet zamordowany. Podejrzewano zamach ze strony sił specjalnych Sartony lub zagranicy.
Rząd Techyry podjął poszukiwania na ogromną skalę. Mijały godziny, lecz wciąż nie było żadnych wiadomości, co stało się z Wielkorządcą. Podejrzewano najgorsze, choć ciała Wielkorządcy nie odnaleziono. Każda wersja jego zniknięcia nosiła znamiona prawdopodobieństwa. Wiele osób pamiętało jego ostanie wystąpienie, bladą, zmęczoną twarz, nierówną mowę oraz lekkie utykanie lewą nogą. Analizowano wygląd i zachowanie Wielkorządcy, szukając oznak słabości lub choroby świadczących o możliwości nagłej śmierci. Źródła wrogie Techyrze i jej przywódcy upowszechniały niezwykłe wiadomości.
– Ten potwór przypominający człowieka był ciężko chory, brał leki sterydowe, skończył, gdzieś na odludziu lub w jakiejś tajnej klinice, może nawet w rowie.
Zwolennicy Ibragima byli pewni, że wywiódł on w pole zagranicę i swoich wrogów. Społeczeństwo kraju żyło nadzieją, że nic mu się nie stało. Obywatele wierzyli, że jego zniknięcie było wytrawnym manewrem mającym na celu zmylenie wrogów, stworzenie im złudnej nadziei, że już go nie ma.
– Zaskoczyć i oszołomić przeciwników – takie postępowanie jest w stylu naszego kochanego Wasyla Ibragima. To strateg potrafiący wywieść w pole najbardziej cwanego lisa. Zobaczycie, że wynurzy się nagle z morza niepewności podobnie jak Wenus z piany morskiej – oligarchowie, najlepiej znający Wielkorządcę, byli zgodni w swoich poglądach.
Zniknięcie Wielkorządcy uaktywniło ludzie życzących mu wszystkiego najgorszego. Rzecznik biura Wielkorządcy mówił o nich:
– Wrogowie Wielkorządcy wychodzą jak brudne szczury na światło dzienne, aby kalać jego dobre imię i dobrą reputację naszego kraju. Możemy tylko odczuwać do nich pogardę, bo na nic lepszego nie zasługują.
Odc. 83 Przemówienie o ojczyźnie i wolności
Kiedy Wielkorządca pojawił się w telewizji, w kraju wybuch entuzjazm. Ludzie wychodzili z domów na ulice krzycząc i ściskając się z radości. Wieczorem Wasyl Ibragim wygłosił przemówienie na temat patriotyzmu oraz jedności narodowej.
– To co nas wszystkich łączy to bezprzykładny patriotyzm. Wszyscy kochamy naszą ojczyznę. Za granicą nie mówią o miłości do ojczyzny, ale o wolności osobistej. Jakiej wolności? Komu ona służy? Z pewnością nie nam. Wolność to zbytek, na który my, społeczeństwo do szpiku kości patriotyczne, nie możemy sobie pozwolić, ponieważ otaczają nas państwa o niewyobrażalnej sile wrogości i zdolności zniszczenia. Wolność to niebezpieczna mrzonka, zdolna zabić naszą ojczyznę i naszą przyszłość.
Wielkorządca powtarzał swoje przesłanie z takim przekonaniem, że w końcu nie było obywatela, który by mu nie wierzył. Dawał siebie za przykład:
– Ja sam czuję się przypisany do urzędu, na którym służę ojczyźnie, jak tylko potrafię najlepiej. Jeśli gdzieś wyjeżdżam to na krótko z narażeniem własnego życia. Czynię to dla jej dobra.
Dla umocnienia jego słów pokazano w telewizji kagańce przeznaczone dla ludzi, którzy snują niebezpieczne marzenia o wolności. Przypominały one żelazne maski z otworami pod nosem i zamkiem na wysokości ust i z suwakiem pozwalającym zwiększać dopływ powietrza. Wielkorządca nazywał tych ludzi wyrodkami i zdrajcami ojczyzny.
– Oni by zdradzili nawet własnego ojca i własną matkę, co jest niewyobrażalną zbrodnią – dodał na zakończenie z surową twarzą.
Nikt nie wątpił w słuszność zdecydowanego rozprawiania się ze zdrajcami ojczyzny. Mówiąc o miłości do ojczyzny, Wielkorządca nie zapominał o walecznych czynach i wielkich wygranych bitwach i wojnach.
– Być bitnym i być bohaterem – to była i jest rękojmia pełnego szczęścia.
– Wielkorządcę przepełnia miłość do ojczyzny i każda rodzina jest gotowa jej bronić. Ta miłość i gotowość do jej obrony to treści wypełniające życie obywateli szczęściem – podsumował szef Ministerstwa Obrony Prawdy, pochylając głowę i dyskretnie ocierając wierzchem dłoni okolice prawego oka.
Odc. 84 Zagranica znienawidziła Wielkorządcę
Był im solą w oku. Na internetowych forach dyskusyjnych i portalach społecznych pojawiły się jego karykatury, powszechnie wymieniano się ośmieszającymi go mamami. Dwa obwisłe pośladki zawieszone na szelkach w miejscu głowy albo głowa w rozporku z szeroko otwartymi oczami i wyszczerzonymi zębami – tym usiłowano go zohydzić.
Do Wielkorządcy docierały niektóre informacje na ten temat. Nic nie mówił, wydawało, że ignoruje albo nie rozumie powszechności i głębi nienawiści do siebie.
– Nie powinien pan, Wielkorządco, w ogóle przejmować się tym rysunkami, memami i komentarzami. Są w fatalnym guście, głupie, beznadziejne, nie należy zwracać na nie uwagi – sugerowali mu oligarchowie i doradcy.
Zdarzało się także, że na ulicy obok ludzi popierających Wielkorządcę pojawiały się osoby, przeważnie młode, z zasznurowanymi ustami. Niektórzy rozdawali ulotki ostrzegające przed kultem jednostki. Władze kraju uznawały ich za wywrotowców.
Za granicą krążyły informacje, że w Republice Techyry każdy obywatel jest donosicielem. Kto nie donosił, uważany był za zdrajcę, sprzedawczyka a nawet zamachowca. Donosów była taka ilość, że Ministerstwo Obrony Prawdy zatrudniło trzydziestu specjalistów, którzy zajmowali się rejestracją donosów, ich czytaniem oraz oddzielaniem informacji istotnych od nieistotnych. Wybrane przekazywano trzem osobistym sekretarzom Wielkorządcy.
Temat zdrowia i bezpieczeństwa Wielkorządcy stał się obsesją aparatu państwowego Techyry. On sam zachowywał powściągliwość żartując, że najgorsze, co człowieka może spotkać to zdrada, epidemiczny wirus, choroba weneryczna, otrucie, zabójstwo przez osobę z najbliższego kręgu oraz potraktowanie substancją promieniotwórczą. Sam najbardziej nie lubił wirusów. Pomieszczenia, do których wchodził, wietrzono każdorazowo kilka dni, a przed samym jego przybyciem badano w laboratorium próbki powietrza. Stoły, krzesła i inne przedmioty, jakich mógł dotknąć, dezynfekowano niezliczoną ilość razy. Maseczki i rękawiczki ochronne były obowiązkowe w każdej sytuacji. Każdą osobę wchodzącą do pomieszczenia, gdzie się znajdował, rewidowano tak skrupulatnie, że miesiąc po rewizji czuła się jeszcze naga.
Wielkorządca najchętniej przebywał w bunkrze; lubił panujące tam ciepło i spokój.
– Kocham ciszę – podkreślał. – Chyba zgodzicie się ze mną, że pod ziemią jest ona nadzwyczajnie urokliwa, odczuwa się ją jak aksamit.
Odc. 85 Ochrona Wasyla Ibragima
Kiedy ujawniono plan zamachu na jego życie, Wielkorządcy to nie zaskoczyło. Takie niebezpieczeństwo istniało od zawsze. Pozwolił sobie nawet na nonszalancję.
– Plany zamachów wobec ludzi takich jak ja, jednostek na najwyższych stanowiskach, śa nieuniknione. To oczywiste jak dwa i dwa to cztery. Dlatego mam zawsze przy sobie rewolwer z tłumikiem. Jeśli ktoś chce wiedzieć, dlaczego z tłumikiem, to wyjaśnię, że nie znoszę huku wystrzałów z broni palnej, fatalnie działają na bębenki w uszach. Czy wiecie, że uszy są niezwykle wrażliwe na uszkodzenie, wrażliwsze niż jakikolwiek inny organ ciała, są obok oczu najważniejszym organem, przez który odbieramy bodźce z otoczenia?
Kiedy Wielkorządca przebywał w miejscu publicznym, towarzyszyło mu dwudziestu ochroniarzy. Do podejrzanych strzelano bez wahania i bez pardonu. Media zagraniczne twierdziły, że członkowie jego ochrony mieli za sobą praktykę pracy w zawodzie grabarza. W przypadku użycia broni natychmiast usuwali i grzebali ciało nieszczęśnika, który śmiał podnieść rękę na Wielkorządcę, znalazł się nieoczekiwanie zbyt blisko lub natychmiast nie zastosował się do żądań ochrony osobistej Wielkorządcy.
Wobec narastającego zagrożenia życia i zdrowia Wielkorządcy, jego ochrona nieprzerwanie zmieniała zasady postępowania. Aby uchronić go przed zamachem, miejsca jego pobytu szyfrowano, zmieniano mu ubiory oraz tytuły, określając go mianem gubernatora generalnego, sułtana, monarchy i podobnie, wymyślano mu także nowe życiorysy.
– Wielkorządca potwornie się boi. Nie dość, że ma tylu ochroniarzy, to jeszcze sam chodzi uzbrojony po zęby, także we własnych pokojach – złośliwie komentowali dziennikarze Zachodu.
– Jeśli Wasyl Ibragim chodzi uzbrojony, nawet w sypialni, kiedy zbliża się do kobiety, to tylko dlatego, że kocha broń – wyjaśniały media techyrskie.
Przebywając na zewnątrz, Wielkorządca pozostawał w cieniu budynków, drzew, pojazdów lub dużych parasoli. W trosce o jego zdrowie i życie rząd gotów był zapłacić każde pieniądze, aby oddalić od niego niebezpieczeństwo. Starano się przede wszystkim, aby jak najmniej ludzi go odwiedzało.
Ibragim coraz bardziej odczuwał strach przed śmiercią. Wpłynęło to na jego aktywność prokreacyjną. Nocą skrycie przywożono mu wybrane przez niego kobiety, które zachodziły z nim w ciążę. Dla jego potomstwa budowano specjalne żłobki, przedszkola oraz szkoły.
Odc. 86 Ochroniarze i Wielkorządca
Za bezpieczeństwo Wielkorządcy odpowiadała jego ochrona osobista, jego straż przyboczna. Nazywał ją swoją drużyną. Ochroniarze kochali go za uczucia, jakimi ich darzył. Witał się z każdym z nich z rana, pamiętał o urodzinach, znał imiona dzieci i żon, poklepywał ich po plecach i żartował w swój ulubiony sposób:
– Wiem, że mnie dobrze pilnujecie, bo nie chcecie, aby was przybito gwoździami do ściany stodoły albo rozerwano końmi. Podobno jest to niezwykłe przeżycie. Oglądałem kiedyś film o tym. Coś fantastycznego!
– Jesteśmy paranoikami – mówili o sobie ochroniarze, dumnie wypinając piersi, na których widniały medale, ordery i oznaczenia. – Dniem i nocą myślimy o bezpieczeństwie Wielkorządcy, pilnujemy go jak oka w głowie. Wojna o sprawiedliwość i prawdę w Sartonie to najważniejsza sprawa na świecie i niczego nie możemy zaniedbać, chroniąc go przed wrogami.
– Wielkorządca nie boi się nikogo ani niczego. To najodważniejszy człowiek na świecie – prawomyślni obywatele Techyry nie mieli co do tego wątpliwości. Był wzorem odwagi i patriotyzmu, opisywanym w podręcznikach dla dzieci i młodzieży. Wszyscy znali jego życiorys pełen bohaterstwa, sprawiedliwości i przedsiębiorczości.
– To człowiek nieugięty i nieustraszony – prości ludzie krzyczeli o tym głośno na manifestacjach i wiecach poparcia. Wokół było dużo policji i tajniaków, dzięki czemu czuli się bezpiecznie. Zasady bezpieczeństwa znali na pamięć i utrwalali je, skandując razem: „Wróg czai się wszędzie!”, „Ściany mają uszy!”, „Milczenie jest złotem!”. Wznosili te okrzyki tak długo, aż czuli spieczone usta.
Z oznak powszechnego szacunku i poparcia, z życzliwych opinii, jakie słyszał, Wasyl Ibragim czerpał wielką radość. Żona generała Kozina, szefa sztabu sił zbrojnych, zapytała kiedyś swego męża:
– Czemu wy, generałowie, jesteście takimi przydupasami? Nieprzerwanie szepczecie Wielkorządcy pochwały i komplementy.
To proste, ale głupie pytanie, zdenerwowało generała. Pohamował swój gniew.
– Dlaczego mamy tego nie robić, jeśli sprawia to Wielkorządcy prawdziwą przyjemność. On odpowiada za nas wszystkich, dlatego go podziwiamy i staramy się dostarczyć mu jak najwięcej radości.
Powieść ma charakter obyczajowo-psychologiczny. Fabuła osnuta jest wokół spotkania czterech przyjaciół z tej samej klasy po kilkudziesięciu latach od ukończenia szkoły. Okazją jest czterechsetlecie Akademii, liceum, do którego uczęszczali. Przyjaciele nie pamiętają już swoich imion i nazwisk, tylko pseudonimy. Każdy z bohaterów powieści kryje jakąś tajemnicę, ma wiele do powiedzenia o sobie ale też i do ukrycia. Powieść nawiązuje do wspomnień z klasy w liceum, do której chodziłem razem z Markiem Grechutą.
Fragment 1
W szkole, a było to liceum na dalekim Południu, i to przed ponad pół wiekiem, wybrali sobie pseudonimy zwane teraz ksywami. Zrobili to z takim przekonaniem i tak skutecznie, że zastąpiły one ich imiona i nazwiska. Jadąc na Południe, Poeta przypominał sobie wszystkie zdarzenia.
Ksywy sami sobie wymyślali. Kiedy się utrwaliły, tylko one były w użyciu. Przywierały do właścicieli tak skutecznie, że używano ich zamiast imion. Nawet nauczyciele, przeciwni tej praktyce, też się zapominali. Poeta przypomniał sobie nauczycielkę geografii wzywającą do tablicy Ambasadora lub przypominającą Bossowi o nieodrobionej lekcji. Na początku ciało pedagogiczne zgodnie uważało, że uczniowskie ksywy są pretensjonalne i egzaltowane, nawet głupie. Po pewnym czasie wszelkie pretensje pod ich adresem znikły, rozmydliły się. Ksywy zyskały własne życie i były równie autentyczne jak imiona, a nawet bardziej, bo to one były w użyciu, a nie przypadkowe coś, co figurowało na świadectwie urodzenia lub innym oficjalnym dokumencie.
Trzej koledzy, których spodziewał się spotkać, nazywali się Mistrz, Ambasador i Boss. Nie były to nazwy przypadkowe, ponieważ każda z nich odzwierciedlała aspiracje i charakter osoby. Mistrz szukał doskonalenia duchowego, patrzył bardziej w niebo niż na ziemię, Ambasador wykazywał naturalne umiejętności dyplomatyczne i negocjacyjne i łatwo układał sobie relacje z bliźnimi. Charakter Bossa miał w pełni uwidocznić się dopiero później, kiedy skończył studia i został kapitanem przemysłu, wielkim szefem.
Fragment 2
Czekając na przyjazd Poety, Mistrz przypomniał sobie rozmowę z ciotką. Potrafiła być niemiła, druzgocąc go swoimi poglądami na temat jego postępowania i osoby, ale naprawdę to go kochała. Było to poprzedniego wieczora. Zapytała go bez ogródek:
– Czy ty zdajesz sobie sprawę z tego, co ci najbardziej utrudnia życie? Jakie są twoje najgorsze przywary?
Domyślał się, o co jej chodzi. Zdawał sobie sprawę, ale unikał tego tematu, aby nie wywoływać niepotrzebnej dyskusji. Chodziło o jego rzeczywiste i domniemane wady, jakie ciotka chciała wyeliminować. Tym razem podjął wyzwanie. Odpowiedział.
– Zdaję sobie doskonale sprawę, ciociu.
– No więc!? – Odrzuciła rękawicę.
Zaczął wymieniać swoje wady. Mówił jak przepowiadacz, który, obdarzony intuicją pozaziemską, jest w stanie powiedzieć wszystko o człowieku. Trochę ironizował.
– Nie mogę jeździć po nocy, ponieważ wzrok przykleja mi się do szyby, a oczy zachodzą mgłą złych wspomnień lub gniewu na pijanych kierowców, którzy w dodatku mają źle ustawione światła w samochodzie. Ponadto dzielę włos na czworo, mam swój zamknięty mały świat, kocham do szaleństwa moje wnuczki i niepotrzebnie martwię się o żonę, kiedy prowadzi samochód.
Kiedy skończył, ciotka czule pocałowała go w czoło.
– Myślałam, że tego nie wiesz, a to, że w ogóle ty sam o tym powiesz, to nawet do głowy by mi nie przyszło. Ale nie powiedziałeś całej prawdy, co?
– Nie powiedziałem? – Nie udawał zaskoczenia. – Czego nie powiedziałem?
– Jeśli nie pamiętasz, to ci dopowiem. – Ciotka jak zwykle była przygotowana do ataku. Miał wrażenie, że bierze szablę do ręki i prowadzi na niego szarżę lekkiej brygady. Mimo że umiał przewidywać jej zachowania, zaskoczyła go. Nie spodziewał się tego.
– Lubisz obnażać się, aby robili ci zastrzyki w pośladek, a także rozmowy z pielęgniarkami.
Mistrz zaoponował, ale bez przekonania.
– To nie wszystko – kontynuowała ciotka. – Lubisz gadać z żeńskim personelem szpitalnym i to tylko w limitowanym przedziale wieku do trzydziestego piątego roku życia. – Nie dała mu czasu na reakcję. – Ponadto wciąż żyjesz wśród zdeprawowanych i nieszczęśliwych ludzi, którym służyłeś pomocą, swoim czasem i energią. To twoje dziwactwo niczemu dobremu nie służy.
Gwizd nadjeżdżającego pociągu wystraszył gołębie i przerwał myśli kilku osób stojących na peronie. Pies siedzący obok nich zaskowytał z przerażenia i usiłował zerwać się ze smyczy.
Fragment 3
– Ależ ty robisz sobie ze mnie jaja! – wykrzyknął Mistrz, ubawiony, ale i zawiedziony. Przyglądał się Poecie z takim zainteresowaniem, jakby zobaczył go po raz pierwszy w życiu. Poruszył głową, wyglądało to na otrząśnięcie się z zaskoczenia i kontynuował. – Będzie to podobne do wielkiego quizu, rozwiązywania zagadek. To tak, jakby nieznający się ludzie spotkali się na obozie szkoleniowym, wiedząc, że są wśród nich donosiciele i chcieli jak najwięcej dowiedzieć się o innych, mówiąc jak najmniej o sobie. To będzie podróż odkrywcza, prawdziwa frajda. Nie sądzisz? – Mistrz odmłodniał, oczy mu się zaświeciły, twarz ożywił rumieniec.
– Domyślam się, że chodzi ci o coś w rodzaju zabawy w kotka i myszkę, z pewną dozą zagrożenia i ryzyka. Inaczej mówiąc, nie mówimy od razu niczego o sobie, bo boimy się, że otwarte przedstawienie faktów może mieć dla nas negatywne konsekwencje. W postaci na przykład ośmieszenia się. Dlatego lepiej jest pozwolić innym dochodzić do prawdy, bo wtedy mamy możliwość robienia uników. Poeta zastanawiał się chwilę, po czym dodał: – Powiedzmy, że z zawodu jestem parobkiem, a tu okazuje się, że moi koledzy to ministrowie, biskupi i wielcy artyści. Byłoby mi wtedy bardzo głupio – Poeta precyzował swoje przypuszczenia, dając unieść się fantazji. Przypomniał sobie zabawę w sztukę udawania, w którą bawili się w internacie. Mistrz spojrzał niepewnie. Nie wiedział, jak zareagować na słowa przyjaciela. Poeta uznał, że sytuacja wymaga wyjaśnienia. – Mistrzu! Nie przejmuj się moim gadaniem. Tak tylko żartowałem. To moja przywara, czasem opowiadam żarty, niekiedy głupie. W sumie podoba mi się aura tajemniczości, którą roztoczyłeś, przyjmuję więc twoją propozycję. Nie musimy nawet specjalnie udawać, że się nie znamy. Praktycznie się nie znamy. Na naszym wspólnym zdjęciu szkolnym rozpoznałem tylko kilka twarzy. Moje wspomnienia z tamtych czasów są naprawdę rozmazane. To już pięćdziesiąt lat! – podsumował, ponownie studiując twarz Mistrza. Jego pamięć żądała aktualizacji wizerunku kolegi, konfrontacji z odległymi wspomnieniami. W drodze do samochodu Mistrza opadły wątpliwości.
– Czy to nie będzie wyglądać dziecinnie? Jesteśmy teraz poważnymi facetami, żonatymi, dzieciatymi, na emeryturze. W przeszłości wszyscy wykonywaliśmy na pewno poważną pracę.
– Mistrzu! Nie psuj zabawy, którą sam wymyśliłeś i zaproponowałeś, a ja zaakceptowałem. Nie mów o sobie rzeczy, które miałem zgadnąć. Mnie się podoba twój pomysł. Każdy trochę dziecinnieje w miarę upływu czasu i nic na to nie poradzimy. Zawsze uważałem, że świeżość umysłu, zdolność spontanicznego zachowania, wyrażanie radości, ciekawość, czyli zachowania typowe dla dzieci, to rzecz nadzwyczajna u dorosłych. Chyba zgodzisz się ze mną? Jestem za zachowaniem tajemniczości przynajmniej do pierwszego wspólnego spotkania. Nie wiem, jak Boss i Ambasador to przyjmą. Może powinieneś uzgodnić z nimi, jaką grę prowadzimy. – Kiedy skończył, uznał, że chyba niepotrzebnie robi nadzieję koledze na jakieś tajemnicze dochodzenia, kim są i czym się zajmowali w przeszłości. W kontaktach z ludźmi preferował zawsze bezpośredniość i otwartość. Jeśli zgodził się z propozycją Mistrza, to głównie dlatego, aby nie robić mu przykrości. To był jego pomysł towarzyskiej zabawy. Jego rozmyślania przerwał głos przyjaciela:
– Chyba masz rację. Zadzwonię do nich wieczorem, aby wyjaśnić reguły postępowania. Jestem pewny, że je przyjmą. Każdy potrzebuje odmiany. Humor nigdy nikomu nie zaszkodził.
Fragment 4
Spotkanie u Ambasadora okazało się ożywcze jak źródlana woda. Rozmowa przebiegała spontanicznie.
– Koledzy, druhowie, bracia! – Ambasador przejął inicjatywę. Mówienie ćwiczył od lat i przemawianie było dla niego czymś tak powszednim jak chleb z masłem dla hodowcy krów mlecznych. – Nie widzieliśmy się pięćdziesiąt trzy lata, nic dodać, nic ująć, od czasu ukończenia przez nas szkoły.
– Brawo! Brawo! – Zerwały się spontaniczne okrzyki aprobaty i zachęty do dalszego mówienia. Zebrani zachowywali się jak chłopcy, sprawiało im to przyjemność.
– Cisza! Uspokójcie się! Pozwólcie mi zapobiec bałaganowi, jaki tu stworzymy za chwilę! Odbieram wam głos i udzielam sobie, jedynej osobie zdolnej zapanować nad żywiołem odrodzonej niepoprawnej młodości. Dajcie mi skończyć! – nalegał gospodarz w poczuciu odpowiedzialności za zebranie odbywające się na jego terytorium.
– W sumie byłoby to bardzo miłe, gdyby nie niecierpliwy cień władzy dyktatorskiej, który przemknął po jego twarzy – zauważył w duchu Mistrz, mający wprawę w interpretacji mowy ciała.
Odnowieni przyjaciele przywracali do życia odległą przeszłość stopniowo, nie żadnym „hurra”, lecz wspominając fragmenty życia w szkole i w internacie. Żartowali bez ograniczeń i bez skrępowania, bawili się słowami, wygłupiali, podświadomie czując, że jest to najlepsza forma ożywienia przeszłości.
– Łączyło nas wszystko – podjął Ambasador. – Niedostatek materialny naszych rodzin, wspólna nauka w tej samej klasie, ci sami nauczyciele, ta sama dyscyplina szkoły bez koedukacji, ten sam woźny.
– Niektórych z nas łączyło także mieszkanie w tym samym internacie, apele poranne, śniadania, obiady i kolacje, wspólna droga pieszo do szkoły i ze szkoły, wspólnie uprawiane gry i sport – uzupełnił Mistrz, który wraz z Poetą mieszkał w internacie na krańcu miasta.
– Masz rację – poparł mówiącego Ambasador.
Nie wiadomo, dlaczego przemawiał, stojąc. Był to mężczyzna średniego wzrostu, o sylwetce wyrywającej się z objęć szczupłości pod wpływem dobrego jedzenia i ograniczonego ruchu na świeżym powietrzu. Przemawiał ze swadą i nonszalancją. Miał wprawę i doświadczenie tysiąca wcześniejszych przemówień, niewiele więc improwizował. Nie musiał też dobierać słów ze starannością, gdyż był wśród swoich. Gdyby nawet chlapnął coś nieodpowiedniego, obróciliby to w żart.
– Nie było niczego, co by nas dzieliło. Byliśmy braćmi bliźniakami, więźniami systemu szkolnego. Tylko z pozoru byliśmy osobami wolnymi, pozbawionymi czasu i pieniędzy, aby zrozumieć, co to znaczy wolność. Wszytko było w szkole i szkoła była wszystkim. Cyrkiem. Więzieniem. Oazą radości na ugorach życia, których doświadczali nasi rodzice. Kiedy patrzę z obecnej perspektywy, widzę, że było to studium przyspieszonego dojrzewania i mądrości. – Znowu rozległy się okrzyki i wiwaty. Trwały krótko, bo wszyscy byli ciekawi, jaki będzie dalszy ciąg przemówienia i co z tego wyniknie.
Rano kawa jest dla mnie wszystkim, znaczy więcej niż nogi, ręce, tułów, imię i nazwisko, a nawet garb i godność osobista, bez których nikt nie jest w stanie się obejść zwłaszcza w dniach niepogody. Bez kawy jestem niczym, nie istnieję. Wiem to stąd, że patrzę w lustro i niczego nie widzę. Nie rozpoznaję własnego oddechu, zupełnie jak ślepe pisklę, gorzej nawet, jak kawałek drewna lub rurki metalowej bez poczucia bytu. Krótko mówiąc, nie żyję. Ożywam dopiero jak wypiję. Mówię sobie wtedy: To jestem ja, osobnik męski, imię: Zenobiusz, nazwisko Tarka, imię z bierzmowania: Karol. Udzielam sobie pierwszej instrukcji: Bierz się do roboty, łajdaku, bo życie stawia ci wymagania.
Odc. 2 Przejście dla pieszych
Poznałem człowieka, który spotkał Wielkorządcę. Było to na przejściu na pieszych. Wielkorządca jechał na hulajnodze uzbrojony w haubice i rakiety. Dyszał ciężko z wysiłku, ale się uśmiechał. Tłumy ludzi płynęły wokół niego, jedni płakali z rozpaczy, inni zaciskali w ustach przekleństwa a w rękach karabiny, a on nic, jak ten głaz.
Zatrzymali się na środku pasa dla pieszych, ten poznany przeze mnie człowiek oraz Wielkorządca, i konwersowali.
– Nie ustąpimy – wyjaśnił Wielkorządca, duża zacięta twarz, spuchnięta – dopóki nas nie pokonają. A i wtedy też nie ustąpimy.
Na zebrach poruszali się ludzie pomalowani w czarnobiałe pasy, wyglądające zupełnie jak pasiaki więzienne, modele Afryka, Azja, Europa. Rasy i poglądy mieszały się, Azja w tym galimatiasie była najbardziej dzika. Na tle Wielkorządcy pojawiły się plansze z napisami: Polityka. Ideologia. Niebezpieczne eksperymenty społeczne. Klimat. Wielkie migracje.
– Wybije się jakąś rasę lub grupę etniczną, zaraz druga zajmuje jej miejsce. Co ich napędza? – padło pytanie z opuchniętych ust Wielkorządcy. Trzymał się z dala od innych ludzi, jakby bał się ich oddechów.
– Ryż, kukurydza, woda, głód, susza, pragnienie potomstwa i samochodu, domu, w końcu migracja – odpowiedział sam sobie i od razu dodał: – Migracje to wielka przyszłość świata. Dlatego dolejemy do nich ropy naftowej i dorzucimy pszenicy i kukurydzy, bo ludzie i pojazdy potrzebują energii. Tak rozumiem dzisiejszą cywilizację. Jeśli ci się ona nie podoba, to rząd zbuduje ci obóz koncentracyjny.
Nikt nie rozumiał, co mówi, bo był to już inny człowiek, mały, siwy, z dużym brzuchem i kwaśno skrzywionymi ustami. Bełkotał na mównicy o gejach i kolanach.
– Półgłówek! – ktoś krzyknął z lewej strony sali.
– Geniusz! – odkrzyknął ktoś z prawej.
Opinie i sprawy mieszały się ze sobą, rzeczywistość zmierzała w nieznanym kierunku.
Odc. 3 Niko
Pies nazywał się zwyczajnie, Niko, i miał oczy pana domu, ciemnozielone, przenikliwe, wyraziste. Miał też jego brwi i dwanaście innych cech, włącznie z temperamentem i umysłowością. Takie mieli życzenie jego właściciele, uważający się za jego najbliższą rodzinę, Jonasz i Sandra Zagna, majętni i bezdzietni idealiści. Psy były dla nich wszystkim, kochali je, wierzyli w ich wyższość nad ludźmi, nazywali je wyższym gatunkiem człowieka.
– To istoty przyjazne, lubiące zabawę, kochające człowieka. Nie niszczą środowiska naturalnego, nie kradną, nie kłamią – małżeństwo miało skłonność idealizowania tego gatunku.
Inżynieria genetyczna nie pozwalała nadawać zwierzętom cech ludzkich, ani ludziom cech zwierzęcych. Potajemnie nie takie rzeczy robiono. Zazwyczaj stało za nimi wojsko lub dyktator usiłujący manipulować społeczeństwem. Sponsorowani przez wojsko lub władcę bez skrupułów, sprzedajni i zwariowani naukowcy, genetycy, lekarze, inżynierowie sztucznej inteligencji i podobnych zawodów, zawsze znajdowali jakąś furtkę, aby w tajnym, fantastycznie wyposażonym laboratorium, prowadzić eksperymenty, mające zbawić ludzkość, a co najmniej oszczędzić jej cierpienia, w końcu uratować planetę przed nadchodzącą klęską klimatyczną. Ich wątpliwości budziły jedynie etyka i moralność.
Jonasz i Sandra Zagnowie uprościli te kwestie. Wierzyli w jedno i drugie, ale potrafili wytłumaczyć sobie potrzebę czynienia wyjątków od zasad. Uwierzyli, że mogą ocalić planetę przed zagładą.
– Ludzie to samobójcy, którzy zniszczą klimat, przyrodę i planetę. Niech chociaż psy przeżyją, ale tak, aby ludzkość miała szansę się odrodzić w długim ciągu ewolucji. Niko stwarza tę szansę. Musimy jeszcze tylko znaleźć mu partnerkę – podejmując tę decyzję umówili się, że suczka będzie miała cechy pani domu, przede wszystkim długie, jasne włosy i owalne, orzechowe oczy.
Bawili się swymi planami. Mieli czas i pieniądze, aby pozwolić sobie na to. Nie mieli natomiast pojęcia, że ich umysły od dłuższego czasu wędrowały po manowcach logiki, rozumu, miłości i rozwagi. Widzieli je niekiedy w formie abstrakcyjnych kształtów, plam, figur geometrycznych oraz eksplozji świateł i cieni, ale szybko o nich zapominali, zwłaszcza kiedy w pobliżu znalazł się Niko, pies-przyjaciel, ideał zwierzęcia i człowieka.
Niko stał się wyznacznikiem przyszłości.
Odc. 4 Kariera
W kraju pojawili się w wielkiej obfitości obcokrajowcy.
– Dziś łatwiej jest znaleźć w lesie człowieka z innego kraju niż grzyba, choćby nawet kurkę – zapewniał mieszkaniec przygranicznej wsi.
Mimo powszechności występowania cudzoziemcy byli w cenie.
– Wielu mieszkańców mojej wsi marzy o statusie obcokrajowca, oczywiście nie u nas, tylko za granicą. Być obcym u siebie w kraju to żadna frajda.
– Oni dematerializują się, przenikają przez mur graniczny i znowu materializują, zazwyczaj w lesie. – wyjaśniał profesor Zybe, tak już stareńki, że przypominał antyk. Sam tak siebie definiował.
– Jestem wiekowy jak obiekt średniowieczny, nawet starszy, powiedzmy jak starogrecka amfora z obrazem dwóch zmagających się gejów.
– Skąd przyszli panu do głowy homoseksualiści?
– Bo to gatunek człowieka równie stary jak świat. Miłość samca do samca oraz samicy do samicy to nic nowego także wśród zwierząt. Zawsze to przypominam ludziom władzy, bo to ich ulubiony temat.
Po dwóch latach najwyżej spośród wszystkich obcokrajowców wybił się Dycepan Septa, mówiący czterema językami smagły, tęgi Rumun o twarzy śmiejącego się dziecka, były posiadacz ziemski, arystokrata, wybitny znawca win, właściciel wytwórni dronów bojowych. W nowej ojczyźnie zrobił fenomenalną karierę; został szefem doradców prezydenta.
– Jak to jest możliwe, że taki człowiek, nikomu nieznany cudzoziemiec, osiągnął u nas taki sukces? Tym bardziej, że nie potrafił nawet potwierdzić swojej rzekomo wspaniałej przeszłości żadnymi dokumentami ani zeznaniami świadków – pytali ludzie ciekawi źródeł sukcesu człowieka z nikąd, który przeniknąwszy mur graniczny zrobił karierę, jakiej nie powstydziłby się mistrz świata w maratonie karierowiczów.
– Rządzącym najbardziej potrzebni są ludzie zgadzający się z ich poglądami i kadzący im, jacy to oni są rozumni, przenikliwi i dalekosiężni w tych swoich spojrzeniach przez przepocone okulary – skomentował Salomon Ircha, też z oznakami czasowego zużycia na twarzy. – Znam dobrze Dycepana Septę. Zapytany o prezydenta, wyjaśnił mi kiedyś niechętnie.
– Prezydent może być zwykłym dupkiem. Ludzie tego nie widzą, ponieważ chodzi w drogim garniturze w otoczeniu legionu ochroniarzy, jeździ luksusowym samochodem, pokazuje się w towarzystwie ludzi władzy i celebrytów. Prezydent ma nadęte ego. Bystry doradca to wyczuwa i umiejętnie wykorzystuje, bo ego da się nadymać, a on lubi nadęcie.
Odc. 5 Stwórca
Salomon opowiedział mi swoje najnowsze przeżycie. Chętnie go słucham, nadaje na tej samej fali co ja. Możemy się nie zgadzać, ale rozumiemy się i akceptujemy. To wielka sztuka.
– Stwórca objawił mi się niespodziewanie. Czekał na mnie w mieszkaniu, kiedy rano wróciłem ze sklepu. Przeniknął przez mury i ściany. Powszechnie nazywają go Stwórcą, choć on sam przedstawiał się jako „Naj”. To mi się podobało. Brzmiało to jak krótkie, zwięzłe imię, w którym mieściło się także nazwisko. Pełna identyfikacja. Naj wyszedł z mroku słów i snów wałęsających się po nocy. Zestarzał się. Widziałem to wyraźnie. Wychudł, włosy mu się przerzedziły, przybierając kształt aureoli, wyglądał jednak godnie jak na obrazach. Skarżył się.
– Sprawy wymknęły mi się spod kontroli. Stworzyłem sobie ogród różany i nazwałem go Rajem.
– Stworzyłeś go sobie a Muzom – dodałem, zaskakując siebie samego nieprzemyślaną reakcją. Czasem zdarza mi się chlapnąć coś, ni przypiął ni przyłatał.
Dostojny gość przemilczał moją uwagę.
– Ożywiłem Raj i zaludniłem go chyba niezbyt udanie, bo jego mieszkańcy przestali mnie słuchać. Od pewnego czasu żyją własnym życiem. Pozostając ludźmi, stali się też zwierzętami. Po prostu zdziczeli.
– Wyemancypowaliśmy się, staliśmy się od ciebie niezależni – tak mi mówią. Nie jesteś już nam potrzebny. Myślimy i mówimy o tobie jako o symbolu lub idei. Jesteś tylko Bogiem, niczym więcej.
– Niszczą to, co stworzyłem i robią to wbrew własnym interesom. Głupcy! Będą tego żałować – powiedział Naj i zniknął, nawet nie wiedziałem kiedy.
– Postanowiłem udać się na spoczynek – kontynuował Salomon. – Taki miałem zamiar, ale wyszło inaczej, gdyż zacząłem kłócić się sam z sobą, co do domniemanego człowieczeństwa istoty ludzkiej i jej wpływu na przyrodę i klimat. Marnie to wygląda. Nie martwię się jednak o to, gdyż człowiek nie żyje wiecznie. Smutne jest jednak to, że wszystkie, w dodatku wciąż narastające, problemy zostawiamy następnym pokoleniom. Jakoś nikt nie bierze sobie do serca koncepcji sprawiedliwości międzypokoleniowej.
Odc. 6 Zwielokrotnienia
Było to niemożliwe, a jednak kraj uległ takiej deformacji, że wprost trudno było w to uwierzyć. Wszystko wydawało się krzywe, wykoślawione i zwodnicze. Ludzie – w przekonaniu, że zachowują się normalnie – zachowywali się dziwacznie. Niektórzy przyznawali to otwarcie, mówiąc o tym bezosobowo, jakby bali się, że zdradzają największą tajemnicę:
– Mieszkańcy naszego kraju zachowują się osobliwie a nawet patologicznie. Widać to na każdym kroku.
Najbardziej zaskoczył społeczeństwo Omerni strajk tramwajarzy. Na przystanku, w oczekiwaniu na najbliższy pojazd, zebrał się tłum pasażerów. Nudząc się, rozmawiali o nowych zachowaniach.
– Moja siostra lewym okiem mruga sześć razy szybciej niż prawym. Ma taki tik. Jej to nie przeszkadza.
– Mój brat mył się rano pod pachami trzydzieści razy. Nie wiem, co o tym myśleć. Chyba strasznie się poci.
Każdy mówił o innej osobie, ale wszyscy wiedzieli, że to jemu się to przydarzyło. Mówienie czegoś dla niepoznaki było powszechne.
– Ryba psuje się od głowy. Kradną do maksimum. Niedługo zabraknie świeżego powietrza i wody mineralnej w butelkach – mówiono, oglądając portrety wysokich funkcjonariuszy państwowych, ustawione na piedestałach w miejscach publicznych i na placach zabaw dla dzieci. Były to domeny rządu tępawego oprycha zwanego Czarnym Małpoludem.
Pojawiły się głosy sprzeciwu.
– Może i kradną ale dzielą się z innymi, Nie to, co ich poprzednicy.
– Ale oni kradli mniej.
– I co z tego! Wolę, aby kradli więcej i dawali mi więcej. „Nie je ważne, czyje co je, ważne to je, co je moje”, że tak powiem, cytując klasyka – podsumował łysy mężczyzna z przystanku tramwajowego trzymający się na uboczu.
– Moim zdaniem – wyznał Salomon Ircha Tadziczkowi, mieszkańcowi prowincji – najgorszy jest ten zboczony krasnal w garniturze, o krzywym uśmiechu, robiący złośliwe porównania pod adresem ludzi zmieniających płeć. On nie rozumie, jak bardzo jest to dla nich bolesne, a jeśli to są dzieci, to jakżeż bolesne jest to także dla ich rodziców.
– To zwykły palant – skwitował Tadziczek, dając dobitny przykład skrótowego myślenia o władzy.
Tramwaj miał przypłynąć dopiero za cztery dni, o czym nikt na przystanku nie wiedział. Kiedy wreszcie pojawił się, ludzie słaniali się z wyczerpania. Dwie osoby zachorowały w trakcie czekania na tramwaj; zepchnięto je do wody licząc, że dopłyną do najbliższego szpitala. Wszyscy ich pocieszali jak mogli.
– To nie tak daleko. Tylko piętnaście kilometrów z prądem. Przy szpitalu brzeg rzeki jest bardzo łagodny, w najgorszej sytuacji wczołgacie się na podwórko. W dzień natychmiast was ktoś znajdzie i podniesie alarm. Jeśli to będzie noc, to pies pilnujący szpitala swoim szczekaniem obudzi ratowników. W ostateczności przeleżycie sobie do rana na świeżym powietrzu. Noce są teraz łagodne i śpiewają cykady. Sam chciałbym znaleźć się w takich warunkach, ale dobry stan zdrowia mi na to nie pozwala.
Po uporządkowaniu kwestii chorych, zaczęły się skargi i kłótnie.
– Nikt nas nie informował. Po pierwsze, że jest to tramwaj wodny, po drugie, że przyjedzie dopiero za cztery dni, bo tramwajarze strajkują.
– Po co oni to robią? Nie dość im problemów z suszą, klimatem, drożyzną i upadkiem kościoła?
– Strajkują nie wiadomo po co. Skarżą się, że mają za mało wody pod kilem i nie nadążają pompować z rufy pod dziób, gdzie jej najbardziej potrzeba. To jacyś szaleńcy – skarżyli się pasażerowie.
Tylko jeden z nich bronił tramwajarzy, bo jego matka była tramwajarką.
– Wprawdzie była sadystką, biła mnie nieprzerwanie i przypalała papierosem, ale to zawsze matka.
– Myśleliśmy, że to tramwaj szynowy. Kiedy to zmieniono? – pytali inni podnosząc do góry brwi i poprawiając odruchowo włosy.
Każdy chciał dobrze wyglądać, łącznie z łysymi, choć uważano to za absurd. Kiedy im zwracano uwagę, że łysi nie muszą poprawiać włosów, odpowiadali:
– Co ma łysy do wiatraka?
Pytanie nie było bezsensowne, tylko nikt nie umiał na nie sensownie odpowiedzieć.
Sytuacja z niedostateczną informacją była przykra, ale niewielu obywateli zaskoczyła, ponieważ Omernia już od kilku lat schodziła na psy. Dokładna i terminowa informacja przestała być w cenie. Społeczeństwo było niedouczone, nie miało pojęcia, że brak lub niedokładna informacja to sprawa nie tylko marnotrawienia czasu, ale także frustracji, niepotrzebnie wydatkowanej energii i utraty dobrego samopoczucia. Ludzie żyli zatopieni w smartfonach i niewiele więcej ich interesowało.
Przyroda też reagowała inaczej. Róże w ogródku działkowym niejakiego Marcina, pseudonim Chórzysta, rozlały się najpierw po działce, potem zeszły na drogę przed furtkę, rozpełzły i przeistoczyły w strumienie czerwieni na sąsiednich drogach, aby w końcu wypłynąć na ulice miasta. Wyglądałoby to jak krew, gdyby nie pachnące płatki pozostałe na obrzeżach.
– Róże płyną zupełnie jak woda w czasie burzy z piorunami – podsumował hydrolog, dla którego w okresie przedłużającej się suszy woda była wszystkim, słońce zaś tylko niepotrzebnym dodatkiem.
Odc. 7 Zdarzenie w bazylice
Zdarzenie miało miejsce w Bazylice Romańskiej. Odnotowały je media, podkreślając, że nastąpiło ono w najmniej oczekiwanym czasie i w dziwnych okolicznościach. Jego bohaterką była Zinajda Kowalska, z domu Pokora, mężatka, która po rozwodzie wróciła do statusu starej panny, szczycąc się, że tysiące kobiet takich jak ona chodzi po ulicach miasta.
Uczestnicząc w niedzielnym nabożeństwie Zinajda zwróciła na siebie uwagę tym, że od początku do zakończenia mszy żegnała się nieprzerwanie kreśląc ręką znak krzyża na piersi i modląc się półgłosem o zbawienie społeczeństwa Omerni. Na podstawie dwuminutowego wideo, nagranego przez stojącego z boku młodego człowieka, obliczono, że w ciągu godziny przeżegnała się co najmniej pięć tysięcy razy.
Najciekawsze nastąpiło dopiero pod koniec mszy; kobieta oderwała się od uporczywego żegnania się i modlitwy, przeszła przez tłum wiernych do ołtarza, podeszła do księdza i odepchnęła go na bok burknąwszy:
– Usuń się, cholerny klecho. Wiadomo, co ty i tobie podobni trzymacie pod sutanną i co wam w głowie. Teraz ja będę mówić do wiernych. Zobaczymy, kto jest lepszym kaznodzieją, kobieta czy taki uzurpator męskości jak ty w duchownym przebraniu.
Ksiądz pod wpływem nieoczekiwanego pchnięcia i oskarżeń Zinajdy zatoczył się i upadł. Podniósł się jednak bardzo szybko, pragnąc pokazać, że nadal panuje nad sytuacją. W wywiadzie udzielonym później twierdził, że nie upadł tylko pochylił się głęboko, aby podjąć z ziemi chusteczkę do nosa, która chwilę wcześniej wypadła mu z rękawa i że w ogóle było zupełnie inaczej niż opisywali to dziennikarze. Biskup, zwierzchnik księdza, tłumaczył jego zachowanie postępująca amnezją. Następnego dnia pytany o to samo, wyjaśnił:
– Każdy duchowny podchyliłby się pod ciężarem niesłusznych oskarżeń o pedofilię. Zjawisko to zdarza się w kościele tak niezwykle rzadko, że nie ma o czym mówić. Mamy przed sobą poważniejsze problemy i wyzwania, dlatego proponuję przejść do innego tematu.
Zinajda zapewniła stojących przed nią wiernych. że nie jest uzurpatorem mądrości, wiary i przebaczenia lecz w odróżnieniu od tysięcy duchownych występuje w obronie prawdziwego Boga.
– Fałszywy Bóg kościoła zrejterował wobec nawały okrucieństw dyktatora Ibragima, bombardującego miasta i wsie. Jego ludzie ostrzeliwują i zabijają ludzi cywilnych na ulicach, rabują domy, a nawet kradną z nich sedesy, aby je wywieźć do swojego kraju. Ponadto w tajemnicy przed opinią światową przeładowują na środku oceanu ropę z zbiornikowców Ibragima na tankowce pływające pod obcymi banderami, aby mogły spokojnie wpływać do wszystkich portów świata i tam się rozładować.
Swoimi wynurzeniami i religijnością kobieta wywarła wielkie wrażenie na osobach zebranych w bazylice. Ludzie szeptali między sobą, że jest pierwszą osobą, w dodatku kobietą, która w sposób jednoznaczny i otwarty mówi o związkach wiary i kościoła z polityką i społeczeństwem.
– To działa na człowieka. Ona ma wiedzę i zdolność szczerej prezentacji swoich poglądów. To bardzo pozytywne zachowanie.
Kiedy zakończyły się już brawa, Zinajda – zupełnie nieoczekiwanie – pobłogosławiła zebranych jakby była księdzem, po czym przeszła przez kościół i stanęła w drzwiach, aby żegnać się z wiernymi. Poruszeni jej słowami, wychodzili ze zwieszonymi głowami, że nie potrafili albo nie mieli odwagi odróżnić boga prawdziwego od boga fałszywego.
Kilka dni później wyszło na jaw, że Zinajda Kowalska to nikt inny jak była dyrektorka Instytutu Odgadywania Przyszłości, która rok wcześniej odeszła z pracy i wyjechała z miasta. Wśród młodzieży popularna była żartobliwa jego nazwa: Instytut Odczarowywania Tego, Co Przed Nami. Na spotkaniach z publicznością, w czasach kiedy jeszcze pracowała w instytucie, miała podobno mówić i ostrzegać:
– Co do wirusów, to wszystkie ich podstawowe odmiany epidemiczne nasz kraj zidentyfikował i trzyma ich próbki dobrze chronione w pojemnikach w zamrażalniku banku naukowych zasobów medycznych. Z tym sobie radzimy. Problem tkwi gdzie indziej. Jako społeczeństwo, najgorzej nam idzie w radzeniu sobie z samoświadomością. Uważamy, że jesteśmy narodem mądrym i praworządnym, ale naprawdę taka jest najwyżej połowa społeczeństwa. Ta druga połowa błądzi ze wzrokiem utkwionym w ścianę, widzi podłość tam, gdzie jej nie ma, i nie dostrzega przewrotności tych, którzy karmiąc ich z ręki i okradają ich z przyszłości. Czas, abyśmy zdali sobie z tego sprawę i nieco spuścili z tonu naszej nadzwyczajnej dumy narodowej.
Słowa Zinajdy były tak poważne, że mało kto ją zrozumiał. Wycofała się więc i pogrążyła w depresji, o której mówiła, że wszystkich czeka, jeśli nie nauczą się pływać w mętnej wodzie współczesności i odróżniać ziarna prawdy od plew kłamstwa.
Odc. 8 Ormianka
Miała na imię Zina, była Ormianką, rzeźbiarką, właścicielką niesamowicie błękitnych oczu i upartego charakteru. Pracowała w warsztacie, atelier rzeźbiarskim. mieszczącym się w dużym drewnianym budynku lekkiej konstrukcji położonym naprzeciw przystani rybackiej. Lubiła widok łodzi rybackich wpływających lub opuszczających przystań. Czasem zdarzały się też żaglówki zawijające tu dla odpoczynku lub zaopatrzenia się w żywność i świeżą wodę.
Poniedziałkowy ranek zapowiadał deszcz. Mimo to przed otwartym atelier Ziny pojawiła się jak zwykle grupka osob lubiących obserwować ją przy pracy. Artystka przez trzy godziny ostrzyła nóż elektroniczny, opowiadając ze szczegółami otaczającym ją widzom, co robi, jak to robi i po co to robi, niewiele jednak z tego zrozumieli. Było to zbyt skomplikowane. Wiadome było tylko, że chodzi o jakieś nadzwyczajności artystyczne, rzeźby, jakich jeszcze świat nie widział.
– To, co zrobię, dotyczy przyszłości, w szczególności roli kobiet. Odprawiam misterium kobiece, tworząc życie, którego nikt nie złamie. Nie pokona – poprawiła się.
Patrząc na otaczających ją ludzi albo na przystań rybacką, wyrzucała z siebie słowa lekko jakby to były miniaturowe piłeczki pingpongowe.
Nadeszła zima, czwarty grudnia z bardzo niskimi temperaturami. Zina wzięła z namaszczeniem do ręki nóż elektroniczny; rzeźbiła w zmrożonym powietrzu, wycinając zeń ludzkie figury. Tworzyła postacie ze swojej najbliższej rodziny, dziadka i babcię, potem swoich rodziców. Figury dziadka i babci były tak misternie odtworzone, rysy twarzy tak wyraźne a spojrzenia tak ostre i rześkie, że przy każdym ich wydechu widać było parę wodną zastygającą w mroźnym powietrzu. Z rzeźbieniem rodziców szło Zinie gorzej. Tłumaczyła to obserwującej ją grupce miłośników jej pracy:
– W odróżnieniu od dziadka i babci, moi rodzie żyją, chodzą, poruszają się, wykonują gesty. To utrudnia mi wewnętrzne skupienie się, rozprasza mnie; nie mogę uchwycić rysów ich twarzy tak wyraźnie jak innych postaci.
Rodzice Ziny odmówili obejrzenia rzeźb własnych postaci. Ich stworzenie uważali za bluźnierstwo.
– Zina chyba oszalała. Nie chcemy mieć sobowtórów – mówili. – W naszym życiu nie ma miejsca ani czasu na bałwochwalstwo.
Na początku stycznia rzeźby ustawiono na placu przed ratuszem, aby mieszkańcy miasteczka i przyjezdni mogli do woli je oglądać. Każdego dnia przechodził przed rzeźbami korowód zwiedzających; potem lokalna społeczność oswoiła się i zainteresowanie nieco spadło. Do pokazania na zdjęciach rzeźby się nie nadawały, ponieważ były zbyt przezroczyste. Stały tak przez dwa lata; zimą przeistoczone w zlodowaciałe powietrze na otwartej przestrzeni, latem przechowywane dzień i noc w przezroczystej zamrażarce. Były to największa atrakcja w mieście, przyciągająca tłumy turystów, zimą przebywających samochodami, koleją, skuterami śnieżnymi a nawet saniami.
Nadszedł czas, kiedy opatrzyły się jak wszystko inne w życiu, włącznie z samym życiem.
– W końcu każdy musi dożyć swego finału, nawet gdyby go ustawić na mroźnym powietrzu i zafundować mu wieczną zimę jak w kosmosie – powiedział Zina.
Któregoś dnia postacie znikły. Przedstawiciel ratusza był zdezorientowany albo kręcił; tłumaczył zniknięcie rzeźb wysokimi kosztami energii elektrycznej zasilającej zamrażarkę, potem kradzieżą, w końcu zajęciem rzeźb i zamrażarki przez komornika w związku z zaległościami podatkowymi ratusza. Było w tym coś mętnego, co najmniej dwuznacznego. Dochodzenie policyjne niczego nie wyjaśniło.
Kradzież rzeźb zniechęciła Zinę do pracy. Na piątkowym targu sprzedała wszystkie dłuta rzeźbiarskie, nóż elektroniczny, młotek i torbę na narzędzia.
– Nie żal pani tego wszystkiego – zapytałem Zinę, kiedy spotkałem ją na przystanku autobusowym.
Odpowiedziała mi coś, ale nie zrozumiałem, ponieważ nadjeżdżający autobus zagłuszył jej słowa. Wyciągnęła do mnie rękę, aby się pożegnać. Miała zgrabne palce, zakończone trzema czerwonymi i dwoma bordowymi paznokciami. Na serdecznym palcu błyszczał pierścionek z pulsującym opalem. Schwyciłem jej dłoń, nic jednak nie poczułem. Nie było jej tam, gdzie ją widziałem. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Zina była wytworem mojej wyobraźni.
– Jeśli ona nie istnieje, to jaka jest pewność, że ja istnieję – zadałem sobie pytanie.
Odpowiedzi udzielił mi młodzieniec w letnim białym garniturze i płaskim słomkowym kapeluszu. Biegnąc w kierunku otwartych drzwi autobusu, przeszedł przeze mnie na wylot niczego nie zauważając. Było to niezwykłe przeżycie, postanowiłem zachować je w pamięci.
Odc. 9 Porządkowanie czasu
Budzę się o godzinie 4.45. Za oknem niebo rozjaśnia się. Przecieram oczy i myślę, o sobie i o otaczającej mnie rzeczywistości. Jak na tak wczesną porę dnia idzie mi całkiem dobrze. Przechodzę na myślenie abstrakcyjne. Czuję potrzebę porządkowania czasu, przestawiam minuty. To, co zdarzyło się o godzinie 4.55 przesuwam na 4.50. Powoduje to akumulację, bo o 4.50 mam zwyczaj intensywnie wpatrywać się w sufit. To takie ćwiczenie oczu. Mam teraz dwie różne czynności o tej samej porze. Oceniam, jak to wygląda, czy nie jest to sytuacja konfliktowa, jak na przykład dwa jadące samochody w tym samym miejscu i czasie. Nieźle to wygląda. Gorzej jest z godziną 4.53, tutaj doświadczam zupełnej pustki. I to nie jest w porządku, ponieważ czas istnieje tylko w postaci zdarzeń. Jeśli nic się nie dzieje, czas nie płynie. Po prostu go nie ma.
W zaroślach nad strumieniem Hania odzywa się ptak. Chyba kos, bo słyszę pogwizdywanie. Wiem, że jest mały i bezbarwny i umie wszystko naśladować, nawet wbijanie gwoździ i zgrzyt metalu na szkle. Dla mnie to geniusz. Mimo to postanawiam go ulepszyć; dodaję mu kolorowe pióra na skrzydłach, czerwone gardło i wydłużam ogon, aby upodobnić go do ptaka rajskiego. Chyba mu się to spodobało, bo śpiewa piękniej. W jego melodii słyszę słowa podziękowania. Nie wiem, czy on jest mi naprawdę wdzięczny, czy to tylko moje wyobrażenie.
Właściwie to żyję wyobrażeniami. O godzinie 5.05 wyobrażam sobie, że mnie nie ma. Jest mi z tym bardzo dobrze, ponieważ przestaję odczuwać ból pleców i drętwienie lewej nogi, które nawiedzają mnie o tej porze. Patrzę na łóżko, gdzie przed chwilą leżałem i leżę nadal; jest puste. W pokoju też nie widzę nikogo. Przestaję się rozglądać, ponieważ wiem, że nigdzie mnie nie ma. Ale muszę gdzieś być, skoro wyobrażam sobie to wszystko. I rzeczywiście, widzę siebie blisko okna, coś jak przezroczysty cień: głowa, ręce, nogi, tułów, piżama. Moje oczy są zawieszone w powietrzu i lekko fosforyzują. Istnieją tylko w formie blasku.
Postanawiam to zakończyć, przestaję rozglądać się i myśleć. Z chwilą, kiedy przestałem myśleć, przestałem istnieć. Ja tak, ale nie kos za oknem. Słyszę go, śpiewa bajecznie pięknie choć ciąży mu długi ogon rajskiego ptaka. Daje mi o tym znać, potrząsając nim nerwowo. Nie wiem, co zrobić z tym fantem. Postanawiam wyłączyć się. Porzucam świadomość czasu, przestrzeni i przedmiotów. Jest mi z tym dobrze. Przestałem odczuwać ból pleców i drętwienie lewej nogi.
Odc. 10 Laboratorium
Przebudziłem się w prawie kompletnej ciemności, w wielkim okrągłym zamkniętym pomieszczeniu. Z docierającej go do mnie mieszanki woni i zapachów wywnioskowałem, że jest to jakieś laboratorium.
– Sceptycjuszu! – usłyszałem męski głos. – Wiem o tobie wszystko. Nazywają cię także Sceptykiem, którym zapewne jesteś, imię złośliwie przekręcane przez twoich kolegów i znajomych na Scep. Jesteś aktywnym członkiem Światowego Towarzystwa Sceptyków. Zgadza się? Mów szczerze! – zażądał głos.
Płynął wprost ze ściany, jego ton i brzmienie były trudne do określenia, można by powiedzieć pokrętne. Był mieszaniną ludzkich i zwierzęcych głosów zabarwionych pewnością siebie i poczuciem dominacji. Była w nim także jedwabistość i układność, coś zupełnie niezrozumiałego, kolidującego z energią i mocą. Poczułem, że się pocę, wilgotny niepokój pełzał strużkami po moim ciele.
– Kim jesteś? – zapytałem, starając się ukryć niepokój.
– Nie pytaj o to. Wkrótce sam się domyślisz – uciął nieznajomy. – Powiem tylko, że to ja tutaj rządzę. Możesz uważać mnie za możnowładcę i nazywać szefem. Złośliwcy i komedianci przedstawiają mnie jako postać o tępym obliczu i niekształtnym pysku, ubierającą się na czarno. Czyniąc to, usiłują mnie ośmieszyć. Czy nie sądzisz, że ich zachowanie samo w sobie jest po prostu śmieszne?
– Czyj to głos? Skąd ja go znam? – intensywnie usiłowałem przypomnieć sobie. Kojarzyłem go z ciemnicą i tajemniczością, czymś nienaturalnie obcym i niezrozumiałym.
Odpowiedź nadeszła natychmiast.
– Domyśl się, kto to mów. Nie wszystko można obliczyć, zważyć i dotknąć. To wasz ludzki błąd. Brak wam wyobraźni i wiary. Masz dużo czasu na przemyślenie tego, co ci przekazuję, gdyż stąd nie ma wyjścia. Chyba, że potrafisz przenikać ściany. Tylko ja mogę cię stąd zwolnić. Pobyt tutaj może ci zaszkodzić, może też wyleczyć z twoich dolegliwości, przede wszystkim wiary w człowieka i w Boga. Ty o tym zadecydujesz. Masz wolną wolę, dokonaj wyboru.
Zapadła cisza. Zdałem sobie sprawę, że rozmawiałem z Szatanem. Poczułem się beznadziejnie zagubiony. Przypomniałem sobie, że zwykłem pić wściekle gorącą kawę i wszyscy uważali, że to źle wróży. Nie myślałem wtedy o miejscu w postaci kulistego laboratorium pozbawionego drzwi, okien i jakichkolwiek innych otworów. To z fusów wrzącej kawy wywróżono mi, że trafię do piekła.
Odc. 11 Śmieciarze
Poranek na osiedlu Aura rozpoczął się pod znakiem słońca. O godzinie siódmej słońce było już bliskie zenitu i zawisło nad osiedlem Aura niosąc niezapowiedziany przez meteorologów upał. Może i wybiegłem z moją wyobraźnią nieco do przodu, bo brzmi to jak proroctwo, ale taka była prawda. Mieszkańcy osiedla wyszli z domów i mieszkań, stanęli w cieniu drzew i patrzyli z niepokojem w niebo. Trudno im było uwierzyć w to, co czuli i widzieli.
– Słońce wygląda jak rozpalony jastrząb, gotów zabić każde żywe stworzenie w zasięgu swego wzroku.
– Mnie kojarzy się ono bardziej z beczką wypełnioną trotylem, gotową wybuchnąć w każdej chwili i wysuszyć wszystko na wiór.
Salomon poczuł się jak niegdyś na pustyni. Miał złe wspomnienia od czasu, kiedy w czasie wyprawy na pustynię obudził się w nim wielbłąd i zachłannie pił wodę. Współuczestnicy wycieczki oraz przewodnik robili zakłady, ile wypije. W ciągu pół godziny wchłonął w siebie dwadzieścia pięć litrów wody. Nikt nie wygrał zakładu, ponieważ nikt nie przewidywał, że człowiek jest zdolny wypić pod wpływem upału dwa i pół wiadra wody. To osiągnięcie miało być zapisane w Księdze Guinnessa. Nie doszło do tego, ponieważ nikt nie przygotował przepisowej dokumentacji ani listy świadków z adresami i numerami telefonów kontaktowych.
Salomon oderwał się od dziwnych wyobrażeń, kiedy usłyszał i chwilę później zobaczył ogromną śmieciarkę z dwoma doklejonymi do niej śmieciarzami. Wielki jak hala fabryczna pojazd wtargnął na osiedle Aura, terroryzując mieszkańców warkotem ciężkiego pojazdu wojskowego i łoskotem setek metalowych i szklanych odpadów w swoim przepastnym wnętrzu.
Smieciarkę obsługiwało dwóch osiłków z obnażonymi ramionami i nogami. W koszulkach bez rękawów i w krótkich spodenkach przypominali umięśnione gnomy z bajki. Jeden był łysy i miał na kostce prawej nogi błyszczącą opaskę odblaskową. Zachowywał się tak, jakby zamierzał kopniakami usuwać każdego przechodnia, który śmiałby stanąć na drodze jego śmieciarki zanim nawet wyda ostrzegawczy okrzyk:.
– Hej! Uważaj, człowieku, bo oto jesteśmy tutaj, nieśmiertelni pracownicy firmy oczyszczania miasta, aby wypełnić ważną rolę. .
Ciężarówka zatrzymała się. Łysy wyciągnął z budynku ze śmieciami niebieski pojemnik na kołach wypełniony stosem zużytych opakowań kartonowych.
– Cywilizacja kartonowych pudeł – warknął Salomon. Miał złe skojarzenia. Za każdym razem, kiedy coś kupił przez Internet, przysłano mu to w wielkim kartonowym pudle wypchanym dla uzupełnienia nadmiaru wolnej przestrzeni fragmentami papieru, ścinkami tektury lub plastikiem.
Znał dokładnie sytuację. Wszyscy na osiedlu i w mieście ją znali. Dwie lokalne firmy produkujące opakowania kartonowe należały do Kościoła Ostatecznego Przebaczenia i były zarządzane przez proboszcza Jana Przaśnego, pyzatego, zadowolonego z siebie duchownego. Kościół był także właścicielem firmy sprzątającej miasto, do której należała śmieciarka i dwaj pracownicy z gołymi torsami.
Komercjalizacja działań kościoła nie stanowiła dla nikogo większego zaskoczenia. Liczba wiernych skurczyła się tak horrendalnie, że parafii brakowało pieniędzy nawet na zakup mszalnego wina. Ratując się przed bankructwem kościół kupił kilka biznesów, w tym zakład produkcji tekturowych opakowań i firmę oczyszczania miasta. W obydwu organizacjach kasę trzymał starszy syn księdza Przaśnego. Nikt o tym publicznie nie mówił, że byli spokrewnieni, ale wszyscy o tym wiedzieli.
– Oni są do siebie podobni jak dwa końce tego samego kija – żartował burmistrz miasta.
Biznesy kościoła były ze sobą powiązane w niezwykle udany sposób. Jedna firma zarabiał na produkcji kartonów, druga na ich segregacji i utylizacji. Przedsiębiorstwo oczyszczania miasta sprzedawało zebrane kartony zakładowi produkcji kartonów, który je wykorzystywała jako surowiec wtórny do produkcji nowych kartonów. Im więcej kartonów wyprodukowano, sprzedano i zużyto , tym większe były dochody i zyski kościoła. Ksiądz Jan Przaśny wyjaśniał młodzieży prowadząc naukę religii w szkole:
– Pan Bóg bardzo źle ocenia niszczenie przyrody, dlatego musieliśmy zaangażować się w recykling opakowań z tektury. Miasto nie poradziłoby sobie bez nas. Gdyby nie Kościół Ostatecznego Przebaczenia, utonęlibyśmy wszyscy w zużytych opakowaniach tekturowych. Bóg zawsze wie, co robi.
Odc. 12 Nocne abstrakcje Żorża Kociuby
Żorż obudził się w stanie zagubienia. Śniła mu się drewniana komórka z narzędziami, pozbawiona dachu, zadziorny kogut, który zadziobał kozę, ponieważ buntowała przeciwko niemu kury, trzy prezerwatywy podziurawione gwoździem przez garbuskę wierzącą w nieograniczone prawo do poczęcia, czerwone porzeczki porastające krzak w takiej obfitości, że niebo barwiło się na czerwono a na liściach ukazywały się drobniutkie kropelki krwi, szparagi pożerające się nawzajem z czystej nienawiści, w końcu karawan z grupą klaunów w roli orkiestrantów. Niezwykły ciąg nocnych zdarzeń zaniepokoił go do tego stopnia, że nie wychodził z domu przez dwa dni, usiłując dojść do siebie.
Psycholożka, do której się udał, wytłumaczyła mu, że jest to normalne, ponieważ ma umysł o podobnej sile wyobraźni jak malarze abstrakcjoniści.
– Czyli osoby nienormatywne artystycznie – przerwał Żorż, nie mogąc doczekać się diagnozy, że nie grozi mu szaleństwo, które nękało jego przodków. Poraziła go myśl, że podobnie jak dziadek ze strony ojca i prababka ze strony matki będzie musiał spędzić resztę życia przykuty do ściany w azylu dla obłąkanych.
Psycholożka, kobieta drobna i szczupła, o oczach koloru oceanu, wstała ze swojego fotela i stanęła obok biurka patrząc z uśmiechem na Żorża.
– Nienormatywność nie oznacza nienormalności. Wielu ludzi tego nie rozumie. Tacy na przykład homoseksualiści. Oni istnieli zawsze, od początku dziejów, i są tworem boskim lub ewolucji, jak kto woli, stanowiąc pewien margines typowych zachowań. Aby to zrozumieć trzeba rozumieć statystykę. To, że dziewięćdziesiąt siedem procent jabłek w sadzie ma kolor czerwony nie oznacza, że pozostałe trzy procent w jasnozielonym kolorze to jabłka nienormalne. One są po prostu inne. I tak jest z innymi odstępstwami od normy. Dlatego proszę się nie niepokoić i nie dręczyć zwariowanymi snami.
Żorż chwycił się jej tłumaczenia jak koła ratunkowego. Nie mógł powstrzymać się od wyrażenia zadowolenia.
– Zgadzam się z panią. Gdyby myśleć tak, jak ludzie nawiedzeni, to można by uznać, że pisarze i poeci to też jednostki nienormalne. Przecież oni fantazjują, piszą o rzeczach nieistniejących, tak bardzo odmiennych od naszego świata, że wprost rozsadza to wyobraźnię.
– Ma pan rację. Żyjemy już w czwartej dekadzie dwudziestego trzeciego wieku, który ma za sobą wiele wstrząsów w postaci wojen, wielkich migracji, pożarów, powodzi i tornad, epidemii, tsunami, zmian pola magnetycznego i kilku okropnych katastrof w tym kataklizmu nuklearnego, i dlatego musimy być przygotowani na bunty naszego własnego umysłu.
Odc. 13 Szalony dom
Jedno niezwykłe zdarzenie wykoślawiło życie mieszkańców budynku numer siedemnaście na osiedlu Aura. W garażu pod budynkiem śmierdziało trupem, rano łagodnie, po południu coraz mocniej. W nocy zapach stawał się nieznośny. W kolejnych dniach fetor nasilał się coraz bardziej. Ludzie bali się zjeżdżać windą do garażu.
Humanoidalny robot „Alena” przywieziony przez policję szybko i sprawnie wykonał zlecone zadanie. Alena miała twarz młodej kobiety i miękki głos z ledwo uchwytnym dalekowschodnim akcentem.
– Analiza pochodzenia i struktury zapachu nie nastręczyła mi wiele kłopotu – wyjaśniła. – To ciało mężczyzny zmarłego około siedmiu dni temu. Mogę powiedzieć z prawdopodobieństwem przekraczającym dziewięćdziesiąt procent, że miał powyżej trzydziestu pięciu lat, był blondynem, miał nadwagę i chorował na cukrzycę. Ciała nie ma już tutaj, usunięto je nie później niż dzisiaj rano, sądząc po intensywności zapachu.
– Jak do tego doszłaś, Aleno? – Salomon Ircha czuł się swobodnie w kontaktach z mówiącymi robotami humanoidalnymi. To on wezwał policję dla przeprowadzenia śledztwa, chciał wiedzieć jak najwięcej o zmarłym i jak doszło do jego zgonu.
– Mój elektroniczny nos odróżnia zapachy na podstawie ich składu chemicznego. Każdy zapach reprezentuje inny związek chemiczny. Inną woń wydają włosy nieboszczyka, inną tkanka tłuszczowa, jeszcze inną tkanka mięśniowa. Zapach włosów ma numer 34 AB, co oznacza, że denat był jasnym blondynem.
Charakterystyka sporządzona przez Alenę odpowiadała opisowi mężczyzny mieszkającego na najwyższym piętrze budynku razem z żoną. Nazywał się Jan Szczodry. Policja udała się do mieszkania, aby sprawdzić podejrzenia. W domu była żona.
Okazało się, że siedem dni wcześniej Jan Szczodry zniknął.
– Jak zwykle wyszedł rano z domu do pracy i już nie wrócił. Nie miałam z nim kontaktu telefonicznego. Nie odpowiadał na moje telefony i SMS-y. Po kilku godzinach oczekiwania zgłosiłam na policję jego zaginięcie.
– Gdzie pani mąż pracował?
– W biurze projektowym Studio Gamma.
W Studio Gamma nikt nie słyszał o Janie Szczodrym ani nie znał nikogo podobnego.
Policja wszczęła śledztwo.
Po dwóch miesiącach Salomon Ircha zadzwonił do detektywa policyjnego.
– Co z tym nieboszczykiem z budynku numer 17 na osiedlu Aura, którego tajemnicę miał pan rozwikłać – Salomon postanowił nie dać się sprowadzić na manowce jakimś prostym wytłumaczeniem. – Przecież ten człowiek gdzieś pracował.
Detektyw podrapał się po skroni wskazującym palcem i spochmurniał.
– Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Mimo to nie udało nam się odkryć miejsca, gdzie pracował. To bardzo dziwne. Ale nie ustajemy w poszukiwaniach. Ponieważ nie odnaleźliśmy ciała, nie znamy tajemnicy zgonu człowieka. Zniknął jak kamień w wodę. Dom numer siedemnaście na pańskim osiedlu jest dla mnie domem tajemnic. Coś muszę z tym zrobić, bo sprawa spać mi nie daje.
Odc. 14 Przemyślenia prezydenta
Prezydent Jonasz Dyga dużo myślał. Dla porządku zapisywał swoje przemyślenia. Co jakiś czas publikowała je prasa prorządowa, głównie Gazeta Poranna, której redaktorem naczelnym był Paweł Isik, specjalizujący się w zagadnieniach religii i wiary.
„Czasy się zmieniły. Żyjemy już w przyszłości. To wymaga nowego, twórczego podejścia do życia. Czasem od nadmiernego myślenia dzwoni mi w głowie. Podejrzewam, że powiększa mi się wtedy ilość połączeń neurologicznych w mózgu. Zmierzyłem obwód głowy, rzeczywiście jest większy o dwa centymetry. Cieszę się tym: im większa głowa, tym więcej szarych komórek, tym więcej rozumu. Już sam fakt, że to dostrzegam, dobrze świadczy o mnie i moim urzędzie. Dzięki niemu stoję wysoko i każdy to widzi. Również ptaki. One są najgorsze, bo zostawiają plamy, a te są nie do usunięcia. Przenikają aż do wnętrza, gdzie przechowuję największe zalety narodowe i osobiste, dumę, honor, tradycję, godność osobistą a także poczucie wielkości, nierozerwalnie związane z urzędem prezydenckim.
Szary kolor komórek nie kojarzy mi się jednak najlepiej. Szarzyzna i szarość nie są u mnie w cenie, mimowolnie człowiek łączy je z obozem koncentracyjnym. To z tego powodu duża głowa kojarzy mi się także z niejakim Adolfem i jego polityką traktowania odmienności ludzi. Gdybym żył za jego czasów, na pewno już kurier wiózłby meldunek do kwatery głównej führera: „Ten Mensch Präsident ma niewymiarową głowę”. W meldunku byłaby moja charakterystyka: pucołowaty, łagodny charakter, można na nim polegać, hobby garncarstwo artystyczne oraz gra w domino zwłaszcza zimą. Podejrzewam, że w meldunku nawet nie wspomnieliby, że mam zasługi dla ludzkości. Napisałem i wygłosiłem dziesiątki przemówień i orędzi, ganiąc w nich przywary i ułomności ludzkie, przede wszystkim seksualne i obyczajowe. U Adolfa liczył się porządek: pasujesz, albo nie pasujesz. Jesteś blondynem i masz niebieskie oczy, jesteś OK, jesteś szatynem i masz rude włosy, lub nie daj Boże jesteś łysy, przepadłeś. My też dla dobra kraju nie tolerujemy odmienności. To jest zasada, której przestrzegamy. Nie wszyscy obywatele to lubią, ale mówi się trudno”.
Odc. 15 Początki dyskryminacji
Przyszłość niosła ze sobą zmiany. Wymagała innowacji. Ciągle coś wymyślano. Ludzie, w odróżnieniu od zwierząt, czuli wewnętrzną presję niekontrolowanych zmian. Nawet to, co było dobre i sprawdzone, stale ktoś ulepszał.
– Jak to jest możliwe? – pytanie to padało z wielu stron, spod warzywniaków, sklepów z alkoholem, sal konferencyjnych i operacyjnych, a nawet szpitali psychiatrycznych. To stamtąd ludzie zagubieni w labiryntach własnych myśli i uczuć przed oddaniem ducha obłędowi podejmowali rozpaczliwe próby, aby ktoś ich usłyszał i cokolwiek zrozumiał, jak doszło do ich nieszczęścia.
– Dla mnie jest to proste – oświadczył Erazm, przyjaciel Salomona, wywodzący się spoza Omerni. – Niekontrolowany postęp technologiczny będzie trwał tak długo, jak długo bogiem będzie pieniądz. Dla zysku, panie, dla zysku! My tego już nie zmienimy, bo pieniądz wrósł serca i umysły i zapuścił tam korzenie. -Wypowiedzenie tych słów było dlań tak dotkliwe, że usta mu się wykrzywiły boleśnie i takie pozostały do końca dnia.
Jeśli dla niektórych ludzi ciągłe zmiany i usprawnienia były czymś naturalnym, może nawet pożądanym, to dla innych oznaczały obłęd. Najbardziej poszkodowane były osoby starsze, zmęczone życiem, wypalone, niedowidzące, niepełnosprawne i zagubione. Ledwie nauczyły się posługiwać smartfonem pierwszej generacji, już wtykano im do ręki generację trzecią, szóstą i dziewiątą. Niektórych tak to szokowało, że zamykali się w skorupie zobojętnienia zupełnie jak ślimaki i przestawali się odzywać. Inni protestowali, wycofywali do ogródków działkowych lub patrzyli w przestrzeń kościoła z nadzieją, że ujrzą Boga, który w ich imieniu zmieni coś na lepsze.
Erazm, osobnik dojrzały niby boski owoc mango gotowy spaść z drzewa, wykształcony i zrównoważony, przedstawił na „Forum Dojrzałości Cywilizacyjnej” swój pogląd:
– Wynalazcy oszaleli. Najtańszy smartfon ma tysiąc funkcji. Po co mi one? Ja potrzebuję smartfonu dla prostych czynności: zapisania numeru telefonu, wybrania numeru, kiedy dzwonię do kogoś, odbioru rozmowy telefonicznej, kiedy ktoś do mnie dzwoni, ewentualnie wysłania SMS-a lub MMS-a, czasem zrobienia zdjęcia. To wszystko. Tymczasem producenci wrzucają do mego smartfonu taką ilość funkcji, że gubię się w nich nieprzerwanie, aż rzygać mi się chce. I muszę za to w dodatku słono zapłacić.
W dniu, kiedy złożył tę prostą deklarację, zadzwoniły do niego z poparciem dwa tysiące siedemset dwadzieścia osób. Następnego dnia ich liczba podwoiła się. Wiele osób wyszło na ulice, aby zademonstrować swój sprzeciw.
Producenci i dystrybutorzy smartfonów zignorowali protest. Prasa podała, że niektórzy z nich publikowali na forach dyskusyjnych osób starszych zdjęcia pośladków pogardliwie zwane “gołą dupą” jako symbol ich przekonań: „Wypinamy się na was”, „Dla nas nie istniejcie, nawet jeśli macie pieniądze”, „Jesteście zapomnianą generacją staruchów”, „Liczą się tylko młodzi, dzieci, nastolatki i młodzi dorośli”.
To był początek wojny osób dyskryminowanych technologicznie z oprawcami technologicznymi. Żadna ze stron nie zamierzała przebierać w słowach czy pomysłach. Walka szła o wielką stawkę: kto kogo zdominuje.
Odc. 16 Rozliczenia
– W roku 2030 zakończyła się fala nieszczęść: kilka kolejnych epidemii zdziesiątkowało ludność naszego kraju, powodzie wymyły nam najlepsze gleby, susze wypaliły znaczące połacie ziemi i zniszczyły połowę zasiewów, pożary zdewastowały lasy. Potem mieliśmy falę uciekinierów z innych krajów, tornado i tsunami, w końcu otarliśmy się o wojnę i kataklizm nuklearny – profesor Zybe zbliżał się do końca wywiadu, o który od kilku tygodni zabiegał Paweł Isik, redaktor naczelny Gazety Porannej. Kochał podejmować trudne tematy i kierować dyskusją. Czuł się wtedy spełniony jako dziennikarz i obywatel.
– Czy pan, panie profesorze, sądzi, że to czegoś nas nauczyło? Nas, to znaczy nasze społeczeństwo.
– Tak sądzę. Mieszkańcy Omerni uświadomili sobie bezmiar winy, jaką oni, ich rodzice, dziadkowie i pradziadkowie ponoszą za stan kraju i planety. Klapki niewiedzy spadły im z oczu zupełnie jak koniowi. Pan prezydent Dyga i ja uważamy, że jest to zjawisko korzystne. Lepiej późno niż wcale. Teraz wypada tylko odpokutować winę.
Najgłośniej wzywali do kajania się nowi kaznodzieje, ludzie młodzi, wypełnieni pragnieniem pomocy, przybyli z górnego biegu rzeki Marleny, obszaru położonego najbliżej równika i najbardziej dotkniętego zmianami klimatu. Wkrótce wszystkie kościoły głosiły potrzebę rozliczenia się z grzechu zaniedbań i podłości wobec przyrody. Gorączkowano się, podały pytania.
– Ale jak to zrobić? Jak zmierzyć negatywny wpływ na przyrodę człowieka lub małej społeczności, osiedla, wsi lub miasteczka? Jak ocenić, kto zawinił najbardziej?
Z pomocą przyszły nowe technologie. Ludzkie postępowanie stało się mierzalne. Na rynku pojawiły się grzechomierze zagranicznej produkcji, wkrótce także krajowej. Były to zmyślne urządzenia oceniające, które z dziesięciu bożych przykazań ludzie naruszyli, jaką ilość energii zużywali dla własnych celów oraz mierzące subiektywne poczucie winy. W grę wchodziły dwa przykazania: Czcij swego ojca i swoją matkę, jak ci nakazał Pan, Bóg twój, abyś długo żył i aby ci się dobrze powodziło na ziemi, którą ci daje Pan, Bóg twój” oraz „Nie będziesz zabijał”.
Mierzenie i ocena grzechu dewastacji planety przybrało formę nałogu. Było to zjawisko spontaniczne, odruchowe. Ludzie kajali się, modlili i podejmowali zobowiązania naprawy krzywd wyrządzonych przyrodzie i przyszłym pokoleniom.
Rząd wzywał do umiarkowania, tłumacząc, że wszyscy mają udział w niszczeniu planety. Premiera Chudego, który mówił o tym na spotkaniu z mieszkańcami miasteczka Palmiarnia nad rzeką Marleną, wykrzyczano i wygwizdano. Pierwszy wystąpił z krytyką dyrektor szkoły średniej Ernest Modena. Zanim wypowiedział się, splunął pogardliwie na ziemię.
– Niech pan nie zaprzecza, panie premierze, że pański rząd nie ma aktywnego udziału w dewastacji planety. Nie prowadziliście żadnej edukacji, nie stworzyliście funduszu badań zmian klimatu, popieracie wydobycie węgla, zaniedbaliście nowe technologie wytwarzania tańszej i bezpiecznej energii odnawialnej. To tylko niepełna lista.
Brukowiec „Nie Bądźmy Palantami” doniósł jeszcze tego samego dnia w dodatku specjalnym:
– Dyrektorska ślina aż się zagotowała, tyle było w niej goryczy i pogardy dla naszego rządu. Jak długo będziemy znosić nieuzasadnione eksplozje wrogości wobec najlepszych przedstawicieli naszego narodu?”
Po dokonaniu rozliczenia z własnym sumieniem ludzie gremialnie udawali się do kościoła, aby przysięgać na klęczkach, ze łzami w oczach, odejście od wzrostu demograficznego, który rozpoznali jako główny czynnik dewastacji środowiska naturalnego i klimatu. Żądano zmiany polityki kraju. Sprawa stała się głośna.
Mówili o tym zgodnie trzej przedstawiciele Kościoła Ostatecznego Przebaczenia: Kardynał Reno Bluszcz, biskup Tomasz Karoca oraz proboszcz Jan Przaśny. Przygotowywali się do tego nader starannie, dyskutując stanowisko kościoła przez trzy kolejne dni w pałacu biskupim.
– Po co nam przyrost gospodarczy i naturalny? Po co więcej ludzi na planecie i w kraju? I tak już ludzkość konsumuje połowę masy biologicznej ziemi, podczas gdy wszystkie pozostałe gatunki razem drugą połowę! Bóg nakazał Adamowi i Ewie rozmnażać się, ale czy w nieskończoność?
Tadziczek i Żorż krytycznie odnieśli się do nieoczekiwanego, twórczego odejścia ojców Kościoła Ostatecznego Przebaczenia od dotychczasowej doktryny.
– Oni jak kot spadają na cztery łapy. Wyczuli, że zmiana stanowiska kościoła w sprawach klimatycznych przyniesie im korzyści.
– Założę się, że kościół ma już poważny udział w produkcji urządzeń energii odnawialnej i przejmie stopniowo biznes produkcji i dystrybucji grzechomierzy.
Z trójki przyjaciół jedynie Salomon był powściągliwy. Myślał już o spotkaniu przy krawężniku i dyskusji na temat roli kościoła w kształtowaniu polityki klimatycznej. Nie chciał, aby mu zarzucano brak bezstronności.
Odc. 17 Dom Nadziei
Dysponując dokładnym opisem zaginionego Jana Szczodrego, mieszkańca budynku numer 17 na osiedlu Aura, policja kontynuowała dochodzenie. Jan Szczodry okazał się być współwłaścicielem firmy „Dom Nadziei” przy ulicy Zasobnej 22. Według opinii osób mieszkających w sąsiedztwie, był to potajemny dom publiczny zwany Burdelikiem zarządzany przez dwóch alfonsów. Policja zachowała te informacje dla siebie.
Prawdę ujawnili dziennikarze prowadzący śledztwo we własnym zakresie. Nie było żadnego burdeliku, żadnych prostytutek ani alfonsów. Klientami „Domu Nadziei” były głównie kobiety pragnące mieć dzieci. Nie mogąc zajść w ciążę z własnym mężem lub partnerem, szukały po cichu szczęścia z innymi mężczyznami korzystając z usług „Domu Nadziei”. Czyniły to po kryjomu, także dlatego, że takie zachowania były zbyt niepokojące dla Kościoła Ostatecznego Przebaczenia oraz purytańskiej części społeczeństwa, zwłaszcza starszych matron o wypalonych uczuciach bez nadziei prawdziwej miłości. Podobnie było z mężczyznami, którzy nie będąc w stanie doprowadzić do ciąży żony lub partnerki, trafiali do Domu Nadziei, aby szukać szansy ojcostwa oferując się innym kobietom.
I jedni i drudzy szukali partnera lub partnerki odpowiadających im nie tylko emocjonalnie, psychicznie i fizycznie, ale przede wszystkim zdrowotnie. Pomagała im w tym klinika, diagnozując ich problemy i określając je odpowiednim kodem medycznym. Umożliwiało to dopasowanie się kobiety i mężczyzny. Strony umawiały się na portalu internetowym „Domu Nadziei”, aby ostatecznie spotkać się bezpośrednio w jednym z licznych miejsc oferowanych przez dom: w restauracji, barze, hallu głównym, siłowni, pokoju hotelowym, parku, ogrodzie, bibliotece, czytelni, klubie sportowym, przystani jachtowej lub muzeum historii miłości. W recepcji „Domu Nadziei” pracownicy uprzejmie informowali klientów, że jest to „leczniczy dom spotkań z nadzieją na szczęście osobiste”. Czasem ktoś z personelu żeńskiego dodawał:
– Mówię to z przekonaniem, ponieważ sama znalazłam tutaj szczęście. Teraz pracuję tu jako wolontariuszka pomagając innym.
Jan Czeremcha, detektyw prowadzący śledztwo, przyjrzał się uważnie Salomonowi zanim zdecydował się podzielić się z nim swoją wiedzą.
– Ustaliliśmy już pewne fakty. „Dom Nadziei”, zwany pieszczotliwie Burdelikiem, jest sponsorowany i w dużej mierze finansowany przez firmę farmaceutyczno-medyczną, oferującą kobietom i mężczyznom środki, porady i leczenie związane z bezpłodnością. Mam wrażenie, że po cichu podtrzymują atmosferę „burdeliku” w celu uatrakcyjnienia klientom żmudnego procesu rozwiązywania ich problemów. Takie mamy dzisiaj czasy; każdy droga prowadząca do celu jest dobra, nawet jeśli budzi wątpliwości. Nie każdy jest jednakowo wrażliwy na niuanse moralne lub estetyczne.
– Wszyscy potrzebujemy pozytywnych impulsów, aby nie wpaść w przygnębienie, melancholię lub jeszcze gorzej, w depresję. Sposób, w jaki postępujemy, to tylko nietypowa forma promocji płodności– mówiła szefowa działu komunikacji z klientami „Domu Nadziei”.
Najczęściej kobiety pragnęły, aby dziecko znało i miało także ojca, choć coraz więcej preferowało samotne macierzyństwo. Kiedy w końcu udawało się osiągnąć szczęście i kobieta zachodziła w ciążę, modliła się do kolorowego obrazka patronki macierzyństwa, Matki Bożej Brzemiennej a czasem nawet Hery, Bogini Niebios i Płodności. Dziękowały swoim protektorkom oczami pełnymi łez, całując złoty medalik na łańcuszku poświęcony Bogu.
Otrzymawszy wiadomość o spełniającym się ojcostwie, mężczyźni zachowywali się zupełnie odmiennie, najczęściej upijali się lub wprowadzali w stan narkotyczny. Niektórzy wsiadali w samochód i pędzili przed siebie, aby upoić się szybkością. Często był w tym także niepokój, czy z trudem poczęte dziecko nie będzie miało wad cielesnych lub umysłowych, które je upośledzą. Czasem, i to było najbardziej tragiczne, przepełniony szaleństwem szczęścia i niepewności, mężczyzna pił lub szpikował się narkotykiem tak intensywnie, że umierali zatruty jadem jednej lub drugiej używki.
Odc. 19 Sąsiad z czwartego piętra
W pierwszej połowie lipca nastąpiły w kraju poważne zmiany. Jak gejzer wybuchła inflacja i zalała kraj panosząc się bezczelniej na bazarach i rynkach, gdzie najwyraźniej widać ceny na etykietach. Jakby tego było za mało, w powietrzu tliła się coraz mocniej kolejna epidemia zagrażająca najnowszą odmianą wirusa.
Nie wszystkich nieszczęście dotknęło w jednakowym stopniu. Mój sąsiad z czwartego piętra, nazwiska nie znam, wprost zarażał ludzi pesymizmem. Przerażający był sposób w jaki to czynił, opowiadając na każdy poważny temat żarty, bagatelizując wyzwania i spłycając problemy. Lubił rozmawiać z mieszkańcami domu, wykorzystywał ku temu każdą okazję. Czynił to na klatce schodowej, czekając na windę i w samej windzie, w garażu, na ulicy, kiedy mijał ludzi, wychodząc lub wchodząc do budynku. Zaczynało się zwykle od drobiazgu, powitania, niezobowiązującego pytania o zdrowie, wzmianki o tym, co ktoś powiedział w telewizji. Każdy pretekst i wymówka służyły mu do nawiązania rozmowy i zarażania innych pesymizmem.
Sprawa była poważna. Wiedziałem od innych osób, że cierpi na ciężką depresję i kilka razy próbował popełnić samobójstwo. Ignorował znaczenie swoich nieudanych prób. Opowiadając ponure żarty zachowywał się jak człowiek nienormalny, śmiejąc się dziko i rżąc jak koń. Wyjaśniał to faktem, że kiedyś uprawiał hippikę, był nawet dżokejem i to pozostawiło w nim ślady. Jego wyjaśnienia tylko podkreślały tragizm sytuacji.
Tego dnia nie było inaczej. Sąsiad poskarżył mi się, że kupił pączki, przyniósł je do domu, aby wręczyć żonie i teściowej, które je bardzo lubiły, lecz te wyskoczyły na niego prawie z przekleństwami.
– Zachowujesz się jak słoń w składzie porcelany. To nie jest dzień na jedzenie pączków! Nie dzisiaj! – krzyczały.
Reakcja domowników zamurowała go. Przeraził się nie na żarty.
– Zobaczyłem w obydwu, poniekąd najbliższych mi istotach, głęboką, zimną studnię ocembrowaną niezrozumiałymi kręgami wrogości. Dokąd to wszystko zmierza? Od tej pory zadaję sobie nieprzerwanie to pytanie.
Jego depresja pogłębiła się natychmiast. Trudno było z nim rozmawiać. Zapytany, jak widzi sytuację w kraju, odpowiadał z pozoru całkiem logicznie. Za największe wyzywania uznawał inflację, uchodźców, wojnę i choroby psychiczne, w końcu otyłość, cukrzycę i inne schorzenia cywilizacyjne. Myśląc intensywnie o tym wszystkim pogłębiał swoją depresję.
– Skąd w panu tyle pesymizmu, sąsiedzie? – pytałem go przy każdej okazji, w przekonaniu, że pomogę mu zbudować samoświadomość, która jeśli go nie wyzwoli, to przyniesie mu ulgę.
– Jestem perfekcjonistą, introwertykiem zanurzonym w bagnie własnych uczuć i analizy otoczenia. Niepewność dzisiejszych czasów dosłownie mnie dobija. Chcę wiedzieć wszystko, co się dzieje i dokąd to zmierza. Nieprzerwanie bombarduję siebie pytaniami i karmię niepewnością. Przestałem wierzyć w Boga. Chyba nikt ani nic nie jest już w stanie mi pomoc.
Był bliski płaczu.
Nie odzywałem się, sytuacja była nieprzyjemna, nie wiedziałem jak zareagować. Człowiek przeżywał załamanie. Było to zjawisko powszechne w społeczeństwie, występowało częściej niż deszcz. Lekarze przewidywali jeszcze większą deformację zachowań społecznych. Rząd miał inne zdanie, był o niebo bardziej optymistyczny.
– Te głąby rządowe nie pochowają nieboszczyka nawet po dziesięciu dniach. Będą twierdzić, że wszystko jest na dobrej drodze, trzeba tylko mieć trochę cierpliwości i dać mu więcej czasu na dojście do siebie – grzmiała opozycja.
Najgorsze było to, że obywatele przestali rozumieć zachodzące zmiany i uczyć się nowych, użytecznych zachowań.
– Stajemy się społeczeństwem debili. Ludzie przestali cokolwiek rozumieć, wrócił wtórny analfabetyzm, kiedy człowiek czytając zwykły prosty tekst w gazecie niewiele z niego rozumie. On wciąż wierzy rządzącym – Erazm, zazwyczaj wyważony w ocenach i wypowiedziach, tym razem był nad wyraz krytyczny.
– Ludzie przestali czytać teksty inne niż te zamieszczane na ekranie smartfona – zgodziłem się z nim.
Zwiesiliśmy głowy, zgasł w nas zwyczajowy optymizm.
Odc. 20 Szalony dzień Salomona
Dochodziła godzina ósma rano. Salomon Ircha budził się z najwyższym trudem. Bał się, że zanim postawi nogi na podłodze, znowu zaśnie. Nastawił budzik na stan drzemki. Ilekroć wyciągał rękę, aby go wyłączyć na kolejne pięć minut, miał wrażenie, że wydłużała mu się ręka.
Siedząc już na krawędzi łóżka, czuł niezwykły ciężar ciała. Usiłował powstać, w końcu udało mu się stanąć na nogi. Z trudem ściągnął górną część piżamy i zobaczył zwały tłuszczu na brzuchu. Widział je już wcześniej, ale nie były tak przerażające. Karząc się, szczypał się w gniewie, w końcu uspokoił się.
Słuchał głosów dochodzących z zewnątrz. W zaroślach nad strumieniem kilkakrotnie odezwał się kos, wydając z siebie głos zarzynanego koguta. Potem nastąpiła cisza. Po drugiej stronie pokoju, na chodniku prowadzącym do klatki schodowej, ktoś głośno rozmawiał. Salomon podszedł do okna, uchylił je i popatrzył w dół. W zasięgu wzroku nie było nikogo oprócz małego, długowłosego psa, kuśtykającego ze zwieszonym łbem.
– Szalony dzień – pomyślał mężczyzna, odchodząc od okna.
Ledwie to uczynił, usłyszał słowa przypominające modlitwę; jakaś kobieta żarliwie modliła się o łaskę dla człowieka skazanego na śmierć. Głos ustał, kiedy na wewnętrznej drodze osiedla pojawiła się wielka śmieciarka, z dwoma ponurymi mężczyznami o twarzach terrorystów, przewiązanymi w pasie żółtymi odblaskowymi szarfami.
Włączył radio, aby posłuchać wiadomości. Był piątek, trzynastego lipca.
– Prognoza pogody jest niekorzystna – zapowiedział dziennikarz. – Do końca dnia powietrze będzie ciężkie, wilgotne, wyładowane elektrycznością, w dodatku będzie zimno. Najwyższa temperatura wyniesie zaledwie trzynaście stopni. Przewidujemy apokaliptyczny dzień. Na niebie i ziemi pojawią się złowieszcze znaki, świadomość ludzka zostanie zaburzona. Wiele osob nie będzie w stanie odróżnić fikcji od rzeczywistości. Są to efekty załamania klimatycznego, pogłębiającej się depresji oraz coraz powszechniejszego stosowania środków regulujących świadomość i samopoczucie.
Tego dnia liczba „trzynaście” przewijała się przez wszystkie wiadomości telewizyjne i radiowe. W renomowanym hotelu Victoria w Doradzie, w pokoju numer trzynaście, znaleziono ciało mężczyzny o tak bardzo pomarszczonej skórze, że nie można było rozpoznać rysów twarzy. Z dowodu osobistego wynikało, że miał on dopiero czterdzieści trzy lata. Wezwano policję.
– Nieboszczyk wyglądał tak przerażająco, że wyszedłem z pomieszczenia, aby się uspokoić, choć niejedno widziałem już w życiu – opowiadał policyjny detektyw. Kilka dni później na jego twarzy pod oczami pojawiły mu się liczne zmarszczki.
– Bardzo się zestarzał, wygląda prawie jak jego ojciec – martwiła się żona. – To przerażające.
Tego dnia w Omerni popełniło samobójstwo osiem osób, przeważnie byli to ludzie w pełni sił.
– To był niesamowicie ciężki dzień – zanotował Salomon w notatniku osobistym.
Nad ranem media podały, że dzień trzynastego lipca był o godzinę krótszy. Brzmiało to jak żart lub absurd, ale informacje meteorologiczne nie pozostawiały wątpliwości. Doba trwała dwadzieścia trzy godziny; o godzinie dwudziestej trzeciej wskazówki zegarów przeskoczyły o jedną godzinę do przodu. Nikt nie umiał wytłumaczyć niezwykłej anomalii czasowej.
Odc. 21 Instrukcje przetrwania kryzysu
Kolejne dni lipca upływały pod znakiem niepewności i pogarszania się sytuacji w kraju i na świecie. Wiadomości o przeciągającej się wojnie za granicą, szalejąca inflacja, wreszcie odnawiająca się epidemia agresywnego wariantu wirusa Quagga wywołała panikę w kraju.
– Jak żyć?- pytali mieszkańcy Dorady, stolicy i największego miasta Omerni, zatrzymując się na ulicy i patrząc z rozpaczą w niebo. Bezradność ujawniała się w każdym miejscu i w każdym czasie. Wszyscy oczekiwali pomocy.
– Co za ludzie! -zżymał się premier, zwracając się do swego gabinetu. – Czy oni kiedykolwiek się usamodzielnią? Są nieporadni bardziej niż ślepe szczeniaki. Poprzednie rządy psuły społeczeństwo i teraz my musimy to naprawiać. Na szczęście wiemy jak to uczynić.
Rząd interweniował na wszystkich frontach. W specjalnym programie telewizji państwowej „Tuba TV” premier Leon Chudy co dwa dni udzielał informacji, jak radzić sobie w kryzysie, przede wszystkim z inflacją.
Wejście premiera w towarzystwie przewodniczącego partii rządzącej Hugona Kmity na salę konferencyjną wywołało entuzjazm. Ludzie wstawali i bili brawo. Wołano: Niech żyje Leon, niech żyje Hugo!
Premier uciszył tłum ręką i przemówił.
– Nie mamy skomplikowanej recepty. Jest prosta, ale skuteczna: odżywiać się i żyć oszczędnie, wybierać i kupować tańsze produkty żywnościowe, najlepiej dzień lub dwa przed datą przydatności do spożycia. Jest szansa, że będą wówczas przecenione. Mam dużą rodzinę i sam tak kupuję. Możecie mi wierzyć, wiem, że nie jest wam łatwo. Ważne, aby kupować mniej i jeść mniej. To wspaniała okazja do odchudzania się, ponieważ mamy w kraju wielkie problemy z nadwagą. Otyłość jest nie tylko niezdrowa ale i nieestetyczna. Popatrzcie na mnie.
– Czy moja szczupłość i zdrowa cera wam nie imponują? – premier wyprostował się, przetarł okulary i wyciągnął z kieszeni małe lusterko, aby się w nim przejrzeć. Jego naturalność została przyjęta z uznaniem. Brawa trwały nieprzerwanie, dopóki premier nie podniósł ręki i nie uspokoił audytorium.
– Mówiąc szerzej, widzę kryzys jako okazję do realizacji wspaniałych przedsięwzięć. Sam zwijam się jak w ukropie, sprzedaję ziemię, buduję domy, kupuję akcje, bo wiem, że jutro będzie już drożej. Trzeba iść z prądem wydarzeń. To jest tak ekscytujące.
– A jak pan widzi zimę, kiedy pojawią się mrozy?
– W zimne dni ubierajcie się ciepło. Pamiętajcie szczególnie o głowie, ponieważ mózg pochłania najwięcej energii, a wyziębiona głowa to prawdziwe nieszczęście. Gorzej niż przemarznięte kolana albo łokcie. Zalecam też, aby nie wychodzić z domu bez potrzeby, a po domu nie ruszać się nadmiernie, organizm będzie wydatkować wtedy mniej energii.
Odc. 22 Upadek Juliana Malaparte
Całą historię opowiedział mi Salomon. Julian był mieszkańcem osiedla Aura, dziwakiem, utrzymującym, że spełnia się w różnych wcieleniach, podlegając nawet teleportacji. Salomon przybył do jego domu wezwany przez sąsiadów, którzy słyszeli, że w mieszkaniu Juliana dzieje się coś niezwykłego.
Julian włączył czajnik, aby zagotować wodę na herbatę. Żona zwróciła mu uwagę, że przeszkadza jej w oglądaniu filmu w telewizji. Wtedy się wściekł. Rzucał się na wszystkie strony, przeklinał, powtarzając uparcie „Kurwa mać”. Salomon obserwował go z bezpiecznej odległości. Julian szarpał się i rzucał. Wyzywał rodzinę, że uniemożliwia mu normalne życie. Narobił rabanu, krzyczał:
– Muszę wyrwać się z tego piekła niemocy, a wy mi to umożliwiacie! Po co ja tu jestem? Przeszkadzam wam! Jestem tu potrzebny jak piąte koło u wozu! – Idę się powiesić – oświadczył w końcu. – Zrobiło to przede mną wiele innych osób, teraz nadeszła moja kolej.
Wyszedł z domu jak stał, w koszulce letniej i krótkich spodenkach, założył tylko stare sandały i letnią czapkę z daszkiem. Przepadł jak kamień w wodę.
– To jego koniec – orzekła rodzina.
Znaleziono go po dziesięciu dniach na drugim końcu miasta w przytułku dla obłąkanych. Miał podkrążone, półprzytomne oczy, był zaniedbany. Miał brodę i wąsy, trudno było go poznać. Stracił pamięć. Pracownicy przytułku mówili, że chodził po okolicy w poszukiwaniu zaginionego życia.
– Ukrzyżujcie mnie! – to były jego pierwsze słowa, kiedy go zabierano.
– Ten człowiek jest w głębokiej depresji. Trzeba go leczyć – oświadczył lekarz wezwany do przytułku. – Nie dziwni mnie to, mamy teraz wiele takich przypadków. Ludzie po prostu nie wytrzymują napięcia i niepewności.
Odc. 23 Wybuch słońca
Dzień eksplodował słońcem. Trwało to dwadzieścia sekund, nie więcej, eksplozja na niebie przypominała dwa rozciągnięte, walczące ze sobą monstrualne koty, rude do szaleństwa. Potem nastąpiła szarość, słońce skryło się za chmurami. Zdałem sobie sprawę, że to poetycka wizja wszechświata. Zatopiłem się w sobie, w głębinach wspomnień. Postanowiłem przeżyć dzień wspomnieniami.
Pierwsze dotyczyło młota pneumatycznego. Wczoraj, pracowałem młotem pneumatycznym rozbijając schody prowadzące do ogrodu. Była to konstrukcja zbrojona, jeszcze z czasów despocji, kiedy krajem rządzili ludzie łysi, krótko strzyżeni, prości jak drut, boleśni jak ostatnie życzenie wisielca, zrośli plecami ze Wschodem. Myślałem, że pod schodami ukryty jest bunkier przeciwpancerny, ale odkryliśmy tylko sztaby żelaza, rury i inne elementy zbrojeniowe. Chciałoby się powiedzieć kłębowisko żmij, wyszło kłębowisko metalu.
Wieczorem poznałem, co to znaczy cios w serce. Zadali mi go piłkarze, banda osiłków, pełni dobrych chęci, krótko strzyżeni, jeden łysy, jeden z kokiem na głowie. Naprzeciwko nich stanęli wyuzdańcy, tak ich nazwałem, choć na takich nie wyglądali. Byli lepsi, szybsi i sprytniejsi. Zbijali piłkę tak potężnie, że widzowie kulili się z przerażenia.
Praca z młotem nie wyszła mi na dobre. Ręce tak mi się rozwinęły, że wyglądam jak krab z potężnymi odnóżami. Ukryłem je pod koszulką. Na badaniach okresowych lekarka popatrzyła na mnie, była tak zdumiona, okulary spadły jej na podłogę, szybko je podniosła.
– Pański regularny tułów wygląda jak przyczepiony do potężnych kończyn. Czy pan pracuje przy młocie pneumatycznym?
Trafność jej obserwacji wyprowadziła mnie z równowagi.
– Nie, pani doktor. Dużo gram w domino, przez co rozwijam się nierównomiernie.
Zaśmiała się a ja płakałem. Zrekompensowałem to wieczorem po wykonaniu sobie kilku kolorowych zdjęć w stroju sportowym. Sprzedaję je przez Internet. Zawsze marzyłem, jak twórczo wykorzystać moje ciało. Stałem się celebrytą. Czuję, że żyję.
Odc. 24 Nadzieja zwycięstwa
Czasy są trudne. Trwa wojna, ludzie giną na ulicach i w domach. Telewizja pęka w szwach od bolesnych wiadomości. W kraju na południu szaleją nawałnice. Covid uległ metamorfozie i objawił się w numerowanej wersji Omikron, najbardziej płodnej i zaraźliwej. Ludzie znowu chorują jak chomiki przebudzone w zimowej śnieżycy i wypędzone przez zły los w poszukiwanie ciepła i radości. Ogarnęło mnie zwątpienie we wszystko, co chodzi nogach i porusza na gąsienicach, głośno przelatuje nad głową, nadmiernie grzeje lub ziębi.
W chwili największego zwątpienia w ludzkość, klimat i pogodę, a nawet w życie, zadzwoniłem do Erazma. Opowiedziałem mu historię moich zmagań z młotem udarowym i schodami. Wysłuchał mnie uważnie. Odpowiedział jasną rekomendacją:
– Weź się znowu za młot. To ci dobrze zrobi.
Erazm ma moc przekonywania. Coś we mnie wstąpiło. Poczułem się zwycięzcą, nie wiedząc jeszcze, co i jak będę zwyciężać. Wziąłem młot to ręki, najcięższy, jaki miałem, dziesięciokilogramowy. Przywiązałem się do niego, abym nie odleciał przy silniejszym uderzeniu. Wysłuchałem wiadomości politycznych i to mnie poruszyło. Wyszedłem na dwór. Szukałem obiektu, w który mógłbym uderzyć. Wstąpił we mnie terminator. Czułem głęboką potrzebę eliminacji zła.
Odc. 25 Wiec
Nie przeszedłem więcej niż trzysta metrów, kiedy zobaczyłem zgromadzenie ludzi o niwelowanych twarzach. Podszedłem do nich. Był to wiec agitacyjny. Przemawiał mały wyblakły brzuchal.
– Kto to jest? – zapytałem. Wydawał mi się znany a zarazem obcy.
– To Hugo Kmita, zwany także Kacykiem, przewodniczący Ruchu Trzymania Społeczeństwa w Ryzach, działającego pod hasłem „Damy wam popalić”. Nazywali siebie miłosierną władzą, dawcami szczęścia, ale ich przeciwnicy nazywali ich palantami.
– To ohydne zachowanie – komentowali zwolennicy Hugo Kmity.
Hugo stał na podwyższeniu w otoczeniu wiernych szeregów Ruchu Trzymania Społeczeństwa w Ryzach odseparowanych od tłumu mieszkańców miasta przez policję. Siwy i uroczo brzuchaty, silny jak biblijny Matuzalem, szemrał jak strumyczek. Mówił o sprawach ważnych i tajemniczych, wrogach ojczyzny, pieniądzach, których nie ma, mimo że są, o empatii dla LGBT i przyjaźni dla Unii Kontynentalnej, o wojnie, węglu, niepokojach i radościach obywateli oraz opozycji nieżyczliwej, gorszej niż zwierzęta.
– Nie chcą nam pomoc, a przecież świętą zasadą rządzenia jest, że opozycja wspiera rząd, przejmuje się jego trudną rolą, jest mu życzliwa, tym bardziej, że rząd nie depcze jej po palcach, nie pluje w twarz, nie wyzywa od półgłówków i nie grozi więzieniem.
Chciałem podejść bliżej Kacyka, ale mnie nie dopuszczono. Podjechała do mnie policjantka na wielkim koniu z przezroczystymi klapkami na oczach i huknęła do mnie:
– A wy dokąd?
– Chcę podejść bliżej przewodniczącego Kmity. Posłuchać, co mówi.
– Udział w wiecu jest zarezerwowany wyłącznie dla obywateli życzliwych władzy. Nikt obcy nie może w nim uczestniczyć. Takie mają zasady. Jeśli ma pan pytania, proszę przekazać je korespondencyjnie panu Kmicie.
Odc. 26 Leśna abstrakcja
Po południu robię sobie przerwę w pracy, wychodzę z domu. Las brzozowy. Znam go jak własną kieszeń. Idę przed siebie. Nieoczekiwanie nogi odłączają się ode mnie i schodzą na boki. Tułów wisi w powietrzu. Obserwuję wszystko uważnie. Układ jest nietypowy, wydaje mi się wręcz oryginalny. Aż do absurdu, myślę.
– Stójcie! Co robicie?- zbieram się w sobie i krzyczę do nóg.
Zatrzymują się posłusznie. Chcę im wydać polecenie powrotu, kiedy nagle odczepiają się ode mnie ręce i odchodzą na bok. Nie mogę poświęcić im uwagi, ponieważ nad laskiem przelatuje z hukiem samolot. Obserwuję go. Myślę, że mnie fotografuje. Odrzucam ten pomysł. To nie samoloty ale drony robią zdjęcia, wyjaśniam sobie. Po minucie samolot znika. Robi się tak cicho, że słyszę skrzypienie myśli. To moja głowa, myślę. Chyba nie naoliwiłem sobie mózgu. Jest to logiczne wytłumaczenie, ale jakoś mnie nie przekonuje.
Po krótkim wahaniu postanawiam namalować leśną scenę z moim udziałem. Jest fascynująca. To czysta abstrakcja, myślę: tułów wiszący w powietrzu, nogi stojące po bokach, nad nimi ręce wykonujące jakieś gesty. Do tego skrzypienie w głowie. Wszystko jest w kolorach z wyjątkiem skrzypienia.
Przede mną pojawiają się sztalugi, farby i pędzel. Chyba sam je wyczarowałem. Wobec odłączenia się rąk, trzymam pędzel w ustach ściskając go zębami. To mnie przyprawia o dreszcz ekscytacji. Podoba mi się to uczucie. Malowanie idzie mi powoli ale dobrze. Podejmuję postanowienie: kiedy ukończę ten obraz, sprzedam go i kupię sobie nowy rower i prawdziwe rękawice bokserskie. Zawsze o nich marzyłem. Mam sąsiada, który się nade mną znęcał, kiedy byłem mały. Nie zapomniałem tego. Przywalę mu, obiecuję sobie. Mimo pewnej niekompletności czuję się wyśmienicie.
Odc. 27 Odlot
Życie na planecie kończyło się. Trwały mordercze upały, niekończące się susze, nawałnice, huraganowe wiatry. Dzień był ciężki. Julian Malaparte, mieszkaniec osiedla Aura, mówiący o sobie, że dobrze realizuje się w różnych wcieleniach, podjął decyzję:
– Przestaję myśleć. Kieruję się tylko intuicją. Działam spontaniczne, robię to, to co akurat przychodzi mi do głowy.
Wstał z fotela, przebrał się i wyjechał do zbiorczego punktu odlotowego. Segregacja chętnych do odlotu nie trwała długo. Stosowano uproszczenia, nie było czasu na pełne procedury emigracyjne.
Odlot na Trzynastą Stację Kosmiczną miał nastąpić za kilka godzin. System kwalifikujący był w pełni zautomatyzowany. Wszystko wykonywały roboty. Juliana zaliczono do kategorii osób zdatnych do przesiedlenia z ograniczeniami.
– To nic poważnego – mruknął robot Klepsydra, patrząc mu w oczy.
Julian wszedł do korytarza. Przechodząc przez kolejne bramki uzyskiwał informację głosową, dokąd ma iść. Minął trzy bramki zanim trafił do sali odpraw. Siedząc, czuł jak zasypia. Wiedział, co się stanie. Pasażerów transformowano w pakiety wysyłkowe o wymiarach odpowiadających pojemności ciała pozbawionego płynów organicznych. Płyny wysyłano osobno. Wszystko było doskonale zsynchronizowane.
Obudził się po dwóch miesiącach od przybycia na stację kosmiczną. Tak mu powiedziano. Czuł się dziwnie, ale stopniowo odzyskiwał władzę i zmysły. Ważył o połowę mniej.
– To zajmie panu jeszcze kilka tygodni, wszystko jest jednak na dobrej drodze – słyszał to kilka razy.
Był dobrej myśli. Pomyślał, że powinien zaprzyjaźnić się z innymi pakieciarzami. Widział przez szybę ludzi poruszających się na otwartej przestrzeni przed budynkiem. Wszyscy chwiali się jak na wietrze. Scena wydała mu obca jak i całkiem naturalna. Miał wrażenie, że jest w tym samym miejscu, tylko w innym otoczeniu. Poczuł dreszcz chłodu.
– To nowa rzeczywistość albo jakieś oszustwo – pomyślał.
Odc. 28 Władza
Jestem na Placu Zebrań Ludowych.
– Lud to my – słyszę krzyki.
Nie wiem kto krzyczy, ale czuję w sobie drżenie. Na podwyższeniu stoi nieznana mi postać. Starszy mężczyzna, rozwichrzone włosy, raczej wątły, ale silne ramiona. Potężny palec jego prawej ręki wskazuje w kierunku zgormadzonych. Coś mówi głośno, potem krzyczy. Na twarzy widać wysiłek, ale jego głos nie dociera do ludzi zgormadzonych na placu.
– To chyba Pan Bóg – informuje mnie kobieta stojąca obok. Obracam się w jej kierunku, widzę że ma siwe oczy i włosy. – W kościele ksiądz proboszcz zapowiadał, że dzisiaj na wiecu usłyszymy dobre nowiny. To na pewno pan Bóg, tak jak mówił ksiądz proboszcz – jej siwe, poważne oczy płoną rozpalone wiarą. Czuję to. Kiedy na chwilę ogień w nich zanika, przeglądam się w jednym z nich, konkretnie w lewym. Widzę, że mam włosy w nieładzie, więc je poprawiam. To mnie nieco uspokaja, bo czułem się jakiś roztrzęsiony.
Kiedy mówca w końcu przebija się do tłumu ze słowem dobrej nowiny, podchodzi do niego niezbyt imponujący wzrostem brzuchaty mężczyzna. Jest blady, jakby ktoś go bardzo wystraszył. Myślę, że mogła to być policja, widziałem jak go otaczali, kiedy wysiadł z samochodu i szedł w kierunku mównicy.
– To Hugo Kmita. On jest najważniejszy, rządzi krajem. To mądry i silny człowiek, przepadam za nim – informuje mnie niewiasta.
Hugo podchodzi do Boga i bezceremonialnie odsuwa go na bok.
– Nikt oprócz mnie nie ma prawa tutaj występować. Nie dopuszczamy do głosu osób obcych. Mamy własne prawa. Nikt nam nie odbierze naszej suwerenności, a są zakusy w tym kierunku. Pan zapewne z Unii Kontynentalnej. Od razu wyjaśnię, że nikt nie będzie nas pouczać, co nam wolno, a czego nie wolno. To my będziemy decydować o węglu, gazie, ropie naftowej, inflacji, uciekinierach, sądach i w ogóle.
Jego słowa onieśmielają mnie. Ja tak mocno nie myślę. Obracam się w kierunku niewiasty i widzę w jej oczach uwielbienie dla mówcy.
– Pan Kmita ma rację. Nikt nie będzie narzucać nam swojej woli, w niczym. Żadna Unia Kontynentalna. Mogą sobie mieć cukier trzcinowy, ale nie z buraka cukrowego. Ten cukier jest nasz.
– Ale nie ma go w sklepach – wyjaśniam.
– Złodzieje i spekulanci go rozkradli. Sytuacja z cukrem i cenami zmieni się, kiedy nadejdą deszcze. Premier Chudy mówił, że już niedługo.
– A jeśli nie nadejdą? – pytam zdecydowanie.
– To nie ma znaczenia, pan Kmita jest z nami. On zawsze coś wymyśli. Ja wierzę w niego a nie w Unię Kontynentalną. Oni są inni. Ich Bóg każe kochać każdego bliźniego, na przykład takiego LGBT. Toż to obraza i skaranie boska. To nie dla mnie.
– Nie rozumiem jej, ale taki jest świat, na którym żyjemy – myślę. – Niezrozumiały. – Przeklinam dla pewności, aby strząsnąć z siebie niezadowolenie. Każdy dzisiaj klnie, węgiel nie węgiel, wojna nie wojna, cukier nie cukier.
Odc. 29 Hugo i klatka
Jestem na wiecu Hugo Kmity. Zastanawiam się, czy ma on na imię Hugo czy Hugon i jak to się odmienia przez przypadki. Również dlaczego nazywają go Kacykiem. Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Mówię sobie, tak czy inaczej, pies z nim tańcował.
Hugo prorokował, zachwalał i obiecywał. Padały słowa gorące jak węgle: czarne złoto, gruszki i owoce egzotyczne tanie jak barszcz, gałęzie wierzby do wyrobu fujarek, regularna poprawa pogody, ciepła zima i chłodne lato, umiarkowane ale regularne opady, w końcu powszechne szczęście. Z podwyższenia rozdawał błogosławieństwa, ludzie czerpali z nich otuchę pełnymi rękami.
– Bierzemy na zapas. Nigdy nie wiadomo, jak sytuacja się rozwinie – pocieszali się wzajemnie.
Kiedy opuszczał wiec, jakaś starsza kobieta schwytała jego dłoń, aby ją całować. Dłoń wyrwała jej się sprzed ust. Była śliska jak piskorz. Po tym incydencie Hugona natychmiast otoczyła go policja. Chwilę potem widziałem go niesionego na noszach.
– Ten człowiek ledwie chodzi, ale wciąż przemawia, choć coraz słabiej. Mam nadzieję, że znów go nakręcą w szpitalu – życzył mu jakiś mężczyzna.
Kiedy Kmita odjechał już do szpitala, przypomniałem sobie młot; wciąż trzymałem go w ręce. Narzędzie wskazało mi cel. Była to wielka klatka, która osaczyła społeczeństwo groźbami, węglem, zimą, suszą, niegodziwością wrogów rewolucji oraz obietnicami rozwiązania wszystkich problemów. Zdziwiłem się, że wcześniej tego wszystkiego nie zauważyłem. Podszedłem do klatki, aby zadać jej pierwszy cios młotem w celu destrukcji. Uderzyłem lecz trafiłem w próżnię. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie ma czego rozwalać, bo wszystko się sypało. Klatka murszała w przyśpieszonym tempie.
Odc. 30 Wojna szaleńca ze złem
Julian Malaparte, człowiek o wielu wcieleniach, stał przy krawędzi osiedlowej ulicy i patrzył w górę. Miał wzrok pomyleńca, wyraz zatwardziałości na twarzy, a na głowie jakąś mierzwę zamiast równo przyciętych i zaczesanych włosów. Z plecakiem na grzbiecie wyglądał jak szalony królik wybierający się w niekończenie daleką podróż.
– Wypowiedziałem wojnę wszystkim i wszystkiemu: samej wojnie, głupocie, niegodziwościom władzy, czasowi, który ucieka szybciej niż powinien. Walcząc z czasem staram się kontrolować każdą minutę mego życia. Jestem świadomy, co w danej chwili robię, a co powinienem robić. Przede wszystkim uważnie obserwuję otoczenie.
– Co w tym jest nadzwyczajnego? Każdy to robi?
Julian zignorował moje pytanie.
– Opowiem ci, jakie poczyniłem obserwacje. Wczoraj uczestniczyłem w spływie kajakowym. Płynąc, koncentrowałem się na wodzie, dnie rzeki i brzegach. Zaskoczyła mnie panująca wokół cisza. Na poprzednich spływach widziałem i słyszałem ptaki i owady oraz słyszałem piski jakichś żywych istot w trzcinach. Tym razem nic, cisza jak w niemym kinie, w którym przed oczami przewijają się tylko obrazy. Wyciągnąłem wnioski: dzika przyroda już nie istnieje, w każdym razie nie nad rzeką, którą płynąłem. To co widzieliśmy, to były tylko pozory pełnej dzikości. Nie było to miłe.
Następnego dnia Julian wybrał się nad jezioro Głębokie. Było gorąco, więc ze wzmożoną przyjemnością pływał, kilkakrotnie wracając do wody. Po powrocie do domu położył się na tapczanie. Ogarnęła go niewysłowiona radość. Prądy i strumienie rozkoszy pływały w jego ciele we wszystkich kierunkach, jak wcześniej on sam w jeziorze. Po przebudzeniu się, opowiadał swoje wrażenia.
– Znalazłem się w raju. Przeżyłem swoje najlepsze wcielenia. Najpierw poczułem się rybą, poruszałem płetwami, czując niebywałą rześkość wody. Głowa mi się wydłużyła, usta powiększyły, czułem wewnątrz pęcherz pławny. Kiedy wypełniało go powietrze, zbliżałem się do powierzchni wody, aby przeglądać się w błękicie nieba. Byłem w takim stanie uduchowienia, że nie chciało mi się jeść ani pić. Nie rozumiałem, dlaczego ludzie wciąż mówią o potrzebie picia.
Odc. 31. Ptak i pies
Po wyjściu z wody i osuszeniu się poczułem się ptakiem. Leciałem nisko nad ziemią, przyglądając się wszystkiemu, co się rusza. W cieniu pagórka zobaczyłem kilka przepięknych robaków, moich ulubionych, oraz złote ziarna pszenicy, też nie do pogardzenia w chwili głodu. Zdecydowałem się nie atakować robaków. W takim dniu każdy, nawet najmarniejsza żywa istota, nadająca się do spożycia przez istotę stojącą wyżej w linii pokarmowej, powinna odczuwać rozkosz. Kontynuowałem lot. Rozkładałem i składałem skrzydła wykonując akrobacje, jakich nie powstydziłby się jastrząb ani koliber. Była to szalona kombinacja, reklamowana w mediach rolnych, leśnych i jeziornych.
W końcu poczułem się psem, krótkowłosym, czarnym jamnikiem, szlachetnie urodzonym. Moją matką była Królewna Soraya a ojcem Cesarz Aspazjan. Miałem to zapisane w metryce urodzenia. Czułem się arystokratycznie, tytułowano mnie Czarnym Księciem. Inne zwierzęta podchodziły do mego tronu, dla żartu nazywałem go legowiskiem, i składały mi życzenia z okazji urodzin. Miałem zaledwie dwa lata. Eh, cóż to za piękny wiek! Przyniesiono mi tyle kości w upominkach, że musiałem połowę oddać na przemiał na mączkę kostną, pokarm dla biednych psów i kotów w krajach, gdzie nikt nie darzy zwierząt uczuciem. Był to mój wkład w szerzenie miłości i przyjaźni między gatunkami.
– Precz z wojną, głodem i niesprawiedliwością. Wszyscy jesteśmy sobie równi: ludzie, psy, koty, krowy, owady, robaki, ryby, nawet ameby. Niech żyje przyjaźń, podróże egzotyczne i świeże żarcie dla wszystkich! Precz z suszą, głodem, huraganowymi wiatrami i wojną! Precz, precz, precz!
Kilka dni później na zebraniu przy krawężniku mieszkańcy osiedla Aura mówili, że były to najciekawsze wcielenia Juliana Malaparte w ostatnich dwóch latach.
Odc. 32 Rio Grande (nowa poszerzona i zmieniona wersja opowiadania)
W dziesiątą rocznicę Wielkiej Suszy rzeka Rio Grande była na ustach milionów obywateli kraju. Fantazyjnie spękana powierzchnia jej dna stała się symbolem piękna, wielką atrakcją turystyczną. Kolory dna zmieniały się w zależności od pory dnia i pogody. Upały nikomu już nie przeszkadzały, dzięki inżynierii genetycznej organizmy ludzkie dostosowały się do wysokich temperatur.
Na południowym, wysokim brzegu rzeki organizowano co dwa lata Festiwal Zakochanych. Uczestnicy przybywali ze wszystkich stron kraju awionetkami, helikopterami, motolotniami, balonami, latającymi taksówkami i innymi środkami lokomocji. O godzinie piątej po południu, trzymając się za ręce stawali nad wielką rozpadliną, czule się obejmowali, wzdychali i całowali oblizując spierzchnięte od upału wargi.
– Za nami miasteczko różnokolorowych namiotów, nad nami setki balonów z turystami. Ludzie kochają to miejsce. To niezwykła uroczystość. Panuje powszechne wzruszenie – komentował reporter stacji telewizyjnej Rio Grande.
Uroczystości festiwalowe powiązano z obserwacją zjawisk ziemskich i atmosferycznych. Od rana do wieczora ludzie obserwowali zaschłe dno rzeki i okolice oczekując na niezwykłe zdarzenia. Obserwacje przerywały komunikaty przekazywane przez megafony. Kiedy ogłoszono, że obraz „Milczenie Rio Grande” wystawiony na sprzedaż w Domu Aukcyjnym Sotery uzyskał zawrotną cenę pół miliarda dolarów, wybuchły brawa.
Wieczorem pierwszego dnia festiwalu upał zelżał o ćwierć stopnia Fahrenheita, ze szczelin dna rzeki zaczął wydobywać się z sykiem gaz. Miał połyskliwy, bladożółty kolor i wydzielał woń pieczonych gruszek. W powietrzu krążyły słowa: piękno, miłość, porządek, .
Następnego dnia w tym samym miejscu pojawiła się tęcza pulsująca kolorami. Trzeciego dnia pojawiała się w dnie rzeki wielka dziura i wyłonił się z niej szkielet dinozaura. Uczestnicy niezwykłego spektaklu powstawali i na stojąco bili brawo. Zdjęcia dinozaura obiegły świat, w telewizji komentowano:
– To wielkie odkrycie archeologiczne. Nigdy jeszcze nie widziano dinozaura zachowanego w tak znakomitym stanie.
Czwartego dnia na północnej stronie wyschniętego koryta rzeki pojawiły się fragmenty wielki, pogmatwanego składowiska szmat, odpadów plastikowych i zużytych opon. W ciągu kilku godzin zorganizowano wykopaliska i ustawiono tabliczkę: „Stanowisko Robocze Młodych Archeologów z Sacramento”. „Archeologia to nasza przyszłość” głosiły plakietki na kombinezonach studentów i pracowników naukowych. Wkrótce obok wykopaliska zorganizowano Przenośne Muzeum Klimatu, Wody i Cywilizacji. Dyrektor i załoga muzeum publicznie dyskutowali potrzeby i zadania.
– Musimy stworzyć pełną dokumentację cyklu przemian rzeki, od jej narodzin, i zapisać ją w hologramie.
– Najważniejsze to zapewnić muzeum rodziców chrzestnych, ludzi którzy będą nas wspierać swoim autorytetem, duchowo i finansowo. Mam nadzieję, że będzie to prezydent państwa i pierwsza dama. Liczę na to, że nadadzą oni Rio Grande tytuł Rzeki – Bohatera.
– Jaki jest prawny stan rzeki? Do kogo ona właściwie należy? Czy mamy przekonujące dowody na istnienie świadectw własności?
– Mnie martwi, że w muzeum będzie znacznie bardziej gorąco niż na zewnątrz. To nie będą warunki sprzyjające pracy i zwiedzaniu.
– Nie martwmy się o to. W drodze są już specjalne kombinezony ochronne używane z w lotach międzyplanetarnych, gdzie z kolei jest potwornie zimno.
Do Muzeum Klimatu, Wody i Cywilizacji dodano wkrótce Muzeum Pamięci Narodowej. Organizowano tam spotkania i debaty publiczne. Na wielkiej sali konferencyjnej i w kuluarach dzień i noc toczyły się ożywione dyskusje. Najbardziej aktywni byli ludzie młodzi. Zadawali tysiące pytań. Jedynym ograniczeniem był zakaz używania wulgarnych słów.
– Jak wygląda klimat, który kiedyś nazywano normalnym?
– Czy przyroda jeszcze istnieje?
– Czy można rozpatrywać mądrość jednostki, pojedynczego człowieka, w kategoriach mądrości zbiorowej, społeczeństwa i ludzkości?
– Czy nadal potrzebna jest nam woda skoro mamy już jej pierwsze substytuty?
W sali zabaw odbywały się spotkania przeznaczone dla najmłodszych i ich opiekunów.
– Co to jest kolor zielony? – pytały dzieci. – To pytanie padało najczęściej.
Skacząc radośnie na przenośnej trampolinie razem z rodzicami i babcią mały chłopczyk powtarzał pytanie:
– Jak wygląda ptak albo dzikie zwierzę? Czy wyście je widzieli?
– Ptak, zwierzę, owad to stare pojęcia. Żyjemy w innych czasach, w epoce abstrakcji. Nie warto wracać do przeszłości – odpowiedziała matka, wysmukła kobieta z bladymi policzkami. Kiedy synek obrócił głowę w jej kierunku przerywała skakanie, aby ze srebrnej tubki wycisnąć na małe podręczne tacki cztery porcje uniwersalnej pasty odżywczej „Substraty Egzotyki Rio Grande”. Zbliżała się pora posiłku.
Odc. 33 Wojna. Świat się podzielił w sprawie wojny, większość jest jej przeciwna, nieliczni, w tym mieszkańcy wysp gorących jak lawa, są za. Kiedy wojna wybuchła, Wielkorządca Wasyl Ibragim i generałowie stojący z czapkami w ręce zacierali ręce i obiecywali żonom i dzieciom wakacje pod palmami w tropiku, słodkie banany i soczyste owoce mango oraz wizytę na plantacji trzciny cukrowej.
– Tam gdzie wódki i likieru jest w bród – dodawali.
Mimo niepowodzeń Wielkorządca Ibragim nie upada na duchu i zasilany ideologią zwycięskich marzeń wciąż wysyła żołnierzy na front. Przedtem ich szkoli, jak bezpiecznie wejść na minę, czyli jak po wejściu na nią nie stracić rąk.
– To wielka sztuka umieć stanąć na minie. Nogi nie są tak ważne jak ręce, bo mamy już doskonałe protezy. Trzeba jednak zachować ostrożność, przede wszystkim prawidłowo minę rozpoznać. Jeśli jest to mina przeciwczołgowa, nie warto na niej stawać, bo nie wybuchnie, trzeba wjechać czołgiem lub innym pojazdem opancerzonym.
Poza tym uczy ich, jak kłamać wobec przełożonych kiedy robi się nieswojo, jak wysyłać pochwalne SMS-y pod ich adresem do wyższych władz, które organizują mięso armatnie dla armii oraz jak odróżnić autentyczne dzieło sztuki od falsyfikatu, kiedy wejdzie się do domu bogatego wroga.
– Zastanawiasz się wtedy, co pominąć, co zniszczyć, a co zabrać ze sobą. Do naszych czołgów przyczepiamy teraz specjalne siatki, w których możesz przewozić łupy wojenne, ale musisz o tym pamiętać. Taki czołg to prawdziwy rarytas na wojnie.
Odc. 34 Hodowca
Dzień się ślimaczył. Malaparte poruszał nogami tak wolno, że do południa doszedł zaledwie do drzwi mieszkania. Był to spacer „noga za nogą”, coraz bardziej powszechny w społeczeństwie, zwłaszcza wśród osób unikających wysiłku fizycznego. Aby nie umrzeć z nudów, idąc czytał powieść „Malowany Ptak”. Lektura nie sprawiała mu przyjemności, zamiast go przyśpieszyć, spowolniała powtarzającymi się fragmentami o okrucieństwie mieszkańców kresowych wsi nad małoletnim bohaterem.
Po przekroczeniu progu i zamknięciu drzwi, znalazł się na podwórku i skierował do klatki z królikami, znajdującej się za ogrodem. Szedł całą noc, do celu dotarł dopiero nad ranem. Odpowiadało mu to, ponieważ nie chciał budzić królika Adana.
Adan nie miał lekkiej nocy. Bojąc się, że zostanie napadnięty i zjedzony, spał z otwartym jednym okiem snem tak lekkim, że budził go szelest liści poruszanych wiatrem na jabłonce w ogrodzie. Dopiero nad ranem, kiedy promień słońca oświetlił klatkę, zamknął czuwające nieprzerwanie oko.
– Zmęczyło mnie to czuwanie we śnie. Nie chcę myśleć o tym, czy ktoś napadnie mnie w nocy czy nie. Co jest warte takie życie? – jęczał.
Po wypiciu resztki wody w miseczce stojącej w rogu klatki, Adan wrócił do formy. Obejrzał uważnie nogi przednie, potem tylne, oceniając, czy są w dobrej kondycji na wypadek, gdyby trzeba było uciekać. Były w porządku. Potem upewnił się, czy w skrytce służącej za spiżarkę jest dosyć wędliny. Uspokoił się, była dostateczna ilość. Pamiętał pytanie Malapartego:
– Po co ci ona?
– Jak przyjdzie tchórz, mój najbardziej zacięty wróg, to go zmylę. Podsunę mu wędlinę z dodatkiem strychniny, którą mi dostarczyłeś, aby raz na zawsze przestał się mną interesować. To głupie zwierzę i zeżre. Nie chcę żyć w wiecznym niepokoju o życie.
Odc. 35 Samotność
Mieszkanie miała duże, zasobne i widne: salon, sześć pokoi, dwa balkony, dwie łazienki. Salon zawieszony obrazami był największym pomieszczeniem, z oknami wychodzącymi na południe i zachód. Pozostałe pokoje nazywano sypialniami, nawet jeśli nie służyły nocnemu odpoczynkowi.
Pierwszy pokój zajmowała sama Leokadia Zamer, właścicielka mieszkania, doradczyni prezesa wielkiej międzynarodowej korporacji Seneka. W pokoju obok mieszkała niechodząca już ciocia, też Leokadia, kolejny zajmowała jej stała opiekunka. Czwarty pokój zamieszkiwał pies Obój i dwa koty Dziób i Rufa, znane z zamiłowania do żeglugi na jachcie pełnomorskim Zorza Poranna, gdzie przyszły na świat. Ostatni pokój zajmowały ptaki, kolorowe i jednobarwne, śpiewające arie wybitnych kompozytorów, jakich wyuczyła je śpiewaczka operowa, Lina Sokora, przyjaciółka Leokadii.
Trzy razy dziennie Leokadia udostępniała swój pokój na potrzeby toalety, higieny, przebierania oraz rehabilitacji ukochanej cioci. Z rzeczy osobistych Leokadia miała w pokoju tylko biurko, krzesło, komputer, książki na trzech regałach, sześć bibelotów w postaci figurek legendarnych kobiet starożytności oraz szafę wypełnioną w połowie ubraniami. Druga połowa szafy straszyła pustką; to w niej uwielbiały kryć się dzieci siostry Leokadii, rzadko odwiedzające ciotkę i cioteczną babcię, przekonane, że pustka zamieszkała jest przez dwa demony, dobry uosabiający ciotkę i zły, z natury i wyglądu podobny do ciotecznej babki.
Znana z pobożności Leokadia wierzyła w Boga ze strachu, że ją ukarze, jeśli nie będzie co najmniej raz w tygodniu wyznawać mu swoich grzechów i wyjaśniać, dlaczego nocą pożąda mężczyzny, nie jednego, lecz kilku, w tym prezesa wielkiej korporacji, któremu podlegała służbowo. Raz w czasie spowiedzi przyznała się spowiednikowi – zupełnie niepotrzebnie – do mrocznych, pełnych namiętności, cielesnych pożądań, i od tej pory nie mogła już wymówić się od relacjonowania mu szczegółów.
Po zakończeniu dobrym snem spokojnej niedzieli Leokadia wyszła rano w poniedziałek do apteki i już nie wróciła. Znikła jakby wyparowała. Aptekarka powiedziała policji tylko tyle, że zaginiona była u niej, odebrała lekarstwo i wyszła. Leokadia ubrana była wówczas w letnią sukienkę w kwiaty o kształcie i wielkości małego dzwonu kościoła, do którego uczęszczała w niedzielę, oraz pantofle letnie. Poza tym miała na głowie kapelusz słomkowy otoczony aksamitnym paskiem przedstawiającym miniaturowe zwierzęta schodzące z Arki Noego prosto do rajskiego ogrodu wypełnionego zapachem czerwonych róż, kwitnącego groszku i palonego drzewa sandałowego.
Dwa tygodnie później nad jeziorem Wróbla w szczelinie między dwoma osiedlami, jednym już gotowym, drugim w budowie, pojawiła się naturalnej wielkości statua kobiety. Jej twarz skierowana była ku wyspie położonej na środku jeziora, po którym pływały dzikie kaczki i łabędzie oraz dwa pelikany jakby zdzwione swoją obecnością w miejscu, gdzie z domu można było wyjść prosto na drewniany pomost na wodzie.
Nikt nie miał wątpliwości, kto stał na nadjeziornym piedestale. Postać kobiety odpowiadała w najmniejszym szczególe Leokadii Zamer. Obiekt zbadali detektywi zatrudnieni przez policję oraz trzej rzeczoznawcy sądowi. Statua wykonana była z substancji przypominającej ludzkie ciało, stosowanej do konserwacji pasażerów statków kosmicznych odbywających loty międzyplanetarne.
– Kobieta-posąg jest jak najbardziej naturalna. Jej ciało jest wypełnione substancją konserwującą, utrwalającą i ujędrniającą tkanki i kości. Wytwór reprezentuje najwyższy poziom sztuki balsamowania organizmu w celu zachowania go przy życiu w długim okresie czasu.
Opinia rzeczoznawców nie budziła wątpliwości, zgodnie podpisała się pod nią cała trójka.
Kiedy dotykano Leokadii, mrugała oczami połączonymi niewidzialnymi przewodami neuronowymi z powierzchnią ciała. Najczęściej uruchamiały ją dzieci, ptaki siadające na jej ramionach, oraz dorośli usiłujący sprawdzić, czy postać rzeczywiście mruga oczami.
– Czy ona coś mówiła? – pytała rodzina.
Wielu świadków pomnikowego istnienia Leokadii twierdziło, że mrugając oczami poruszała niekiedy ustami, uśmiechając się tak delikatnie, jakby coś ją łaskotało, nie wydawała jednak z siebie głosu.
W miesiąc po zniknięciu Leokadii, Bohdan Sapieha, notariusz, z którego usług korzystała korporacja Seneka, publicznie ujawnił jej testament. Zapis nie mógł być bardziej lakoniczny:
– Mieszkanie zapisuję w połowie cioci Leokadii a w połowie psu Obojowi, kotom Dziobowi i Rufie oraz ptakom. Żyłam nie oszczędzając, więcej majątku nie posiadam. Moim jedynym życzeniem jest trwać wiecznie w postaci pomnika samotnej, pozbawionej miłości, kobiety.
Odc. 36 Zawieszenie
W średniowiecznym zamku warownym w Rumunii „sprawiającym wrażenie, jakby wyrósł wprost ze skały” (cytat), Julian Malaparte zawiesił się w czynnościach życiowych. Czynności ruchowe uległy całkowitemu zatrzymaniu, funkcjonowały tylko myśli i spokrewnione z nimi zmysły.
W wielkiej sali balowej, gdzie słynny Dracula dla rozrywki i artystycznej ekstazy zwykł wieszać swoich przeciwników, Julian siedział na czarnym fotelu przypominającym tron diabła. Tkwiąc niby kołek w ślepym zamyśleniu, podparł się lewą ręką pod brodą, skręcił głowę i patrzył przez okno warowni. Wszystko w nim zamarło z wyjątkiem myśli. Najpierw przeskakiwały one z tematu na temat, potem ustabilizowały się i zaczęły się porządkować.
– Skąd ta zdolność do samokontroli? – usłyszał cichy szept, podobny do szemrania strumyczka górskiego potykającego się o nierówne dno i kamienie. Był to głos wewnętrzy, automatyczny, niezależny od rozumu i członków ciała, zakodowany w głębi jestestwa Juliana. W ciągu jednej minuty świat uporządkował mu się w głowie w postaci struktur, zwanych ośrodkami, skąd pochodziło wszelkie działanie sprawcze.
Historia tych zdarzeń była prosta. W toku ewolucji na świecie, jak zwykło nazywać się glob ziemski, pojawiły się ośrodki akcji: najpierw Ośrodki Władzy a następnie Ośrodki Oporu, inaczej mówiąc buntu i nieposłuszeństwa. Trzecią grupę stanowiły Ośrodki Zagubienia, przypominające kosze na śmieci, do których los wrzuca wszelką materię nie związaną z władzą i oporem, nigdzie nie pasującą, bezbarwną uczuciowo, pasywną.
Z ośrodków władzy mózg Malapartego wyróżnił Ośrodek Imperialny, na czele którego stał Imperator, któremu towarzyszył dwór wypełniony potulnymi dworzanami. Po krótkim okresie dojrzewania, Imperator wypowiedział wojnę.
– Ważne, aby było to blisko. Nie musimy wtedy transportować żołnierzy i sprzętu wojskowego – wyjaśnił Imperator, choć nie miał obowiązku nikomu niczego wyjaśniać.
Zgodnie z fizycznymi zasadami akcji i reakcji, wojna uruchomiła odruch oporu w napadniętym. Przyjął ją na klatę piersiową i odpowiedział tak szybko i sprawnie, że w krótkim czasie na terenie Ośrodka Imperialnego pojawiły się czarne klepsydry, białe trumny z tektury oraz kolorowe zawiadomienia rodzin żołnierzy o bohaterskiej śmierci w boju.
W tym niezwykle ciekawym momencie, fala upału uderzyła Malapartego z tak siłą, że myśli odmówiły mu dalszej współpracy.
Odc. 37 Surrealistyczna władza.
Krajowy Obóz Władzy zwany przez anarchistów Pernambuco miał trzech przewódców, spośród których najniższy wzrostem był najważniejszy. Zwano go Hegemonem. Jego wzrost był symbolem skromności. Hegemon był twórcą, włodarzem i nauczycielem obozu, jego uczestnicy byli dworzanami, zwanymi też niewolnikami. Cokolwiek przywódca nie powiedział, nawet „dzień dobry”, obozowicze uznawali to za perełkę mowy ojczystej, jego opinie były dla nich święte.
Hegemon definiował dobrego obywatela w sposób jednoznacznie prosty:
– Najważniejsze, aby czuł on respekt i szacunek dla władzy. Jeśli tego nie czuje, nie zasługuje na naszą uwagę a tym bardziej na nasz szacunek. To zły obywatel. Mówiąc obrazowo, taki ktoś jest zwykłym lumpem, pniakiem drewna, powietrzem.
Pernambuco zgadywał i zaspokajał potrzeby dobrego obywatela, kierując się pewną kolejnością: najpierw potrzeby psychiczne, następnie finansowe, w końcu fizyczne.
Hegemon, zabierając głos chętnie i często, wyjaśniał swoim dworzanom-niewolnikom:
„Dajmy ludowi karmy duchowej, czyli wiarę w naszą dobroć, oraz wspomóżmy go pieniężnie, a będzie nam wierny do grobowej deski. Taka jest natura dobrego ludu; potrzebuje idei, wiary i odrobiny mamony.
Dworzanom Hegemona podobało się jego zachwycająco proste podejście do rządzenia. Wkrótce w przestrzeni obozowej na dokumentach z logiem w postaci Ptaka Ibusa z Młotem w Szponach pojawiły się hasła zwane imperatywami. Obowiązywały dzień i noc. Jednym z ważniejszych było: „Głodni i bezdomni przyswajają sobie hasła władzy szybciej i trwalej niż najedzeni. Obywateli można przekonać do siebie hasłami z niewielką domieszką pieniędzy i obietnic”.
Głos Hegemona docierał do dobrego ludu dzięki prostym przekazom:
– Posłuchajcie nas, a będziecie spełnieni. Wasze królestwo jest z tego a nie z tamtego świata. Tylko my mówimy prawdę, wszyscy inni kłamią. Dobra władza jest silna i zwierzęca z natury.
Dworzanie, wspomagając Hegemona finansowo, adorowali go, intonując w kościołach i świątyniach:
– Wielbmy, wielbmy Hegemona!
Wkrótce Pernambuco zrodziło nową symbolikę silnych odniesień do ojczyzny, ziemi, wiary oraz serc i rąk, a zwierzęca natura jej władzy zmieniła samych rządzących. Twarze przywódców upodobniły się do ryjów, a Minister Praw Uniwersalnych dostał lisiej mordy. Z małymi chytrymi oczkami na rumianej twarzy przypominał krzyżówkę zbuntowanego Neandertalczyka i zubożałego klauna cyrkowego. Wysoce surrealistyczna władza Hegemona budziła podziw prostego ludu i niepokój wśród ludzi umiejących wyczuwać pismo nosem.
Odc. 38 Przemiany klimatyczne
Lato minęło tak szybko, a jesień była tak krótka, że ludzie, którzy wychodzili rano na całodzienny spacer w koszulach z krótkimi rękawami wracali wieczorem oszronieni z czapą śniegu na głowie. Drżąc, zbijali się w grupki, aby ogrzewać się wzajemnie, niespokojnie penetrując torby i plecaki w poszukiwaniu czegoś cieplejszego.
– Chyba mam przywidzenia – wołali jeden do drugiego. – Skąd taka nagła zmiana?
– To nie jest żaden omam, to czas strasznie przyśpieszył – wyjaśniała na swoim blogu Janina Sonda, popularna meteorolożka telewizyjna. Część czytelników blogu wierzyła jej, ponieważ zawsze trafnie przewidywała pogodę, pokazując latem dorodne owoce leśne a jesienią ogromne grzyby wyrosłe w lesie za domem.
Z uwagi na niską temperaturę życie społeczeństwa przeniosło się do telewizji i Internetu.
– Drogie panie! Szanowni panowie! Nie miejcie złudzeń co do tego, co widzicie i doświadczacie. Wszyscy uczestniczymy w próbie generalnej dramatu „Zima Tysiąclecia”, napisanej pół wieku temu przez Kanadyjczyka Colta Wintera. Ja napisałem do niej scenariusz i jestem jej reżyserem – podstarzały, łysy jak kolano reżyser Adam Zdzira, brat premiera. cierpliwie wyjaśniał w teatrze miejskim kulisy zdarzeń. Niewiele osób mu wierzyło, niektórzy z uwagi na nazwisko, inni z uwagi na jego pijacką przeszłość, kiedy notorycznie wpadał w delirium z brodatymi myszami.
W ciągu jednego dnia Omernia zmieniła się nie do poznania. Kościoły wypełniły się zdezorientowanymi ludźmi. Jedni byli ubrani już ciepło i stali osobno, inni wciąż w krótkich spodenkach i podkoszulkach tulili się do siebie słuchając brodatego sufragana czytającego po kolei wszystkie księgi Apokalipsy.
Julian Malaparte w swoim domu zastał trzy nieznane osoby.
– Jestem Adam Brzuski, twój brat przyrodni – przedstawił się mężczyzna, mniej więcej w tym samym wieku.
– Przecież nie jesteśmy do siebie podobni nawet na krzynę – zdziwił się Julian.
– To oczywiste, bo podchodzimy od innego ojca, kiedy matka wyszła ponownie za mąż. Potem także od innej matki, kiedy ojciec się rozwiódł i po raz drugi ożenił. Ty możesz tego nie pamiętać, bo jesteś młodszy, choć w dokumentach pisze, że jesteśmy bliźniakami.
– A to kto? – przerwał Julian, aby nie ciągnąć bezsensowej wymiany słów, wskazując na kobietę z rozpuszczonymi włosami, usiłującą przed lustrem przywrócić je do porządku za pomocą grzebienia, pokrzykiwań i przekleństw.
– To przecież twoja żona, Zofia – zdziwił się Adam. – Żyjecie już ze sobą chyba ze dwa lata.
– Nie pamiętam – wydusił z siebie Julian. – W głowie mi się wszystko pomieszało od tego nagłego zimna.
Przyjrzał jej się, wydawała mu się obca. Nie zamierzał jednak protestować, kiedy zauważył jej śliczną różową podomkę z lekko odchylonymi połami odsłaniającymi zarost podobny do futra wykarmionego brunatnego niedźwiedzia. To go serdecznie poruszyło, gdyż kochał dzikie zwierzęta. Pomyślał, że podomka faluje pod wpływem przeciągu ciągnącego od oszronionego okna; lubił przeciągi pieszczące nagie ciało.
Ludzie wykształceni znający dotychczas tylko alfabet łaciński, pisali cyrylicą i mówili bełkotliwym językiem z pogranicza kultur wschodu i zachodu, i masowo wyrzucali bezużyteczne roczne kalendarze. W punktach skupu makulatury nie nadążano z odwożeniem papieru do przerobu na ubrania dla ubogich.
Przyroda również uległa oszołomieniu. Na ulicach pojawiły się białe niedźwiedzie a w rzekach ryby pływające do góry brzuchami, jakby pragnąc ochłodzić się w mroźnym powietrzu. Zaspokoiwszy swoje przedziwne zachcianki odwracały się do góry grzbietem i nurkowały w dolne warstwy wody w poszukiwaniu pożywienia.
W ciągu jednego tygodnia sytuacja zaczęła się normować.
Rząd zebrany w pilnym trybie w budynku sztabu kryzysowego przyjął trzy ustawy: ogłosił stan nadzwyczajny, następnie – po namyśle stan klęski żywiołowej, w końcu – zauważywszy, że nie wszyscy posłowie są do tej decyzji przekonani – ogłosił stan wojenny. Zapowiedziano użycie armatek wodnych, a w przypadku zamieszek także Gwardii Narodowej uzbrojonej w czołgi.
Wszyscy robili, co mogli, aby przynieść ulgę skołowanemu społeczeństwu. W domach sąsiedzkich zwanych dawniej domami kultury podjęto kursy, jak w warunkach braku zaopatrzenia w podstawowe artykuły dostosować się do nowych warunków klimatycznych. Przewodnicy miejscy oferowali kursy poruszania się w terenie korzystając tylko z kompasu i prostych, odręcznie przygotowanych szkiców terenu. W telewizji premier Józef Zdzira instruował, jak zachować niegasnący optymizm w warunkach powszechnego rozkładu relacji społecznych, dentyści radzili, jak zaciskać zęby, aby zminimalizować ból istnienia, buddyści jak ogrzać w mroźną noc nagie ciało energią czerpaną z kosmosu.
Po kilku dniach obywatele Omerni weszli w tryb zmian z taką łatwością i wdziękiem, że powszechnie wyrażano ubolewanie, iż gwałtowne zmiany klimatyczne nie nastąpiły wcześniej.
– Dostosowalibyśmy się do nich bardzo szybko, bylibyśmy już innym narodem. Teraz też sobie radzimy, ale jesteśmy poważnie opóźnieni w stosunku do innych krajów. Oni jakoś wcześniej zauważyli nadchodzące zmiany klimatu– powiedział żonie Julian Malaparte, zdejmując krótkie spodenki, aby wciągnąć ciepłe kalesony
Odc. 39 Otyłość
W kraju przybywało ludzi tęgich aż do granic absurdu. Prawie wszyscy obywatele mieli nadwagę, wielu było w stanie otyłości. Towarzyszyły im choroby równie niesamowite jak kolorowy kondukt żałobny. Nad głowami niektórych tłuściochów unosiły się aureole, na podstawie których wróżbici, chiromanci i kabaliści przepowiadali, ile komu pozostało jeszcze życia.
W budynku wielkiego szpitala wojskowego, bezużytecznego od czasu zakończenia ostatniej wojny, wykonywano seryjne operacje zmniejszania żołądka. Była to podstawowa technika leczenia otyłości. Służył temu prosty i skuteczny system obsługi pacjentów zorganizowany na wzór linii produkcyjnej jak w dawnych manufakturach. Pacjentów oznaczano numerami w kolejności zgłaszania się do rejestracji, po czym kierowano na linię operacyjną szpitala. Odbywało się to jak w zegarku: na początku co dziesięć minut, po roku usprawnień czas oczekiwania uległ skróceniu do pięciu minut.
Wiele osób uznawało to za mechaniczne, nieludzkie postępowanie, sprowadzajcie człowieka do osobowej jednostki szpitalnej, zwanej w skrócie OJS-em. Wyrażając sprzeciw wobec seryjnego leczenia na linii produkcyjnej ludzie otyli założyli organizacje: „Nadwagi nie da się uniknąć” oraz „Duże jest piękne”. Druga nazwa została zapożyczona ze Stanów Zjednoczonych, gdzie organizacje działające pod hasłem „Big is beautiful” rozpleniły się bardziej niż króliki ze słynnej „Zielonej Królikarni” z popularnego serialu telewizyjnego „Królik też jest człowiekiem”.
Przed operacją pacjent miał obowiązek pokazać zaświadczenie o aktualnej wadze i przebytych chorobach. W każdej miejscowości powyżej tysiąca mieszkańców dostępne były wagi odpowiednej pojemności, głównie w punktach skupu złomu. Przyjeżdżali tu ludzie otyli siedzący w samochodach. Po zważeniu samochodu z pacjentem, ważono następnie sam samochód, który wracał zaraz po odstawieniu pacjenta do domu. Czasem w trakcie ważenia pacjent mógł usłyszeć od personelu obsługującego wagę złośliwe uwagi:
– Lecz się człowieku. Państwo to nie skarbonka. System opieki zdrowotnej nie może zadłużać się po uszy, aby płacić za leczenie opaśluchów, a wcześniej dawać im dodatki na utrzymanie się przy życiu.
Były to niedopuszczalne zachowania i władze oficjalnie je zwalczały, po cichu zaś tolerowały a nawet chwaliły.
Zważonego pacjenta medycznie przeszkoleni wagowi kierowali na leczenie. Osoba o wadze od 150 do 200 kg kwalifikowała się do ośrodka rehabilitacji, od 201 do 249 kg do leczenia szpitalnego, powyżej 250 kg do natychmiastowej operacji.
Minister zdrowia pytany przez dziennikarzy, jak ocenia ten system, odpowiedział szczerze:
– Jest to system praktyczny i bezstronny. Lepszego dotychczas nie wynaleziono.
Odc. 40 Zagubiłem się. Część 1 i 2 (kompletny)
Zagubiłem się doszczętnie. Stało się to nagle, z samego rana, kiedy promienie słońca nie całkiem się jeszcze przebudziły. Stałem na okrągłym placyku otoczonym palmami z rozłożystym figowcem w środku nad pomnikiem Nieznanego Bohatera i rozglądałem się niepewnie. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem.
Aby przełamać barierę niewiedzy, ruszyłem przed siebie, rozglądając się na boki. W momencie krótkim jak błysk zagubionego światła na cynowej misie muru obronnego, pomyślałem, że jestem w Cartagenie nad morzem Karaibskim. Niby wszystko było znajome, a jednak obce.
Przeszedłszy kilka ulic w kierunku południowym, znalazłem się za miastem. Mijałem zakurzone zarośla, drętwe słupy elektryczne, bale słomy trzciny cukrowej ustawione w polu, domki niedbale przycupnięte przy drodze. Szedłem w rosnącym upale, dopóki nie poczułem chłodnego, malarycznego powiewu, płynącego jakby z głębokiego, mrocznego kanionu, w którym nigdy nie gościł blask słońca. Zobaczyłem mężczyzn; wychodzili spod ziemi, wąsaci, umorusani na twarzach, w czarnych uniformach roboczych, z kilofami w rękach. Zaniepokojony ich grobowymi minami myślałem:
– To chyba górnicy. Wychodzą, bo na dole nastąpił wybuch metanu i ktoś zginął.
Takie wybuchy zdarzały się nagminnie w Zipaquira, w departamencie Cundinamarca w Kolumbii. Chciałem się upewnić, że się nie pomyliłem. Pytałem mijających mnie czarnych ludzi, jednego po drugim, co to za miejsce. Nie odpowiadali, tylko wzruszali ramionami; ostatni z nich patrząc mi prosto w twarz puknął się w czoło. Odczułem to jak nieoczekiwane pchnięcie kijem w zraniony bok.
– Czemu oni tak postępują? To było tylko niewinne pytanie. Przecież też jestem człowiekiem tak jako oni – pomyślałem i upadłem na ziemię. Ogarnęła mnie ciemność.
Kiedy przebudziłem się, bolało mnie całe ciało. Wstałem i rozejrzałem się; znajdowałem się w środku stada strusiów. Stały na środku szerokiej pylistej drogi zatopionej w słońcu. Rozpoznałem to miejsce. Była to słynna farma hodowli strusi w Nara Nara w stanie Południowo-Wschodniej Walii w Australii.
Przywódca stada, masywny, pierzasto-kudłaty samiec z nastroszoną małą głową, patrzył na mnie groźnie wielkimi oczami. Dostrzegłem w nich iskry okrucieństwa; to był znak gotowości do śmiertelnej walki. Byłem wyższy od niego lecz zląkłem jak nigdy w życiu.
– On mnie bierze za samca-rywala, usiłującego odebrać mu przywództwo stada samic – pomyślałem i krzyknąłem: – To niedorzeczność!
W odpowiedzi usłyszałem syczący głos, przypominający ptasie a zarazem ludzkie bulgotanie. Ledwo je zrozumiałem.
– Nie udawaj dziwoląga. Jesteś jednym z nas i dobrze wiesz, gdzie się znajdujesz.
Popatrzyłem po sobie. Miałem dwie ręce przypominające skrzydła, dwie wychudłe nogi oraz obszerną kurtkę podszytą piórami. Pomyślałem, że chyba dlatego przywódca stada wziął mnie za rywala. Zamiast zachować zimną krew, spanikowałem. To mnie uratowało przed niechybną klęską. Wyrwałem się ze stada i uciekłem.
Następnego dnia, po nocy dobrze przespanej na ciepłej ziemi pod gwieździstym niebem, , kontynuowałem marsz przed siebie. Nie wiedziałem dokąd ani którędy idę, nie widziałem żadnych znaków drogowych, wokół roztaczało się pustkowie. Pod wieczór trafiłem, do dziwnej wsi. Jej nazwa na zielonej tablicy była napisana nieznanymi mi orientalnymi, literami, niczego nie zrozumiałem. kilka chałupinek krytych strzechą, żadnego znaku nowoczesności. W połowie drogi przez miejscowość zobaczyłem niski szary budynek z kopulastym dachem i dwoma malutkimi okienkami. Obok stał drugi, identyczny, dalej następne. Wkrótce pojawiła się tabliczka z napisami w trzech językach. Tylko jeden z nich zrozumiałem: „Schrony dla ludności na wypadek wojny”.
– Chyba wiem, gdzie jestem – ucieszyłem się. – To Albania. Ale jak ja się tu znalazłem?
Nie kłopocząc się szukaniem odpowiedzi na pytanie, szedłem dalej. Wzbierała we mnie determinacja nie ustępować nikomu ani niczemu.
– Mam w sobie wolę walki – powtarzałem sobie. – Czuję, że gdyby ktoś sprzeciwił się poszukiwaniu mojego miejsca na świecie, rozerwałbym go na strzępy.
Wkrótce pejzaż zmienił się, pojawiła się zieleń, murowane budynki, szkoła w pasy, drewniany kiosk, pusty przystanek autobusowy, dwa parkingi i trzy nowe samochody. Wkrótce zobaczyłem tabliczkę ”Ulica Tartaczna” a pod nią kierunkowskaz „Plac Katedralny”.
– Już wiem, gdzie jestem – westchnąłem z ulgą. – Ulica Tartaczna jest blisko ulicy Browarnej, gdzie mieszkam.
Uspokoiłem się. Byłem u siebie. Poczułem lekkość i ożywienie. Coś mi podszepnęło, aby sprawdzić czy mam wszystko przy sobie. Zacząłem od dokumentów. Wyjąłem portfel a z niego dowód osobisty. Odruchowo go otworzyłem. Patrzyłem na zdjęcie i nie wierzyłem własnym oczom; to nie byłem ja.
– O cholera! – wyrwało mi. – Masz babo placek – dodałem już łagodniejszym tonem i westchnąłem. Ludzie przechodzili obok mnie a ja sterczałem na ulicy i warczałem na siebie z wściekłości. Robiłem sobie wyrzuty.
– Jak mogłeś pozwolić, aby twoje miejsce zajął ktoś inny? W dodatku obcokrajowiec. W dowodzie pisało czarno na białym: Joao Ribeira, narodowość brazylijska.
– Brazylijczyk! – byłem zszokowany. – Dlaczego akurat Brazylijczyk? W mojej rodzinie byli Cyganie, Słoweńcy, nawet jeden Turek, ale to wszystko jedna rodzina europejska!
Sprawa wyjaśniła się, kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kina. Tłum pchał mnie przed siebie. Rozmawiano o filmie, którego tematem była kradzież tożsamości i związanej z nią pomylonej orientacji przestrzennej.
– Kradzież tożsamości staje się coraz bardziej powszechna – powiedział młoda kobieta mijając mnie i przyglądając mi się z uznaniem.
Poczułem się raźniej. Nastrój psuł mi tylko dowód osobisty. Przyglądając się jeszcze raz zdjęciu zauważyłem, że mężczyzna ma ciemniejszą twarz i lekko odstające uszy. Przyjrzałem się mu dokładniej i rozumiałem. To byłem ja, ale inny, odmienny, bardziej egzotyczny. Zawsze chciałem być taki. Na takiego kobiety patrzą zupełnie inaczej. Dobrze się poczułem w nowej roli. Znowu byłem pewny siebie i otwarty na nowe doznania.
Odc. 41 Niezwykły skok
Wybrałem się na spokojny spacer po lesie. Dzień był uroczy na miarę wczesnej jesieni, zapowiadającej jak zwykle pierwsze zawały serca typowe dla okresów pogarszającej się pogody. Rozglądając się na boki, czy nie dostrzegę gdzieś borowika, kani, maślaka, podgrzybka czy choćby drobniutkiej kurki, szedłem w zamyśleniu. Trwało to do czasu, kiedy natknąłem się na korzeń wystający z dróżki leśnej i mimowolnie podskoczyłem. Zawisłem w powietrzu jak ważka lub koliber i tak już pozostałem, zamknięty w bezruchu, z oczami wpatrzonymi w głuszę leśną, jakby w zamyśleniu.
Wróciwszy na ścieżkę stanąłem z boku patrząc na siebie zawieszonego w przestrzeni. Wydało mi się, że wąs lekko odkleił się od twarzy z lewej strony. Podszedłem bliżej i sprawdziłem. Było to tylko złudzenie. Uspokojony zrobiłem trzy zdjęcia i pomyślałem o sobie wiszącym w powietrzu jako o dziele sztuki, czymś w rodzaju rzeźby czy pomnika.
– To będzie mój pomnik – zdecydowałem. – Wiele osób ma pomniki po śmierci, dlaczego ja nie miałbym mieć go za życia?
Pytaniem było, jak go nazwać? Nazwałem go „Zawieszony skok”. Napisałem to na kartce wyrwanej z kieszonkowego notesu, jaki zawsze noszę przy sobie, i zawiesiłem ją na kiju wetkniętym w ziemię przed pomnikiem.
Zdjęcia wysłałem przyjaciołom w przekonaniu, że wzbudzi to ich zainteresowanie. Ale nie. Przyjęli to jako oczywistość równie pewną jak to, że ministerstwo edukacji stwarza swoim bogatym programem nauczania seksu przez księży i zakonnice zagrożenie dla uczniów, nauczycieli i rodziców.
– Dziś w dwudziestym pierwszym wieku przy szybko zmieniających się technologiach zwykły robot jest w stanie wykonać taki skok – napisał mi w e-mailu mój serdeczny przyjaciel Rodan. Nie miałem mu tego za złe, choć nie zgadzałem się z jego opinią.
Lokalnie pomnik wywołał pewną sensację. Ludzie przychodzili i oglądali. Obserwowałem to z daleka. Niewiele się jednak działo; kilka dni później zainteresowanie spadło; ludzie i psy przechodzili obok jakby nie było tam nic nadzwyczajnego.
Wkrótce i mnie pomnik spowszedniał. Postanowiłem zapomnieć o nim. Tak też się stało. Gdybyś zapytał mnie dziś o niezwykły skok i pomnik, to nic już nie pamiętam. Na wszelki wypadek zachowałem tylko zdjęcia, przekopiowując je ze smartfonu do komputera. Może wykorzystam je w przyszłości.
Odc. 42 Frustrat
Z niedzieli na poniedziałek, mogło to być także z soboty na niedzielę, Julian Malaparte poczuł się wyjątkowo podle. Nic mu nie pomagało. Przyjmował suplementy, pił litrami wodę mineralną, przyjmował minerały i elektrolity. W końcu zrozumiał, że to może być wewnętrzna słabość, jakieś ewolucyjne niedowarzenie, pogubienie genów lub coś równie niedorzecznego. To go tak zmordowało, że uległ permanentnej frustracji. W okresie jej największego nasilenia myślał, aby pisać poradnik dla ludzi takich jak on, ogłupiałych polityką, wojną, żyjących na krawędzi życia przytomnego i nieprzytomnego, frustrujących się bez szans poprawy na lepsze. Postanowił nie ukrywać prawdy przed światem. Było mu wszystko jedno. Na spotkaniu rodzinnym z okazji jego urodzin oświadczył głośno:
– Jestem frustratem. Niech nikt tego nie neguje, usiłuje mnie przekonać, że jest inaczej bo nie uwierzę.
Ratował się jak mógł. Dzwonił do przyjaciół o chorobliwie wysokim poziomie optymizmu, starających się ratować ludzkość przed frustracją z powodu oszukańczych polityków, zdegenerowanych głów państwa, bezzasadnych wojen, nędzy intelektualnej społeczeństwa, zatrudniania dzieci i młodocianych do wykonywania ciężkich prac, niekończących się pożarów lasów, powodzi, dzikich zwierząt w zoo, którym pozwalano zdychać tylko po to, by je oprawić, wypchać i skierować do muzeum przyrody z napisem:
– Oto, co my zwycięzcy natury, uczyniliśmy ze światem zwierząt!
W chwili nieoczekiwanego spadku samopoczucia frustrat Malaparte chciał sobie wypruć wnętrzności. Widział na wystawie w japońskim sklepie sztylety rytualne do harakiri i seppuku. Sztylet okazał się nędzną podróbką, był tak tępy, że Julianowi nie udało się zakończyć życia. Uznał to za znak z nieba, sygnał, że Bóg nie zgadza się z jego maniacką frustracją. Na kolejnych imieninach Julian oświadczył:
– Byłem frustratem. Otrzymałem znak z nieba, że muszę się zmienić i uczyniłem to. Jestem teraz największym optymistą, jakiego ziemia nosiła. Niech nich mnie nie przekonuje, że to niemożliwe.
Odc. 43 Magazynier
Zbombardowanie lotniska na Krymie, ulubionym półwyspie Wielkorządcy Wasyla Ibragima, wywołało szok w narodzie. Przyjęto to jak trzęsienie ziemi w miejscu, gdzie wulkany wygasły miliony lat temu. Podwładnym Wielkorządcy wypoczywającym na morskiej plaży pełnej ciepłego białego piasku włosy zjeżyły się na głowie, twarze zabarwiły kolorem świeżo rozlanej krwi a brwi uniosły ze zdziwienia tak wysoko, że zobaczyli rozświetlony obraz samego Wielkorządcy. Przemówił do nich uspokajając, że nic szczególnego się nie stało.
– To tylko nieostrożny wojskowy magazynier samolotów na lotnisku zapalał papierosa zwykłą zapałką zamiast zapalniczką, którą każdy nasz żołnierz na Krymie otrzymuje do podpalania domów, szkół, ośrodków zdrowia, sklepów i stacji benzynowych. Władze sądowe skazały magazyniera na piętnaście lat pracy na nocnej zmianie w fabryce materiałów wybuchowych.
– Jak on to przyjął? – zapytał lokalny dziennikarz, interesujący się losem ludzi skazanych przez sądy na pracę na nocnej zmianie.
Wasyl Ibragim – zanim odpowiedział – przyjrzał mu się uważnie i coś zanotował w swoim kajeciku.
– Po prostu wybuchł, że tak powiem, radością. To mnie umocniło w przekonaniu, że praca na nocnej zmianie, na jaką skazał go sąd, dobrze mu zrobi.
– Na czym ona będzie polegać? – kontynuował dziennikarz.
– Będzie połączona z reedukacją w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy. Zapewni to naszej ojczyźnie pełnowartościowego obywatela, świadomego, że w miejscu, gdzie nasze wojska zgromadziły dużą ilość samolotów, należy zapalać papierosa posługując się zapalniczką a nie zapałkami. W ten sposób unikniemy wybuchów, wskutek których znikają z lotnisk samoloty bojowe bliskie sercu naszego miłującego pokój narodu.
Odc. 44 Rozmowy na pomoście
Pracowaliśmy dzień i noc na plantacji drzew oliwnych, aby zbudować pomost, z którego będzie można podziwiać całą okolicę.
– Musimy się spieszyć zanim nadejdą susze i szlag wszystko trafi. Susze są nieuniknionym elementem kształtowania krajobrazu. Podobnie jak śnięte ryby kształtowania rzeki – ponaglał nas Żorż, największy miłośnik oliwek i ryb.
Rozmawialiśmy o rzece Odzie szczególnie ulubionej przez śpiące, śniące i śnięte ryby.
Rozgorzała dyskusja. Rzecznik władz lokalnych podkreślił, że ostatni wielki wysyp śniętych ryb na rzece przyniósł nam sławę w świecie.
– Ludzie przyjeżdżają, aby fotografować rzekę i siebie z najpiękniejszymi okazami śniętych ryb. Największe sztuki ważyły po sto dwadzieścia kilogramów, najmniejsze zaledwie widać było gołym wzrokiem.
Rozmawiając o goliźnie nie udało się uniknąć tematów seksu, erotyki, pożądania, libido i chuci. Każdy miał coś do powiedzenia.
– Człowiekowi spragnionemu i głodnemu seks na myśli – rzucił niezobowiązująco Tadziczek, rolnik z dziada pradziada.
– Chyba woda i chleb – wyraził wątpliwość Rodan, najpoważniejszy z grupy dyskutantów.
– Ja to najbardziej lubię gołe baby – podjął wyzwanie Tadziczek, tego dnia wyjątkowo pozytywnie usposobiony do życia.
– A ja nie znoszę mężczyzn z gołymi penisami. Oni są tacy wulgarni! Gdzie do takiego się przytulić? – zrzędziła Anastazja, kochanka Malapartego, sama w sobie piękny okaz kobiecości. Krążyła o niej pogłoska, że w młodości smarowała się miodem, aby mężczyźni, chłopcy od piętnastego roku życia do upadającego na siłach i duchu staruszka, oblizywali się na jej widok.
– Czy to prawda z tym miodem? – Żorż zdobył się na odwagę.
– Tak, nie neguję, to była moja ulubiona rozrywka. Lubiłam rozpalać mężczyzn i patrzeć jak płoną w ogniu namiętności. Wystarczyło, że włożyłam na siebie stringi albo dziurawe szorty, i już błądzili rozpalonym wzrokiem w przestrzeni wywołując niekiedy pożar lasu. Pewnego razu pewien żniwiarz rękę włożył do młockarni, kiedy mnie zobaczył. Powiedział mi:
– Pani jest tak ponętna, że z przyjemnością włożyłbym drugą rękę, ale o niej zapomniałem, bo to proteza, którą mam od niedawna. Pani i młockarnia to najpiękniejsze widoki mego życia. Zawsze marzyłem o seksie, ale nikt nie umiał mi wytłumaczyć, na czym on polega. Jak włożyłem rękę do młockarni na pani widok, od razu zrozumiałem, że chodzi o uczucia i emocje, tak silne, że nawet podtatusiały ksiądz by im uległ. Czytałem kiedyś o duchownym, uznanym za świętego przez parafian, lubiącym oglądać ich nagie ciała w czasie udzielania porad przedmałżeńskich.
– Człowiek jest istotą wrażliwą na los innych, a nie kawałkiem drewna albo rurki plastikowej, albo … sama już nie wiem czym – dodała Anastazja ze łzami w oczach.
Wszyscy poddaliśmy się wzruszeniu.
Odc. 45 Abstrakcyjny świat Salomona
Od pewnego czasu Salomon Ircha żył w świecie abstrakcji. Był to świat jak najbardziej realny; Salomon po prostu widział jego obiekty i przejawy inaczej niż większość ludzi. Były dla niego jakby rekwizytami w teatrze, które wedle woli mógł zmieniać, przestawiać i przyozdabiać. Abstrakcyjne były dla niego nie tylko pojęcia, ale i domy, ludzie, przyroda, nie mówiąc o Bogu, który stał na najwyższym poziomie salomonowej wieży wizji i skojarzeń.
– Wyżej nie mogłem Go już umieścić. Jest na najwyższym piętrze mojego rozumienia a w właściwie to niezrozumienia świata, razem z czasem i przestrzenią – tłumaczył najpierw sobie, potem rodzinie i przyjaciołom.
Rodzinę miał niewielką; los w rekompensacie dał mu rozsądne grono autentycznych przyjaciół. Byli jego rękojmią, że nie zagubi się w wielkim, nieprzerwanie zmieniającym się świecie. Nie we wszystkim był mu on przyjazny; w najtrudniejszych momentach życia Salomon bał się choroby psychicznej, szaleństwa.
– Szerzą się choroby psychiczne, ludzie coraz łatwiej popadają w depresję, popełniają samobójstwa lub po prostu znikają w cieniu własnego życia – czytał w Gazecie Porannej, której redaktor naczelny Paweł Isik starał się przybliżyć społeczeństwu wyzwania osaczającego ich świata.
Tego dnia, był to słoneczny, październikowy wtorek, Salomon wystartował później niż zawsze. Zajęło mu sporo czasu, zanim wstał z łóżka, aby podjąć rutynowe czynności życiowe.
– Wiadomo, że jesień nie odmładza człowieka tylko testuje jego cierpliwość i siłę woli. Zdecydowanie nie jest to najlepsza pora roku – kiedy o tym myślał, nie był przekonany, czy usiłuje się w ten sposób pocieszyć, czy też wytłumaczyć ze swej powolności.
O godzinie ósmej trzydzieści poszedł do łazienki. Przy blacie z umywalką stała waga łazienkowa; odruchowo zważył się. Odczyt pokazywał zaledwie siedemdziesiąt cztery i pół kilograma. Była to najdokładniejsza waga ciała; był na czczo w stanie kompletnej nagości. Stojąc na wadze i patrząc na wyświetlającą się liczbę, zauważył smutną chudość swych nóg i ramion. Zaniepokoił się. Dawniej ważył więcej, około osiemdziesięciu kilogramów. Był to dobry wynik, zważywszy, że miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Stojąc na wadze dłużej niż trzeba, zamyślił się głęboko. Nadmierne i nieuporządkowane myślenie było zawsze jego słabością. Tym razem nie umknęło jego uwadze, podobnie jak chudość.
Odc. 46 Duplikat
Nastały niespokojne czasy. W sąsiedztwie Omerni trwała wojna, eksplodująca nieprzerwanie zarzewiami ognia i zniszczenia, szarpiąca nerwy na bolesne strzępy. Nad ranem włączały się syreny w miastach i miasteczkach a po kilku minutach nadlatywały pociski i z hukiem uderzały w swoje cele. Wojna przyniosła nowe zagrożenie, o którym nikt wcześniej nie myślał, tak bardzo było ono abstrakcyjne – perspektywę rakiety, pozostawiającej po sobie ogrom śmierci, cierpienia i nędzy.
Dla Salomona wojna była potworem pożerającym budynki, ludzi, szkoły, tory kolejowe, lotniska i uprawne pola, a nade wszystko sens istnienia. Widział ją w formie kraba-fortecy zajmującej pół nieba, z korpusem wypełnionym ładunkami wybuchowymi, ramionami siejącymi błyskawice i ogonem plującym ogniem i wyszarpującym wyrwy w ziemi. Była absurdem do kwadratu, wywołanym przez jednego człowieka, Wasyla Ibragima, który w połowie był przebiegłym despotą a w drugiej szaleńcem. Miliony ludzi życzyło mu śmierci, nikt jednak nie potrafił powstrzymać jego szaleństwa, nawet Bóg Wszechmocny i Miłosierny.
Myśli Salomona o Ibragimie jako ucieleśnieniu zła dały wyniki. Wymyślił system prawa międzynarodowego, wydającego zaocznie wyrok skazujący szaleńca na śmierć, po to, aby uratować od cierpienia i śmierci miliony ludzkich istnień, a następnie wykonuje wyrok. Wyzwaniem było, jak przekonać do tego ludzkość.
Zatruwało to jego ciało, duszę i umysł. Nie umiał dokładnie określić, co się z nim dzieje, czuł tylko, że się rozpada podobnie do spróchniałego pnia drzewa. Doprowadziło go to do takiego stanu, że trafił do szpitala. Tam, po dokładnych badaniach, obserwacji i postawieniu diagnozy, wszczepiono mu implant w mózgu zwany Duplikatem.
– Pacjent był w tak nędznej kondycji, że skończyłby się z kretesem, gdyby nie interwencja chirurgiczna. Ten implant pomoże mu wrócić do zdrowia. Jest to niesamowity wynalazek, generujący rodzaj duchowego sobowtóra, tożsamego z pacjentem. Implant działa w oparciu o sztuczną inteligencję i nowoczesne technologie wizualizacji, analizuje zachowanie Salomona, jego stan fizyczny, myśli i emocje, a następnie inicjuje rozwiązania kierujące jego zachowaniem.
Najpodlej czuł się Salomon z samego rana. Był zagubiony, w głowie mu szumiało, czuł niepewność ciała i słabość w nogach. Pierwszego dnia, po wyjściu ze szpitala, siedząc zniechęcony na tapczanie, usłyszał nagle głos Duplikata:
– Wiem, co czujesz. Nie martw się, pomogę ci. Powiem ci, co powinieneś zrobić, aby wydobyć się z dołka. Zrób sobie gorącej mocnej kawy. Kawa zawsze stawiała cię na nogi. Jesteś tak wypluty, że sam nie doszedłbyś do tego prostego wniosku.
Mężczyzna popatrzył w kierunku, skąd płynął głos, i zobaczył siebie; wiedział, że jest to hologram – wyobrażenie jego własnej osoby, generowane przez implant.
Nad ranem śniło mu się Muzeum Spawalnictwa. Wszedł do wnętrza przez szerokie drzwi w kształcie skrzydeł drapieżnego ptaka i rozglądał się po wielkich płaszczyznach ścian, do których poprzyspawano przedmioty użytecznie i nieużyteczne: wagon kolejowy, za nim trzy stare rowery i pięć nowoczesnych hulajnóg elektrycznych, a dalej wiele przeróżnych przedmiotów. W oczy rzucił mu się zegarek z bransoletą ze stali nierdzewnej, mającą właściwość zaczerniania przegubu dłoni, kiedy ręka była spocona. Przeczytał to na tabliczce umocowanej poniżej eksponatu. Nie musiał się nad tym zastanawiać, znał to z własnego doświadczenia.
Odc. 47 Rozmowy i rozmyślania
Satrapa Wasyl Ibragim pojawił się w rozmowie Salomona z Erazmem zupełnie nieoczekiwanie. Nie zmierzał ani nie chciał o nim dyskutować. Trudne i przykre tematy miały przykrą cechę pojawiania się w jego głowie w roli nieproszonych czy wręcz nachalnych gości.
– Czy nie jest to dziwne, Erazmie, że sąd skazuje na dożywocie, a w niektórych krajach na śmierć, człowieka, który zamordował dwie osoby, a nikt nie jest w stanie skazać potwora, odbierającego życie, zdrowie i szczęście setkom tysięcy ludzi? Ten szalony łajdak destabilizuje pół świata, a ten nie jest w stanie mu odpowiedzieć tak, jak na to zasłużył. Jak jest to możliwe?
Salomon coraz bardziej pogłębiał się w swej niewierze w człowieka. Uznawał go za wykoślawiony produkt biologiczny, wrogi przyrodzie i niezgodny z wiarą kościoła, że człowiek został stworzony na wzór i podobieństwo boże. Myślenie o tym bardzo go frustrowało, unikał go, jak tylko potrafił.
Ponieważ ciągle pojawiały się jakieś nowe sprawy do załatwienia, budował w sobie poczucie, że musi koncentrować się na nich, aby zahamować napór męczących myśli o naturze człowieka. Drobne codzienne sprawy, wymagające czasu i uwagi, pomagały mu porządkować swoje życie. Tym niemniej dwoiste poczucie normalności i nienormalności otoczenia, stwarzało w nim coraz częściej wrażenie, że żyje w świecie abstrakcji, gdzie wszystko jest możliwe.
– Abstrakcja, człowieku – tłumaczył sobie – to stan ducha, w którym nic nie przystaje do siebie, a wszystko można interpretować na wiele sposobów. Kolorowa plama na obrazie staje się rzeczywistością, kiedy skojarzysz ją sobie z krwią na rękach oprawcy lub łzami w oczach osoby cierpiącej, lub trójkątem wyciętym fragmencie wiosennej łąki, lub ptakiem z oczami większymi niż głowa, lub kangurem wielkości trzech kamienic, lub Boeingiem 727 włożonym do pudełka od zapałek.
Tylko kosmos i czas były pojęciami przerastającymi jego wyobraźnię. Męczyły go, dlatego także od nich uciekał myślą.
Któregoś dnia Salomon zjadł na śniadanie kaszę gryczaną na mleku. Jadł ją już trzeci dzień, tyle mu przygotowała gosposia, którą zatrudnił na kilka dni, aby ułatwić sobie uporządkowanie własnego życia. Gdyby nie jej obecność i krzątanie się po domu, chybaby nie wstał z tapczanu. Wystarczał sam fakt, że była w kuchni, i przygotowywała mu coś do zjedzenia, aby się zmobilizować.
Pozytywne myśli ogarniały go również wtedy, kiedy oglądał mecze siatkówki. W ostatnim, jaki oglądał, grały kobiety. Ich gra nie fascynowała go tak bardzo jak gra mężczyzn, ponieważ była powolniejsza i mniej było w niej niesamowitych zagrań i interwencji. Mecze kobiet były mniej widowiskowe. Oglądając mecz wiedział, czuł to, że reprezentacja jego kraju przegra. Punktowo przegrana była niewielka.
– Właściwe los mógłby zdecydował inaczej, ale nie zdecydował – pomyślał Salomon. Od pewnego czasu rosło w nim przekonanie, że los odgrywa w życiu człowieka i społeczeństwa znacznie większą rolę niż mu się kiedyś wydawało.
Odc. 48 Przyjaciele i wrogowie
Salomon myślał o swoich przyjaciołach niezwykle pozytywnie. Przepadał za nimi tak bardzo, że czasem się zastanawiał, czy ich nie idealizuje. Uważał ich za ludzi dojrzałych, wyważonych emocjonalnie, myślących i życzliwych dla świata. Nie znaczy to, że nie odczuwali niechęci a nawet wrogości wobec osób, które kojarzyły im się z kłamstwem, łajdactwem lub wojną.
Miał tez wrogów. Nawet o tym nie wiedzieli, ponieważ zajmowali najwyższe stanowiska, rządząc krajem w oddaleniu od zwykłych obywateli. Serdecznie ich nie znosił, choć przypominał sobie nieprzerwanie, aby nie przesadzać z nienawiścią. Była to siła motywująca do działania ale niebezpieczna, mogąca sprowadzić człowieka na manowce.
Pewnej nocy śnił mu się starzec, powszechnie nazywany Hegemonem. Stał nieruchomo przy mównicy, nogi pod nim drżały, twarz przybrała kształt sardonicznie uśmiechniętej japońskiej maski. Jego przemówienie wydało się Salomonowi bełkotem. Mężczyzna mówił o potrzebie chowania ziemniaków w lesie jako zimowej karmy dla dzięciołów, o pokrowcach na obrazy świętych osób szytych dla większej chwały bożej oraz paleniu węglem wydzielającym dym, który chroni organizm przed chorobami. Potem wzniósł okrzyki: „Kto nie jest z nami, jest wrogiem narodu!” oraz „Nasi przeciwnicy to koniki-garbusy i my im te garby wyprostujemy przy najbliższych wyborach!”. Na zakończenie przypomniał o wolności i prawach obywatelskich podając przykłady: „Rano jesteś Wilhelmem, po południu możesz być Wilhelminą, ponieważ każdy ma prawo zmieniać skórę jak wyleniały wąż nad Zatoką Perską”. W jego słowach musiała być zawarta jakaś mądrość, gdyż widownia biła mu brawo, czego Salomon nie rozumiał.
Po przemówieniu Hegemon usiadł w pierwszym rzędzie, aby wysłuchać innych mówców. Pojawiły się dwie osoby: kobieta i mężczyzna. Oboje uśmiechali się kojąco do niego nazywając go przezornym i genialnym przywódcą kraju. Obok Hegemona siedzieli jego współpracownicy; jeden wysoki i chudy, drugi różanolicy. W pewnym momencie różanolicy zaczął dusić chudego, wykręcać mu ręce; ten wyrywał się, ale tak nieśmiałe, jakby bał się urazić napastnika. Walczący uspokoili się dopiero wtedy, kiedy Hegemon wykonał nad nimi znak przebaczenia.
Był to jeden z najgorszych snów Salomona, kojarzący się ze szpitalem dla umysłowo chorych.
Odc. 49 Pamiętniki Salomona
W swym życiu Salomon prowadził niezliczone notatniki i pamiętniki. Żadnego nie ukończył. Ostatni, jaki zaczął, był trzydziesty trzeci z kolei. Na tym polegał jego problem: niewiele spraw i przedsięwzięć doprowadzał do końca. Zaczynał, rozkręcał, ale nie kończył. Była to wada, może nawet choroba, z której nie był w stanie się wyleczyć. Przez długi czas był przekonany, że nabył ją od rodziców lub dziadków. Męczyło go to, szukał wytłumaczenia, zgadywał i spekulował.
– Być może pojawiła się ona jeszcze wcześniej, może w organizmach moich dalszych przodków coś się genetycznie pogmatwało.
Myślał czasami, że w przypadku takim jak jego, na pograniczu abstrakcji, intelektu i woli, któryś z nich mógł doznać urazu mózgu, udaru, zachorować na padaczkę, był torturowany, naużywał narkotyków lub alkoholu, ściągając na siebie i następców nieszczęście nieprawidłowej aktywności komórek nerwowych. Dopuszczał też możliwość, że jakiś jeden gen lub ich konstrukcja psuły się stopniowo w zapisach genetycznych kolejnych przodków, co w końcu objawiło się w nim w formie niezdolności kończenia przedsięwzięć, jakie podejmował. Myślenie o tym przynosiło mu ulgę; pocieszał się, że inni ludzie są bardziej ograniczeni, gdyż nawet nie myślą o przodkach jako źródłach swoich problemów.
Oprócz tego, że kończył niewiele zaczętych a nawet zawansowanych prac, był też świadomy innej wady: przeklinał jak przysłowiowy szewc. Kiedy mu to wypominano, nie wypierał się ani nie tłumaczył.
– To prawda. Klnę jak szwadron szewców, marynarzy, nieuków i wszystkich innych osobników, miotaczy brudnego słowa i gangsterów nieopanowania. Taki jestem. Wie to najlepiej moja najbliższa rodzina, ponieważ to oni najczęściej mają do czynienia z moimi robaczywymi wykroczeniami przeciwko przyzwoitości językowej.
Kiedy ktoś mu zwrócił uwagę, że Bóg też słyszy jego przekleństwa, odpowiedział:
– Możliwe, ale puszcza to mimo uszu lub ignoruje. Jest na pewno przytłoczony prośbami miliardów ludzkich istot. Gdyby było inaczej, wysłuchałby mojej prośby o pomoc w tej sprawie, czy też innej, jeszcze ważniejszej, którą przez długie lata cierpliwie mu się przypominałem. Zaniechałem tych prób, kiedy ostatecznie straciłem wiarę i nadzieję w jego reakcję.
Czasem Salomonowi trudno było zrobić nawet coś od ręki, prostego, krótkiego i konkretnego, na przykład zadzwonić do apteki i zapytać o lekarstwo, czy je mają i ile kosztuje. Ta niemoc wyzwalała w nim frustrację. Nie znosząc tego uczucia, lubił sam wyraz „frustracja”. Miał w sobie urok; brzmiałby jak nazwa odurzającego, egzotycznego kwiatu, gdyby nie fatalne skojarzenia. Frustracja oznaczała niemoc; rodzaj tępej i beznadziejnej istoty zadomowionej gdzieś wewnątrz człowieka, nie wiadomo gdzie. Najlepszym przykładem frustracji, jaki znał, był Tantal. Rozmawiał na ten temat z Erazmem, zadając mu pytanie chyba tylko po to, aby od razu przedstawić własne wyjaśnienie.
– Może pamiętasz określenie „męki Tantala”? Przeanalizowałem jego przypadek. Mam poczucie jakby to był mój protoplasta, uniwersalny wzorzec cierpienia. Zapewne nie tylko mojego; nie jestem egocentrykiem, aby się przy tym upierać.
Oprócz tego, że kończył niewiele zaczętych a nawet zawansowanych prac, był też świadomy innej wady: przeklinał jak przysłowiowy szewc. Kiedy mu to wypominano, nie wypierał się ani nie tłumaczył.
– To prawda. Klnę jak szwadron szewców, marynarzy, nieuków i wszystkich innych osobników, miotaczy brudnego słowa i gangsterów nieopanowania. Taki jestem. Wie to najlepiej moja najbliższa rodzina, ponieważ to oni najczęściej mają do czynienia z moimi robaczywymi wykroczeniami przeciwko przyzwoitości językowej.
Kiedy ktoś mu zwrócił uwagę, że Bóg też słyszy jego przekleństwa, odpowiedział:
– Możliwe, ale puszcza to mimo uszu lub ignoruje. Jest na pewno przytłoczony prośbami miliardów ludzkich istot. Gdyby było inaczej, wysłuchałby mojej prośby o pomoc w tej sprawie, czy też innej, jeszcze ważniejszej, którą przez długie lata cierpliwie mu się przypominałem. Zaniechałem tych prób, kiedy ostatecznie straciłem wiarę i nadzieję w jego reakcję.
Przeklinanie stało się nawykiem Salomona dopiero wtedy, kiedy życie go skopało. Mówił wtedy o sobie:
– Kopniaków już nie czuję, ale pozostał mi okropny nawyk przeklinania.
Przeklinał chętnie i często, jakby z przyzwyczajenia, kiedy coś nie szło mu jak trzeba, coś zapomniał, potknął się na prostej drodze czy też nie mógł znaleźć ołówka lub długopisu. Na początku wyrzucał to sobie, tę brutalność i nieopanowanie, w końcu je zaakceptował.
– Taki już jestem, nie zmienię się, nie ma więc co się frustrować. Nie jestem wyjątkiem. Dzisiaj wszyscy przeklinają jak szewcy, młodzież w pierwszej kolejności.
Przy okazji rozmowy z przyjaciółmi przypomniał scenę, jaka utkwiła mu w pamięci: dwaj chłopcy i dwie dziewczyny wracający z przystanku tramwajowego rzucali kurwami, maciami i podobnymi ochłapami wulgarności. Czasem miał dla nich wytłumaczenie.
– Ich zachowanie to kombinacja nieporadności umysłowej, bezmyślności i zepsucia wygodnym życiem, niewiele wymagającym od człowieka. Nikt nie nauczył ich dobrych manier, ani rodzice, ani nauczyciele ani otoczenie. I teraz też nikt od nich tego nie wymaga.
Erazm nie podzielał opinii Salomona.
– Tłumaczenie i usprawiedliwianie skłonności do przeklinania jest zwykłym oszustwem, ponieważ każdy może sobie w tej sposób wytłumaczyć największe świństwo czy podłość.
Odc. 50 Księżycowe ptaki
W nocy Salomon wychodził trzy razy z sypialni do kuchni, aby oderwać się od natłoku niedających mu spać ciężkich myśli i napić się wody. Za trzecim razem usłyszał za oknem hałasy, coś jak głuche chrzęsty, łomotanie, ciężkie oddechy i piski. Zaintrygowany i pełen niepokoju wyszedł na balkon. Noc była jasna od światła księżyca, niezbyt wietrzna i chłodna. Wpatrując się w przestrzeń między drzewami, skąd dochodziły niecodzienne głosy, nie od razu zrozumiał, że ma przed sobą prawdziwe pole bitewne. Jego zmysły rejestrowały głosy nienawiści, bólu i przerażenia. Przed nim, w ciemności konarów i liści, szamotały się i szarpały ptaki.
Wysilając wzrok, Salomon dostrzegł najpierw jedną, potem drugą parę walczących ptaków, w końcu dziesiątki i setki. Były wszędzie, wypełniając niebo i przestrzeń nad ziemią. Biły się jak szalone, siedząc obok siebie i uderzając się skrzydłami. Niektóre walczyły także dziobami i pazurami. Kiedy odrywały się od siebie, wzlatywały w przestrzeń niby pociski wydając donośny, jazgotliwy świst. Z ich dziobów wylatywały cienkie strumienie ognia. Kilka z przeleciało tak blisko balkonu, że Salomon zdążył przyjrzeć im się. Nie mógł uwierzyć; poruszające się w księżycowym świetle stworzenia wyglądały jakby miały ręce i nogi. Poruszony do głębi, czuł jak wali mu serce.
– Jesteście zupełnie jak ludzie! – krzyknął przejmującym głosem.
Wpatrując się w najbliższe drzewo, zauważył jednego, szczególnie zajadle walczącego ptaka. Rzucał się w oczy: był czarny, miał błyszczące, stalowoszare, pobrudzone krwią skrzydła przypominające zaborczo wyciągnięte ręce.
Odc. 52Wasyl Ibragim
Była to straszna wojna, istny szabat czarownic. Toczyła się na oczach całego świata, lecz nikt nie potrafił jej zatrzymać, nawet najpotężniejsi możnowładcy. Działania wojenne trwały kilkanaście miesięcy. Noc w noc na niebie pojawiały się błyski i słychać było chrzęst broni i śmiertelne krzyki umierania. Ludzie myśleli, że nadchodzi straszne nieszczęście, jakaś monstrualna katastrofa. Potem bali się nawet o tym myśleć.
Trzeciego dnia wiosny hałasy wojny i krzyki nagle ustały. Sąsiadka Salomona, Małgorzata, wyszła na spacer i doświadczyła ciszy. Sprawiło jej to prawdziwą radość. To był łagodny, ciepły dzień. Spotkała się z przyjaciółką, patrzyła jej w twarz, ciesząc się, że obydwie żyją i mogą ze sobą rozmawiać. W rękach trzymały kolorowe chusty. Świat wokół zmienił się. Wszystko się zmieniło. W przydrożnej kawiarni jadły pączki i piły kawę z mlekiem, białym i pieniącym się. Mleko miało słodkawy zapach świeżo skoszonej, nagrzanej słońcem łąki.
– Prawie zapomniałam, jak wygląda normalność – powiedział Małgorzata, ale nie zaśmiała się jak zwykła to czynić w takich sytuacjach.
Kilka dni później na wzgórzu górującym nad miastem znaleziono Wasyla Ibragima. Leżał na trawie, był martwy, ciało miał poszarpane. Ludzie chodzi wokół i przyglądali mu się z wielką uwagą. Tego dnia był najważniejszym człowiekiem na świecie, wszyscy o nim mówili, choć już nie żył. Pokazywano go w telewizji, radio i na smartfonach, jakby był eksponatem muzealnym, niezwykłą pamiątką przeszłości.
Jak się okazało, zadziobały go ptaki z jego własnego plemienia. Jedne uważały, że prowadzi straszną, niepotrzebną nikomu wojnę, inne chciały zająć jego pozycję. Przerażające było to, że powszechnie cieszono się z jego śmierci. Nikt nie rozumiał, jak można cieszyć się z powodu czyjejś śmierci, a jednak ludzie cieszyli się. Młody człowiek w szarej marynarce zniszczonej przez pogodę mówił o sprawiedliwości dziejowej.
– Niezbadane są wyroku boskie – szeptali ludzie starsi, pamiętający czasy pokoju. – Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – dodawali po chwili wargami spieczonymi jeszcze od niepokoju i strachu.
– Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie – powiedział ksiądz trzymający w jednej ręce rewolwer a w drugiej krucyfiks. Miał wkrótce rozpocząć nabożeństwo za zmarłych, lecz nikt się nie zjawił, aby w nim uczestniczyć.
Odc. 53 Kwiaty powojenne
Po zakończeniu wojny na ziemi pojawiły się kwiaty, w większości białe, poza tym żółte w kolorze spokojnego słonecznika i różowe jak dziecięce policzki. Nocami zbolałą ziemię koiła cisza, w lesie wiatr roznosił chłodne milczenie grzybów. W dzień dzieci bawiące się nad rzeką śmiechem wywoływały zmarszczki na powierzchni wody. Nikt nie zastanawiał się, czy była to jeszcze wiosna czy już lato.
– To nie jest ważne – tłumaczyła dzieciom przedszkolanka w ogródku jordanowskim. – Najważniejsze, że zapanował spokój.
Wokół siedziały i spacerowały kobiety, starsze i młodsze. Niektóre trzymały na rękach śpiące niemowlęta. Te, które najboleśniej przeżyły wojnę, miały na ustach milczenie a w oczach smutek przetykany pasemkami niepokoju.
– A gdzie są mężczyźni?
Wszyscy oczekiwali tego pytania, lecz nikt go nie zadał.
– Wyrosło tyle białych kwiatów. To po prostu niewiarygodne – stwierdziła kobieta o pogodnej twarzy. Powtarzała te słowa w przekonaniu, że zdoła w ten sposób odbarwić czerń wspomnień wojennych.
Ludzie cieszyli się, że wróciła cisza a z nią miłość, śmiech i pelargonie w oknach. Ciesząc się, życzyli sobie nawzajem:
– Niech ziemia na zawsze pochłonie tego łajdaka.
Ktoś dodał:
– Życzyć śmierci okrutnikowi wywołującemu nie jest przewinieniem, ale cnotą. Dlaczego taki potwór miałby żyć, jeśli niewinni tysiącami umierają z jego ręki?
Były to myśli filozoficzne, uświadamiające ludziom, jak bardzo niezrozumiały jest ich świat.
Napaść Rosji na Ukrainę to początek zdarzeń ilustrujących powstawanie odmienionego świata. Ta wojna tak bardzo mnie rozstroiła, że nie mogę skoncentrować się pisaniu na powieści, jaką zacząłem kilka tygodni temu. Dlatego zdecydowałem się spróbować pisać „blog wojenny”, aby przedstawić moje myśli i konkluzje, w jakim kierunku to wszystko zmierza.
Na początek zacznę od poezji przedstawiając wiersz „Bałkany” z niedawno wydanego zbioru „Oniemiałość”, oddający nastrój, w jakim żyje dzisiaj Europa. Wiersz napisałem w Australii w czasie, kiedy na terenie dawnej Jugosławii panowała wojna dwóch nacji, dwóch religii, dwóch nienawiści. Określano ją wtedy jako najkrwawsze wydarzenie wojenne na terenie Europy od czasu zakończenia II wojny światowej. Dzisiaj przeżywamy wojnę o jeszcze większej skali i jeszcze bardziej szaloną. Jej nienormalność polega na tym, że jest ona zakotwiczona nie w tyle w społeczeństwie Rosji, ile w głowie jej prezydenta, Putina. To prawdziwy obsesjonat, który porządkował sobie cały wielki naród, 147 milionów ludzi. Jesteśmy świadkami zmierzchu tego tyrana. Zniszczy go wojna na Ukrainie, jaką sam rozpętał. Nie mam wielu wątpliwości co do tego. To raczej kwesta czasu, jak szybko to nastąpi.
Bałkany
Ziemia spalona, zszarpana darnia, szczątki ciał w siebie chciwie zgarnia, tysiące szczątków, bo niespokojna nie spocznie, jak długo trwa wojna.
A inne nacje, gdzie luksus syty, z wojny ściągają haracz obfity, śląc okrucieństwa broni i sprzętu; nie ich obejmą fale zamętu.
Skąd czarne myśli o rozstrzelaniach, minach, kikutach i o rozstaniach? Moc okrucieństwa wsiąkła we mnie, bronię się przed nią nadaremnie.
Odc. 2 Perspektywa zdarzeń
Moje podstawowe przekonanie jest takie, że losy wojny Rosja-Ukraina oraz relacji Rosja – demokratyczny świat ostatecznie rozstrzygną się w Rosji. Zdecydowany, fantastyczny wręcz opór, jaki stawia Rosjanom społeczeństwo ukraińskie, może nie wystarczyć, gdyż Putin jest zdeterminowany niszczyć Ukrainę do końca. Gdzieś jest granica wytrzymałości i oporu.
Dlatego sądzę, że decyzja o zakończeniu wojny zapadnie ostatecznie w Rosji gdzieś w systemie społeczno-gospodarczo-politycznym. Prawdopodobnie wiele czynników i sił będzie o tym decydować: zbuntowane społeczeństwo rosyjskie, zbulwersowani oligarchowie, przywódcy wojskowi, doradcy prezydenta, wielki biznes i banki. Rzecz w tym, że świat demokratyczny całkowicie zablokował ten kraj i nie ma on szans przeżycia, jeśli nie ustąpi w sprawie wojny z Ukrainą.
Rosjan czeka jeszcze wiele szokujących zdarzeń, które muszą przejść, aby te zmiany się dokonały. To dlatego, że większość społeczeństwa jest pod przemożnym wpływem oficjalnej propagandy i informacji i widzi świat takim, jak go przedstawiają Władimir Putin i Siergiej Ławrow, a nie takim, jaki on jest w rzeczywistości. Większość Rosjan nie ma pojęcia o tym, jak bardzo są manipulowani, co się dzieje w ich kraju, co z czego wynika. Nie obrażając ich, są ślepi, głusi i naiwni, przynajmniej tak się zachowują. Wciąż nie wiedzą o dziewięciu tysiącach żołnierzy rosyjskich zabitych na Ukrainie (za statystyki nie mogę ręczyć, ale faktem jest, że zabitych są tysiące) i dlaczego naprawdę oni zginęli. To będzie pierwszy wielki szok (przede wszystkim dla rodzin, matek i ojców, rodzeństwa, żon i dzieci), kiedy zrozumieją, że wszystko w oficjalnych informacjach było kłamstwem: dokąd ci żołnierze jechali, po co, jak nędznie byli wyposażeni i przygotowani, jak młodzi i niedoświadczeni byli i że ta wojna w ogóle nie miała i ma bez sensu, bo jest wymyślona i oszukańcza.
Nie wiedzą też i chyba też nie przeczuwają, jak daleko zajdzie spadek wartości rubla, inflacja, braki towarów w sklepach, jak szybko będzie rosło bezrobocie i jak bardzo to będzie bolesne. To nastąpi, bo Rosji odcięto wszystkie znaczące więzi ze światem zewnętrznym, bez którego żaden kraj nie jest w stanie funkcjonować. W miarę narastania problemów, pojawi się przełom, oby jak najszybciej, w świadomości społecznej i zrozumienie, kto jest ich sprawcą i dlaczego Rosja zaszła w ślepy zaułek. I chyba dopiero wtedy ten kraj odstąpi od wojny.
– Niektórzy oceniają, że obecny kryzys będzie dla Rosji znacznie gorszy od tego w 1998 r. – Rosję czeka bardzo ciężki kryzys gospodarczy, co najmniej przez trzy lata z powodu “wydarzeń na Ukrainie” – oświadczył (03 03 2022) rosyjski, powiązany z Kremlem oligarcha Oleg Deripaska, cytowany przez agencję Interfax. – Kiedy wam mówią: „Opuszczą żelazną kurtynę czy nie?”, ona już została opuszczona. Kryzys czeka kraj co najmniej przez trzy lata, bardzo ciężki. Pomnóżcie kryzys 1998 r. razy trzy” – powiedział Deripaska, występując podczas Forum Ekonomicznego w Krasjonarsku.
W wyniku sankcji pogłębia się gospodarcza izolacja Rosji. Jednocześnie Zachód nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Na razie sankcje uderzają przede wszystkim w rosyjski bank centralny, sektor bankowy, rubla. Sankcje na import surowców z Rosji nie zostały na razie wprowadzone przez UE, wyłączono z sankcji także banki, które rozliczają transakcje z handlu gazem czy ropą. W Unii Europejskiej nie ma na razie zgody co do takiego ruchu. W czwartek minister gospodarki i wicekanclerz Niemiec Rober Habeck powiedział, że nie poparłby embarga na import paliw kopalnych w Rosji. Tymczasem to właśnie sankcje związane ze sprzedażą ropy i gazu przyniosłyby największe straty dla budżetu Rosji. Analitycy Polskiego Instytutu Ekonomicznego uważają, że ograniczenie importu surowców przez Zachód byłoby druzgocącym ciosem w rosyjską gospodarkę. W ubiegłym roku zyski z eksportu ropy i gazu zapewniły bowiem 36 proc. wpływów do rosyjskiego budżetu, a w poprzednich latach ten udział był często większy.
“Sankcje powinny uderzać także w inne dochodowe towary eksportowe, jak np. metale szlachetne i półszlachetne, stal i żelazo, nawozy” – podkreślają analitycy PIE.
Koniec cytatu.
Oczekuję wprowadzania dalszych, jeszcze ostrzejszych sankcji wobec Rosji. Moim zdaniem są one nieuniknione, ponieważ Putin nie tylko kontynuuje ale wręcz nasila wojnę z Ukrainą, mimo już nałożonych sankcji i wezwań do zawieszenia broni. Putin musi ustąpić, ponieważ kontynuacja wojny to tylko pogłębiająca się tragedia dla Ukrainy i przegrana dla Zachodu. Nie widzę innego rozwiązania jak dobijanie Putina (Rosji) sankcjami tak długo, aż ustąpi, przerwie i zakończy wojnę. Jest to absolutne minimum, ponieważ tak naprawdę to muszą nie tylko wycofać się z Ukrainy ale także powinni zapłacić reparacje wojenne, aby Ukraina mogła odbudować swoją gospodarkę. Jest tylko jedna opcja: wygrana lub porażka na zasadzie „my” czy „oni”. Zachód zaszedł za daleko, aby ustąpić Rosji. Byłoby to głupie, podłe i tragiczne.
Odc. 4 Początek końca Putina i jego Rosji
Minionej nocy (z soboty na niedzielę) siedziałem wytrwale kilka godzin przed ekranem komputera czytając tylko najświeższe informacje na temat wojny Rosji z Ukrainą. Nasuwa mi się jeden wyraźny wniosek: Rosja zaczyna przegrywać wojnę z Ukrainą i Zachodem. Mówiąc bardziej bezpośrednio: Rosja przegrywa tę wojnę. Najbardziej przekonujący z serii dowodów był dla mnie wywiad z generałem Skrzypczakiem, który dokonał rzeczowej analizy przedbiegu całej kampanii wojennej Rosji przeciwko Ukrainie. Oto link do wideo:
oraz drugiego wideo opisującego sytuację wewnątrz Rosji w dniu 28 02 2022 (dzisiaj sytuacja już jest inna):
Ukraina nie byłaby w stanie osiągać tych sukcesów, gdyby nie niezwykle bohaterska postawa całego narodu (na czele z prezydentem Zełeńskim), nieprzerwane poparcie i dostawy nowoczesnego sprzętu wojskowego z krajów zachodnich oraz szybko rosnące sankcje nakładane na Rosję. Do tego dochodzi nieśmiała ale powoli rosnąca presja na Putina wewnątrz Rosji.
Nie mam już wątpliwości, że Putin i jego Rosja przegra wojnę z Ukrainą i demokratycznym Zachodem. To oznacza koniec dyktatury Putina i prawdopodobnie także jego samego jako zbrodniarza wojennego.
Nic mnie bardziej nie cieszy.
Odc. 5 z dnia 07 marca 2022.
Od 12 marca br. siedem rosyjskich banków zostanie ostatecznie wykluczonych z systemu SWIFT. Decyzja ukazała się w Dzienniku Urzędowym Unii Europejskiej. Są to: Bank Otkritie, Novikombank, Promsvyazbank, Bank Rossiya, Sovcombank, VNESHECONOMBANK (VEB) i VTB BANK. VTB z aktywami rzędu 20 bln rubli jest drugim największym bankiem w Rosji.
Na liście nie ma największego rosyjskiego banku – Sbierbanku oraz Gazprombanku. Za ich pośrednictwem dokonywane są płatności za rosyjską ropę i gaz. Kraje członkowskie UE nadal kupują te zasoby mimo ataku Rosji na Ukrainę. UE poddaje te dwa banki innym sankcjom. Okres przejściowy na odłączenie tych banków od systemu obowiązuje ponieważ “unijne banki pod względem operacyjnym potrzebują czasu na dostosowanie się”.
Europejski Bank Centralny polecił zamknięcie wszystkich europejskich od działów Sbierbanku. Bank przestał działać w Europie.
Do Międzynarodowego Legionu, który ma pomagać Ukraińcom w walce z armią rosyjską przyłączyło się 3 tysiące Amerykanów. W legionie tym walczy w sumie 20 tysięcy ochotników z 52 krajów (To wiadomość rządu Ukrainy z dnia 7.03.2022).
Rosnąca nerwowość władz Rosji: 5 marca do zachodnich sankcji technologicznych i finansowych wymierzonych w Rosję przyłączył się Singapur. Wcześniej podobną decyzję podjęło kilka innych państw azjatyckich, w tym Japonia i Korea Południowa. Do restrykcji dołączył również Tajwan. Po raz pierwszy zachodnie restrykcje skomentował Władimir Putin – jego zdaniem „przypominają one wypowiedzenie Rosji wojny”. Putin zapowiedział intensyfikację działań rządu na rzecz przeciwdziałania ich negatywnym konsekwencjom (Info Ośrodek Studiów Wschodnich).
Unia Europejska zamierza zmniejszyć swoją zależność od rosyjskiego gazu aż o 80 % jeszcze w tym roku. Nową strategia energetyczna zakłada pozyskanie nowych źródeł gazu, a także zwiększenie efektywności energetycznej i przyśpieszenie Zielonego Ładu, który zmniejszy zapotrzebowanie Unii na importowane surowce takie jak gaz. Propozycje zostaną dziś zaprezentowane; mają one zmniejszyć roczny import gazu z Rosji ze 155 mld m sześc. obecnie do nieco ponad 40 mld m sześc. Zdaniem Fransa Timmermansa możliwe jest całkowite odcięcie się od rosyjskiego gazu w ciągu najbliższych lat (BusinessInsider.com.pl).
Odc. 7 Prawda o Rosji i Putinie
Sankcje Zachodu zaczynają wywierać wpływ na życie obywateli Rosji. Rosnące ceny podstawowych produktów żywnościowych mogą wstrząsnąć mieszkańcami Rosji.
— Proces wzrostu cen na towary i usługi już się rozpoczął i w pierwszej kolejności uderzy w najbiedniejszych, którzy największą część swoich dochodów przeznaczają na żywność. W Rosji potocznym wyznacznikiem kryzysu jest wzrost cen lub brak kaszy gryczanej. Już teraz podrożała, podobnie jak warzywa, a niektóre sklepy reglamentują zakupy — dodaje ekspertka Ośrodka Studiów Wschodnich. Potrzeba dwóch, trzech miesięcy, by zobaczyć pełną skalę oddziaływania sankcji. Wiele też zależy od tego, jak na postępującą drożyznę zareaguje Kreml, czy udzieli najbiedniejszym wsparcia socjalnego.
Tym, co poruszy zindoktrynowane rosyjskie społeczeństwo, będzie moment, w którym uświadomi ono sobie sobie osobiste koszty wojny. Kiedy synowie, mężowie i ojcowie nie wrócą z frontu do domów. W kraju działa organizacja Komitet Matek Żołnierzy Rosji. To ona upubliczniła fakt, że rosyjska armia podczas wojny w Czeczenii nie chowała swoich poległych, nie informowała rodzin o śmierci bliskich i wiozła na front mobilne krematoria. W wywiadzie dla Business Insider Polska opowiadała o tym Krystyna Kurczab-Redlich, dziennikarka, reportażystka i wieloletnia korespondentka w Rosji.
Mówiąc o możliwym wpływie sankcji na Rosjan, należy mieć świadomość, że zdanie opinii publicznej niewiele Kreml interesuje.— Rosyjska władza dobrze sobie radzi z kreowaniem nastrojów publicznych i będzie nadal nimi zarządzać. W jaki sposób? Obecnie za powielanie tzw. fake newsów (czyli mówienie, że w Ukrainie toczy się wojna) grozi kara 15 lat łagru. Za zdradę narodową (za co władze mogą uznać nawet publiczny protest przeciwko inwazji) — 20 lat.
— Badania opinii publicznej, w których widać rosnące poparcie dla Putina, nie są obecnie wiarygodne, instytucje socjologiczne znalazły się pod kontrolą władz. Z pewnością stwierdzić można jednak, że w Rosji istotna część społeczeństwa prezydenta popiera, w tym momencie nie mamy rzetelnych instrumentów, by określić skalę tego poparcia — mówi specjalistka OSW. — Analizując wyniki badań, od lat borykamy się też z problemem, że Rosjanie boją się szczerze odpowiadać na pytania ankieterów, można powiedzieć, że funkcjonuje “podwójne myślenie”. Wiele osób publicznie boi się krytykować władzę, a w gronie najbliższych wyraża krytyczne poglądy pod adresem Putina.
– W Rosji, jak mawiają Rosjanie, szczere opinie wyraża się w kuchni.
Kilka ważnych ogólnych informacji
Rosja zaczyna tonąć. Według JPMorgan Produkt Krajowy Brutto Rosji spadnie w drugim kwartale o 35 proc., a w całym 2022 r. o 7 proc., co stanowiłoby dramatyczny wynik w porównywaniu z kryzysami finansowymi, jakie miały miejsce w 1998 oraz w 2008 r. Ekonomiści Polskiego Instytutu Ekonomicznego (PIE) zakładają tegoroczny spadek rosyjskiego PKB na 15–20 proc.
– Sankcje wywołają w rosyjskiej gospodarce efekt kuli śnieżnej. Totalne załamanie kursu rubla ogranicza prowadzenie opłacalnego importu, braki produktów hamują produkcję, inflacja będzie galopować, a Rosja będzie mogła się bronić tylko za pomocą krajowych narzędzi polityki gospodarczej, np. dodruku rubla – twierdzi Piotr Arak, dyrektor PIE.
Strachu przed konsekwencjami wojny nie ukrywają już najwięksi rosyjscy przedsiębiorcy. W ubiegłym tygodniu do zaprzestania wojny wezwał gigant naftowy Łukoil, a także najbogatszy Rosjanin Aleksiej Mordaszow.
– Rosję z powodu wydarzeń w Ukrainie czeka bardzo ciężki kryzys gospodarczy przez co najmniej trzy lata – przyznał powiązany z Kremlem rosyjski oligarcha Oleg Deripaska..
Masa zagranicznych firm wycofała się już z rosyjskiego rynku, na którym zaczyna brakować importowanych towarów, a ceny idą ostro w górę. Rosjanie nie tylko doświadczają braków w sklepach, ale także dostępu do usług. Sprzedaż jak i serwis swoich produktów zawiesił w Rosji Microsoft, wcześniej Dell oraz Apple, które wstrzymało tam całą sprzedaż i usunęło z App Store aplikacje podlegające rządowi Rosji. Rosyjscy właściciele iPhone’ów boją się, że amerykańska firma zamieni ich telefony w cegły, zdalnie odcinając ich funkcje. Do sankcji przyłączyli się inni technologiczni giganci: Facebook, Google i YouTube, ograniczając rosyjskim mediom zarabianie na umieszczanych tam reklamach.
Wycofanie się z Rosji zachodnich koncernów ma głębokie konsekwencje. Ikea zatrudniała tam ok. 15 tys. osób, które teraz tracą pracę. Trzy razy więcej zatrudniają zakłady samochodowe w Togliatti produkujące samochody Renault, teraz pozbawione dostaw części i komponentów do produkcji. Porównanie przez Putina zachodnich sankcji do wypowiedzenia wojny na spotkaniu z pracownikami lotnictwa cywilnego wyjątkowo celnie oddaje sytuację: rosyjskie linie lotnicze zostały niemal całkowicie sparaliżowane: najpierw przez zamknięcie przestrzeni powietrznej nad większością państw Europy i USA, a następnie przez odcięcie Aerofłotu od globalnych systemów rezerwacji lotów firm Sabre i Amadeus.
Zachód jest coraz bliżej dobicia rosyjskiej gospodarki poprzez odcięcie/silne ograniczenie Rosji od możliwości eksportu surowców energetycznych. Byłaby to obosieczna broń, ale pogarszająca się sytuacja w Ukrainie skłania do jej użycia.
En el país no había un criador de pollos mas grande que Manilo Berganza. Su granja “Manilo” abarcaba tres hectáreas. Allí crió una variedad especial, aves carnosas y muy musculosas con picos del color del granate.
Un día lo encontraron muerto frente al edificio de la administración de la granja. El fallecido estaba en un estado terrible, presentando un aspecto aterrador. Su cuerpo estaba mellado como si alguien lo hubiera pinchado en un ataque de rabia con un objeto metálico afilado.
El comisario Carlos de la policía sólo dijo:
– Es una historia de terror con la que soñaré por muchos años.
Una investigación reveló que Manilo había sido picoteado por pollos. La jaula más grande estaba abierta, todos los pollos se habían escapado. Era una variedad especial de combate. Sobre la jaula había un cartel que decía “Pollos asesinos”. Un empleado de la empresa testificó que Manilo les daba drogas. Los preparaba para las peleas de gallos, que convertía en una enorme industria de juego.
– “Estos son los pollos que lo picotearon”, decidió el comisario de policía a cargo de la investigacion. – Debemos encontrarlos y aniquilarlos. Son agresivos.
Los hechos han sido confirmados. Los pollos eran verdaderos asesinos. Las gallinas no estaban muy por detrás de los gallos. Todos los individuos, sin excepción, incluso atacaron a los pavos y lucharon contra ellos con éxito. El día de la fuga masiva de los pollos, la gente encontro en el bosque detrás de la granja, un halcón malherido, moribundo por la pérdida de sangre, y algunas plumas del ala del ganador del combate. Era un pollo de una granja de Manilo.
Sólo la mitad de los pollos fueron encontrados y capturados. Todos eran sometidos a pruebas genéticas. Fueron alterados genéticamente.
– Manilo era un pícaro, todo lo que hacía era ilegal. Él mismo provocó su destino – el comisario Carlos no ocultó su ira.
Los pollos fueron enviados al matadero. Reunidos en un lugar, se comportaron como locos. Un psicólogo de animales interpretó sus gritos como un equivalente de “¡Maten al asesino de pollos!”.
El día antes de la matanza, los pollos lograron escapar. Se dispersaron por bosques, páramos y campos. Los rastros de ellos han desaparecido.
– Probablemente fueron capturados para las peleas de gallos, asesinados por zorros y lobos o por cazadores durante la temporada – comentó el comisario Carlos.
De Manilo Berganza quedaron solamente algunos recuerdos, una foto angustiosa y la leyenda del asesino de pollos.
– La fama se debe más a los gallos que al dueño de la granja. Ellos fueron los verdaderos asesinos” – escribió el autor de la popularísima “Biografía oscura de Manilo Berganza”.
Świetliki nocy przywracają żywym ojców i matki, dzieci i braci, w słowach modlitwy i wzruszeniu tkliwym wracają bliscy, których każdy traci.
Kamień nagrobny zwodzi pozorem trwałości. Ileż wytrwa kruchy cement, nim pod upartych dni naporem w ziemię też zrzuci prochu brzemię?
Tu nie ma życia. Tam jest życie, gdzie nie ma bólu i żalu rozstań, w obliczu Boga, na jasności szczycie, gdzie niepojęta, ostatnia przystań.
Czymżesz ty jesteś
Czymżesz ty jesteś? Jesteś przemijaniem, beztroską i bólem, braniem i dawaniem, palącą solą jesteś w oku, geniuszem błysków w górskim potoku.
Bóg ciebie skazał na istnienie, miłość polecił oddać w niewolę, a czasem łamać serca łaknienie i grać w niepokoju nieznaną rolę.
Czas przyjdzie, zrobisz wielkie pranie, w szczerej modlitwie oczyścisz siebie, fałszywych pozorów zrzucisz ubranie, prawdę zasiejesz w użyźnionej glebie.
Cmentarz nadziei
Nagrobek przybrany w betonowe szaty, na nim dłutem wyryto nazwiska, urodził się… zmarł… ale gdzie daty? Każda rubryka pusta, szara, czysta.
Niektórzy za życia już po tamtej stronie, a ja marzenia uparcie wciąż gonię. Nie dam się zepchnąć pod strojne marmury, wybieram wolność spopielałej chmury.
Hindus nad Gangesem płomieniem się wzbiję, lekkością zachwycę i blaskiem opiję, nie pozwolę się oddać do wiecznej kasacji, wrócę w łańcuchu reinkarnacji.
Mnie myśl ociężała przy ziemi nie trzyma, wierzę w mądrość Stwórcy, dobroci olbrzyma, nie zniżę czoła do cmentarnej jaźni; ulotnością żyć będę w boskiej wyobraźni.
W kościele żywych
W kościele żywych nie klękam, nie siadam, bo konfesjonał bólu nie leczy, czasem głos skryty do mnie zagada; on jeden istotę zna rzeczy.
W końcu przychodzi anioł zbawienia, przy ołtarzu klęka i gra na harfie, aż z serca wypłoszy żale i złudzenia, gdy strunę smutku ostatnią rozszarpie.
W snach przyjdzie
Bezdrożami chodzi ten, co mnoży kwiaty, wolność hoduje, z oczu zdejmuje kraty. On czas zatrzyma, łez rozmrozi krople, da przemówić drzewom, co szumią wyniośle.
Kiedy już cię spotka, obejmie serdecznie, brodaty, stęskniony, bo sam żyje wiecznie, oczy ma poważne, rozumne, śmiejąc spyta, czy widziałeś, jak ptak budzi słońce.
Nie planuj na próżno, by wymawiać słowa, Jemu niepotrzebna pusta, ludzka mowa, On cię bez prośby obdarzy wytchnieniem. Ciesz się: oczy rozumne niosą zapomnienie.
Powyższe wiersze zawarte są w dwóch tomikach poezji “Klęczy cisza niezmącona” oraz “Oniemiałość”.
Śmierć jest czymś nieskończenie absurdalnym, ponieważ całe ludzkie życie, ten ciąg starań, trosk, przeżyć, radości i cierpienia, nade wszystko miłości kończy bezsensem, zanikiem świadomości, zapomnieniem wszystkiego, zerwaniem wszystkich więzi. Na jej usprawiedliwienie można powiedzieć chyba tylko to, że jest aktem ostatecznej sprawiedliwości, zrównując wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, dorobek, pozycję społeczną, stan zdrowia, wiedzę czy poglądy. Nie darmo przeszłe cywilizacje wyniosły śmierć do rangi boskiej. Oto jej symbole: Anubis – mitologia egipska, później zastąpiony przez Ozyrysa; Azrael – islam; Balor – mitologia celtycka; Hades – mitologia grecka; Mictlantecuhtli – mitologia aztecka; Jama – hinduistyczny bóg śmierci i zmarłych; Mot – mitologia bliskowschodnia; Ozyrys – mitologia egipska; Tanatos (mitologia) – mitologia grecka, uosobienie śmierci; Weles – mitologia słowiańska.
Michael Tequila, poezja i proza, w księgarni, także w wersji ebook: www.empik.com
Wypełniała go fantazja. Płynęła w nim strumieniem źródlanej wody, przezroczystej i ożywczej, z którego mógł czerpać do woli, aby gasić pragnienia żyjące w każdym człowieku. Zamiast pozwolić jej ujawnić się w pełni, tłumił ją, wzbraniał się przed nią, przyglądał jej się niezdecydowanie, bez pewności sukcesu, na jaki zasługiwała. Zamiast wyjąć sztalugi i płótno, aby malować cudowne pejzaże, łamał pędzle i wylewał farby, zamiast pisać poezję, upijał się niepewnością i dusił w sobie wzruszające słowa.
Fantazja pojawiła się w nim znacznie wcześniej niż wszystkie małe i duże psy, które uwielbiał, chyba z wzajemnością, ponieważ łasiły się do niego i prosiły głośnym ujadaniem, aby rzucał im patyk daleko w przestrzeń. Kiedy to czynił, biegły jak szalone, chwytały go w pysk, przynosiły, aby chwilę potem, warcząc żartobliwie, odmawiać wydania zdobyczy, równocześnie jakby prosząc, aby ją siłą odebrał i znowu rzucił.
W zabawie niezmordowana była suczka Cezarea, Miała krótką sierść i śmieszny pysk bokserki oraz zwyczaj wbiegania na zmarzniętą taflę lodu i drapania, prosząc szczekaniem, aby pękł i pozwolił bawić się z ukrytą pod nim wodą z bąbelkami. Działo się to zimą, w lesie zaklętym w ciszy i śniegu, puszystym i skrzącym z mrozu, zaludnionym kwiczołami. Siedziały nieruchomo na gałęziach, jeden obok drugiego, niepłochliwe, ubrane w grube futra piór, milczące, czekające na zbawienie. Otrzymywały je od promieni słońca schowanych za górą, które niby złote strzały wytrwale wspinały się coraz wyżej po stromym stoku, gęsto i gładko pokrytym lasem podobnie jak ptaki piórami.
Tam właśnie mężczyzna z plecakiem, nałożonym na grubą kurtkę, spotkał kobietę ukrywającą w sobie czar i wdzięk dojrzałości. Ubrana w duże buty i szorstkie spodnie karmiła dwa psy, śmiejąc się do nich i opowiadając o nich niebywałe historie. Nosiła ciemne okulary; chroniły ją przed promieniami słońca odbitymi od zimowego puchu, stworzonego przez Boga dla zabawy, a naprawdę dla ukrycia prawdy o kobiecości i męskości. Promieniowało od niej łagodne ciepło, prawie niewyczuwalne w mroźnym powietrzu, miłe dla ucha wdziękiem słów i treścią opowiadań.
W momentach, kiedy się śmiała, śnieg topił się wokół niej, pojawiały się strumyczki wody, grubiały i rozrastały, spływając w dół drogi, gdzie przemieniały się w przezroczyste warkocze, nad którymi zakwitały intensywnie żółte kaczeńce. Pochodziły one ze wspomnień mężczyzny z plecakiem, z odległego rowu przekopanego przez łąkę, odprowadzającego wiosną nadmiar wody ze stawiku z malutkimi karasiami, linami i płotkami. Dobrze pamiętał ten stawik, bo to nad nim siadł mu kiedyś na ramieniu kolorowy ptak i milcząco zastanawiał się, czy warto lecieć dalej, a jeśli tak, to dokąd.
Wszystko to słyszały i widziały psy, albo czuły przez skórę, ponieważ cieszyły się jak szalone, biegając po głębokim śniegu i strasząc ujadaniem, że go zjedzą. Ciemniejszy z nich, o imieniu Salazar, był już poważnym seniorem. Nie przyznawał się jednak do tego. Nie pokazywał swego wieku ani też go nie ukrywał, tak jak ludzie, tylko bawił się buszując w śniegu w poszukiwaniu myszy. Zagłębiał się w chaszcze i węszył, wynurzając od czasu do czasu nos obsypany białym puchem. Rozradowany swoim niby to polowaniem, niby zabawą, zapominał o bożym świecie i kompletnie ignorował przyzywające go okrzyki i gwizdy właścicielki.
Gdy tylko nadeszła wiosna, niezwykła poezja zimy, ptaków, psów i ludzi rozpuściła się w leśnych wspomnieniach, jak wszystko, co przynoszą i zabierają ze sobą kolejne pory roku.
Poniższy tekst to pierwsze 7 stron tytułowego opowiadania: “Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”.
Punktualnie o godzinie 11.45 Abuelo Caduco zdecydował się umrzeć. To był piękny dzień, aby odejść – majowy, słoneczny, świeży. Ptaki śpiewały, dwa piętra niżej ludzie pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem mięso na kotlety.
Od czasu, kiedy Kacyk, twórca nowego rządu, zabrał mu marzenia i fatalnie go oszukał, dla Abuelo nic nie miało już znaczenia. Miał tylko jedno marzenie: umrzeć godnie. Z góry wybaczył sobie umieranie przed czasem, które ktoś mógłby nazwać samobójstwem. Abuelo rozmawiał o tym z Bogiem i On wszystko zaakceptował. Właściwie nie musiał nawet zawracać Mu głowy, bo i tak sam podjął wcześniej nieodwołalną decyzję.
Dojrzał do odejścia. Był już starym człowiekiem, czuł to w kościach. Tu go bolało, tam go strzykało, coraz bardziej dolegał mu kręgosłup. Z chodzeniem też nie było najlepiej. Miał coraz więcej bezsennych nocy. Pamięć go zawodziła, zdradzała jak pijana, bezwstydna kochanka, nie wiadomo z kim i po co. Raz zapomniał nawet swój adres zamieszkania. Ludzie tego nie dostrzegali. Mówili:
– Każdy ma takie problemy, jak się starzeje. Dzisiaj to nawet młodzi mężczyźni łysieją. To jest dopiero problem. – Ich wyjaśnienia nie stanowiły dla Abuelo wystarczającego wytłumaczenia własnej sytuacji. Wierzył, że jego kondycja powinna być lepsza niż równolatków, bo całe życie dbał o siebie.
Tego przedpołudnia, mimo niewątpliwych zachęt do życia ze strony natury i sąsiadów, Abuelo wyraźnie opadł z sił. W głowie mu się kręciło, a ręce i nogi latały mu jak u paralityka. Był to nieudawany objaw syndromu niespokojnych nóg. Nabył go stosunkowo niskim kosztem, włócząc się godzinami po mieszkaniu z powodu bezsenności, a następnie umocnił, chodząc często do lekarza. Po drodze modlił się, aby go nie wyleczono, bo chciał umrzeć. Lekarz spełniał jego milczące życzenia nieudzielania mu pomocy, ponieważ wizyty u niego nie dawały skutku. Abuelo nie musiał go prosić ani przypominać się, co było bardzo miłe. Był zresztą zbyt dumny, aby poniżać się prośbami w tak trywialnej sprawie.
Oprócz niedomagań starości, była również inna ważna przyczyna, przez którą nie widział sensu dalszego życia. Przywódca partii rządzącej przez aklamację, Kacyk, obiecał mu złote góry, a on nie potrzebował złota. Abuelo myślał o biedakach, którym nic nie obiecano, choć bardzo prosili. To go dobijało, bo był człowiekiem współczującym. Co do zakończenia życia, to chciał, aby było ono godne, aby go pamiętano, a pamięć po nim była życzliwa, nie byle jaka, kończąca się z chwilą wyjścia żałobników z cmentarza.
Wobec przeciwności losu Abuelo nie pozostawał bezczynny. Jak tylko poczuł, że go oszukano, podobnie jak jego rodzinę, przyjaciół, znajomych i tysiące innych obywateli, stworzył sobie plan. Chodziło o ratowanie społeczeństwa, całego, z wyjątkiem tych, którzy uczestniczyli w spisku. Wybory i ich rezultat uważał za spisek.
Plan traktował poważnie a zarazem radośnie. Żadne tam smutki, rozpacze, niepokoje, co się stanie i jak to będzie. Dla jego pomyślnej realizacji musiał zmienić się trochę, ale nie za dużo. Problemem było to, że miał ciemniejszą cerę, która wyróżniała go w tłumie. Niewiele ciemniejszą, tylko o jeden odcień. Musiał ją rozjaśnić. Znał się na kolorystycznych niuansach, bo lubił obrazy i sam malował w przeszłości. Ciemniejszej karnacji nie uznawał za przeszkodę, tylko za utrudnienie, coś, co daje się wyeliminować.
Podjął stosowne kroki. Oprócz tego, że unikał słońca, używał kremu rozjaśniającego skórę. Znalazł go w drogerii, nie kosztował nawet zbyt drogo. Pieniędzy zresztą mu nie brakowało. Miał rozsądną emeryturę i trochę oszczędności.
Po podjęciu decyzji o odejściu, pozostało Abuelo tylko tyle czasu, aby usiąść do laptopa i napisać zaproszenia na pogrzeb i stypę. Umiał korzystać z komputera. Nie był zacofanym jaskiniowcem, kryjącym się przed nowoczesnością. Wybrał elegancki format zaproszenia. Oświadczenia woli, kto i co będzie dziedziczyć, już nie pisał, bo zabrakło mu chęci i czasu.
– Trudno. Będą musieli podzielić się schedą zgodnie z prawem. – Powiedział głośno i ucieszył się, kiedy to usłyszał, bo nie zawsze słuch mu dopisywał. Wyobraził sobie, jaki wspaniały będzie pokaz wzajemnej miłości rodziny po otwarciu testamentu. Było w nim trochę przekory i przewrotności. Wiedział, że się pokłócą. Lubił teatr i cyrk; mimo wieku zachował dziecinną świeżość. Skończył już siedemdziesiąt lat, choć wyglądał poważniej, na dziewięćdziesiąt. Pamiętał o tym, bo poprzedniego dnia w urzędzie podatkowym składał deklarację i pytał, czy miała być na formularzu Pod-70, Pod-80, czy Pod-90. Cenił sobie powagę wieku; była dlań znakiem: ostoją i oazą dojrzałości. Zaproszeń na pogrzeb i stypę nie wysyłał.
– Nie mam czasu, zrobię to w ostatniej chwili. – Zdecydował po chwili wahania. Wahał się krótko, bo nie miał czasu. Była to rozsądna decyzja.
– Obym tylko nie zapomniał. – Zaniepokoił się, ponieważ wcześniej przeoczył kilka ważnych zobowiązań, imienin, urodzin oraz jedną okazję do gorącej, namiętnej i szybkiej miłości z pewną pobożną niewiastą, która przyjechała na wakacje do jego miejscowości. Poznali się w kościele, kiedy śpiewali razem psalm, korzystając z jednego śpiewnika. Abuelo oderwał się od laptopa, aby nastawić budzik, pilnujący jego zobowiązań. Słowa dotrzymał. Dla pewności nastawił dwa budziki. Ten większy ładniej dzwonił.
Wrócił do laptopa, natychmiast jak tylko sobie przypomniał, gdzie on stoi i dlaczego on, Abuelo, oderwał się od niego. Musiał działać szybko, ponieważ myśli uciekały mu z głowy niczym przestraszone króliki z otwartej klatki. Miał problemy z pamięcią; starzała się szybciej niż ciało. Sam to zdiagnozował, posługując się rozumem, chronometrem i specjalnym termometrem, szczególnie dokładnie mierzącym temperaturę ciała nocą. Metoda diagnozy była tak rewelacyjna, a wyniki tak ciekawe, że postanowił je opublikować. Nie doszło do tego, ponieważ redaktor miesięcznika medycznego „Lancet Pamięci” nie oddzwonił. Może dlatego, że Abuelo pierwszy do niego nie zadzwonił. Nie był tego pewien.
Szybsze starzenie się pamięci miało swoje plusy i minusy. Minus był taki, że Abuelo zapominał o wieku i na ulicy widział tylko młode kobiety. Zauważył, że noszą obcisłe getry, a w nich piękne ruchome pośladki, które poruszają się uroczo w górę, w dół i na boki. Widać to było szczególnie wyraźnie, kiedy kobieta miała na nogach pantofle z wysokimi obcasami; unosiły one jej biodra na wysokość jego wzroku. To był plus. Oczu i piersi nie widział. Robiło mu się z tego powodu tak żałośnie, że mógłby zobaczyć łzy w swoich oczach, gdyby nie nosił ciemnych okularów.
Pomyślał, że może wzrost utrudnia mu pełne widzenie. Nie był tak niski, jak Kacyk pokazywany często w telewizji, który żył z ambicji rządzenia umysłami ludzkimi zamiast krajem. Abuelo nazwał go Kacykiem na własny użytek, inni tak go nie nazywali.
– Nieważne, jak się nazywa, ważne, że trzęsie wszystkim i wszystkimi. Jest najwyższą władzą w tym kraju. Ale nie na zawsze. – Abuelo tłumaczył sobie spokojnie, jakby dla zapamiętania, że nie może odstąpić od planu pod żadnym pozorem.
Nazwisko przywódcy nie miało znaczenia, bo wielu ludzi i tak uważało go za geniusza. Wygrał wybory w sytuacji wyjątkowo niekorzystnej dla swojej partii. Abuelo stracił do niego resztkę przekonania, kiedy zobaczył go z bliska na manifestacji poparcia dla rządu.
Kacyk był niski i chodził na koturnach. Z wyfiokowanymi włosami wyglądał jak cyrkowy karzeł w kapeluszu i na łyżwach. – Kacyk jest niedobrym człowiekiem. – Była to najprostsza z opinii Abuelo. – Przed wyborami obiecywał wyrwać zło z korzeniami, ale sam od niego nie stronił. Podzielił ludzi na kategorie. Tych, którzy byli po jego stronie, nazywał dobrymi, tych pozostałych – złymi, albo jeszcze gorzej. A przecież źli nie byli. Abuelo także do nich należał. Był zwykłym człowiekiem, nauczycielem w szkole podstawowej, katechetą, ale dużo czytał, dyskutował i miał swój rozum. Gdyby jego rodzice byli bogatsi, też byłby kimś więcej. Nie uważał się za gorszego od Kacyka czy jakiejkolwiek innej ważnej osobistości.
Wielu ludzi popierało Kacyka. Abuelo też go kiedyś popierał. Wierzył w niego, ale to było wcześniej, przed wyborami. Teraz już nie. Kacyk namiętnie kłamał i oszukiwał. I był okrutny. Nie to, że więził lub zabijał ludzi, ale poniżał. Nazywał ich geniuszami egoizmu, psychopatami idącymi pod prąd nowoczesności, odmieńcami. Obywatele dotknięci tymi potwarzami bardzo to przeżywali. Czuli się upokorzeni i zagrożeni. Abuelo słuchał i widział to wszystko w telewizji. Ludzie bali się, że stanie się coś naprawdę złego. Abuelo też się to nie podobało. Jego gniew powiększał się z dnia na dzień jak grzybiasta narośl na próchniejącym drzewie.
Abuelo doszedł do wniosku, że wcześniej powinien wysłać Kacykowi kartkę z serdecznym życzeniem „Pocałuj mnie w dupę” i wizerunkiem środkowego palca wzniesionego do góry w geście pogłębionego, jeszcze bardziej szczerego życzenia. To by poniżyło Kacyka. Odrzucił tę myśl, ponieważ ważniejszy był dla niego plan podstawowy. Ponadto miał jeszcze inne sprawy do załatwienia. Myśląc o karze należnej tyranowi, starzec doszedł do wniosku, że mógłby nazwać siebie Rewolucjonistą w Imię Pana. Rano obudziła go jednak odkrywcza myśl, że zbyt wiele osób nadużywało wyrozumiałości Najwyższego dla nadawania sobie godności i tytułów.
– Starszemu człowiekowi, w dodatku katechecie, to nie przystoi, nawet jeśli okoliczności sugerują zasadność takiego myślenia. – Abuelo podsumował nocne dywagacje rozumu. Umiar i nawyk zdyscyplinowanego myślenia powstrzymały go od popełnienia nietaktu wobec Boga.
Następnego dnia, punktualnie o godzinie 11.45, Abuelo Caduco ponownie zdecydował się umrzeć. Był piękny dzień, aby odejść – majowy, słoneczny, świeży. Ptaki śpiewały, dwa piętra niżej ludzie pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem mięso na kotlety. Abuelo nie mógł jednak zrealizować swego planu, ponieważ miał jeszcze sprawy do załatwienia.
Zajął się przygotowaniami. Wszystkie niezbędne akcesoria były gotowe od dawna. Musiał je tylko odszukać i sprawdzić. Nie trzymał ich w domu. Schował je w miejscu, gdzie policja ani donosiciele nigdy by ich nie szukali, a gdyby nawet szukali, to i tak by ich nie znaleźli. Przechowywał je u swojego przyjaciela. On też nie wiedział, że Abuelo ukrył coś w jego warsztacie za deską, na którą nikt nie zwracał uwagi, bo była na wskroś zwyczajna.
– Kto zwraca uwagę na prostaka z twarzą naznaczoną nijakością?
– Wyszukane pytanie o zwykłą deskę wracało do niego jak bumerang tak często, że przestał zwracać na nie uwagę. Nie przeszkadzało mu, że uparcie łaziło mu po głowie jak zagubione koźlę po podwórkach. Realizując plan rozliczenia się z Kacykiem, Abuelo uczestniczył we wszystkich uroczystościach publicznych z jego udziałem. Często musiał jechać kilkadziesiąt kilometrów. Pokazywał się w pobliżu przejeżdżającej kolumny samochodów, bywał na zgromadzeniach, gdzie przemawiał polityk. Gdziekolwiek Kacyk przyjeżdżał z okazji ważnego święta, dużej demonstracji, uroczystych obchodów albo odsłonięcia pomnika, Abuelo też tam się zjawiał. Korzystał z wszel- kich środków lokomocji: samochodu, autobusu, pociągu i roweru, a nawet przychodził pieszo, jeśli nie było to zbyt daleko. Mógł przejść dwadzieścia – trzydzieści kilometrów, ale nie więcej.
Pomniki uważał za ważne i lubił na nie patrzeć, ale tylko wtedy, kiedy były piękne. Przypomniał sobie taki jeden, na stoku wzgórza, gdzie dwieście lat wcześniej rozegrała się decydująca bitwa. Zapomniał, kto z kim walczył; pamiętał jednak, że była to bitwa decydująca o losie kraju. Pomnik był ogromny, z czarnego brązu, miał dwie kolumny boczne i przedstawiał alegorię wolności w postaci zwiewnej niewiasty oraz dwa tłuste aniołki grające na trąbkach. Kiedy patrzyło się na postacie oświetlone promieniami wschodzącego słońca, człowiek ulegał wrażeniu odrealnienia, przechodził do nieziemskiego wymiaru.
– Co najmniej do wymiaru artyzmu. – Abuelo wyjaśniał niezwykłe zjawisko znajomym i przyjaciołom. Sztukę i wiarę w Boga uważał za najwyższe wartości. W całej rozciągłości swego istnienia, jakie daje się zdefiniować imieniem, nazwiskiem, zawodem, wiekiem, rodziną i historią życia, zawsze był człowiekiem pobożnym. Jego wiara była prawdziwa i głęboka. Kiedy miał dwadzieścia pięć lat uznał, że jest to dostateczna podstawa, aby zostać katechetą i nauczać dzieci miłości do Najwyższego.
Bliskość Boga stwarzała starcowi nieprzerwaną sposobność do omawiania z Nim spraw codziennych, nawet najdrobniejszych. Plan ukarania Kacyka Abuelo też Mu przedstawił i uzyskał Jego akceptację. Nie zdziwiło go to. Nie takie sprawy Bóg dopuszczał, aby uświadomić ludziom, że powinni kierować się nie tylko rozumem żądającym dóbr materialnych i zaspokojenia niezdrowej ciekawości, ale i sercem, które nie potrzebuje niczego poza dopływem natlenionej krwi, aby zapewnić człowiekowi zdrowie i szczęście.
Mężczyzna oderwał się od myśli, aby przypomnieć sobie swoje zachowanie, kiedy w pobliżu znajdował się Kacyk z liczną świtą i ochroniarzami. Abuelo podchodził wówczas blisko, jak najbliżej, cały czas uśmiechając się, jak to potrafią czynić staruszkowie o dobrotliwych twarzach i łagodnych spojrzeniach. Patrzył poważnie i jakby nieśmiało. Ludzie lubili go za to. Jego zachowanie budziło zaufanie.
– Spokojny starszy pan, popierający znanego polityka. – Mówili między sobą uczestnicy spotkań. Nikogo nie dziwiło jego postępowanie. Zachowywał się podobnie jak tysiące innych solidnych obywateli. To był majstersztyk.
Nie było dnia, aby ktoś nie doznał urazu szyi, stając na platformie obserwacyjnej w celu przyjrzenia się najwyższemu budynkowi w mieście zwanemu Wieżą Tertulii, a w skrócie Tertulią. Na miejscu prawie natychmiast pojawiał się lekarz w osobie przystojnego i zazwyczaj nieogolonego mężczyzny lub urodziwej młodej kobiety z ponętnym biustem, aby udzielić pomocy. W ich wyglądzie, ubiorach i zachowaniu było coś tajemniczego. Pacjenci to czuli, ale nie mieli pojęcia, że są to ludzie starannie wybrani i dobrze opłacani. Oprócz wiedzy, dysponowali on także umiejętnościami aktorskimi. Ledwie pogotowie odjechało, natychmiast pojawiali się naganiacze, aby znowu zachęcać ludzi do korzystania z platformy podkreślając, że usługa jest bezpłatna i nie ma lepszego miejsca do obejrzenia Wieży Tertulii. Szybko upowszechniające się informacje o nietypowych urazach i niezwykłej pomocy medycznej zwiększały zainteresowanie wieżą Tertulii.
Oficjalnie budynek nosił nazwę J. K. Tower. Była łatwa do zapamiętania dla obcokrajowców, niezwodnego źródła dewiz dla kraju. Popularna wśród mieszkańców kraju nazwa „Wieża Tertulii” nawiązywała do drugiego imienia Józefiny Kotwy, bohaterki narodowej. Wieża był była pomnikiem poświęconym jej wielkości i zasługom, jego właścicielem i zarządcą było wszechmocne Ministerstwo Kultury i Sztuki. Imię „Tertulia” miało wzorzec historyczny; tak nazywała się siostra braci bliźniaków Romulusa i Remusa, legendarnych założycieli miasta Rzymu, wykarmionych w dzieciństwie przez wilczycę.
W nocy budynek przypominał wielobarwny sześcian żywo migocący kolorowymi światłami. Dzięki staraniom ministra kultury, nie żałującego środków na promocję, budynek szybko obrastał sławą. Czasem minister pojawiał się incognito na platformie obserwacyjnej, aby słuchać uwag, komentarzy i pytań osób oglądających budynek.
Wieża Tertulii imponowała wielkością i niezwykłym kształtem; wyrażał on postać kobiety o szerokich biodrach i obfitych piersiach. Zbudowana na wzór pomnika była widoczna z odległości dziesięciu kilometrów. Dwa ogromne, okrągłe okna na froncie reprezentowały oczy, sterczący ze ściany balkonowy występ o kształcie trójkąta wyobrażał nos, pod nim widoczna była galeria przypominająca kształtem kobiecą brodę. Usta z powodzeniem imitował taras z czerwono kwitnącymi krzewami.
Uroczystości otwarcia muzeum dokonano we wtorek, drugiego dnia maja, w Dzień Zwycięstwa, stanowiący najważniejsze święto państwowe kraju. Przemówienia, festyny, sztuczne ognie oraz wielki bankiet pokazywano we wszystkich kanałach telewizyjnych. Imprezy odbywały się w spokoju, w atmosferze prawdziwe świątecznej.
Nauczycielka szkoły powszechnej położonej niedaleko Tertulii zorganizowała konkurs na opowiadanie poświęcone uroczystościom jej inauguracji. Zaczynało się ono od słów „W Dniu Zwycięstwa wybuchł wielki pożar, w którym spłonęło pół miasta”. Wygrał je uczeń, autor historii o tym, jak celowo wywołany pożar okazał się błogosławieństwem dla miasta i kraju. Fantazja poniosła go w kierunku opisów takich jak: „Popiół pozostały po pożarze zapewnił miastu żyzność duchową podobnie jak przeorany pługiem łubin zapewnia wiosenną bujność roślinom na polu”.
Za pomysł konkursu Alina Czakra, nauczycielka przedmiotu „Historia i Przyszłość Boga i Człowieka”, została wyróżniona przez ministra kultury. Wręczając jej dyplom uznania i nagrodę pieniężną powiedział:
– Ministerstwo Kultury i Sztuki jest pani wdzięczne za oryginalną inicjatywę popularyzacji pomnika naszej bohaterki narodowej Józefiny Kotwy. Prace konkursowe to wkład młodzieży w rozwój wartości przez nią wyróżnianych, pokory, miłości bliźniego, dumy narodowej i patriotyzmu.
Odc. 2 Obcokrajowcy
W czwartek, piątego dnia maja, około południa do budynku weszła, a właściwe wtargnęła, wycieczka. Była to grupa piętnastu naukowców-historyków, kobiet i mężczyzn w różnym wieku, pochodzących ze Stanów Zjednoczonych, Kanady i Europy Zachodniej. Na pytanie dziennikarki „Dlaczego prawie szturmem weszliście państwo do J. K. Tower”? kierownik wycieczki, Billy Sanders, historyk kultury, wyjaśnił:
– Czekaliśmy prawie godzinę od chwili otwarcia muzeum, a byliśmy umówieni z ministrem kultury i sztuki. Baliśmy się, że nas nie wpuszczą. Ponadto chcieliśmy być pierwsi w tak słynnym miejscu. Chyba owładnął nami duch rywalizacji – dodał z przepraszającym uśmiechem.
Wycieczkę zagranicznych naukowców rzeczywiście przywitał minister. Przedstawił się i od razu przystąpił do rzeczy. Mówił po angielsku z lekkim akcentem:
– Antoni Rubach, Minister Kultury i Sztuki, profesor zwyczajny, kierownik Katedry Kultury Wszechczasów na Uniwersytecie im. Józefiny Kotwy. To ja będę państwa przewodnikiem po muzeum. Zacznę od razu, aby nie marnować czasu. Budynek znany w języku angielskim pod nazwą J. K. Tower i lokalnie jako Wieża Tertulii, został wzniesiony dla uczczenia Józefiny Kotwy, naszej bohaterki narodowej. Z pewnością słyszeliście już państwo o niej: to osoba o niezłomnym charakterze, szalenie pracowita, otwarta na świat, rozumiejąca i godnie reprezentująca sprawy kobiet jak i mężczyzn.
Wśród gości muzeum podniosły się ręce.
– Jak należy rozumieć ostatni fragment pańskiej wypowiedzi? – pytali naukowcy. – Chodzi nam o kwestię kobiecości i męskości.
Minister popatrzył na nich z niechęcią. Nie mógł uwierzyć, że nie wiedzieli, o co chodzi.
– Mieliśmy w kraju poważne spory o naturę kobiecości oraz rolę współczesnej kobiety. Nie była to jedyna sprawa, jaka dzieliła społeczeństwo. Wszystkie te kontrowersje pozytywnie rozstrzygnęła Józefina Kotwa, kiedy objęła urząd premiera. To osoba niezwykle mądra i otwarta, prawdziwa bohaterka narodowa. Po pięciu latach jej rządów wszystko stało się jasne i proste. Jako naród wstaliśmy z kolan i pokazaliśmy światu naszą wielkość.
Billy Sanders, kierownik wycieczki, wpadł przewodnikowi w słowo.
– Dziękujemy panu, panie ministrze, za wyjaśnienie. Przyjechaliśmy tutaj, aby poznać wasze działania i plany rozwoju kultury. Wasz kraj jest wzorem nowoczesności. J. K. Tower jest tego świadectwem. Nie ma chyba na świecie niczego równie imponującego i oryginalnego architektonicznie – naukowiec skłonił głowę a następnie wręczył ministrowi bukiet różnokolorowych róż ułożonych na kształt flagi narodowej. Ukryty w nich mechanizm powodował, że kwiaty w rękach ministra falowały podobnie jak flaga na wietrze.
Profesor Rubach był mile zaskoczony. Nabrał powietrza w płuca, czując, że musi powiedzieć coś serdecznego, mniej oficjalnego.
– Dziękuję za piękne kwiaty i ciepłe słowa. Jestem naprawdę wzruszony. W muzeum spędzam większość mego czasu, prawdę mówiąc także życia. Jestem patriotą i kocham to miejsce. Kocham historię, literaturę i piękno naszego języka. Wszystko tutaj ma dla mnie znaczenie: społeczeństwo, jego historia, jego przyszłość. To kwestia uczuć, wyobraźni i odwagi. Dlatego nie będę ukrywać, że Józefina Kotwa jest moim ideałem i idolem. To bardzo młodzieżowe określenie, ale szczere i prawdziwe.
Oprowadzając gości po muzeum profesor Rubach mówił nieprzerwanie, wyjaśniając historię dojścia do władzy oraz sukcesów Józefiny Kotwy.
– Jak ona wygląda? – padło pytanie ze strony kierownika wycieczki. – Pan zna ją osobiście. My znamy ją tylko ze zdjęć.
Odc. 3 Bohaterka narodowa
Profesor Rubach ogarnął pytającego spojrzeniem łączącym niewiarę ze zdziwieniem. Uznał pytanie za zbyt proste i trochę nie na miejscu. Jego zachowanie nie uszło uwadze Sandersa.
– Chodzi mi o bohaterkę narodową, Josephine Kotwa. Ta postać intryguje nas wszystkich, zawodowych historyków. Wiele o niej czytaliśmy i rozmawialiśmy przed przylotem do waszego kraju.
– Znam ją doskonale. Nie wiem doprawdy od czego zacząć. Jest to elegancka kobieta, średniego wzrostu, zgrabna, brunetka o gęstej czuprynie. Ubiera się dystyngowanie, ma wspaniały gust. Jest piękna; to jest oczywiście moja osobista opinia. Jest urodzoną dyplomatką, potrafi się znaleźć w każdej sytuacji. Porusza się jak przystało prawdziwej damie, bez pośpiechu, statecznie, nie uśmiecha się zbyt często. Osoby jej niechętne mówią, że jest pozbawiona poczucia humoru, ale to nieprawda. Na konferencjach prasowych niewiele mówi. Jest to zrozumiałe, ponieważ dziennikarze zadają jej najróżniejsze pytania a niektóre są całkiem na miejscu. O dorobku i osiągnięciach Józefiny Kotwy nie będę mówić, znacie je państwo z materiałów informacyjnych, jakie otrzymaliście.
Kontynuując oprowadzanie wycieczki, profesor Rubach starał się, aby utrzymać uwagę słuchaczy. Zależało mu na tym, aby uczestnicy wycieczki dowiedzieli się jak najwięcej o Józefinie Kotwie. Kiedy ktoś z grupy zbyt głośno coś mówił, profesor zatrzymywał się i patrzył na przeszkadzającego dopóty, dopóki ten się uspokoił. Uważał, że należy mu się szacunek; miał zbyt wiele ważnych spraw do przedstawienia, aby pozwolić sobie na marnowanie czasu.
Słysząc kolejną informację profesora, tęga blondyna z tak jasnymi oczami, jakby zostały wypłukane z wszelkiej treści, mruknęła do kolegi:
– Mówi o tej Josephine jakby to był skarb narodowy albo jego genialna córka. Coś musi ich łączyć – nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ profesor wlepił w nią karcące spojrzenie.
Aby urozmaicić prezentacje, przewodnik ilustrował je przysłowiami, starając się nie powtarzać. Miał kilka podręcznych, chętnie je używał: „Pańskie oko konia tuczy”, „Lekarzu, lecz się sam”, „Słowo się rzekło, kobyłka u płotu”, „Lepiej późno niż wcale”. Przysłowiem „Kruk krukowi oka nie wykole” podsumował wyjaśnienie o ważnym sojuszu militarnym, jaki kraj zawarł pod rządami Józefiny Kotwy. Miał stosowne powiedzenie prawie na każdy temat. Kiedy mówił coś ważnego, wznosił oczy do nieba stwarzając wrażenie, że wzywa Boga na świadka.
Następnego dnia telewizja państwowa komentowała pobyt wycieczki w muzeum.
– Profesor Rubach pokazał naszym zagranicznym gościom, reprezentującym elitę intelektualną Zachodu, że nie wypadliśmy sroce spod ogona, wbrew temu, co nasi wewnętrzni i zewnętrzni wrogowie mówią o nas.
Młodzież szkolna ze wsi Szybajno z północy kraju z niecierpliwością czekała na wyjście zagranicznych naukowców z muzeum. Opiekunka wycieczki, Alina Czakra, nauczycielka przedmiotu „Przeszłość i Przyszłość Boga i Człowieka”, po wejściu do budynku przypomniała podopiecznym, że powinni zapamiętywać lub zapisywać ważne wypowiedzi przewodnika.
– Notujcie jego słowa, jak tylko je usłyszycie. To ważne. Pamiętajcie, że profesor Rubach to wybitny historyk i patriota. To także Minister Kultury i Sztuki, nasz najwyższy zwierzchnik – tłumaczyła, unosząc do góry prawą rękę zaciśniętą w pięść, jakby dla podkreślenia mocy swojej wiary w profesora i jego nauczanie.
– Czy możemy używać telefonu komórkowego do nagrywania wyjaśnień pana ministra?
– Oczywiście. To godne pochwały, że wykorzystujecie nowoczesną technikę dla celów edukacji.
Odc. 4 Gabinet Pomysłów
Pierwszym zwiedzanym obiektem był „Gabinet Pomysłów”, podzielony tematycznie na kilka części. Profesor Rubach z nieukrywaną przyjemnością wyjaśniał zawiłości techniczne i historyczne:
– Mieszczą się tutaj symbole wielkości naszego narodu: model jachtu na tysiąc osób, personifikacja dumy narodowej w formie rodziny wstającej z kolan, wota i święte księgi wiary w nauczanie kościoła oraz zdjęcia wybitnych generałów i marszałków reprezentujących naszą armię.
Siłę obronną kraju symbolizował wynalazek – lufa armatnia wygięta w środku pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, umożliwiającym strzelanie zza węgła.
– Ignoranci żartują na ten temat, ale to prawdziwy patent. Od czasu wdrożenia produkcji i zaopatrzenia naszej armii w tę nadzwyczajną broń nikt nie jest w stanie nam zagrozić. Nie musimy wchodzić w żadne koalicje, sami stanowimy potęgę militarną – wyjaśniał entuzjastycznie przewodnik. – To inne kraje zabiegają o stowarzyszenie się z nami w sojuszu strategicznym.
Ostatni eksponat „Gabinetu Pomysłów” przedstawiał makietę kliniki medycznej wyposażonej w urządzenia umożliwiające seryjną wymianę zużytych i uszkodzonych organów wewnętrznych człowieka na nowe.
– Zdolność obsługi najmniejszej sali zabiegowej w tej klinice to czterdziestu trzech pacjentów dziennie – profesor Rubach bezwiednie zatarł ręce z zadowolenia, zawsze zachwycały go medyczne osiągnięcia kraju.
Przed „Gabinetem Inteligencji” przewodnik zatrzymał wycieczkę i podniósł palec wskazujący do góry. Na głośny okrzyk „Uwaga!” wydany przez Alinę Czakrę dzieci zamarły w bezruchu. Profesor odczekał chwilę dla spotęgowania uczucia wrażenia słuchaczy.
– To, co zaraz zobaczycie, to wasza przyszłość. Ilustrują ją eksponaty i informacje o narodowym programie rozwoju szkolnictwa. Jak wiecie, nie ulegliśmy owczemu pędowi koncentracji uwagi na nauce własnej ucznia, lecz poszliśmy w kierunku sztucznej inteligencji – wyjaśnił przewodnik.
– Czyli „artificial intelligence”, inaczej mówiąc „AI” – rezolutnie wtrąciła dziewczynka z dwoma warkoczami, uczestniczka wycieczki szkolnej z Szybajna.
Minister popatrzył na nią z uznaniem.
– Masz absolutną rację, moje dziecko. Wystarczy wszczepić uczniowi chip z dostępem do krajowego systemu sztucznej inteligencji, a potem wymieniać go każdego roku na nowy, i sprawa edukacji jest załatwiona. Przodujemy w tej dziedzinie; ostatnio wyprzedziliśmy Singapur. Dla zapewnienia skuteczności systemu wymagane jest tylko utrzymanie dyscypliny uczniowskiej.
– Jak ją można poprawić? Czy mamy jakieś nowe narzędzia lub metody utrzymania karności uczniów, ich zapału do nauki? – Alina Czakra dopiero po zadaniu pytań zdała sobie sprawę, że być może nie powinna dociekać, jak poprawić dyscyplinę uczniów, bo był to drażliwy temat.
Profesor popatrzył na nią z uznaniem.
– W muzeum pokazujemy bogactwo kar, jakie dawniej stosowano dla utrzymania dyscypliny w ogóle, w szkole czy poza szkołą. Gdzie się stosuje kary, tak naprawdę nie ma to znaczenia, ważna jest ich skuteczność. Kary mają działać otrzeźwiająco i stymulująco na ucznia. Niektórzy zwiedzający „Gabinet Inteligencji” niesłusznie nazywają to, co w nim pokazujemy, horrorem. Jest to czysta edukacja historyczna, nawet jeśli eksponuje okrucieństwo i cierpienie. Takie jest życie, taka jest historia. Mam na myśli nie tylko najbardziej wymyślne i okrutne kary jak obcinanie głowy na szafocie, darcie pasów skóry, wbijanie na pal, palenie na stosie czy duszenie na garocie. Pokazuje je film z księciem Draculą w roli głównej – słynną scenę z pięcioma tysiącami jeńców wbitych przez niego na pal. Chodzi o karanie w ogóle jako środek wychowawczy i motywacyjny. O takie jego formy, które działają mobilizująco na uczniów, rodziców i ciało pedagogiczne. Oczywiście należy minimalizować kary i cierpienie, ale też uczyć się, jak ich unikać. Coś niecoś o tym wiem – profesor zasępił się na moment, jego wzrok zatrzymał się na portrecie Józefiny Kotwy oprawionym w wymyślną pozłacaną ramę. Alina Czakra miała wrażenie, że z obrazu patrzą na nią surowe oczy zazdrosnej kobiety.
Odc. 5 Gabinet klimatyczny
Po wejściu do pomieszczenia z napisem „Gabinet Klimatyczny” profesor Rubach uśmiechnął się szeroko. Myślał o tym, jak łatwo jest – stosując odpowiednie narzędzia edukacyjne – przekonać ludzi do szybkiej zmiany postaw niezbędnej dla powstrzymania niekorzystnych zmian klimatu.
– W tym miejscu musimy sobie wyjaśnić coś bardzo ważnego. Zanieczyszczenia atmosfery nie zrozumie człowiek, który przynajmniej raz w życiu nie nałykał się porządnie dymu lub spalin. W naszym pięknym kraju wciąż są w użyciu stare nieefektywne piece węglowe. Wiele osób nie rozumie, jak wielką wyrządzają one szkodę klimatowi a równocześnie nam samym. Po przejściu bez maski przez komorę dymu i smogu, którą tutaj widzicie, z podwójną dawką zanieczyszczeń, ludzie błyskawicznie nabywają przekonania, że rezygnacja z pewnych złych nawyków to nie żadna fanaberia, ale konieczność. To przestawia ich na tory nowoczesności: rezygnacji z węgla i samochodu spalinowego na rzecz energii fotowoltaicznej i innych form czystej energii oraz samochodu elektrycznego i mu podobnych. Dzięki tej komorze w ciągu jednego roku osiągnęliśmy trzystuprocentowy przyrost świadomości oraz pięćsetprocentowy wzrost zakupu pieców na gaz, paneli fotowoltaicznych, wiatraków powietrznych, małych turbin wodnych. Nawet urządzeń wytwarzania prądu kręcąc korbą, podłączonych do sieci elektrycznej domu.
W gabinecie „Nasze Miejsce na Ziemi” profesor Rubach wyprostował się. Było to jedno z jego ulubionych miejsc w muzeum. Głos profesora znowu zabrzmiał świeżo jakby nie miał za sobą kilku godzin oprowadzania gości po budynku.
– Eksponaty tutaj zgromadzone pokazują, jak wielki jest nasz kraj na tle świata. Dawniej byliśmy krajem bez znaczenia, zaniedbanym i nie liczącym się. Poglądy ówczesnej władzy były tak ciasne, że – co tu mówić – krążyło u nas powiedzenie: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne niż nasz głos zostanie wysłuchany na forum międzynarodowym”. Za sprawą pani Józefiny Kotwy zmieniliśmy się. Zainspirowała nas do innego myślenia o sobie i o świecie. Teraz to my pokazujemy innym, jaką iść drogą, nie na odwrót.
Odc. 6 Nasienie
Przy wejściu do „Gabinetu Nowoczesnych Technologii”, tuż obok nowiutkiego defibrylatora, stała pompa energetyzująca. Minister przyglądał się urządzeniom z wyraźną przyjemnością.
– Pompa energetyzująca to nasz najnowszy wynalazek. Sponsorem badań nad nią a potem wdrożenia do produkcji była Józefina Kotwa. Komu brakuje ambicji, aspiracji czy nadziei, może za niewielką opłatą nawdychać się mieszanki tlenu i azotu z odpowiednim dodatkiem innych gazów. Mieszanka działa stymulująco na różne części mózgu. Ja sam czasami korzystam z tego urządzenia. Wzmacniając umysł, wzmacnia się także ciało.
– Czy państwo doceniacie jędrność ludzkiego ciała? Jego krzepkość i sprężystość – poważnie zapytał profesor.
Zdjął marynarkę, aby pokazać bicepsy, a następnie napiął mięśnie brzucha i poprosił nauczycielkę, Alinę Czakrę, aby go uderzyła w brzuch.
– Z całej siły, proszę.
Jego zachowanie zaskoczyło zwiedzających. On sam nie przejął się tym. Lekko zgięty do przodu przyjął uderzenie bez najmniejszego znaku bólu.
– Sami widzicie, co to znaczy być w dobrej formie. Mocne ciało jest jej podstawą. Ten drobny pokaz ilustruje użyteczność pompy energetyzującej.
Ostatni w kolejce zwiedzania był „Gabinet Wspomnień”. Zgromadzono w nim publikacje, zdjęcia, obrazy, afisze i inne eksponaty związane z osobą i działalnością Józefiny Kotwy. Minister dał uczniom czas, aby zapoznali się z zawartością gabinetu, po czym zebrał ich razem. Przez wielkie okna widać było ludzi na placu przed budynkiem stojących z głowami zadartymi do góry. Był ich cały tłum. Rubach przyglądał im się z uwagą, po czym wskazał ręką w ich kierunku.
– To jest już nowa generacja, nowe pokolenie naszego społeczeństwa. Ludzie nie patrzą w dół, pod nogi, ale przed siebie i w górę. Mają jasno określone aspiracje, ambicje i nadzieje. „Patriotyzm, Bóg i Porządek” to hasła, którymi zastąpili przestarzałe już „Wolność, Równość, Braterstwo” z czasów wielkiej rewolucji francuskiej. Są dumni z tej zmiany, bo po raz pierwszy w historii mamy tak jasne wartości narodowe. Rozbudziła je Józefina Kotwa. To ona reprezentuje najbardziej szlachetne ideały.
Historia tej kobiety jest niezwykła i pouczająca. W wieku trzydziestu lat wydała z siebie owoc życia. To pojęcie umowne, symboliczne. W rzeczywistości jest to kamień nerkowy o wyjątkowym kształcie i pięknie. Nazwano go „Nasieniem Nadziei”.
– Jak to się stało? Prosimy o szczegóły – odezwały się głosy młodzieży, jedne śmiałe, inne niepewne, czy wypada pytać o takie sprawy.
– Rano pokojówka ścieląc łóżko Józefiny znalazła w nim nieznany przedmiot i zwróciła go właścicielce. Miał on postać podłużnego kawałka materii, przypominającej bursztyn, w którym po uważnym przyjrzeniu się widać miniaturowe miasto przyszłości. Nasienie jest podobne do dużego orzecha kaukaskiego, jest też podłużne, tylko nieco większe i mniej pofałdowane. Zbadano je w trzech laboratoriach. Okazało się, że ma nadzwyczajne cechy. Dodaje siły, przywraca moc twórczą, ma własności lecznicze. Józefina przekazała je w darze fundacji pomocy ludziom w trudnej sytuacji życiowej. Udostępniano je bezpłodnym kobietom pragnącym dziecka. Trzymając je przy sobie kilka dni, niejedna z nich znalazła się wkrótce w stanie błogosławionym. Kiedy skuteczność „Nasienia Nadziei” została jednoznacznie potwierdzona, oprawiono je w złoto i diamenty.
Odc. 7 Łąka i bagno
Minister Rubach ogarnął wzrokiem stojący przed nim tłum uczniów i głośno chrząknął dla zwrócenia na siebie uwagi.
– Dzięki Józefinie Kotwie mamy teraz jasne ideały i wiemy, dokąd zmierzamy. Musimy tylko podporządkować się jej, oddać się bez ograniczeń. Jest to zupełnie jak zawierzenie się Bogu – kiedy Minister to mówił, jego oczy płonęły niezwykłym blaskiem.
Pod koniec zwiedzania wycieczka młodzieży połączyła się z innymi grupami obsługiwanymi przez różnych przewodników. Dyrektor muzeum stanął na podwyższeniu i ogłosił czas dyskusji. Każdy miał możliwość zadawania pytań. Pytano w kilku językach. Profesor Rubach odpowiadał na nie bez tłumacza.
– Czy gdzieś można zobaczyć „Nasienie Nadziei”?
– Tak. Znajdziecie je państwo w sali po prawej stronie zaraz po wejściu do budynku. Umieszczono je na podwyższeniu w specjalnej szklanej gablotce. Strzegą go uzbrojeni strażnicy.
– Czy Józefina Kotwa miała lub ma wrogów?
– To dobre pytanie. Tak, muszę to przyznać z wielkim żalem, nasza bohaterka narodowa ma wrogów. Nienawiść to cecha współczesnego społeczeństwa. Wrogami ludzi wielkich są najczęściej jednostki nijakie, podłe, małostkowe. Nie zatrzymujmy się jednak na tym, co negatywne. Idźmy dalej. Chciałbym wyjaśnić, że „Gabinet Wspomnień” jest miejscem poświęconym także innym mieszkańcom naszego kraju, którzy przynieśli mu chwałę. Są to ludzie zainspirowani czynami Józefiny, którzy osiągnęli sukcesy wcielając w życie jej ideały. Pod ścianami stoją ich posągi naturalnej wielkości.
Na postumentach posągów leżały wieńce świeżych kwiatów.
– To jakby mauzoleum. Czujecie państwo tę atmosferę? Zapach róż i zapach świeżo skoszonej łąki – profesor Rubach z przyjemnością wciągnął powietrze w płuca.
– Ja czuję zapach łąkowego bagna – odpowiedział mężczyzna z przedziałkiem rzadkich włosów na głowie. Na piersiach miał plakietkę „Dr Joachim Zolo, futurysta”.
Minister popatrzył na niego z niechęcią. Zdenerwował się, ale nie pokazał tego po sobie. Po akcencie mówiącego domyślił się, że to Amerykanin. W duchu podjął szybką decyzję.
– Zlikwidujemy cię, nieszczęsny głupcze. Jeśli tego nie uczynimy, to zepsujesz opinię całej grupy o muzeum i Józefinie Kotwie, a to byłoby tragiczne. Przyjechałeś do nas na zaproszenie i koszt naszego ministerstwa i powinieneś zachowywać się przyzwoicie.
Rubach wykonał nieokreślony gest ręką i odezwał się pojednawczo.
– Zgadzam się z panem. Ja czuję zapach świeżo skoszonej łąki nadrzecznej ale czasem on kwaśnieje. Pan to poczuł. To się zdarza, ale nie powinno się powtórzyć. Zajmę się tym.
Odc. 8 Zmiana uczuć
Kiedy muzeum opustoszało, minister poczuł w sobie pustkę. Wypełniły ją natychmiast wspomnienia. Nie mógł oderwać się od nich. Wracały zawsze, kiedy zbyt entuzjastycznie dawał się unieść kłamstwom ukrywającym prawdziwą historię Józefiny Kotwy. Milczał z prostego względu; prawda była dla niego zbyt bolesna i niebezpieczna.
Zwiedzający przychodzili do muzeum w przekonaniu, że jest to nadzwyczajne miejsce a on ich w tej wierze umacniał. Nie zdawali sobie sprawy, że są pod stałym wpływem propagandy, jaką nieprzerwanie uprawiał on i jego ministerstwo. Sam zorganizował aparat propagandowy i zatrudnił najlepszych fachowców, aby tylko uczynić z Józefiny Kotwy bohaterkę narodową, kobietę niezwykłego formatu. Chodziło o to, aby cały świat uwierzył w nią oraz patriotyzm i dumę narodową, której matkowała.
Początek bolesnej historii Rubach pamiętał w najmniejszych szczegółach, tak głęboko w nim się zakorzeniła. Józefina Kotwa była wtedy premierem a on dyrektorem departamentu w Ministerstwie Kultury i Sztuki. Na bankiecie zorganizowanym z okazji święta narodowego, pani premier tańcząc z nim wyszeptała mu do ucha:
– Chcę się z panem spotkać sam na sam w mojej rezydencji. Mam ważne sprawy do omówienia i nie chciałabym, aby ktoś z ministerstwa jeszcze o tym wiedział. Dlatego proszę o dyskrecję.
Zaskoczony Rubach miał poczucie, że jest to propozycja nie do odrzucenia.
Spotkanie nastąpiło wieczorem kilka dni później. Nie było w tym zasadniczo nic nadzwyczajnego, ponieważ premier często zapraszała ważnych funkcjonariuszy administracji państwowej do swojej rezydencji grupowo lub pojedynczo. Było tam zawsze kilka osób służby, obsługującej panią domu i jej gości.
Tym razem premier sama otworzyła drzwi.
– W domu nie ma nikogo, odprawiłam przed chwilą gosposię. Jesteśmy sami. Będziemy mogli rozmawiać bez skrępowania.
Z przedpokoju udali się bezpośrednio do salonu, gdzie na szykownie zastawionym stole czekała już kolacja. W trakcie posiłku rozmawiali o sprawach kultury i planach ministerstwa. Wino nalewała sama gospodyni. Kiedy Rubach zaproponował, że chętnie ją w tym wyręczy, zaśmiała się. Zwróciła się do niego po imieniu. Nie spodziewał się tego. `
– Daj spokój, Antoni. Zachowaj siły na później. Mamy jeszcze wiele do omówienia.
Po kolacji pili szampana, kawę i jedli tort. To była ostatnia czynność, jaką Rubach w pełni pamiętał. Wkładając do ust kolejny kawałek tortu poczuł, że traci świadomość. Pomyślał, że za dużo zjadł i wypił. Widział, jak premier śmieje się szeroko otwartymi ustami. Poczuł niepewność, ogarnął go strach.
To czego był świadkiem, całkowicie go zdezorientowało: premier Józefina Kotwa powoli obnażała się przed nim zdejmując bez pośpiechu kolejne części garderoby. Czyniła to z wyrachowaniem i lubieżnością, jakie widział tylko w najlepszych klubach striptizowych. Jej nagość zszokowała go; premier Józefina Kotwa była obojnakiem! U góry widział rozwinięte piersi kobiece, u dołu męskie genitalia. To go dobiło. Chwilę potem stracił świadomość.
Odc. 9 Rozmowa gabinetowa
Obudził się na tylnym siedzeniu samochodu służbowego pani premier. Czuł się nie najlepiej, bolała go głowa i dokuczliwie ssało w żołądku. Przed sobą miał kierowcę. Siedząc ukośnie na swoim fotelu uważnie go obserwował. Rubach zapytał, co się stało.
– Poczuł się pan słabo na kolacji. Pani premier powiedziała mi, że pił pan alkohol i stracił na krótko przytomność. Otrzymałem od niej polecenie odwiezienia pana do domu i wprowadzenia do środka.
Następnego dnia premier poprosiła Rubacha o przyjście do jej gabinetu. Poczekała aż sekretarka wyjdzie z pokoju i pokazała mu dwa zdjęcia.
– To są zdjęcia z naszego spotkania. Wykonałam je na pamiątkę dla nas obojga. Zaimponowałeś mi swoim zachowaniem. Dlatego to udokumentowałam.
Antoni Rubach patrzył na duże kolorowe fotografie i nie wierzył oczom. Na pierwszej był nagi, leżał na podłodze na plecach z rozłożonymi nogami i członkiem przewiązanym kolorową kokardą. Na drugiej zobaczył górną część swojej owłosionej klatki piersiowej i całą twarz. Wyglądała obłędnie, jak u szaleńca: wybałuszone oczy i otwarte usta. Miał wrażenie, że był zarzygany. Obraz był tak szokujący, że przez chwilę nie mógł złapać oddechu.
Kiedy podniósł wzrok, premier patrzyła mu spokojnie w oczy i coś mówiła. Jej słowa nie docierały do niego. Po chwili słyszał już ją wyraźnie. Mówiła powoli, z rozwagą. Nie potrzebowała wiele mu wyjaśniać, aby dotarło do niego, że stał się ofiarą, został potwornie oszukany i wykorzystany w grze, które jeszcze nie rozumiał.
– Drogi Antoni! Masz do wyboru jedną z dwóch możliwości. Albo będziesz mi posłuszny, wtedy awansuję cię na ministra kultury i sztuki, otrzymasz solidne uposażenie i będę cię traktować przyzwoicie, albo opublikuję te zdjęcia, mam ich zresztą więcej, i kompletnie cię skompromituję.
Był zbyt oszołomiony, aby od razu odpowiedzieć. Wydusił z siebie:
– Zupełnie nie rozumiem, skąd się wzięły te zdjęcia i po co zostały zrobione.
Kiedy patrzyła na niego w milczeniu, zapytał:
– O co pani premier chodzi?
– Nie musisz zwracać się do mnie tak oficjalnie. Mów mi po imieniu. Przecież dobrze wiesz, jak mam na imię. Chyba muszę ci wyjaśnić pewne szczegóły, aby nie było między nami nieporozumień. Jak tylko zostałeś mi oficjalnie przedstawiony, od razu zwróciłam na ciebie uwagę. Podobałeś mi się. Wkrótce wiedziałam o tobie wszystko, także o twoich doświadczeniach z kobietami i mężczyznami. Masz niezły życiorys i dorobek seksualny. Wiem, że od pewnego czasu jesteś sam. Lubię takich owłosionych osiłków jak ty. Co ważne, jesteś inteligentny i ambitny. Byle kogo nie wybrałabym.
Odc. 10 (ostatni) Wyznanie
Rubach patrzył na rozmówczynię. Ona mówiła, on słuchał. Rozumiał, że wchodzi teraz w nową rolę.
– Postawmy sprawę jasno. Będziesz moim kochankiem, będziesz mnie zabawiać. Jestem trochę inna niż typowa kobieta, ale to niczemu nie stoi na przeszkodzie, bo masz duże doświadczenie. Jak każda kobieta potrzebuję pieszczot, czułości i od czasu do czasu miłości. Wiem, że na to cię stać. Nie mam jakichś specjalnych wymagań. Będziemy się regularnie spotykać u mnie w domu lub w innym wybranym przez mnie miejscu. Ja będę kontaktować się z tobą.
Premier zawahała się i uśmiechnęła nieprzekonywująco.
– Czy chciałbyś coś mi powiedzieć lub o coś zapytać? Mów. Chcę być z tobą całkowicie szczera.
Rubach patrzył na siedzącą przed nim kobietę z desperacją i nienawiścią. Musiała to zauważyć lub wyczuć, ponieważ głos jej stężał, stał się bardziej szorstki.
– Lepiej, żeby żadne głupie myśli nie przychodziły ci do głowy. Pilnuj się. Nie usiłuj nic robić przeciwko mnie, bo cię skończę. To co ci obiecałam, załatwię bardzo szybko. Wkrótce zostaniesz ministrem kultury i sztuki, dostaniesz solidną pensję i elegancki służbowy samochód z kierowcą. Nie oczekuj więcej … Aha! Mam jeszcze pewne zadanie dla ciebie. Będziesz mnie intensywnie promować. Chcę być znana, chcę być bohaterką narodową. Twoja w tym głowa, jak to zrobisz. Za sukces zostaniesz sowicie wynagrodzony. Mam na to środki. Ostatecznie cały kraj na mnie pracuje.
Po powrocie do domu, Rubach przez cały wieczór nie mógł dojść do siebie. Prawie nie jadł kolacji, siedział w fotelu i myślał.
– Nie mam żadnych szans. Będzie mnie szantażować tymi zdjęciami. Są w najwyższym stopniu kompromitujące. Nie wiem nawet, czy są prawdziwe, czy nie jest to fotomontaż. Ostatecznie nie ma to znaczenia. Jestem pogrążony.
Nie umiał zrozumieć, skąd się wzięły. Przypominał sobie, jak naturalnie zachowywała się premier w czasie kolacji. Teraz już nie miał wątpliwości; coś mu dodała do jedzenia lub napojów, aby stracił przytomność. Okazała się wyrachowaną i podstępną kobietą. Domyślał się, że w ten sam sposób mogła podporządkować sobie innych ludzi. Teraz rozumiał skąd miała taką władzę i powodzenie.
– Zupełnie jakby grała w pajacyka z dzieckiem – mruknął do siebie, patrząc w zaciemnione nocą okno. – Cholerny obojnak. Piękna ladyboy.
Kilka dni później premier zaprosiła go ponownie do swojego gabinetu. Ubrana była inaczej niż zwykle. Miała na sobie czerwony jednorzędowy żakiet z patkami a pod nim rozpiętą u góry bluzkę w czerwone kwiaty na czarnym tle. Styl wizytowy, jednolity deseń, długi rękaw. – Bardzo eleganckie – pomyślał z uznaniem.
Kiedy Józefina porządkowała coś przy biurku, przyjrzał jej się uważniej: długie bujne włosy, regularny owal oczu, wyrazisty nos, większe niż u innych kobiet usta, zdecydowany wyraz twarzy.
– Proszę cię, Antoni, usiądź w tym fotelu, będzie nam wygodniej. Porozmawiajmy – zaproponowała, po czym poczęstowała go czekoladkami, które szczególnie lubił. Zastanawiał się, skąd wiedziała, że za nimi przepada.
– Co ciekawego słychać w ministerstwie? Jak ci się wiedzie na nowym stanowisku?
Były to łatwe pytania. Kiedy mówił, słuchała go uważnie. Rozkręcał się, opowiadając o swoich planach, kiedy wpadła mu w słowo zmieniając raptownie temat. Po chwili zrozumiał, jaki był prawdziwy cel zaproszenia go na rozmowę.
– Myślisz, że tak łatwo jest żyć w mojej sytuacji, być osobą biseksualną? To jak życie w ukryciu. Czasem masz wrażenie, że żyjesz w ludzkiej dżungli, pilnujesz się, aby ktoś cię nie napadł. Nic cię nie chroni przed nieufnością i wrogością, nawet najwyższe stanowisko. Transfobia, homofobia, nienawiść, stykasz się z tym na co dzień. Tu jest gorzej niż w Indiach, gdzie parlament wprowadził ustawę definiującą trzecią płeć. Muszę jednak jakoś sobie radzić. Bóg obdarzył mnie urodą ale naznaczył seksualną dwuznacznością. To nie był mój wybór. Urodziłam się bardziej mężczyzną niż kobietą, wybrałam być kobietą, ubierać się i zachowywać jak one. Na szczęście obdarzył mnie także charakterem. Muszę jakoś sobie radzić – powtórzyła. – Mam nadzieję, że mnie chociaż trochę rozumiesz.
Rozmowa się przeciągała. Minister wychodził z gabinetu z mieszanymi uczuciami.
– Jestem w potrzasku podobnie jak i ona – pomyślał, kierując się do windy.
W samochodzie wydał kierowcy proste polecenie:
– Proszę zawieźć mnie do domu.
Jadąc przyglądał się przechodniom na chodniku i zastanawiał, którzy z nich mogli być transpłciowi i jak sobie z tym radzili.
W nocy spał wyjątkowo spokojnie. Zaakceptował swoją sytuację, uznał w końcu, że jest to dla niego także wielka szansa.
– Fantastyczny awans, władza i pieniądze – myśl ta powracała kilka razy zanim zasnął.
Drzwi były otwarte. Kiedy nacisnęłam klamkę po raz drugi, otworzyły się – wyjaśniła ciemnooka niewiasta niewinnym głosem osoby niesłusznie oskarżonej o wtargnięcie do cudzego mieszkania. Patrzyła na mężczyznę czystymi, szeroko otwartymi, nad wyraz pięknymi oczami. Wyglądała jak obraz niewinności namalowany przez uduchowionego artystę.
Zdezorientowało to sędziego.- Może rzeczywiście zostawiłem drzwi otwarte? – przeszło mu przez myśl.- Przecież to bzdura! – natychmiast odezwał się głos wewnętrzny. Intuicja podpowiedziała mu, że kobieta kłamie znakomicie udając zaskoczenie. Omalże nie wprowadziła go w błąd.
-Czego ode mnie chcecie? – zapytał poirytowany bezsensownym wyjaśnieniem. -Wtargnęłyście tutaj jak oddział Biura Poprawności Politycznej. To włamanie. Odpowiecie mi za to przed sądem!
-Co będzie pan nas straszyć sądem! Są ważniejsze sprawy. Jest pan pilnie potrzebny do sędziowania najważniejszych zawodów w tym kraju – odpowiedziała wyższa i zaczęła bezceremonialnie szarpać kołdrę, która osłaniała piersi i brzuch Sędziego.
-Jakich zawodów? – dopytywał się zdezorientowany mężczyzna.
-To coś więcej niż zawody. Ale pan jest dociekliwy i uparty! Chodzi o Sportowe Igrzyska Partii i Organizacji Politycznych. Potrzebny jest sędzia główny i został pan wytypowany – wyjaśniła starsza z kobiet usiłując wyciągnąć Sędziego z łóżka.
-Zostawcie mnie w spokoju! – bronił się przed nieoczekiwanym atakiem. Szarpnięta mocniej kołdra wyśliznęła mu się z rąk i opadła na podłogę jak wielki, nadmuchany, pasiasty liść. Kobiety bez żenady zaakceptowały nagość mężczyzny. Ich wzrok wydawał się jednak żądać wyjaśnienia, czemu tak się zachowuje w obecności kobiet.
-Sypiam nago, do cholery! – krzyknął wyprowadzony z równowagi Sędzia. – Nie widzicie tego? Czego ode mnie chcecie? – ponowił zapytanie. Prawie krzyczał.
– Niech się pan nie przejmuje, człowieku… Panie Sędzio – poprawiła się wyższa z kobiet. – Nie takie rzeczy się widziało!- Agresorka popatrzyła na koleżankę i obydwie zaśmiały się pokazując zęby.
Fragment 2
Akcja na stadionie rozwijała się równocześnie w kilku miejscach. Zapoczątkowały ją utarczki harcowników połączone z okrzykami, oskarżeniami i wyzwiskami. Byli to zawodnicy reprezentujący sporty konne, którzy poczuli się rycerzami demonstrującymi dumę zawodową i pogardę wobec przeciwnika, a może nawet i śmierci. Inicjatywę od początku przejęła drużyna Garolisa.
– Bluźniercy! Kłamcy! Oszuści! Bezbożnicy! Mordercy! – Wyzwiska i kalumnie padały gęsto jak pociski pod adresem Ewolucjonistów. Ci odpłacali Kreacjonistom pięknym za nadobne miotając w nich definicjami poziomu wiedzy, charakteru i pobożności, a nawet terminami zoologicznymi: Nieuki! Prostaki! Dewoci! Barany!
– Co to za dziwne określenia, którymi posługują się zawodnicy? – indagował zdezorientowany Sędzia. Co one symbolizują? Znam sporo wyzwisk, niektóre całkiem brutalne. Słyszałem je na stadionach, ale są zupełnie innego rodzaju. Sędzia-kalosz, złamas, żabol, wiśnia, drwal, platfus to są określenia uniwersalne, którymi widzowie obrzucają zawodników, sędziów i trenerów. Niech mi pan to wyjaśni. Muszę znać język tutaj używany, aby lepiej rozumieć zachowania zawodników. – Sędzia energicznie poruszał ręką w takt padających słów. Jego mowa i ruchy zgrabnie łączyły się w skuteczną formę przekazu.
Asystent pośpieszył z wyjaśnieniami. – Linia podziału między tymi partiami ma charakter głównie religijny i ideologiczny. Kreacjoniści wierzą, że Bóg stworzył ich po to, aby kreowali nowy, lepszy świat, gdzie ludzie będą szczęśliwsi. Nie wiadomo jednak w jaki sposób, skoro są przeciwni rządowi, sąsiadom, aborcji, zabiegom in vitro, eutanazji, homoseksualistom, lesbijkom oraz lataniu samolotami rządowymi.
Sędzia pragnął zapytać o samoloty, lecz jego uwagę przykuła nowa fala akcji ofensywnych. Harcownicy wyraźnie szukali zbliżenia. Zupełnie jak w boksie. – Przemknęło mu przez myśl. Najlepiej sprawdzali się starsi zawodnicy. Siwiutki staruszek o twarzy drapieżnego ptaka podjechał na wypasionym koniu do linii Ewolucjonistów i pełen wzburzenia wrzasnął przeraźliwym głosem: Oddajcie nam nieboszczyków!
Jego przyboczny, służący za łącznika z przywódcą Kreacjonistów, życzliwie podpowiedział: Panie Zachariaszu, nie należy mówić nieboszczyków, tylko zmarłych.
– Dlaczego? – warknął starzec. – Przecież krzyczę po polsku!
– Ze względu na szacunek, jaki im się należy.
Dziarski staruszek widocznie wziął sobie pouczenie do serca, gdyż przy kolejnym podjeździe wycelował palcem jak lufą karabinu w premiera Słabosilnego i ryknął oskarżycielskim głosem: Ty morderco! Oddaj nam zmarłych nieboszczyków! Stawiając żądanie miał minę orła, który po zjedzeniu nieświeżej żaby chce ją wyrzygać na widok wypasionego królika.
Mimo wstrząsających okrzyków i oskarżeń łza zakręciła się w oku Sędziego. Nie był w stanie powstrzymać wzruszenia. Przypomniała mu się długotrwała wojna „La Violencia” między Partią Konserwatywną a Partią Liberalną Kolumbii, kiedy strony mordowały się nawzajem w bratobójczych walkach. Mimo okrucieństwa, Sędziego oczarował ciepły stosunek stron do pomordowanych przeciwników, których nazywano pieszczotliwie „truposzkami”. Zapamiętał hiszpańskie słowo: „muerticos”. Miłe wspomnienia przyniosły mu ulgę.
– Ludzie potrafią zachowywać pozytywne uczucia wobec bliźniego nawet w trakcie bratobójczych walk – doszedł do wniosku. To odświeżyło jego wiarę w człowieka. Ze wzmożonym zainteresowaniem podjął obserwację poczynań drużyn na boisku.
W Dobromyślu panował nastrój przygnębienia, mimo że w szpitalu miejskim lekarze skutecznie zwalczali już wirusa nowymi szczepionkami sprowadzonymi z Indii. Było to poważne ale nie rozstrzygające osiągnięcie, ponieważ epidemia przynosiła wciąż nowe nieprzerwanie bankructwa i powiększała i tak już wysokie bezrobocie. W mieście rządziły marazm, depresja i myśli samobójcze. Na dodatek w stolicy odkryto ciało martwego wiceministra zaopatrzenia medycznego, członka rządu, który się powiesił się. Kiedy przy zmarłym znaleziono kartkę z informacją: „Kradł fundusze przeznaczone na walkę z Covid-19”, okazało się, że był to lincz a nie targnięcie się na własne życie. Przypuszczano, że wykonawcy wyroku byli jego wspólnikami i zrobili to z zemsty, ponieważ nie podzielił się z nimi korzyściami z malwersacji.
Nastroje nie były życzliwe ani dla rządu ani dla władz miejskich.
W takim to czasie w Dobromyślu zjawił się Alexander Maria Waldoff, wywołując niemałą sensację samym swoim pojawieniem się. Sporo mieszkańców znało go osobiście, wielu słyszało o nim; tylko nieliczni nie mieli pojęcia, kto to taki. Od lat nie widziano go w mieście. Nikogo to nie dziwiło, ponieważ brak pracy na miejscu a potem wirus i epidemia rozrzuciły mieszkańców prawie po całym świecie.
– Reputację to on ma gorszą niż wściekły pies – orzekli ludzie na rynku, największym rozsadniku plotek i pogłosek.
– To oszust podpisujący się tylko nazwiskiem Waldoff. Jego pełne nazwisko to Aleksander Maria Waldoff. Używa też ksywy Gajny. Powiem szczerze: to łajdak i zakała naszego miasta – grzmiał burmistrz na zebraniu rady miasta.
– Gdzie ten człowiek ma rozum, nie wspominając przyzwoitości, że wraca do miasta, gdzie nikt go nie oczekuje? – do krytycznego głosu burmistrza dołączyli radni.
– Górnik podający się za pszczelarza! Pszczelarz udający wspinacza wysokogórskiego – wtórowała prasa lokalna.
W doniesieniach prasowych musiało być coś niejasnego, ponieważ Aleksander Maria Waldoff miał osiągnięcia: wyhodował specjalny gatunek pszczół górskich zdolnych zapylać rośliny na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza. Pisała o tym prasa międzynarodowa, między innymi Universal Beekeeper, Pszczelarz Uniwersalny.
Rodzina Aleksandra Marii Waldoffa konsekwentnie wypierała się go, twierdząc, że nic go z nią nie łączy. Lokalnemu dziennikowi „Wysłaniec Dobromyślny” udzielił wywiadu senior rodu, dziewięćdziesięcioletni Jan Alfred Waldoff.
– Alexander Maria to podrzutek, uzurpujący sobie prawa do naszego nazwiska. Przyjęliśmy go z dobrego serca, kiedy rodzona matka pozostawiła go nocą w sieni naszego domu. Możemy tylko żałować, że okazaliśmy mu wtedy miłosierdzie.
Odc. 2 Pierwsze sukcesy
Waldoff okazał się człowiekiem zamożnym. Kwestia, w jaki sposób przeciętny człowiek w trudnych czasach mógł wejść w posiadanie tak dużych pieniędzy, intrygowała mieszkańców. Zaczęto dociekać, jak jemu się to udało. Temat podjęto na posiedzeniu rady miasta, podobnie jak burmistrz niechętnie nastawionej do Waldoffa. Stenogram z dyskusji ujawnił wiele z tego, co nie było jeszcze wiadome o tym człowieku.
Jak się okazało, Waldoff prowadził tak bogate życie, że był w stanie to skapitalizować sprzedając fragmenty swoich przeżyć ludziom nie mającym własnych pomysłów, jak dobrze żyć. Chętnie kupowali od niego opisy jego przeżyć, doświadczeń i przemyśleń, ponieważ dawały one szansę zmiany własnego życia na lepsze. Dla nabywców było to jak dzielenie się miliardera metodami dochodzenia do wielkich pieniędzy. Autor księgi przeżyć szybko zyskał reputację człowieka z inwencją, wynalazcy, wręcz cudotwórcy.
– Waldoffowi powodzi się bardzo dobrze, ponieważ ma wciąż nowe pomysły. To człowiek zupełnie innego pokroju niż większość mieszkańców naszego miasta, nieradzących sobie w czasach, kiedy pojawiają się nieznane wcześniej trudności i wyzwania. On potrafi zarabiać na wszystkim. Byłby zdolny sprzedać własną babkę i to w taki sposób, że by go jeszcze chwalono. – skomentowała radna Karolina Zeta, kobieta o wyjątkowo pięknej twarzy i niezwykle tęgich łydkach. Koledzy i koleżanki z rady miasta nazywali ją Dysharmonią z racji jawnej niezgodności górnej i dolnej połowy ciała.
Płynąc na niekończącej się fali pomysłów, Waldoff założył muzeum przedmiotów niezwykłych. Były to zabytkowe i zapomniane artefakty historii. Wydobywał je – jak mówił – z pustynnych piasków przeszłości i umieszczał w muzeum, pobierając wysokie opłaty za przywilej ich oglądania. Mieszkańcy Dobromyśla oraz ludzie przyjezdni chętnie odwiedzali muzeum; w czasach ogólnego przygnębienia znajdowali tam wszystko, co nieznane i fascynujące. Informator muzeum zawierał długą, ilustrowaną listę niezwykłych eksponatów.
Muzeum umożliwiało oderwanie się od ogólnego marazmu komplikującego ludzkie życie w czasach wirusa i epidemii. Obszerne pomieszczenia wystawowe i dobrze działająca wentylacja gwarantowały bezpieczne zwiedzanie; kustosz i pracownicy muzeum pilnowali, aby goście mieli na sobie poprawnie założone maseczki i jednorazowe rękawiczki. Te ostatnie nie były bezwzględnie wymagane zważywszy na zakaz dotykania eksponatów.
Inwencja Waldoffa wydawała się nie mieć końca. Po ustabilizowaniu muzeum jako źródła dochodów, jego następnym krokiem i od razu osiągnięciem było skonstruowanie zegarka mierzącego czas pozostały człowiekowi do końca życia. Wynalazca wykorzystał w tym celu świeżo odkryte szmery przestrzeni kosmicznej oraz fale pulsacyjne wysyłane przez ludzkie serce, słabnące w miarę starzenia się organizmu. Waldoff skonstruował i opatentował taki zegarek, zlecił jego produkcję znanej firmie zegarmistrzowskiej i w krótkim czasie sprzedał z solidnym zyskiem pierwsze dwieście sztuk. Taki postawił sobie cel. Po jego osiągnięciu odsprzedał patent na zegarek firmie ubezpieczeń na życie Pro Uniqua.
Kolejnym etapem jego twórczej aktywności było zatrudnienie się w pracowni jubilerskiej, specjalizującej się w testowaniu wyrobów ze złota, ocenie ich autentyczności oraz określaniu próby. Charakterystyczną cechą tego metalu jest jego miękkość. Pomysł Waldoffa był prosty, a zarazem niesamowity. Dostarczony przez klienta wyrób obmywał spirytusem a następnie lekko ściskał zębami, sprawdzając czy jest to prawdziwe złoto i jaka jest w nim zawartość czystego kruszcu. Ten zwyczaj sankcjonowała historia testowania złota przez pierwszych jego wydobywców i handlarzy. Cieniutka warstewka złota pozostawała na zębach Waldoffa. Była to metoda spokojnego i niezwykle skutecznego przemycania złoto na zewnątrz. Jego współpracownicy pamiętali, że był to okres, kiedy się w ogóle nie uśmiechał. Oceniono, że w ciągu trzech lat udało mu się „wyprowadzić” z miejsca pracy co najmniej sto kilogramów złota, ale były to tylko przybliżenia.
– To człowiek, który ma łeb mocno osadzony na karku – pisał dziennik Nowy Biznesmen, jedyne lokalne i regionalne medium życzliwe autorowi niezwykłych pomysłów.
Następnym pomysłem Waldoffa było zatrudnienie się w charakterze dystrybutora wędlin dużej masarni. Używał w tym celu wozu konnego, środka transportu preferowanego ze względu na nienajlepszy stan jezdni w mieście oraz trudności dojazdu nieutwardzonymi drogami w terenie. Jego podstawowym obowiązkiem było rozwożenie wędlin. Pracował bardzo rzetelnie, firma była z niego zadowolona. Co kwartał otrzymywał premie za wysoką wydajność pracy. Stawiano go za wzór innym pracownikom.
Odc. 3 Proces sądowy
Waldoff stracił pracę, kiedy okazało się, że wyjeżdżając z masarni przemycał wędliny ukryte w metalowym dyszlu wozu.
– Proceder kradzieży wędlin nie mógł trwać wiecznie; w końcu sprytnego przemytnika ujęto – wiadomość podana przez lokalny dziennik wywołała falę potępienia jak i podziwu dla Waldoffa.
Wyrok za okradanie pracodawcy nie mógł być wysoki, ponieważ masarnia występująca w roli oskarżyciela nie była w stanie określić, ile wędlin oskarżony wywiózł nielegalnie w okresie zatrudnienia.
Proces sądowy ciągnął się kilka miesięcy. Waldoff przebywał w tym okresie w areszcie śledczym. Czas ten wykorzystał, aby opracować w szczegółach nowy niezwykły pomysł, na którym zamierzał zarabiać, jak tylko skończy się proces.
W sądzie tłumaczył się, że to koń namówił go do kradzieży wędlin. Uzasadniał, że zwierzę jest niezwykle inteligentne i było – zanim je nabył – szkolone przez pięć lat przez behawiorystów zwierzęcych, eksperymentujących z inteligencją zwierząt. Koń według niego potrafił być całkiem samodzielny w swoim postępowaniu.
Przez sąd przewinęła się w charakterze ekspertów plejada badaczy inteligencji zwierząt. Przedstawili oni dziesiątki badań, teorii i argumentów, powołując się na najnowsze teorie psychologów Wolfganga Köhlera, związanego z psychologią Gestalt oraz Edwarda Thorndike, psychologa behawioralnego. Okazało się, że zwierzęta posiadają nadzwyczajne zdolności komunikacji – wykonywania gestów, wydawania głosów przypominjących ludzką mowę, bogatej mimiki oraz potrafią nauczyć się nawet stu znaków języka migowego. Lista innych zdolności była bardzo długa: uczenie się przez obserwację, kreatywne rozwiązywanie problemów, doskonała pamięć, zdolność pomagania innym gatunkom, znajomość pojęcia hierarchii oraz posiadanie własnego dość skomplikowanego języka.
Ostateczny wydźwięk przedstawionej argumentacji był taki, że koń był w stanie wykonać to, o co oskarżał go Waldoff, ale musiał być sterowany przez właściciela, który nauczył go kilkudziesięciu znaków języka migowego oferując nagrody w postaci żywności i dobrego traktowania za poprawne wykonywanie poleceń.
Postępowanie Waldoffa powszechnie uznano za próbę pozorowania choroby psychicznej, w celu zrzucenia z siebie odpowiedzialności za przemyt wędlin. Zaskoczeniem dla opinii publicznej było uznanie go za osobę niewinną i obarczenie winą konia, zgodnie z tym, co uparcie twierdził oskarżony. Dla wielu mieszkańców Dobromyśla jedynym rozsądnym wytłumaczeniem wyroku było to, że przekupił ławników, aby orzekli, że jest niewinny.
Koniec procesu sądowego był taki, że człowiek został uniewinniony, koń natomiast dostał wyrok dwunastu miesięcy pracy pod ziemią w kopalni węgla kamiennego.
Odbywanie kary przez konia nie odbyło się bez udziału Waldoffa, który – pozostając jego właścicielem – utrzymywał z nim kontakt i nadzorował jego pobyt i pracę w kopalni. Koń odnalazł się twórczo w trudnej sytuacji: rozwoził górnikom gotowe zestawy kanapek z wędliną oraz butelką alkoholu. Po kryjomu ktoś podrzucił górnikom dwie skrzynki trotylu. Sprawca tego czynu słusznie przewidział, co nastąpi, kiedy podekscytowani alkoholem górnicy dorwą się do materiału wybuchowego. Nastąpił potężny wybuch. Jedna sztolnia kopalni zapadła się a wraz z nią kilkanaście budynków w mieście.
Policja przeprowadziła śledztwo nadzorowane przez burmistrza i władze miejskie. Wyjaśnienie okazało się prozaiczne.
– Nic się nie zapadło. To tylko grupa cwaniaków usiłowała zbić na nieszczęśliwym wypadku kapitał, przedstawiając w sądzie wymyślone rachunki strat – wyjaśnił komendant policji.
Zniszczenia w samej kopalni były tak wielkie, że ją zlikwidowano i koń wyszedł na wolność. Sąd darował mu resztę winy, mając na względzie jego zasługi w akcji ratowania górników poszkodowanych w wybuchu.
Wartość szalonej historii wymyślonej przez Waldoffa polegała na tym, że po zakończeniu procesu zatrudniano go, aby opowiadał jego szczegóły bawiąc gości na różnego rodzaju imprezach i uroczystościach: zaręczynach, weselach, urodzinach, jubileuszach, zjazdach rodzinnych. Waldoff snuł swoje opowiadania z taką swadą, że prawie bez wyjątku jego zleceniodawcy – organizatorzy imprez chwaleni byli za zapewnienie uczestnikom wyjątkowej rozrywki.
Odc. 4 Kopalnia złota
Niezwykle osiągnięcia Waldoffa doprowadziły do rozłamu społeczności miejskiej w ocenie jego postępowania, zwłaszcza moralności. Ludzie niechętni mu uważali, że jest w stanie popełnić każde łajdactwo i potem nawet je tłumaczyć jako akt dobroczynności.
– Wystarczy mu tylko dobrze zapłacić – to był argument koronny jego przeciwników.
– Tak mówią i uważają tylko ludzie zawistni – odpowiadał zainteresowany, starając się unikać drażliwych dyskusji. Uważał, że niepotrzebnie antagonizują one ludzi i wzbudzają niezdrowe emocje. Jego tłumaczenie przyjmowano jako dowód, że jest nie tylko podły ale i fałszywy.
U szczytu epidemii Waldoff podjął działalność deweloperską: sprzedaż mieszkań wykuwanych w ścianach nieczynnej od lat kopalni złota położonej na wzgórzach w pobliżu miasta. Kupił ją za bezcen na miejskiej aukcji nieruchomości. Był to pomysł zapożyczony z cieplejszych krajów, Turcji i Hiszpanii, gdzie ludzie od wieków drążą mieszkania w skałach. Jedyna różnica była taka, że w kopalni złota mieszkania wymagały instalacji grzewczych. Nie pociągnęło to za sobą nadmiernych kosztów, ponieważ w głębi ziemi temperatury są stabilne w porównaniu z powierzchnią.
Mieszkania nie sprzedawały się, brak było chętnych.
– To beznadziejny pomysł. Wreszcie ten pseudo deweloper dostanie po kulach – cieszyli się jego przeciwnicy.
Sytuacja zmieniła się, kiedy pojawiła się informacja, że w ścianie pierwszego sprzedanego mieszkania odkryto żyłę złota. Była ona na tyle zasobna, że za wydobyty kruszec właściciel mieszkania kupił sobie następne.
– Jestem pewny, że i ta inwestycja zwróci mi się w ciągu pół roku. W ścianach kopalni jest jeszcze sporo nieodkrytych żył złota – opowiadał szczerze z błyskiem radości w oczach nie pozostawiając wątpliwości co do prawdziwości swoich przekonań.
– Musisz mieć tylko dobrze namagnesowany nóż i trochę szczęścia. Wystarczy poskrobać ścianę w kilku miejscach. Złoto wytwarza silne pole magnetyczne i nóż sam podąży we właściwym kierunku.
Jego słowa zostały użyte w formie cytatu w ulotce informacyjnej dewelopera. Ulotki wrzucano do skrytek pocztowych w domach w mieście i okolicach oraz zakładano za wycieraczki samochodowe na parkingach. Pojawiły się także ogłoszenia na portalach informacyjnych. Po sprzedaży dwóch dalszych mieszkań nikt więcej już ich jednak nie kupował. Waldoff poniósł straty, najbardziej ciążyły mu koszty wykucia i wyposażenia mieszkań.
Ratując się, wpadł na nowy pomysł. Było to już w czasie, kiedy rząd wprowadził na czas nieokreślony powszechny obwiązek służby wojskowej ze względu na pandemię, która wyeliminowała ze służby wielu żołnierzy zawodowych. Nie wszyscy poborowi byli chętni do podejmowania służby wojskowej. Jedyną podstawą uzyskania zwolnienia z tego obowiązku był zły stan zdrowia.
W celu realizacji swego zamysłu Waldoff zorganizował przy siedzibie Miejskiej Komendy Uzupełnień laboratorium medyczne, wykonujące testy wymagane przez komendę. Ktoś natychmiast puścił w obieg pogłoskę, że miał układ z przewodniczącym komendy uzupełnień, pułkownikiem Kazurem, któremu odpalał dolę za każdego poborowego odrzuconego przez komisję.
Burmistrz był pierwszy w upowszechnianiu oskarżeń. Czynił to dyskretnie, powierzając tajemnicę w zaufaniu i na zasadzie, że on sam „tylko o tym słyszał i nie jest w stanie przedstawić żadnych dowodów”.
– Kazur to hazardzista regularnie tracący pieniądze w kasynach. Jeszcze do niedawna nie miał tego nałogu, lubił wypić, jak to wojskowi, ale nie przepuszczał pieniędzy w kasynach. To Waldoff celowo wpędził go w ten nałóg, zapraszając go do kasyna i fundując mu bezpłatne żetony. Uzależnił go w tej sposób od siebie.
Odc. 5 Zdarzenia i opinie
W laboratorium medycznym poborowi wykonywali testy krwi i moczu. Mężczyźni pragnący uniknąć poboru do wojska za dodatkową opłatą otrzymywali testy wykazujące poważne odstępstwa od normy, najczęściej zatrucie ołowiem, rtęcią lub inną substancją szkodliwą dla zdrowia. Wraz z fałszywym wynikiem badania otrzymywali instrukcję, jak wytłumaczyć okoliczności dojścia do takiego zatrucia. Komisja lekarska Miejskiej Komendy Uzupełnień z miejsca odrzucała ich jako niezdolnych do służby wojskowej.
Źródło dochodów wygasło po niecałym roku, kiedy komisję lekarską rozwiązano z powodu stopniowego zanikania epidemii oraz powrotu do służby żołnierzy zawodowych.
Nie był to ostatni pomysł biznesowy Waldoffa. Wkrótce wszedł on przypadkowo w kontakt z proboszczem parafii położonej niedaleko Dobromyśla. Duchowny okazał się kolegą z ławy szkolnej; kiedyś się nawet przyjaźnili. Spotykali się potem regularnie, aby powspominać młodzieńcze czasy. Mieli do siebie zaufanie. Wróciła atmosfera dawnej szczerości. Proboszcz przyznał się, że ma potrzeby finansowe przerastające hojność parafian.
– Składki na tace i inne dochody mi nie wystarczają. To mała parafia. Muszę coś z tym zrobić. Szukam jakiegoś dodatkowego źródła dochodów. Muszą to być oczywiście dochody legalne.
Po kilku dalszych rozmowach Waldoff zapytał przyjaciela, co sądzi o handlu relikwiami.
– Jest on jak najbardziej legalny. Regulują to przepisy kościelne.
Po dwóch dniach namysłu proboszcz zaakceptował propozycję. Była to cicha spółka. Wyznaczyli sobie role: proboszcz miał dostarczać Waldoffowi opisy relikwii poszukiwanych przez osoby prywatne będące członkami jego parafii, a Waldoff wyszukiwać je na rynku i dostarczać zainteresowanym za pośrednictwem księdza. Wykluczyli od razu relikwie pierwszego stopnia czyli fragmenty ciała osób świętych i fragmenty krzyża, reprezentujące najwyższą rangę wśród relikwii. W grę wchodziły tylko relikwie drugiego i trzeciego stopnia czyli fragmenty ubiorów oraz przedmioty, jakich używała osoba święta za swego życia. W tym zakresie obwiązywała zasada, że święty musiał dotknął takiego przedmiotu przynajmniej raz w życiu.
Możliwe było również tworzenie relikwii poprzez dotknięcie wybranym przedmiotem do rzeczy należącej do świętego, na przykład do jego ubioru. Była to relikwia najniższego rzędu, do zaakceptowania dla wielu osób wierzących. Proboszcz i Waldoff uznali takie podejście za niezbyt profesjonalne.
Obrót relikwiami nie trwał długo. Zakończył się zupełnie niespodziewanie. Współpraca upadła, kiedy Waldoff dostarczył proboszczowi fragmenty kości pochodzące ze starego cmentarza, zapomnianego już i zapuszczonego cmentarza. Otrzymał je za opłatą od grabarza, który oświadczył mu pod przysięgą, że w grobie spoczywały kiedyś szczątki świętej Carmeny. Proboszcz sprawdził ten fakt w księgach parafialnych, okazał się on nieprawdziwy.
Eulalia Harny, osoba o twarzy gęsto nakrapianej piegami, nauczycielka angielskiego w liceum miejskim, uważała, że Waldoffowi przypisywano cechy charakteru, których w istocie nie posiadał. Podjęła ten temat z w niedzielne popołudnie, kiedy przygotowywała wspólny obiad z udziałem męża i córki.
– Ludzie go demonizują. Myślą o nim tak, jakby był nie jedną ale trzema osobami, każda z odrębnym charakterem i sposobem zachowania się. Dorabiają mu życiorysy, których nigdy nie posiadał. Takie opinie są nieuczciwe i dlatego diabla warte. To tak, jakby o kimś powiedzieć, że jest równocześnie mądry i głupi, naiwny i przebiegły, inteligentny i nie radzący sobie w najprostszych sprawach. Nawet jego wygląd, jak go opisują, budzi moje zdziwienie, bo dobrze znam człowieka.
Kiedy mąż i córka wyrazili zdziwienie, odpowiedziała:
– Był moim uczniem. Spotkałam go ostatnio. Kiedy mnie zobaczył, zatrzymał się i serdecznie mnie pozdrowił. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Dużo opowiedział mi o sobie. Przez kilka przebywał za granicą głównie w Wielkiej Brytanii i Francji. Mieszkał tam i pracował. Tam się nauczył, jak radzić sobie w życiu. Angielski, którego go uczyłam, bardzo mu posłużył. Francuskiego nauczył się sam. To był naprawdę zdolny chłopiec. Pamiętam jego słowa:
– Życie rzucało mi kłody pod nogi, a wokół nie było nikogo, kto by mi pomógł. Musiałem się szybko usamodzielnić, aby radzić sobie w każdej sytuacji. Pracowałem w różnych zawodach. Byłem kelnerem, taksówkarzem, pracowałem w handlu nieruchomościami. Najważniejsze, że nauczyłem się myśleć elastycznie oraz współpracować z ludźmi. Tutaj, w Dobromyślu, ludzie są inni, bardziej zastali, odczuwają niechęć do zmian. A przecież zmiany oprócz zagrożeń niosą ze sobą nowe możliwości i szanse. Za granicą nauczyłem się dostrzegać i wykorzystywać okazje, jakie niesie życie.
Odc. 6 Sława
– Dlatego Aleksander tak dobrze radzi sobie z sytuacjami, w których inni się gubią. A te historie rzekomo wzięte z jego życia oczywiście są nieprawdziwe. Ludzie go demonizują.
– Zgadzam się z tobą – mąż pani Harny, Julian, zażywny osobnik o rękach ciężko pracującego piekarza i jowialnej twarzy, nie krępował się mówić prawdę prosto w oczy. Prawdopodobnie dlatego nie był zbytnio lubiany i nie miał wielu przyjaciół.
– Zgadzam się z tobą – powtórzył patrząc na żonę znad gazety. – Waldoff jest po prostu bystry i elastyczny, umie interpretować fakty, wyczuwać i rozumieć ludzi oraz szybko rozpoznawać prawdę i kłamstwo. W czasach wielkiej niepewności, w jakich żyjemy, to naturalny talent. Dlatego osiąga sukcesy.
– Nie słyszałam, aby był żonaty – odezwała się milcząca dotąd córka państwa Harny.
Popatrzyli na nią oboje i zobaczyli siebie: Eulalia Harny – twarz gęsto pokrytą piegami ułożonymi we wzór codziennie oglądany w lustrze, Julian Harny – okrągłą twarz młynarki z opowieści o tajemniczym młynie nad rozlewiskiem.
Pani Eulalia znała powody niechęci burmistrza do młodego człowieka.
– Nie lubi Waldoffa i to jest bardzo zrozumiałe, bo kiedyś powiedział mu publicznie w oczy, że dziwnym trafem przetargi organizowane przez miasto wygrywają jego znajomi, rodzina lub przyjaciele.
– Nikt nie lubi, jak go się prawdą kłuje w oczy, bo to niebezpieczne. Burmistrz nie jest święty, wie to najlepiej jego spowiednik, zadający mu pokutne leżenie krzyżem na posadzce kościoła.
Znajomi i przyjaciele ceniący przedsiębiorczość Waldoffa okazywali mu uznanie a nawet wdzięczność. Nie szczędzili mu pochwał.
– Pomaga przeżyć innym ludziom dając im zatrudnienie lub choćby dobry przykład, jak sobie radzić. W Kolumbii, Peru i Boliwii mają uprawy koki, my mamy Waldoffa.
Pod koniec epidemii wirusa miasto wykupiło jego muzeum, pozostawiając go na stanowisku kustosza. Lubił tę pracę; odkurzał eksponaty, pilnował, aby ich nie dotykano, wyjaśniał, oprowadzał wycieczki. Za wspólne zdjęcia ze zwiedzającymi pobierał opłaty i sprawiedliwie dzielił się nimi z muzeum.
Bohaterem Waldoffa ogłoszono wtedy, kiedy sporządził testament, zapisując zgromadzony majątek miastu. Był jeszcze stosunkowo młody, tym większe przypisano mu zasługi. Mieszkańcy Dobromyśla z wdzięczności ufundowali mu pomnik.
W odsłonięciu pomnika na placyku przed wejściem do muzeum uczestniczyła połowa miasta. Uroczystość trzeba było transmitować na telebimach ustawionych na sąsiednich ulicach. W trakcie uroczystości przecinano wstęgi, wygłaszano przemówienia i rozdawano odznaczenia. Przemawiał burmistrz i inni notable oraz zaproszeni goście. Wszyscy zapamiętali słowa burmistrza, niegdyś zadeklarowanego krytyka Waldoffa:
– Aleksander Maria Waldoff, honorowy obywatel naszego miasta, to najwspanialszy człowiek pod słońcem. To prawdziwy bohater.
Sam zainteresowany przemawiał krótko. Podziękował za pomnik, uznając go za dowód nadzwyczajnego uznania, jakie miasto okazało jemu, zwykłemu obywatelowi, którego jedyną zasługą było to, że starał się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję dla pomnożenia zasobności własnej oraz osób z nim współpracujących.
Sława bohatera towarzyszyła Waldoffowi kilkanaście miesięcy, potem w sposób naturalny zaczęła przygasać. Pojawiły się wtedy głosy, że Waldoff zajął wybitne miejsce nie tylko w pamięci współobywateli ale także w sercach kobiet, podobnie jak słynne postacie historyczne: bohaterowie narodowi, odkrywcy nowych lądów, genialni wodzowie, wybitni naukowcy. Młode kobiety miały mu się oddawać z miłości i pragnienia wspólnego z nim potomstwa. Mówiono nawet, że pewna matka pod osłoną nocy przyprowadziła do niego córkę, aby zaszła w ciążę utrwalając jego nadzwyczajne geny. Prawdziwość takich zdarzeń w przeszłości potwierdził z całą powagą nauczyciel historii z miejskiego liceum.
Sam Waldoff, uporczywie nagabywany przez dziennikarzy i reporterów w sprawie życia erotycznego, zachowywał monarszą wstrzemięźliwość; niczego nie potwierdzał ani nie zaprzeczał. Jego sława niezwykłego człowieka pozostała niewzruszona podobnie jak spiżowy pomnik osadzony na granitowym postumencie.
Strumieni wieczności utartą drogą burze dziejów idą wulkanów pożogą, cierpliwość czasu krople przesącza i z nich buduje oazę słońca.
Stoję w pokorze, zadumany nad pokalaniem skalnej ściany; wąwóz rozpłatał ją w dwa piony, wstyd skał obnażył rozpalonych.
Klęczy cisza niezmącona, czerwonych wzgórz cierpliwa żona, pełna pokory, lecz bez lęku, karmi się każdą kroplą dźwięku.
Klęczy samotna i bez końca, wzrusza cieniami wstającego słońca, czasem zapomni się w przestworzu i pieści wiatrem wydartym morzu.
Odwieczne przemienienie
Słońce po dnia obchodzie zstępuje z zenitu, ocean oczy razi pękami ogników i tonie ogniste koło rzucając promienie: majestatyczne, odwieczne, wieczorne przemienienie.
Kiedy jasność w sen cichy powoli zapada i w chmur ciepłej pierzynie kryje się mew gromada, woda tak dziwnie szemrze. Czy to senne marzenie? To ocean rozmawia z Bogiem, to ciche rozmodlenie.
Cape Jervis
Chmurnych kłębów ciemna czasza, pod nią deszczu skośne smugi, światło słońca wnet przygasza, tunel tworzy mroczny, długi.
W deszczu wzgórze się ukrywa, lecz przy drodze skałą łamie, pejzaż w dali się rozmywa, zieleń chowa w kropel bramie.
Nagły błysk po lewej stronie, w oczy kłuje skier tysiące, chmurę w rozpalone dłonie chwyta słońce gorejące.
Błysk miliardy kropel łamie, zieleń lasu blask rozjaśnia, w mroku chmury, w deszczu ramie tęcza złudzeń z drzew wyrasta.
Wiatr welony deszczu strząsa, miesza światła z wód mgławicą, wpina w nią drobiny słońca, wyolbrzymia krasne lico.
Tyś tym, co burze przetacza z łoskotem, wiedzą, co było i co będzie potem, Ty jesteś ciszą, co tworzy przestrzenie, w Tobie myśl żyje, pulsowanie drzemie.
Choćbym się oddał na stos całopalny Ciebie nie pojmę, boś niepoznawalny. W sercu zachwycam się Tobą, o Panie, bo Tyś jest prawdą, jam jest zakłamaniem.
Z kobietą sam na sam
Gdyś jest z kobietą sam na sam, nie spijaj jej na umór, kieliszkiem poczęstuj, małym, dla dam, łatwiej wtedy o humor.
Rozmową wdzięczną nawiąż do cnót ciała, co są jej przemiłe i nie bój się, że łżesz jak z nut; kobiety są w cnotach roztyłe.
O oczach praw, o kształcie nóg i o zaletach ducha, jak ją ogromnie nagrodził Bóg; kobieta uwielbia kłamczucha.
Gdy szczerą prawdą wzruszysz się sam, czułością cię dama otoczy, lecz gdy coś zełżesz u raju bram, nie ujrzysz szczęścia na oczy.
Józef Ceglany miał swoje lata. Trzymał się prosto i nie miał kłopotów z pamięcią. Czytał książki i mógł odtworzyć ich treść wiele miesięcy później. Pamiętał numery telefonów, imiona członków rodziny i ważnych osób w państwie, nazwy lekarstw a nawet marki i nazwy ulubionych samochodów jeszcze z czasów młodości, kiedy pasjonował się motoryzacją. Szczycił się tym. Czasem tylko kładł gdzieś klucze do domu i nie pamiętał gdzie. Wtedy modlił się do Świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych, aby sobie przypomnieć, a gdy to nie pomagało, przeklinał klucze, siebie i świętego. Potem miał wyrzuty sumienia i jeśli mu bardzo dokuczały szedł do spowiedzi. Proboszcza tak to nużyło, że raz zasnął w konfesjonale i głośno zachrapał zwracając na siebie uwagę wiernych. Miał o to pretensje do Józefa. Publicznie zachowywał się jednak przyzwoicie.
– Piękny wiek osiągnął pan, panie Józefie. I to w niezłym zdrowiu – mówił mu proboszcz. – Jest pan dobrym człowiekiem, uczynnym, chętnym do pomocy, to i Bóg życzliwie pana traktuje. Tacy ludzie jak pan nie rodzą się na kamieniu, nawet gdyby był on wysłany łabędzim puchem.
W pochwałach wtórowała proboszczowi Zinajda, sąsiadka Józefa. Nie wierzył jej, bo regularnie usiłowała zastąpić mu żonę, ilekroć ta wyjeżdżała w odwiedziny do wnuków. Pomagając mu w domu, o co prosiła ją żona Józefa, Zinajda ocierała się o niego, kiedy mijali się w drzwiach. Chętnie opierała się też o jego plecy, kiedy siedział przy stole a ona potrzebowała sięgnąć po cukiernicę, spodek lub talerzyk z kawałkiem ciasta, które upiekła specjalnie dla niego. Myślał wtedy, że gdyby nawet stół był pusty, to oparłaby się o niego, aby zrzucić z obrusa niewidoczny pyłek. Była czyściochą i nie znosiła kurzu w żadnej postaci, szczególnie zaś tego nieistniejącego, podobnie jak jego żona.
Kobiety zawsze mu imponowały swoją wytrwałością i konsekwencją postępowania, ale tylko wtedy, kiedy miały ciało. Uczucie, jakim je darzył, było bardzo ludzkie i zwierzęce zarazem. Tak to odczuwał. Promieniowała z nich pewność siebie, ciepło i ufność. Czasem było to tak wyraźne, że pragnął wtulić się w takie ciało a nawet wejść do niego jak wchodzi się do jasnego pokoju lub do raju.
Kiedyś powiedział o tym księdzu przy spowiedzi. Nie wikaremu, tylko starszemu, proboszczowi. Długo o tym rozmawiali. Była to rozmowa o Adamie i Ewie. Proboszcz uznał temat za ważny i zadawał mu wiele pytań. Józef też zadawał pytania. Bardzo mu się to podobało.
– Czy Ewa była pulchna czy pełna? Jak chodziła ubrana? Czy ta historia z listkiem figowym była prawdziwa czy nie?
Adam mniej interesował Józefa. Uważał to za normalne, bo wiedział jak wyglądał i jak się czuł. Sam przecież był mężczyzną.
Tego dnia ksiądz nie mówił o grzechu ani nie zadał mu pokuty. Ceglany zauważył to dopiero po spowiedzi ale nie zdziwił się, ponieważ proboszcz miał opinię człowieka tolerancyjnego i wyrozumiałego dla ludzkich słabości. Wiele wybaczał. Często cytował Biblię na ten temat. Nazywał się Marian Dusza i to do niego pasowało.
Zinajda nie podobała się Józefowi. Nogi miała chude do nieprzyzwoitości i to go raziło. Chudość źle mu się kojarzyła. Oglądał kiedyś w telewizji pokaz mody z udziałem kilkunastu najsłynniejszych modelek z całego świata. Na końcu przeszły nago, tak jak je Bóg stworzył. Prawie słyszał jak klekotały ich kości. To go dobiło bo obrażało jego męskie poczucie piękna i dumę. Od tego czasu Józef żył obawą, że znowu nawiedzą go w nocy strasząc swoim wyglądem. Wkrótce potem rząd francuski zakazał zatrudniania modelek anorektyczek i chorych na bulimię, aby nie promować złych postaw żywieniowych wśród młodzieży. To podziałało na Józefa uspokajająco.
W innych fragmentach ciała Zinajda była całkiem przyzwoita. Niewiele to zmieniało. Ceglanemu nie podobała się jej fałszywa pobożność. Raz śpiewając psalmy trzymała książeczkę do nabożeństwa do góry nogami. Kiedy stojąca obok parafianka zwróciła jej na to uwagę, odpowiedziała:
– O cholera! Dzieci mi ją w domu przekręciły a ja tego nie zauważyłam. Muszę wkładać okulary.
– Przecież pani ma okulary na nosie!
Zinajda znowu się uśmiechnęła, tylko głos jej pociemniał.
– To nie moje. To zerówki, niczego nie powiększają, ani nie pomniejszają. Wnuczka mi je wypożyczyła bo lepiej w nich wyglądam. Jestem jeszcze młodą kobietą i muszę dbać o sobie.
Józef nie lubił jej przeklinania w kościele oraz wykrętów, jakie wymyślała, zamiast przyznać się, że jest ślepa jak kret lub nie umie czytać. Nie znosił analfabetów. Uważał, że każdy ma obowiązek umieć czytać, pisać, liczyć do tysiąca, korzystać z telefonu komórkowego oraz jeździć na rowerze.
Starał się nie myśleć o swoim wieku. Miało to dobry skutek, bo poprawiało mu nastrój. Nie tylko to go cieszyło. Również nazwisko Ceglany. Było to dziwne, bo brzmiało obrzydliwie, sam to przyznawał.
– Jest w zjadliwym kolorze i to mi całkowicie odpowiada. Lubię takie kolory.
Była w tym perwersja. Mówił dobrze o swoim nazwisku, bo czuł do niego obrzydzenie.
Z wiosną soki zaczęły żywiej krążyć w przyrodzie. Jego też to nie ominęło. Trzeciego, kolejnego ciepłego dnia, jak tylko wstał z łóżka poczuł, że ciało mu się powiększyło i stwardniało. Odmłodniał i miał znowu nie więcej niż czterdzieści pięć lat. Tak się ocenił. Wyszedł przed dom i zobaczył słońce w pełni chwały. Na jego widok wybuchło tak intensywnymi promieniami, że Józef pomyślał, że płoną zabudowania gospodarcze. Stał i wyzywająco patrzył w sam środek płonącej tarczy, zachwycającej pasją ogrzewania wszystkiego, co stanęło jej na drodze.
– Energia jest źródłem życia – powiedział głośno. Chciał, aby wszyscy to słyszeli i zapamiętali.
Otoczony promieniami niby wielki męczennik ze świętego obrazu w kościele Napomnienia Ceglany nie mógł się pogodzić tylko z jednym: nie rozumiał wielkich pojęć filozoficznych. Czasem przeglądał encyklopedię i wtedy stawały mu uparcie przed oczami filozofia, etyka i metafizyka. Nie za bardzo wiedział co znaczą; miał tylko przeczucie, że są one ważne.
Tym razem wyobraził je sobie w formie sześcianu szczęścia. Pojawił się przed jego oczami niby ogromny motyl, wypełniając całą wolną przestrzeń podwórka. Boki miał oznaczone słowami: Bóg, Czas, Przestrzeń. Józef nigdy nie mógł wyobrazić sobie tego, co za nimi stało czyli nieskończoności. To go męczyło. Myślał intensywnie.
Normalnie to nie miał czasu na myślenie. Prowadził razem z żoną gospodarstwo rolne. Hodowali dwie krowy, dwa prosiaki, kaczki i kury. To powodowało, że ręce mieli ubabrane robotą po łokcie.
Przyjrzał się sześcianowi. Z boku szły w górę schodki. Z ciekawości wszedł na jego szczyt i popatrzył w dół. Przed nim roztaczało się całe miasto, podzielone siecią ulic, skwerów, budynków, linii tramwajowych, wstęgą rzeki, mostami i parkami. Ludzie przypominali małe robaczki poruszające się po utartych ścieżkach. Przyszło mu do głowy, że jest to doczesność. Znał ten wyraz z encyklopedii. Widok nie zachwycił go. Było w nim rozmamłanie, pośpiech i bylejakość. Starał się wyrzucić ten obraz z głowy, aby go nie męczył. wierząc, że złe myśli przynoszą nieszczęście. Był zabobonny. Schodząc z sześcianu splunął na ziemię i wypowiedział słowa:
– Na psa urok! A kysz! A kysz! A kysz!
Wtedy wszystko zniknęło. Został sam na sam ze sobą. W końcu podwórka zobaczył Zinajdę z cienkimi nogami. Szła w jego kierunku. Józef zamyślił się nad nią i nad życiem.
Pierwszy raz zobaczyłem go na początku maja, kiedy buki i brzozy pobliskiego lasu pyszniły się już zielonością, jak pchał wyładowaną ziemią taczkę w kierunku jeziora. Był młody, miał na sobie czerwoną koszulę w kraty i podniszczone, jasne, długie spodnie. Towarzyszyły mu dwa figlujące nieprzerwanie psy rasy Jack Russel.
Obserwowałem go kilka minut, nie wychodząc z samochodu. Przyjeżdżałem tu, aby jak zwykle pochodzić po lesie. Od początku epidemii robiłem to regularnie, dwa razy w tygodniu. Stało za tym przekonanie, że wirus może dopaść człowieka wszędzie z wyjątkiem lasu.
Za trzecim razem, kiedy zatrzymałem się na kawałku dzikiej murawy między drogą a siatką ogrodzenia, mężczyzna jak zwykle odbywał swoją wędrówkę z taczką w kierunku jeziora. Nie wszyscy ludzie lubią, aby im przeszkadzać, kiedy pracują, dlatego się wahałem, zanim ośmieliłem się zagadać. Poczekałem, aż znalazł się kilka metrów ode mnie i wysiadłem z samochodu. Nie zdziwiło go, kiedy szedłem prosto w jego kierunku, był już chyba przyzwyczajony do mnie i do samochodu. Zatrzymał się, oparł nóżki taczki o ziemię, otarł pot z czoła i pozdrowił mnie. Odpowiedziałem pozdrowieniem.
– Pięknie tu – zacząłem z przekonaniem, bo rzeczywiście była to piękna okolica: po lewej stronie jezioro Onta, po prawej wzgórze, w głębi stary las, miejsce moich spacerów i marszów. – Te widoki. Mieszka pan w cudownym miejscu. Wzgórza, woda, lasy. Nowenna to przyszłościowo najlepsza dzielnica miasta. Widzę, że wywozi pan ziemię. Będzie się pan budować? – Zapytałem, domyślając się, jaka będzie odpowiedź.
Nawiązaliśmy rozmowę. Mówił chętnie. Miał na imię Alfred. Miałem wrażenie, że rozmowa była dla niego pretekstem, aby odpocząć.
Miał narzeczoną z bogatego domu. Planowali pobrać się. Jej ojciec, znany przemysłowiec, był zdecydowanie przeciwny ich planom. Arnika, jego narzeczona, opowiedziała mu, co ojciec mówił jej o ich związku. Rozmawiała z nim na temat wybranka swojego serca nie jeden ale wiele razy. Ojciec nie owijał spraw w bawełnę.
– To człowiek bez charakteru i przyszłości. Bo co to za zawód – fryzjer?! Stać cię na dużo lepszą partię. Możesz zostać żoną człowieka, który jest dyplomatą, przemysłowcem czy dobrze zapowiadającym się naukowcem. Ten twój fryzjer kiedyś się zagapi i przypali włosy klientce elektryczną lokówką, i wtedy skończy się jego sława artysty fryzjerstwa.
– A co miałby twoim zdaniem zrobić, aby przekonać ciebie, że jest człowiekiem z przyszłością?
– Musiałby udowodnić, że jest coś wart. Zrobić coś imponującego, aby zasłużyć na ciebie.
– Na przykład, co?
– Na przykład zbudować dom. Nie jakiś domek, tylko coś naprawdę pięknego, abyśmy nie musieli się wstydzić przychodząc do ciebie w odwiedziny.
– Na szczęście negatywna opinia ojca nie zraziła Arniki do mnie. Potrafiła bronić swoich racji. Gotowa była czekać na mnie. Powiedziała mi tylko „byle nie za długo”. To było zrozumiałe, zgodziłem się. Ostatecznie sprawa stanęła na domu. Powiedziałem jej, że zbuduję dla niej wspaniały dom. Taki, z którego naprawdę będzie dumna.
Alfred przerwał. Odwrócił głowę w kierunku powiększającej się wyrwy w ziemi i przyglądał się jej przez chwilę. Poszedłem za jego wzrokiem. Było to urocze miejsce. Działki po bokach były niezbudowane. Były to niegdyś ogrody z krzewami i drzewami owocowymi, różowymi, białymi i czerwonymi o tej porze roku. Dalej, patrząc w kierunku lasu, stał dom z dużym gankiem i kolumnami. Z daleka było już widać, ze budował go chyba architekt zakochamy w budownictwie śródziemnomorskim.
– Jak pan widzi, przygotuję miejsce pod fundamenty – przerwał moje zamyślenie taczkarz. Zaciąłem się, robię to sam, aby udowodnić sobie i jej ojcu, że dam radę. Chyba bardziej sobie niż jemu.
Słuchając, przyglądałem się człowiekowi. Było w nim coś niezrozumiałego, zastanawiającego: szorstkość przemieszana z delikatnością, zwierzęcy upór zintegrowany z duszą artysty, jakiś dysonans, rozbieżność. Miał uduchowioną twarz męczennika i dłonie wirtuoza fortepianu. Nie musiałem sobie tego wyobrażać, bo zdjął z jednej ręki roboczą rękawicę, aby dać odpocząć dłoni. Te atrybuty męskiej urody były jakby doczepione do nóg, rąk i korpusu wysportowanego, proporcjonalnie zbudowanego, mężczyzny. Pomyślałem, że Arnika dobrze wybrała.
Odc. 2/3 Samotnik
Wracając do domu zmęczony intensywnym marszem po lesie, nie mogłem przestać myśleć o człowieku z taczką. Tak mi się kojarzył, tak go sobie zapamiętałem. Nie jako Alfreda, ale jako człowieka z taczką. Nigdy nie widziałem go inaczej. Stanowili parę zrośniętych ze sobą istnień, człowieka i przedmiotu. Nie potrafiłem nazywać go taczkarzem, choć byłoby to najwłaściwsze bo to profesjonalny termin.
Ojciec Arniki uważał go za gołodupca. Może nie dosłownie, ale taki to miało sens. Uznałem postępowanie jej ojca za haniebne. Było haniebne, bo ten mężczyzna, choć był tylko fryzjerem, zasługiwał na coś znacznie lepszego. Dla mnie był człowiekiem z charakterem. Miał swoje ideały. Zdecydowanie stałem po jego stronie.
Historia Alfreda poruszyła mnie do głębi. Ilekroć jechałem, aby odbyć kondycyjny antywirusowy marsz po lesie, zadawałem sobie pytania:
– Z zawodu jest fryzjerem. Jak doszło do ich pierwszego spotkania a następnie wzajemnej fascynacji sobą? Prawdopodobnie Arnika zjawiła się u niego jako klientka. Ale jak doszło do zaprzyjaźnienia się a następnie zakochania się z wzajemnością? Mężczyźni-fryzjerzy i ich klientki nie zakochują się w sobie; to brzmi prawie jak banał. A jednak!
Wkrótce dowiedziałem się, że nazywa się Alfred Tarota, powszechniej znany jest jednak jako Fredo. Był to jego zawodowy pseudonim. Coś zagrało w mojej pamięci. Córka kiedyś wspomniała mi to imię, była jego klientką. Fredo był artystą sztuki fryzjerskiej, czesały się u niego panie z towarzystwa. Niektóre kobiety uważały go za super stylistę, niezrównanego mistrza fryzjerstwa damskiego.
Kiedy następnym razem zapytałem go, czy to wszystko jest prawdą, potwierdził.
– Fryzjerstwo zawsze było moim ulubionym zawodem. Jestem fryzjerem artystycznym. Teraz niestety mam mniej czasu, aby się tym cieszyć. Dzielę życie między zakład fryzjerski a budowę domu. Z konieczności mniej się udzielam towarzysko. Nie jest to dobre rozwiązanie, ale nic na to nie poradzę. Dzięki mojej pracy poznałem Arnikę i to jest najważniejsze.
Obserwowałem Fredo regularnie przez cały sezon letni i wiosną następnego roku, jak wywozi ziemię na brzeg jeziora. Czytałem także o nim w prasie. Sprawa stała się głośna, bo w grę wchodziła niepowszednia historia miłosna. Wraz z informacjami pojawiły się zdjęcia Fredo z taczką i dwoma nieodłącznymi psami, omawiano nawet postępy prac. Potem sprawa ucichła.
Zapytany przeze mnie, dlaczego nie wynajmie firmy, która szybko przygotowałaby miejsce pod fundamenty korzystając z koparki, fryzjer zaskoczył mnie swoją odpowiedzią:
– Ziemia jest święta. Nie można jej szarpać bezduszną maszyną. Dlatego robię to ręcznie. Mam siłę i cierpliwość. Kiedy postawię już dom będę mieć poczucie dobrze spełnionego obowiązku.
– I wykonania monstrualnej roboty – dodałem. – Zapiszą pana w księdze rekordów Guinnessa.
– Nie zależy mi na tym.
Rozmawiając ze mną, uśmiechał się cały czas. Była w nim dobroduszność, wiara i upór, których nie rozumiałem. Pracował sam, cierpliwie, dzień po dniu po zakończeniu pracy w zakładzie fryzjerskim, czasem nawet w sobotę i niedzielę, aby zbudować najpiękniejszy dom na świecie dla ukochanej kobiety.
– Skąd on ma na to pieniądze? Pracując zarobkowo na pół etatu i drugie pół bez wynagrodzenia przy budowie domu, musi się przecież z czegoś utrzymywać. Dochód z fryzjerstwa nie mógł mu wystarczyć.
Rozmawiałem na ten temat z moją żoną, którą historia miłosna i szaleńcza praca Fredo coraz wyraźniej intrygowały, choć nie tak bardzo jak mnie.
– Uważam go za człowieka pozytywnego, ale zupełnie niepraktycznego, po prostu oryginał i dziwak – Taka była jej opinia. Miała dużo racji. Nie mogłem tego nie przyznać.
Kiedyś żona dała się przekonać, aby pojechać ze mną i go poznać, a przynajmniej go zobaczyć. Rozmawialiśmy z Fredo bardzo krótko, bo zbliżała się burza. Od tego czasu – nie wiem dlaczego – żona straciła zainteresowanie całą tą historią.
Kontynuując wyprawy do lasu rozmawiałem z Fredo głównie po to, aby podtrzymać naszą znajomość, bo w jego życiu praktycznie nic się nie zmieniało. Byłem do niego pozytywnie nastawiony. Sam miałem niełatwe życie i rozumiałem go co najmniej częściowo. Zaprzyjaźniliśmy się, choć byłem znacznie starszy od niego.
Opowiedział mi więcej o sobie. Otrzymał spadek po rodzicach, właśnie to wzgórze oraz teren z jeziorem w Nowennie, stopniowo rozbudowującej się, najdroższej dzielnicy miasta. Zostawili mu także spore oszczędności w postaci funduszu inwestycyjnego, z którego otrzymywał wypłaty każdego miesiąca.
– Jakby domyślili się, że będę bardzo potrzebować tych pieniędzy. Zawsze troszczyli się o mnie, chyba nadmiernie, bo sami żyli dosyć oszczędnie. Nie mogę oczywiście narzekać. – Wyjaśnił, że nie potrzebuje dużo, bo żyje skromnie. – To tylko ja i moje psy. Na nic więcej nie muszę wydawać pieniędzy.
Odc. 3/3 Wymarzony dom
Zapytałem go o Arnikę. Dowiedziałem się tylko tyle, że obiecała mu, że będzie czekać, ale po roku przestała. Nie chciał powiedzieć nic więcej. Doszło do mnie wkrótce, że znalazła sobie kogoś innego. Fredo zachowywał się tak, jakby tego nie wiedział lub nie chciał wiedzieć, lub nie miało to dla niego znaczenia. Przestałem go rozumieć, ale nie straciłem zainteresowania jego życiem. Scenariusz jego postępowania był dla mnie niejasny, mogłem tylko czekać i śledzić rozwój wydarzeń.
Nadal podziwiałem Fredo, jak z wytrwałością graniczącą z uporem maniaka wywozi ziemię taczką. Imponował mi jego niezwykły hart i pokój ducha. Nie było widać po nim zmęczenia. Wydobyty urobek składował na płaskim brzegu jeziora, który stopniowo wydłużał się, zmniejszając powierzchnię wody. Miałem wrażenie, że Fredo tego nie widzi, ponieważ proces kurczenia się jeziora następował stopniowo. Pchając taczkę i opróżniając ją patrzył tylko w ziemię. Być może w ogóle go to nie interesowało.
Przez cały okres obserwacji nic się w nim nie zmieniało: ta sama czerwona koszula, te same długie, jasne spodnie, ta sama taczka. Zmieniała się tylko góra, jezioro i chyba trochę psy. Były mniej rozbiegane, spokojniejsze, wierni towarzysze pracowitej samotności swego pana. Polubiliśmy się wzajemnie; psy łasiły się do mnie, jakbym był członkiem rodziny.
Po półrocznej przerwie – przebywałem wtedy za granicą w niekończącej się podróży służbowej – przyjechałem znowu, aby odbyć tradycyjny już spacer po lesie. Zaskoczył mnie widok miejsca tak dobrze mi znanego. Tam, gdzie ostatnio widziałem prymitywne zarysy fundamentów, stał dom. Ale jaki! Była to rezydencja, coś jak dawny szlachecki dworek, rozległy, imponujący, tonący w kwiatach. Połowa wzgórza na całej szerokości rozległej działki zniknęła, nie pozostało z niego nic oprócz stromych wycięć w stoku po obydwu bokach i ogromnego nawisu ziemi z tyłu.
Przyglądałem się niezwykłej zmianie pejzażu, kiedy z domu wyszedł Fredo. Poznał mnie i z daleka machał już ręką. Zaskoczył mnie swoim zrelaksowanym, odmiennym wyglądem. Miał na sobie elegancką, jasnoniebieską koszulę w paski oraz jasne, nowe spodnie z dobrego materiału, na nogach zaś granatowe zamszowe mokasyny. Z gustownym, nie rzucającym się w oczy złotym łańcuchem na szyi wyglądał jak popularny artysta wychodzący przed dom, aby przywitać gościa przybywającego na urodzinowe przyjęcie lub towarzyski niedzielny grill.
Wyraziłem podziw dla jego osiągnięć i zapytałem czy nawis ziemi z tyłu nie jest niebezpieczny. Uspokoił mnie.
– To bardzo solidna konstrukcja ułożonych pod odpowiednim kątem betonowych kolumn i płyt. Projektował ją znany architekt. Jego żona była moją klientką, zrobiła mi dobrą reklamę dzięki czemu mogłem uzyskać korzystniejszą cenę za usługi firmy jej męża.
Przy kolejnej wizycie zapytałem Fredo ponownie o Arnikę, czy wie, co u niej słychać. Tym razem był trochę bardziej rozmowny. Powiedział, że jest mężatką, ale nie ma dzieci.
– Podobno co roku wyjeżdżają za granicę na wakacje. Czy jest szczęśliwa, tego to nie wiem – dodał odwracając głowę w kierunku psów, które ujadając radośnie wybiegły zza domu aby mnie przywitać.
Wydawało mi się, że pogodził się z losem. Bardzo tylko pragnął, aby zobaczyła dom, który dla niej zbudował. To było jego jedyne marzenie – podzielił się nim ze mną zanim się pożegnaliśmy. Dowiedziałem się od mojej żony, że wierzył, że jak Arnika zobaczy ten wymarzony dom, wtedy wróci do niego.
Wytrwałość Fredo przyniosła wyniki. Udało mu się umówić z Arniką na ósmy dzień sierpnia, że przyjedzie do niego, aby razem obejrzeli dom. Liczył na słoneczny, ciepły dzień.
Fredo przygotowywał się do wizyty jakby zależało od niej jego życie. Posprzątał dom wewnątrz i dookoła, włożył świeże kwiaty do wazonów, gruntownie przewietrzył wszystkie pomieszczenia. Pościerał starannie zakamarki, gdzie mógł zgromadzić się kurz, umył zlewy, wanny i sedesy. Robił wszystko sam. Był skrupulatny w każdym szczególe. Przygotował nawet kawę do naparzenia, aby jej zapach stworzył atmosferę ciepła i radości.
W nocy z siódmego na ósmego sierpnia około godziny dwudziestej drugiej zaczął padać deszcz. Takich opadów nie notowano w historii ani miasta, ani kraju. To była potworna ulewa, pogrom wszystkiego, co stanęło na drodze miliardom litrów wody spadającym z nieba. Potop trwał sześć długich godzin. Potoki wody spływały w kierunku jeziora Onta, podnosząc jego poziom metr po metrze.
Kiedy Arnika przyjechała pod wskazany adres, nie szukała długo. Pamiętała to miejsce. Nie było tam niczego do oglądania. Nie było wzgórza, nie było domu, tylko w miejscu jeziora rozciągało się gigantyczne rozlewisko mętnej wody.
Przyjechałem na miejsce kilka godzin później, jak tylko dowiedziałem się o skutkach oberwania chmury nad Nowenną i sąsiednimi dzielnicami. Stałem w szoku w miejscu, z którego lubiłem podziwiać dom i nie wierzyłem własnym oczom. Dołączył do mnie mężczyzna; nigdy wcześniej go nie widziałem. Lekko przygarbiony, w surducie i sztuczkowych spodniach wyglądał jak zapomniany przez czas kaznodzieja, który wybrał się nad jezioro, aby ułożyć sobie w głowie kazanie na ważne święto kościelne. Jego twarz była jeszcze młoda; postarzały ją posiwiałe przedwcześnie włosy i dwie wyraźne zmarszczki zatroskania. Staliśmy w milczeniu, szukając wzrokiem tego domu. Mężczyzna popatrzył na mnie, następnie spojrzał w niebo, milczał chwilę, po czym przemówił wyraźnym, mocnym głosem:
– Nie znałem osobiście Fredo, właściciela domu, ale znam ich historię. Fredo zbudował go z miłości do kobiety. W najpiękniejszym miejscu, na stoku wzgórza, z widokiem na jezioro. To wyjaśnia i uzasadnia wszystko. Miłość to najświętszy z sakramentów.
Rok był przestępny. Dwudziestego dziewiątego lutego ogrody nad rzeką Karmą były jeszcze ośnieżone, kiedy zakwitły drzewa kłamstwa. Uznano to za cud przyrody. Kwiaty były dwukolorowe czarno-czerwone i wzbudzały powszechny zachwyt.
– To tak jakby jeden kolor wzywał do piekła, a drugi do szalonej, gorącej miłości – napisał poeta Jeremi Caprio.
Kilka dni potem zakwitły drzewa prawdy. Kwiaty były drobniejsze i miały tylko jeden kolor – śnieżnej bieli z aksamitnym połyskiem błękitu w dniach, kiedy panował mróz. Ponieważ śniegu było nadal dużo, pierwszego dnia nikt nawet nie zauważył białego kwiecia. Nie miały w sobie tyle czaru ile ich poprzedniczki.
Widok kwitnących ogrodów kłamstwa i prawdy był tak niezwykły, że pod ogrody samochodami i środkami komunikacji miejskiej przyjeżdżały tłumy ludzi, aby je podziwiać. Mróz trzymał jeszcze dwa tygodnie powodując, że przy najlżejszym powiewie z drzew sypał się pył śnieżny … „i błyszczał rozzuchwalony osobliwością kwitnienia” – dopisał do swego poematu Jeremi Caprio, urzeczony niezwykłością zjawiska.
Joanna stała na balkonie i podziwiała dwa odosobnione drzewa kłamstwa widoczne w dole, na stoku przy strumieniu. Była zamyślona, kiedy obok niej pojawił się mąż. Przyniósł jej bukiet kłamstwa, najpiękniejszy, jaki mogła sobie wymarzyć. Wręczył go całując ją w szyję i szepcząc do ucha:
– To z okazji trzydziestolecia naszego ślubu. Wyglądasz piękniej niż Wenus z Milo.
Uszczęśliwiona kobieta wzięła bukiet w rękę i trzymała go przed sobą, aby nasycić się widokiem i odurzającym zapachem kwiatów. Wiatr uchylił poły jej szlafroka i odsłonił biel obfitych piersi. Błyszczały zachwycone nagłą jawnością. Nie mogły być piękniejsze, bardziej dorodne ani bardziej ponętne. Przysłonięte bukietem kłamstwa były idealne.
Przez dwa tygodnie słonecznej pogody rozwijała się moda na bukiety kłamstwa. Ludzie obdarzali się nimi nie szczędząc pieniędzy ani zachodu w poszukiwaniu najpiękniejszych kwiatów. Przybrane ciemnoczerwonymi wstążkami z dodatkiem złotego pyłu, cieszyły się szczególnym wzięciem u zakochanych par, młodych panien i narzeczonych, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodziły wyznania i przysięgi, szepty i oczarowania.
– Będę kochać cię nad życie – wyznał Zdzisław Krystynie stojąc na ślubnym kobiercu w pałacu ślubów Hosanna, wręczając jej symboliczną gałązkę drzewa kłamstwa przybraną jedynie dwiema wstążeczkami. Wiedział, że lubiła proste formy. Tego dnia wprost zgadywał jej życzenia.
– Szacunek, miłość, oddanie – na tle bukietu kłamstwa te słowa nabierały nowego znaczenia. Niektóre kobiety przyjmowały je lekko i z wdziękiem, inne poważnie, jakby były to portfele wypełnione grubymi plikami banknotów, jeszcze inne z uśmiechem, tak jakby kwiaty im się zawsze należały.
Umiejętności doboru, wręczania i otrzymywania bukietów kłamstwa dzieci uczyły się od osób dorosłych w sposób naturalny i niewymuszony. Było w tym coś budującego, jak szybko nabywały tych umiejętności.
– Czy odrobiłaś już lekcje, kochanie? – zapytał ojciec swoją Jolę, uczennicę drugiej klasy.
– Oczywiście, tatusiu. Odrobiłam je wyjątkowo solidnie, choć miałam mało czasu – dziewczynka uśmiechnęła się, wręczając ojcu gałązkę kłamstwa zapakowaną w celofan z kolorowymi wstążeczkami. – Sama je namalowałam – dodała.
Dzięki bukietom kłamstwa ludziom łatwiej było porozumiewać się bez słów. Czarno-czerwone kwiaty miały w sobie niezwykły urok. Kiedy w domu stał taki bukiet, mniej było kłótni, życie toczyło się pogodniej. Czasem wystarczył nawet jeden mały, ale ładnie ułożony bukiecik, aby rozradować napięcie lub uśmierzyć kłótnię.
Z bukietów kłamstwa chętnie korzystali tłumacze języka migowego. Nadia, zatrudniona w telewizji jako tłumaczka tego języka, była wręcz entuzjastyczna.
– Wreszcie mamy coś, co ułatwia nam, tłumaczom migowym, komunikację. Ileż musiałam namachać się rękami, dłońmi i palcami tłumacząc wystąpienie jakiegoś naukowca lub urzędnika na konferencji prasowej! To niewiarygodne. Teraz posiłkuję się bukietem kłamstwa i wszyscy obserwujący mnie wiedzą, o co chodzi. Ważne jest ułożenie gałązek w odpowiedni sposób. Sygnał staje się wtedy mocniejszy, a przekaz wyraźniejszy.
Wkrótce pojawiły się reklamy zachęcające do kupowania bukietów kłamstwa. Najbardziej popularne było hasło: Człowiek może cię oszukać, kwiat nigdy ci nie skłamie”.
W telewizji odbyło się kilka dyskusji na temat najbardziej popularnych kwiatów sezonu. Udział brali w nich ogrodnicy, przyrodnicy, etycy a nawet historycy. Każdy z nich miał coś ciekawego do powiedzenia. Najwięcej kontrowersji wywołała wypowiedź katechetki, starszej wysuszonej niewiasty w granatowej sukience, zatrudnionej w biurze porad sercowych i matrymonialnych.
– Nie musisz się tłumaczyć, że popełniłeś czy popełniłaś zdradę. Wręczasz bukiet kłamstwa i masz sprawę z głowy. Każda kobieta to zrozumie, każdy mężczyzna wybaczy.
Osoby obecne na widowni argumentowały, że jeden bukiet niekoniecznie wszystko załatwi.
Zapytany o kwiaty kłamstwa rzecznik rządu zdystansował się ostrożnie.
– Jesteśmy nowoczesnym, demokratycznym społeczeństwem. Korzystanie czy nie korzystania z bukietów kłamstwa to wybór indywidualny, jeśli tylko mieści się on w granicach konstytucyjnego prawa wolności słowa i ekspresji.
– Czy ministerstwo szkolnictwa myśli o wprowadzeniu do programu edukacji sztuki układania kwiatów kłamstwa?
Na to pytanie rzecznik odpowiedział wymijająco:
– Nic mi o tym nie wiadomo. Proszę pytać o to ministra szkolnictwa.
Po dwóch latach okazało się, że z ogrodów prawie całkowicie znikły drzewa prawdy wyparte przez drzewa kłamstwa.
– To było nie do uniknięcia. Kwiaty drzewa kłamstwa są oryginalniejsze w kształcie, bogatsze w kolorze i piękniej pachną – wyjaśniali ogrodnicy. – Dlatego ludzie chętniej je kupują i hodują. Każdego roku mamy coraz więcej klientów zgłaszających się po ich sadzonki.
Drzewa kłamstwa okazały się też bardziej odporne na niekorzystne warunki atmosferyczne, mróz, suszę, obfite deszcze, silny wiatr oraz szkodniki.
– Jak na razie nic się ich nie ima. Może z czasem pojawi się jakieś robactwo, bakterie lub grzyby wywołujące choroby, ale miejmy nadzieję, że nie nastąpi to prędko – tłumaczyli ogrodnicy, osoby najlepiej zorientowane w zawiłościach rozwoju drzew kłamstwa.
Obydwie odmiany drzew można było sadzić wiosną, latem i jesienią, pod warunkiem, że przez pierwsze cztery tygodnie sadzonki będą należycie podlewane i osłonięte przed nadmiernym słońcem i zimnym wiatrem. Pół litra wody wystarczało na tydzień dla jednego drzewka.
Późną wiosną odkryto jeszcze jedną użyteczną właściwość kwiatów kłamstwa. Okazało się, że mają one znaczenie lecznicze. Kobieta w białym fartuchu reprezentująca firmę Gemma Flowers tłumaczyła w telewizji, że napar z ich kwiatów działa leczniczo na bóle sumienia.
Po kilku dalszych latach rosnącej popularności drzew kłamstwa pojawiła się ich krzyżówka z drzewem przekleństw. Z wyglądu obydwa gatunki drzew były prawie identyczne, w kwiatach hybrydy było tylko więcej szarości. Najczęściej były one nie do odróżnienia. Uwidoczniło to zupełnie nieoczekiwany problem.
– O ile kwiaty kłamstwa wszystkim odpowiadają zapachem, kolorem i kształtem, o tyle te z domieszką przekleństw wyraźnie śmierdzą prostactwem i chamstwem.
Niechęć społeczeństwa do nowej hybrydy była tak wielka, że ministerstwo rolnictwa wydało zakaz hodowli krzyżówek drzewa kłamstwa i drzewa przekleństwa. Nakazano też zniszczenie istniejących ich egzemplarzy. Ponieważ nie wszyscy obywatele potraktowali nowe prawo z należytym szacunkiem, w domach i ogrodach pojawili się strażnicy miejscy a nawet policjanci. Wręczali oni mandaty oraz niszczyli drzewa podobne do wzorca, jaki mieli w smartfonach i na zdjęciach. Kiedy wszystkie krzyżówki z udziałem drzewa przekleństwa zostały zniszczone, okazało się, że niewiele to dało. Ludzie nadal bluzgali jak rzeźnik tonący w kloace.
– Świat kręci się jak zawsze dookoła własnej osi i wokół słońca, niezależnie od tego czy na ziemi rosną drzewa kłamstwa, prawdy czy też hybrydy. Wszystko zależy od poczucia piękna i estetyki. Jedni lubią kwiaty drobne i białe, inni większe, czarnoczerwone. Czy mają one więcej czy mniej szarości, czy też nie mają jej w ogóle, wielu osobom nie robi jednak różnicy. Mamy coraz bardziej liberalne społeczeństwo. Przekleństwa zadomowiły się w naszym życiu podobnie jak drzewa kłamstwa i prawdy w ogrodach – tłumaczono w programie „Kultura roślin” w telewizji. – I tak już musi być, chyba żebyśmy wystrzelali tych najbardziej przeklinających dla odstraszenia pozostałych. To jest oczywiście niemożliwe, bo kraj by się wyludnił.
Nie były to mądre słowa. Następnego tygodnia zastrzelono znanego polityka oraz ciężko zraniono dwóch innych.
– Zabiła go pogoda – orzekł młodszy posterunkowy Zupak, wyjmując ołówek, kalkę i notatnik.
Pogoda nie mogła być nędzniejsza. Od trzech dni tumany chmur wałęsały się przy ziemi, rozkołtunione, wredne, duszące za szyję samym swym widokiem. W końcu dopadła Szaleńca walczącego z wiatrakami uprzedzeń rasowych, seksualnych i medycznych, kiedy szedł do sklepu z psem, schwyciła za gardło i zdusiła ku ziemi. Nawet się nie bronił. Kilka razy poruszył nerwowo nogami jakby chciał podbiec do odjeżdżającego autobusu i to było wszystko.
– Świadkowie twierdzą, że poruszył nogami pięć razy, inni, że trzy – zapisał w notatniku posterunkowy Zupak. – Tak czy inaczej po zakończeniu tego dziwnego spektaklu denat znieruchomiał na dobre. Tak to sobie wydedukowałem.
Wierny pies Szaleńca uciekł, aby zanieść wiadomość rodzinie, że czas już dzielić spadek. Sam miał nadzieję na stosik świeżych kości oraz większą sztukę wołową, jakie właściciel obiecał mu zapisać w swojej ostatniej woli. Domownicy ucieszeni wiadomością się rzucili do szafki, gdzie Szaleniec trzymał dokumenty, była jednak zamknięta na kłódkę i dodatkowo zakratowana.
Upadły leżał przy chodniku w kałuży błota. Obchodzono go z daleka, bo przedstawiał niemiły a może nawet i odrażający widok, zachowując na ustach wyzywający, sardoniczny uśmiech jakby to on uśmiercił pogodę, a nie ona jego.
– Niby to człowiek, ale bardziej przypomina rozmamłany wór starych ubrań dla bezdomnych ofiar wielkiego dobrobytu. – Szeptały między sobą dwie niewiasty. Stały naprzeciwko siebie i konwersowały; jedna młoda ubrana na czarno, w szerokiej spódnicy i druga starsza, w kolorowym stroju dzierlatki i getrach tak obcisłych, że momentami znikał pod nimi kształt jej nóg.
I leżałby tak człowiek szalony, ofiara pogody, do końca świata, gdyby nie słoneczko, które pojawiło się dwie godziny później oraz sześć naparstków whisky, jakie litościwy pijak wlał mu do ust. Ratując człowieka, słowa modlitwy spływały z jego własnych ust wysuszonych wieloletnim obcowaniem z napojami wyskokowymi.
– Życzyłbym sobie, aby i mnie ktoś wyświadczył taką przysługę, kiedy będę na ziemi na klęczkach głodu i pragnienia.
– Masz to jak w banku – odezwał się głos od strony wysokiego budynku, gdzie zakwaterowano wielką gromadę nowoczesnych Samarytan od Świętego Grzechu. Patrzyli w dół z dziesiątego piętra pozdrawiając go rękami pełnymi obietnic.
Ich ciepłe gesty dotarły do Pijaka i Szaleńca przekonując ich ostatecznie, że świat jest piękny mimo nędznej pogody, okrutnego wirusa, zazdrosnych kochanek, zaplutych polityków i wszystkich innych nieszczęść cywilizacji.
Był mężczyzną w dojrzałym wieku, jednym z wielu na świecie. Jak rozum i praktyka nakazują, jeszcze w starym roku postanowił, że w nowym roku będzie lepszy, mądrzejszy i sprawniejszy. Powiedział to na głos, aby być pewnym, że w pełni świadomości podjął tę decyzję. Odpowiedziało mu echo.
– Ano dobrze. Zobaczymy, ile warte jest twoje postanowienie.
Kiedy to usłyszał, zaciął się i dodał:
– I będę dotrzymywać postanowień.
Tym razem echo nic nie odpowiedziało. Wziął to za dobry znak. Pomyślał nawet, że to nomen-omen. Dla żartu postanowił zmienić imię i nazwisko. Nazwał się Bezimienny. Jednowyrazowo.
Był to trzeci dzień Nowego Roku, niedziela. W drodze samochodem do lasu słuchał radia. Wiedział coraz więcej. Czuł, że łagodnieje, bo były to dobre wiadomości. Świat zmierzał ku lepszemu. Słysząc komunikaty o koronawirusie ani razu nie przeklął rządu, zwłaszcza premiera. Garbatego też nie nazwał garbatym. To były kolejne dobre znaki.
W ciągu roku, niezależnie od pogody, z wyjątkiem dni deszczowych, Bezimienny chodził regularnie po lesie dla utrzymania kondycji. Starał się, aby trwało to co najmniej godzinę. Chodząc nabijał baterie organizmu, który się starzał, zupełnie bez potrzeby, jakby nawet na złość właścicielowi. W sprawie starzenia się nikt Bezimiennego nie pytał o zdanie, co o tym sądzi i w ogóle, z konieczności więc godził się na starzenie, ale nie do tego stopnia, aby dać się obezwładnić fizycznie lub umysłowo. Dlatego chodził po lesie. Czasem także w czasie przechadzek rozmawiał z przyjaciółmi, aby wzmocnić się informacyjnie, uczuciowo i intelektualnie. Postanowił to kontynuować.
Któregoś dnia stycznia, wszedłszy między zanurzone w ciszy i zmarznięte drzewa i krzewy, Bezimienny nabrał w płuca świeżego powietrza.
– Umysł mam jak brzytwa – pomyślał i od razu się zmitygował. – Nieostrzona, ale jednak brzytwa.
Kierując się w głąb starego lasu rejestrował zmiany w otoczeniu. Czynił to krótko, niejako hasłowo. Tak trzeba było, bo wyścig szczurów trwał nadal.
– Nikt nas z niego nie zwolnił, nawet kiedy weszliśmy w fazę wiekowej dojrzałości. A szkoda! – pomyślał, marząc przez chwilę, aby ludzie nie ścigali się ze sobą tylko patrzyli na siebie i kochali się nawzajem. Porzucił tę myśl, bo wiedział, że to mrzonka. Przynajmniej częściowo – pocieszył się, i natychmiast się zradykalizował. – Zamiast nadstawiać policzek, najpierw jeden a potem drugi, trzeba oddać, jak mówi Pismo Święte. Nie był pewien, czy dobrze cytuje to powiedzenie.
Wrócił do rzeczywistości leśnej i notował. – Idę. Na razie pod górkę. Trwa cisza. Epidemia również, ale chyba niedługo się skończy, bo szczepionki są już w drodze. Widzę siwy szron na krzewach i drzewach. Niesamowita sceneria. Mija mnie mężczyzna z szeroko otwartymi oczami. Pędzi jak automat, chrapiąc głośno, znaczy się, idzie we śnie. Trudno się mówi. Lunatycy są na świecie. Takich mamy obywateli, jakie młodzieży chowanie. Idę z kijkami. To bardzo dobrze. Nie potknę się. A gdybym się potknął, to przecież mam kijki. Uważaj – ostrzegł się – schodzisz na boczną ścieżkę prowadzącą w głąb młodego lasu i powinieneś się wyciszyć.
Po przejściu kilkuset metrów, kiedy był już niebywale wyciszony, Bezimienny usłyszał głuchy szurgot za plecami. Ni z tego ni z owego, nie wiadomo skąd i kiedy, zaczął go wyprzedzać niewysoki osobnik z głową owiniętą szalikiem zasłaniającym oczy. Mózg Bezimiennego natychmiast to zarejestrował i telegraficznie rozesłał po organizmie sygnały ostrzegawcze. Pracował z regularnością zegarka szwajcarskiego. Wiedział jak to jest, bo kiedyś Bezimienny miał taki zegarek, cienki jak blaszka, rewelacyjny, ale go schował tak skutecznie, że już go nie odnalazł. Mimo to nie tracił nadziei, licząc na cud, ale niekoniecznie na kościół, choć tam się też dzieją cuda. Kiedy mózg pomyślał o tym, całe ciało ucieszyło się, że nie jest już małym chłopcem.
Porzuciwszy myśl o pacholęctwie Bezimienny skoncentrował się ponownie na rejestracji zdarzeń.
– Ten szalik to chyba zasłania mu oczy. To osiłek. Biegnie ciężko, oddycha tak głośno, że aż rzęzi. Nie zważa na mnie. Prawie na mnie wpadł. Pies go drapał!
Bezimienny szybko odszedł na bok, aby nie dać się zarazić, bo osobnik na pewno intensywnie wydychał wirusy. Miał paralitycznie chude nogi i dobrze rozwiniętą klatkę piersiową. Na pewno przygotowuje się – myślał Bezimienny – do maratonu światowego, który trwa tak długo, dopóki nie padnie trzech zawodników. Wtedy wszyscy kończą bieg. Ten zawodnik, który pokonał największy dystans zostaje ogłoszony zwyciężą. Reszta się cieszy, że przeżyła, z wyjątkiem tych, którzy się przeinwestowali energetycznie i padli bez ducha na jezdnię. Trudno się cieszyć, kiedy się nie istnieje.
Po powrocie do starej części lasu Bezimienny kontynuował obserwacje, rozglądając się uważnie na boki.
– Gdzieś tu stuka dzięcioł. Słyszę to wyraźnie. Stukał to także w ostatnią i w poprzednią niedzielę, i w poprzednią poprzedniej. A niedziela to przecież dzień święty.
Bezimienny zatrzymał się, zadarł głowę do góry i przeszukał wzrokiem konary i gałęzie. W końcu zobaczył sprawcę hałasu – mały, szary kształt z czerwonawym łebkiem. Głowa odskakiwała mu od pnia, kiedy walił w niego dziobem jak młotem.
– Na pewno wkrótce przyjdzie po niego dwóch ludzi w czarnych płaszczach, ze strzelbami ukrytymi w futerałach od skrzypiec. Będą pozorować, że niby idą grać koncert w lesie. Jak nic wycelują w dzięcioła i zabiją. Popełnił ciężki grzech – powiedzą – i to wiele razy mimo naszych upomnień. Taki to niby spokojny, ładnie upierzony ptaszek, a grzesznik. Pracuje w niedzielę, kiedy nie wolno. Jest przecież święto, siódmy dzień tygodnia, kiedy Bóg po stworzeniu świata wypoczywał, a on to ignoruje jakby nie żył wśród istot bogobojnych. Taki osiołek na przykład, jaki on jest religijny. Można go spotkać na każdym obrazku świętym. Nigdy nie hałasuje w niedzielę. Najwyżej przez nieuwagę stuknie kopytkiem o podłoże. Ale to zupełnie co innego.
Potem ci ludzie usiądą – spekulował Bezimienny – w wielkiej sali i będą rozpatrywać, co to jest grzech. Otoczeni encyklopediami i bullami spisanymi ozdobną łaciną na grubym pergaminie, na ścianach tablice pomiarowe, na stołach liniały, szkła powiększające i mikroskopy, będą rozkładali grzech na czynniki pierwsze. Stworzą świeżą, noworoczną definicję grzechu. Nowe czasy wymagają nowych definicji oraz redukcji liczby grzeszników niedzielnych – stwierdził Bezimienny i ruszył dalej, nie spuszczając z oka otaczającej go rzeczywistości.
Po lesie przemieszczali się ludzie mniejszymi lub większymi grupkami, rzadko samotnie. Szli w różnych kierunkach, przecinając sobie ścieżki nawzajem. Kiedy się mijali, nie zakładali maseczek, tylko odwracali głowy.
– Mam nadzieję, że nie oddychają wtedy– pomyślał Bezimienny. Dokładnie w tym momencie jakaś kobieta potknęła się i upadła na ziemię. Była młoda, w obcisłej kurtce i czarnych getrach. Bezimienny zastanowił się, czy może istnieć związek przyczynowo-skutkowy między jego myśleniem a upadłą kobietą. Ludzie przechodzili obok niej obojętnie.
– To okrutne – powiedział sobie.
Nic się jednak nie stało, bo postać podniosła się żwawo, a spod niej wyskoczył spory pies. Był czarnobiały, uroczo łaciaty, z białym pyszczkiem.
– Do diabła! Czy musisz mi wpadać pod nogi, Reksiu? – zapytała kobieta. Reksio coś odszczeknął, czego Bezimienny nie zrozumiał.
– Dobrze byłoby rozumieć mowę psów – Pomyślał. – Ile forsy można by na tym zarobić jako tłumacz, ile ciekawych rzeczy można by się dowiedzieć i nauczyć. Pomyślał nawet, że przez pewien czas mógłby być psem, szybko jednak tę myśl zarzucił.
– Człowiek to człowiek, chociaż też zwierzę, w dodatku mało rozumne. Na przykład te śmieci rozrzucane po lesie. To głupie i podłe. Ludzie postępują gorzej niż zwierzęta – pomyślał, zatrzymując się, aby się wysikać. – Jesteśmy tacy sami jak zwierzęta. One też sikają. Ptaki już nie, bo mają inaczej skonstruowany system wydalania. Ptaki są inne, uproszczone – mruknął z niechęcią. Przypomniał sobie koguta, który go dziobnął w palec, kiedy był dzieckiem. Jego niechęć do ptactwa domowego pogłębiła się.
Rzucił okiem na zegarek. Minęło dopiero trzydzieści minut. Pomyślał, że nie musi patrzeć ile czasu upłynęło, jakby chciał wiedzieć, ile mu jeszcze zostało do życia.
– W nocy, kiedy się budzisz i nie możesz zasnąć, nie patrz na zegarek, bo to cię dodatkowo rozstroi – przypomniał sobie zalecenia specjalisty od zdrowego snu i właściwego stosunku do czasu. – Sen to sen, a zegarek to zegarek. Nie idą razem w parze. No i ponadto ludzie szczęśliwi czasu nie liczą. Czuj się szczęśliwy, bez względu na okoliczności.
Przed Bezimiennym, nieco z prawej strony, pojawiły się trzy osoby, dwóch młodych mężczyzn i kobieta w nieokreślonym wieku. Głowy mieli zakryte kapturami. Maszerowali energicznie w kierunku skoczni rowerowej. Zatrzymali się tam, coś oceniali, potem ruszyli do najbardziej dzikiego obszaru lasu, gdzie wąwozy są tak głębokie, że mogłyby z łatwością pomieścić dziesięciopiętrowy budynek.
– Tu kompletnie brakuje zwierząt – zauważył Bezimienny i jakby na wezwanie pojawiła się na bocznej ścieżce grupka ludzi nieokreślonej płci i tożsamości, niosących sarnę związaną linkami i zakneblowaną, aby nie wydawała z siebie głosu.
– O co tu chodzi? – zapytał zszokowany Bezimienny, kiedy nieco się zbliżyli. Odpowiedzieli mu.
– Musimy zaludnić las zwierzętami, bo tutaj nie ma dzika, lisa, czy choćby nawet myszy leśnej, niczego.
– A te ślady zrytej ziemi w dziesiątkach miejsc?
– To my je zrobiliśmy, aby upozorować, że tu żyją dziki.
– Po co wam to?
– Po to, aby stworzyć wrażenie, że tu naprawdę żyją dziki i inne zwierzęta, bo to choć trochę chroni las przed tymi, co chcą go wyciąć.
– Dlaczego mieliby go wycinać? Las jest piękny.
– Aby budować wieżowce, bo ludzie chcą zapanować nad przyrodą, patrzeć na nią z góry, trzymać ją za mordę, podporządkować ją sobie. Tak interpretują Pismo Święte o oddaniu sobie przyrody we władanie.
Bezimienny z niechęcią przyjął to do wiadomości. Wychodząc z lasu zauważył:
– Kiedy przyjechałem, stał tu tylko jeden samochód, teraz kiedy mam odjechać, jest ich wielokrotnie więcej. Taki jest ten świat, w ciągłym ruchu. Raz jeden pojazd, raz wiele. Kiedy wreszcie ludzie nauczą się porządku i przestaną jeździć w tę i we w tę, bo będą chodzić lub mieć las pod nosem, zamiast parkingów, lotnisk, ośrodków handlowych? Kiedy wreszcie będzie ich mniej i będą mniej konsumować, bo na tym rzecz się zasadza? – Zadał sobie serię pytań, aby się ożywić. – Ja czułbym się szczęśliwy, gdyby na ziemi było o połowę mniej ludzi albo jeszcze mniej.
Wtedy przypomniał sobie jak się nazywa i kim jest: Jan Kowalski, buntownik cywilizacji.
W Nowy Rok wkraczamy z podniesioną przyłbicą, otwartym czołem i odłożonymi na bok klapkami, czystymi biurkami oraz porządkiem w naszych domach i sumieniach. Ja także z wyostrzonym wzrokiem, piórem i pragnieniem wszystkiego, co gustowne i w dobrym tonie, czego i Państwu życzę.
W naszym życiu przeprowadziliśmy gruntowne porządki. Wiemy, gdzie co jest. Przede wszystkim, gdzie jesteśmy my sami, nasze głowy, okulary i klucze oraz oczywiście dzieci, które są przyszłością narodu. W kraju mamy ład i porządek więc nie musimy o tym myśleć. Wiemy doskonale, że jest dobrze jak jest i gdyby było lepiej, to byłoby gorzej. O miłości bliźniego nie muszę wspominać, widzę ją i słyszę o niej na każdym kroku, czego i Państwu życzę.
Na Nowy Rok nie miejmy obaw, tylko nadzieje. Nie obawiajmy się, że rządowi na głowę spadnie sufit i przygniecie plany, których jeszcze nie ma, jak zwalczyć skutecznie koronawirusa i ratować społeczeństwo i gospodarkę. Miejmy też nadzieję, że w sprawach wiary, cnoty i moralności rząd nasz uratuje przed utonięciem Unię Europejską, a może i świat. To w związku z niekorzystnymi zmianami klimatu, w których zwalczanie zaangażowaliśmy się rękami i nogami, czego i Państwu życzę.
Liczmy na nasz Sejm, który pod światłym kierunkiem drobnej kobietki w dużych okularach będzie dokonywać częściej reasumpcji głosowania. Uważam to za ważne osiągnięcie. Nie idzie nam głosowanie dobrze, robimy nowe i głosujemy tak długo, dopóki wynik nie jest doskonały. W ten sposób unikniemy niewłaściwych rezolucji i ustaw oraz niepotrzebnego angażowania do podpisu lewej ręki pana prezydenta, który musi zachować energię dla dobra kraju.
Ja osobiście liczę także na Pana Prezydenta, że będzie nadal głową rodziny, choć już nie całego państwa. Poprosiłem go, aby mnie wyłączył ze swojej podopieczności. Wyraził na to zgodę. Obiecał mi, że kiedy będzie wygłaszać credo „Mówię to w imieniu całego narodu”, będzie dodawać „z wyłączeniem Michaela Tequili, który ma własny rozum i dobrze się z nim czuje”. Pan prezydent będzie też dodawać „Mamy ostatecznie demokrację oraz zasadę, szczep się lub nie”, czego i Państwu życzę.
Zawsze byliśmy wdzięczni osobom wskazującym nam palcem i cierpliwie wyjaśniającym, kiedy popełniamy błędy, jakie to są błędy, na czym one polegają i dlaczego nie powinniśmy ich popełniać. Również w Nowym Roku bądźmy im wdzięczni za tę pomoc. Sam też będę pomagać innym przypomnieniami w rodzaju: „Uważaj jak chodzisz, bo masz krótszą nogę” zwłaszcza wtedy, kiedy ten ktoś wie, że ma krótszą nogę. Jest to szlachetne przypomnienie. Życzę Państwu, abyście takiej bezinteresownej pomoc także udzielali.
Drodzy Rodacy! Szanowni Państwo!
Jesteśmy wspaniali. Mamy powody do dumy. Francuzi znani są z perfum, sera i wina, że nie wspomnę o frymuśnej miłości francuskiej. Niemcy znani są dobrych samochodów, formuły „Ordnung muss sein” oraz kanclerz Merkel. My jesteśmy od jednych i od drugich o niebo lepsi, w tym co wiemy, co mamy i co czynimy. To my, a nie oni, jesteśmy znani na świecie z twardego veto, słynnego prezesa, genialnego ministra edukacji i nauki, strajkujących kobiet, kościoła bez pedofilów, szans udanego wyjścia z Unii, podziału kraju na mądrych „tak” i mądrych „inaczej”, kochającej władzy i totalnej opozycji, niechęci do szczepień oraz przywiązania do teorii spiskowych. Mamy więcej cnót i osiągnięć niż inni. Dzięki małej ilości testów mamy też niski wskaźnik zachorowań na koronawirusa i to nam się chwali. Co tu mówić, jesteśmy lepsi od wszystkich, czego i Państwu życzę.
Podjąłem postanowienia noworoczne. Robię je pod koniec roku, spisuję je i nie dotrzymuję. To dobra tradycja. Postanowiłem, że w Nowym Roku nie będę popełniać błędów. Uczyniłem to zauważywszy, że obłędne niepopełnianie błędów jest ważną cnotą w naszym patriotycznym kraju, który w momentach szczególnych wzruszeń nazywamy Ojczyzną. Błędów popełniamy mniej niż inne narody. Jesteśmy prawie bezbłędni i czuję, że tacy pozostaniemy, czego i Państwu życzę.
Ze składaniem życzeń noworocznych poszło bardzo sprawnie. Uczyniłem to szybko, bez wahań i namysłu. Tak właśnie powinniśmy postępować wszyscy w Nowym Roku 2021. Życzmy sobie, aby wreszcie przyszedł i był pełen radości, szczęśliwy i upojny, choć bez Sylwestra, i abyśmy byli lepsi nawet od siebie samych, czyli tacy, jacy byliśmy, jesteśmy i będziemy, czego sobie i Państwu serdecznie życzę.
To już całe opowiadanie. Wreszcie je dopracowałem. Proszę mi wierzyć, to masa roboty. Mam nadzieję, że się Państwu podoba. Pozdrawiam serdecznie, Autor
Na sześćdziesiąte urodziny swojej babki, Katarzyny Kaszmir, Maurycy zaprosił kata. O zaproszeniu tej jednej osoby nic nikomu nie powiedział, przede wszystkim samej zainteresowanej.
Maurycy od początku nie był entuzjastą organizacji tych urodzin. Do zaangażowania się trzeba było go przekonać. Największą rolę odegrała w tym jego cioteczna babka, Karolina, siostra Katarzyny. Stać ją było na to, aby – nie przejmując się wrażliwością krewniaka – wyrazić swoją prośbę w bardzo bezpośredni sposób.
– Maurycy! Masz dwadzieścia pięć lat, umiesz pisać i czytać, nie masz nic do roboty. Zamiast obijać się po mieście, pić piwo i podrywać mężatki, zajmij się lepiej organizacją urodzin swojej babki. Masz ją tylko jedną a rocznica jest wyjątkowa. Jej organizacja nie wymaga nadzwyczajnych kwalifikacji. Nie chodzi o gastronomię ani o przygotowanie pomieszczeń, tylko o sporządzenie listy gości i wysłanie im zaproszeń. No i zorganizowanie jakichś atrakcji. Musisz wymyśleć jakiś program. Jestem przekonana, że potrafisz zrobić to wszystko, tym bardziej, że niezwykłych pomysłów nigdy ci nie brakowało.
Zaproszenie prawdziwego kata, pracującego lub kiedyś wykonującego ten zawód, miało być niespodzianką, dobrze przemyślaną i oryginalną rozrywką. Katarzyna Kaszmir była zawodową aktorką i grywała także w sztukach dramatycznych opartych na różnych scenariuszach. Lubiła też literaturę kryminalną i detektywistyczną. Obecność kata, odpowiednio ubranego i wyposażonego w symbol władzy katowskiej, nie powinno jej niemile zaskoczyć – rozumował Maurycy. Miał w tym także swój własny plan.
Zaproszeni byli ludźmi z kręgów towarzyskich, w jakich babka obracała się przez swoje długie zawodowe życie: miłośnicy teatru, literatury i bibliotek, autorzy, krytycy, recenzenci, wydawcy i kilka innych postaci określanych mianem celebrytów.
– Razem z tym swoim doborowym towarzystwem babcia Kasia zasługuje na nietypowe potraktowanie – mruknął do siebie Maurycy, zaklejając kopertę z zaproszeniem dla kata.
Kat nazywał się Patryk Radwan. Nie pracował już w zawodzie, był na emeryturze. Zanim Maurycy go zaangażował, zebrał o nim informacje z różnych źródeł. Nie chciał popełnić błędu włączenia do ważnej imprezy niewłaściwego człowieka. Mając już podstawowe dane w ręku, umówił się Radwanem, aby przeprowadzić z nim rozmowę, która uzupełniłaby luki i wyjaśniła szczegóły dotyczące jego kariery zawodowej.
Kat Radwan okazał się zwalistym, wysokim mężczyzną o rumianej twarzy wieśniaka i sumiastych wąsach starodawnego szlachcica. Spotkali się w barze hotelu „Nepot”. Po zamówieniu czegoś do picia, Maurycy poprosił gościa, aby w krótkich słowach powiedział coś o sobie.
– W charakterze kata pracowałem w Stanach Zjednoczonych przez dziesięć lat. Było to w stanie Virginia. Wykonałem egzekucję czterdziestu czterech osób. Na początku więzienie korzystało z krzesła elektrycznego, potem były już zastrzyki trucizny. Stosowaliśmy głównie tiopental. Takie jest najkrótsze streszczenie mojej kariery w tym zawodzie.
Maurycy pomyślał, że była to odpowiedź w iście katowskim stylu, raz a dobrze. Wywnioskował, że Radwan ma szczególne poczucie humoru, kiedy ten mu powiedział z całą powagą, że skazańcy, na których miał dokonać egzekucji go lubili podczas gdy on ich nienawidził.
– Skąd pan wie, że pana lubili? I dlaczego miał ich pan nienawidzić?
– Nienawidziłem ich, bo byli to bezwzględni przestępcy i z ich powodu miałem niekiedy wyrzuty sumienia.
– Ale przecież żaden z nich nie mógł wiedzieć, że to pan będzie dokonywać na nim egzekucji. Takich informacji nie udostępnia się osobom skazanym na karę śmierci.
– Oficjalnie nie, ale i tak wszyscy oni dowiadują się o tym przed egzekucją. Nie wiem po co to robią, ani co to im daje.
W trakcie rozmowy ustalili szczegóły wystąpienia kata na urodzinach. Miał on odegrać w nich ważną aczkolwiek nietypową rolę.
Partię gości spoza miasta przywiózł ze stacji kolejowej wynajęty mikrobus. Pod dom solenizantki podjechał punktualnie, dwadzieścia minut po przyjeździe pociągu. Maurycy obserwował wysiadających. Kata poznał od razu, jak tylko wyszedł z mikrobusu. Był ubrany w szary flanelowy garnitur w paski i miał przy sobie wielki topór. W głowie Maurycego kotłowało się. Myślał o tym, co miało się zdarzyć, martwiąc się, czy plan się powiedzie i impreza się uda. Wróciły dawne niespokojne wspomnienia. Aby oderwać się od nich, skoncentrował się na Radwanie.
– Przyjechał kacisko i przywiózł ze sobą wielki topór. Błyszczy z daleka, nie sposób go nie zauważyć. Zatłucze tę gadzinę, moją babkę. Tak obrzydziła życie memu ojcu, że nie miał czasu ani siły, aby mnie wychować.
Maurycy przypomniał sobie szczegóły swojego dzieciństwa. Babka Katarzyna przez wiele lat maksymalnie wykorzystywała Jana, jego ojca. Maurycy miał bardzo jasny pogląd na ten temat. Babka przekazała ojcu do prowadzenia, a właściwie to kazała mu prowadzić dużą firmę odzieżową, stanowiącą od pokoleń własność rodziny. Sama nie była w stanie – jak mówiła – sprostać wszystkim obowiązkom domu, pracy w teatrze i biznesu, albo po prostu nie miała już chęci osobiście zarządzać firmą. Ojciec był dla Maurycego dobry ale nie miał dla niego czasu, zaniedbał go. Matka Maurycego sama nie umiała sobie poradzić z synem. Po kilku aresztowaniach i dwóch krótkich pobytach w więzieniu Maurycy nabrał głębokiego przekonania, że ojciec zmarnował mu życie. Nie mogąc zapewnić mu właściwego wychowania, widząc jak się wykoleja, ojciec popełnił samobójstwo.
– To przez babkę Katarzynę się zabił, a ja się zmarnowałem. Przepuściłem wszystkie pieniądze, jakie ojciec mi zostawił, i teraz muszę żyć na garnuszku tej wiedźmy.
Maurycy nie znosił babki, lecz skrzętnie to ukrywał. Nikt nie miał prawa o tym wiedzieć, ona sama najmniej. Jeśli rozmawiał z kimś o niej, to jedynie z przyjacielem ze szkoły, Cezarym, z którym się spotykał, aby razem pić do upadłego. Czasem rozmawiał na głos sam ze sobą. Treść była ta sama.
– Jest brzydka, choć wszyscy mówią, że to nieprawda, że ma oryginalną urodę. Ja tej urody nie widzę, mimo że staram się rozumieć innych ludzi. Jeśli mówią, że babka jest urodziwa, to chciałbym wiedzieć, w czym się to wyraża.
Maurycy widział tylko jej brzydotę. Zmarszczki pod oczami, pypeć na lewym policzku, jak to nazywał. Inni uznawali to za uroczy pieprzyk.
Solenizantka uznała obecność kata za oryginalny i zabawny pomysł. Jak tylko przedstawiono jej Patryka Radwana, podjęła z nim rozmowę. Pytała o szczegóły. Jak wykonywał egzekucje, jak się do nich przymierzał, także o wyrzuty sumienia. Odpowiadał szczerze, w sposób dla niego typowy, krótki i szarmancki.
– Wyrzuty sumienia to na pewno nie. Miałem je tylko na początku, potem mi przeszło, kiedy sobie uświadomiłem, że uśmiercam tylko morderców, podżegaczy do zbrodni i podobnych łajdaków.
W trakcie rozmowy z katem, ktoś podszedł do Katarzyny. Miała jeszcze inne obowiązki, była panią domu. Nie mogła dłużej z nim rozmawiać, wyjaśniła mu, że musi odejść. Aby nie pozostawiać gościa samego poprosiła siostrę, Karolinę, aby w jej miejsce kontynuowała rozmowę z Radwanem. Pomyślała, że to szansa dla niej, aby poznać kogoś nowego i interesującego. Karolina była tak krótko mężatką, że wiele osób wciąż uważało ją za starą pannę.
– Nie dziw, że nikt jej nie chce. Jest zbyt podobna do Katarzyny. Ta sama krew – pomyślał Maurycy, uważnie obserwujący wszystko, co dzieje się na sali. Starał się kontrolować rozwój sytuacji.
Karolina i Patryk Radwan rozmawiali z ożywieniem najpierw w salonie, nieco na uboczu, pod wielkim oknem, potem udali się na przechadzkę po parku okalającym dom z dwóch stron.
Po dłuższym czasie nieobecności z parku wrócił tylko kat. Nie skierował się do sali ogólnej, gdzie przebywali goście, tylko na taras z boku budynku, gdzie przebywała Katarzyna Kaszmir razem z Maurycym. Kat trzymał w prawej ręce za włosy ludzką głowę. Była to głowa Karoliny; z szyi kapała jeszcze krew. Maurycy omówił tę scenę wcześniej bardzo dokładnie z Radwanem. Rekwizyt był przygotowany w umówionym miejscu w parku.
Maska twarzy Karoliny była wykonana w sposób idealny. Kosztowało to charakteryzatora masę pracy. Był to podstawowy rekwizyt przedstawienia granego przez kata.
Efekt był bardziej przerażający niż to przewidział Maurycy. Chciał tylko babkę przerazić, ukarać ją za to, co zrobiła z jego ojcem. Był przekonany, że zareaguje spokojniej, była przecież zawodową aktorką, osobą przyzwyczajoną do niezwykłych inscenizacji.
Na widok głowy siostry Katarzyna upadła na taras, dostała drgawek, po czym znieruchomiała.
– To zawał serca – po krótkim badaniu stwierdził lekarz przybyły z salonu razem z innymi gośćmi, kiedy Maurycy zaczął wzywać pomocy. Maurycy przypomniał sobie, że sam umieścił nazwisko lekarza na liście zaproszeń sugerując się opinią babki, że był on wielbicielem jej talentu i oglądał wszystkie jej wystąpienia teatralne. Lekarz natychmiast wezwał karetkę pogotowia ratunkowego. Jak tylko przyjechała, powiedział rozkazująco:
– Proszę się rozejść. Nic państwo tu nie pomożecie. Chodzi o natychmiastową pomoc. Ja się tym zajmę, pojadę z nimi, pomogę ją reanimować w drodze do szpitala. Proszę pozostać na miejscu. Możliwe, że przyjedzie tu policja. Mam obowiązek ich zawiadomić o takim zdarzeniu.
Kilka godzin później Maurycy otrzymał telefon ze szpitala. Dzwonił lekarz.
– Pańskiej babci nie udało się uratować. Bardzo mi przykro z tego powodu.
Maurycy zastanawiał się, co czuje. Był zdezorientowany. Tłumaczył sobie:
– To nie była moja wina. Nikt tego nie mógł przewidzieć.
Odczuł ulgę, kiedy wyjaśnił sobie, że tak musiało być, że śmierć ojca została pomszczona i była to jego zemsta zza grobu.
Rozprawa odbywała się w dużej, staromodnie zabudowanej sali sądowej. Maurycy uczestniczył w niej w charakterze oskarżonego o usiłowanie spowodowania śmierci. Patryk Radwan twierdził natomiast, że miał pewne obawy co do sceny z obciętą głową, ale zleceniodawca uspokoił go zapewniając, że zna dobrze swoją babkę i jej stan zdrowia, i wszystko będzie w porządku.
– To, czego oczekiwał ode mnie pan Maurycy Kaszmir, było tak niezwykłe, że z obawy o konsekwencje mimo jego zapewnień poprosiłem go o potwierdzenie zlecenia na piśmie. Mam je przy sobie.
Na życzenie sądu pokazał pismo sędzi; ta, po przeczytaniu go, poleciła włączyć je do akt. Sąd nie dopatrzył się w dokumencie niczego nadzwyczajnego.
Dwa dni po rozprawie Maurycy otrzymał list.
– Maurycy, o mało co mnie nie wykończyłeś. Nigdy bym cię nie posądziła o taką wyobraźnię i takie postępowanie. To była gruba przesada, jeśli chodzi o rozrywkę. To, co uczyniłeś, było okropne. Uznałam, że miałeś nieudany dzień i skłonna jestem ci wybaczyć. Ty zagrałeś „va bank”, ja również, dlatego upozorowałam własną śmierć. Moja przyjaciółka obserwowała spacer kata Patryka z moją siostrą. Poszła za nimi i widziała wszystko. Zdążyła ostrzec mnie w porę.
– Ten wypadek był wyrokiem losu – pomyślał Maurycy i czytał dalej.
– Chyba zawsze posądzałeś mnie, że zrujnowałam życie twojego ojca. Teraz sprawa jest jasna. Chciałeś mnie przetestować, dać mi nauczkę. Martwię się o twój stan psychiczny. Być może to nic poważnego, ale powinieneś skorzystać z pomocy psychoterapeuty. Musisz się zmienić. Jeśli tego nie zrozumiałeś, to powiem się ostrzej: musisz się leczyć. Stawiam to jako warunek naszego porozumienia. Jeśli tego nie uczynisz, wydziedziczę cię, bo nie będziesz się nadawać nawet na parobka do sprzątania nawozu ze stajni. Chociaż nie! Może koń cię kopnie i wbije ci do głowy trochę rozumu. To może być jednak niebezpieczne, bo równie dobrze może skończyć twój nędzny żywot!
Maurycy przyjął list z ulgą. Babka żyła i to było najważniejsze. Tym razem to ona go przechytrzyła. Miał jeszcze nadzieję, że wróci do jej łask. Nie przekreśliła go całkowicie. Swoją przebiegłością i porównaniem go do parobka zraniła go bardziej niż sugestią wydziedziczenia. Bardzo go to zabolało.
Cztery tygodnie później w nocy spłonął dom Katarzyny Kaszmir. Była wewnątrz budynku. Maurycy nie miał co do tego wątpliwości; obserwował babkę od pewnego czasu, aby dokładnie poznać jej zwyczaje. Oglądał też pożar z oddali i słyszał kobiece krzyki.
Zaraz po straży pożarnej przyjechała policja. Skutki były tragiczne. W pogorzelisku znaleziono zwęglone ciało kobiety.
– Katarzyna Kaszmir zginęła tragicznie. Tym razem naprawdę. – Lokalna prasa rozpisywała się obszernie o pożarze i jego ofierze przez kilka dni.
Wkrótce rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę śledztwo. W kręgu podejrzanych znalazła się służba pani domu, przede wszystkim kucharz zwolniony przez nią kilka tygodni wcześniej, oraz Maurycy. Policji nie udało się niczego mu udowodnić. Już po pierwszym przesłuchaniu był przekonany, że tak właśnie będzie. Dom podpalił nie pozostawiając śladów mogących doprowadzić śledczych i prokuratora do sprawcy pożaru. Był jedną z wielu osób przebywających w domu lub w jego pobliżu w ciągu ostatniego miesiąca. Kilka dni przed pożarem podłożył specjalny zapalnik, którego obudowa stopniała i wyparowała pod wpływem wysokiej temperatury.
Po ustaleniu podstawowych faktów i przesłuchaniu świadków, sędzia zażądała od prokuratury dokładniejszego zbadania okoliczności związanych z pożarem domu. Maurycy uznał, że rozprawa nie poszła we właściwym kierunku. Spodziewał się, że dochodzenie zatrzyma się w miejscu z braku dowodów wskazujących, kto konkretnie wywołał pożar, i całe zdarzenie rozejdzie się po kościach.
Czekał na uspokojenie się sytuacji. Był szczęśliwy, że wreszcie wszystko się stabilizowało. Był też pewien, że do dnia pożaru babka nie zdążyła zmienić testamentu. Nie zrobił niczego, co mogłoby ją nastawić negatywnie do niego. Wręcz przeciwnie, starał się prowadzić jak najbardziej przykładne życie. Zaczął nawet poszukiwać pracy. Zadbał o to, aby ta wiadomość dotarła do babki Katarzyny, co prawdopodobnie podniosło jego notowania. W przypadku pozytywnego rozwoju wydarzeń, planował kilkutygodniową wycieczkę zagraniczną. Przemyślał nawet, jak to zrobi. Pieniądze na nią pożyczyłby z banku, później spłaciłby ze swojego udziału w spadku.
Niecały tydzień później, z samego rana, do drzwi mieszkania Maurycego zapukał oficer policji.
– Wygląda na generała, tyle ma odznaczeń – pomyślał Maurycy zaskoczony nietypową wizytą. Za oficerem stał drugi policjant, młodszy i niższej rangi. Mężczyzna stojący za progiem przedstawił się:
– Podinspektor policji Damian Narożny. A to jest detektyw policyjny sierżant Józef Paliwoda.
Z wszystkiego, co usłyszał, Maurycy zapamiętał tylko nazwisko Paliwoda. Szumiało mu w uszach, czuł ssanie w żołądku. Nie rozumiał tego, ponieważ nigdy wcześniej, nawet w najbardziej opresyjnych sytuacjach nic takiego nie odczuwał. Znający go ludzie mówili o nim, że ma skórę słonia.
– Jest pan aresztowany pod zarzutem podpalenia domu pani Katarzyny Kaszmir i usiłowania jej zabójstwa.
Maurycy domyślił się, że coś poszło zdecydowanie nie tak, jak zaplanował, ale nie upadł na duchu. Postanowił walczyć.
– Nie mam pojęcia o co chodzi – odpowiedział zdecydowanym tonem.
– Nie szkodzi. Nie musi pan wiedzieć. Mam nakaz aresztowania. Tam, gdzie pana zabierzemy, będzie się mógł pan wytłumaczyć ze swojej niewiedzy.
– Co mam ze sobą zabrać? – zapytał zrezygnowany Maurycy, gotów udać się od razu w głąb mieszkania, aby zebrać i włożyć do plecaka niezbędne rzeczy.
– To, co pan chce, ale tylko rzeczy osobiste. Zrobi pan to w asyście sierżanta Paliwody. Tylko bez żadnych wygłupów, bo w razie jakichkolwiek wątpliwości sierżant natychmiast obezwładni pana, a to może być bolesne.
Po opuszczeniu domu i zamknięciu drzwi na klucz, Maurycy zajrzał do skrytki pocztowej. Był tam tylko jeden list. Zabrał go ze sobą, nie sprawdzając nawet, kto był nadawcą. W samochodzie usiadł na tylnym siedzeniu obok sierżanta. Jadąc siedział nieruchomo i gapił się w milczeniu przez okno. Podinspektor popatrzył na niego przekręcając głowę z przedniego siedzenia.
– Ma pan teraz czas. Może pan spokojnie przeczytać ten swój list.
Maurycy otworzył kopertę obrywając jej boczną krawędź palcami. Serce w nim zadrżało, kiedy rozpoznał charakter pisma. Zaczął czytać.
– Nie wiem jak się do Ciebie zwracać, bo na pewno nie „Drogi Maurycy”. Wiedz, że mam prawo serdecznie cię nienawidzić po tylu udrękach, jakie na mnie sprowadziłeś. Tym razem wyeliminowałeś się sam. Domyśliłam się, że twój stan psychiczny nie polepszył się i nie popuścisz, dopóki nie uczynisz czegoś okropnego. Nie miałam pojęcia, co to mogłoby być. Pomyślałam, że zechcesz zrobić coś, aby mnie postraszyć bardziej niż za pierwszym razem. Dlatego kazałam cię śledzić. Cały czas chodził za tobą detektyw. Byłeś zbyt pewny siebie i chyba także zbyt głupi, abyś to zauważył. Nawet nie spostrzegłeś, że wokół domu poleciłam zainstalować kamery. Nie sądziłam jednak, że stać cię na taką podłość, że spalisz dom, aby mnie ostatecznie unicestwić. Na szczęście byłam nieobecna, musiałam wyjechać na kilka dni do rodziny. Podpalając dom, niczego nie osiągnąłeś. Wewnątrz była tylko gosposia, która zdążyła uciec. Uratowała się cudem. Informacja o ludzkich szczątkach znalezionych wewnątrz służyła tylko uśpieniu twojej czujności. Nie był to mój pomysł. Dom był ubezpieczony, w związku z czym nic nie straciłam. Mam jego plany i mogę go odbudować w takiej samej postaci. Lubię teatr dramatyczny, ale to, co zrobiłeś, przerasta ludzkie wyobrażenie. Wydarzenia wywołane przez ciebie uznałam za najbardziej tragiczne chwile mojego życia.
Przebywając w areszcie śledczym Maurycy otrzymywał listy. Wszystkie pochodziły od babki Katarzyny. Uznał, że go prześladuje, choć nic prześladowczego w nich nie było. Pojawiły się w nim wyrzuty sumienia. Odrzucał je od siebie. Babkę wciąż nazywał starą, podłą klępą oraz dręczycielką. Potem nachodziły go myśli, że ona w ogóle nie istnieje, że ją sobie wymyślił, że wychowywał się bez ojca a nawet go nie znał.
Katarzyna Kaszmir była zawsze kilka kroków do przodu. Pisała mu co się zdarzyło, w końcu także o tym, co się zdarzy.
Tydzień przed procesem otrzymał list w żółtej kopercie. Nigdy wcześniej nie otrzymał takiej przesyłki. Ucieszył się, że to nie od babki. Pomylił się. Tym razem napisała mu o zbliżającej się rozprawie sądowej, przewidując jaki zapadnie wyrok. Było tak, jak zapowiedziała. Sąd skierował go na badania do szpitala psychiatrycznego.
– To tylko badania – pocieszał się. Miał pojechać tam prosto z aresztu.
Zaraz po zakończeniu rozprawy sądowej, otrzymał kolejny list. Koperta była bez znaczka. Wyglądało na to, że ktoś specjalnie przyjechał do aresztu sądowego, aby go doręczyć adresatowi w odpowiednim czasie.
– Cieszę się, że wreszcie otrzymałeś zaproszenie na stały pobyt tam, gdzie zawsze było twoje miejsce. Nie martw się. Będę cię regularnie odwiedzać. Będziesz paradować w białym mundurku z rękawami zapinanymi na plecach na klipsy, a ja będę mieć na sobie moją najlepszą garsonkę, tę, w której najbardziej mnie nienawidziłeś. Możesz liczyć na mnie, będę ci służyć w formie wyrzutów sumienia. Ilekroć mnie zobaczysz, będziesz żałować swojej głupoty i okrucieństwa. Obudziłeś w sobie najgorsze duchy naszej rodziny. Czeka cię jeszcze jedna niespodzianka; nie zgadniesz jaka, ja ci też tego nie zdradzę. Niespodzianka to niespodzianka.
Samochód z podsądnym zatrzymał się na placyku przed wejściem do szpitala. Najpierw wysiadł strażnik więzienny, potem Maurycy. Wśród trzech osób, które czekały na niego, był także …. Tego się nie spodziewał. Zrozumiał, co babka miała na myśli pisząc o niespodziance. To był Patryk Radwan, masywne chłopisko ze swoim nieodłącznym towarzyszem – wielkim katowskim toporem. Stał spokojnie i czekał, aż Maurycy podejdzie bliżej. Przywitał się z nim jak z dobrym znajomym. Nie rozmawiali długo.
– Będę czekać na ciebie. Skontaktuj się ze mną po południu, to pogadamy. Mam tu pokój gościnny. To numer 13, przynoszący szczęście. Dziś wieczorem wygłaszam tutaj prelekcję. Będę opowiadać o moim zawodzie, o występach w roli kata. Wyobraź sobie, ci ludzie tutaj w większości biorą mnie za prawdziwego kata, podobnie jak ty, choć byłem tylko aktorem charakterystycznym grającym takie role. Przyjdź, przypomnisz sobie swoją własną przeszłość i zlecenie, jakiego mi udzieliłeś. Musisz wiedzieć, że kiedy to uczyniłeś, nie zadając sobie trudu sprawdzenia, gdzie pracowałem i co robiłem w ostatnich latach, byłeś już przegrany. Twoja babka Katarzyna to moja koleżanka ze sceny. Przyjaźniliśmy się. Powiedziałem jej o wszystkim. Nie grałeś nigdy w teatrze, byłeś amatorem i to jest twoja największa słabość. Dobry byłeś tylko w jednym; wspaniale udawałeś osobę zaburzoną psychicznie, aby wykończyć Katarzynę i przejąć majątek rodzinny, którym dysponuje. Teraz musisz dokonać poważnego wyboru, najpoważniejszego w twoim życiu. Pierwsza możliwość jest taka, że nadal będziesz grać osobę psychicznie niezrównoważoną, niebezpieczną dla otoczenia … i wtedy pozostaniesz tu na stałe. Druga możliwość, przyznasz się do świadomie popełnionych przestępstw i wtedy dostaniesz dożywocie za podpalenie domu i usiłowanie dwóch zabójstw z premedytacją. Masz na koncie też kilka szantaży i dwie krótkie odsiadki w więzieniu. W średniowieczu ktoś taki jak ja musiałby skrócić cię o głowę.
Masz jeszcze trzecie wyjście. Skończyć ze sobą. Ale nie życzę, ani nawet nie rekomenduję ci tego. Gdybyś się jednak na to zdecydował, doradzę ci, jaka trucizna jest najłagodniejsza w rozstaniu się ze światem. Jeśli mnie oczywiście poprosisz o radę. My, zawodowi aktorzy, niczego nie robimy na siłę, w odróżnieniu od amatorów, takich jak ty, którzy ubarwiają fikcję, myśląc, że dokonują czegoś realnego. Życie to wielki teatr, w którym trzeba umieć grać.
Przez życie Alleny Aleksiejewy przewaliły się wszystkie fale nieszczęść i radości. Nieszczęścia bardziej czuła niż pamiętała, bo było to bardzo dawno. Czasami widziała je jak za mgłą a czasem wyraźnie jakby stały jej przed oczami: susze, powodzie, wojny, wybuch bomby atomowej, wirus i epidemia oraz małe i wielkie grupy okropnie krzyczących ludzi.
Allena Aleksiejewa była już starszą panią. Tak ją określano. Czasem ktoś zwracał się do niej inaczej, ale nie mogła sobie przypomnieć, kto to był. Kiedyś była naczelniczką poczty, oddaną pracy i obowiązkową jak mało kto. Bardzo ją ceniono. Zawsze taka była, już od dziecka. W szkole nauczyciele chwalili ją za dokładność, pracowitość i wzorowe zachowanie. W domu miała dwa odznaczenia za wzorową pracę na poczcie i wiele dyplomów.
Zwolniono ją, kiedy w krótkim czasie trzy razy zgubiła klucze od urzędu pocztowego. Dwa razy odnalazła je sama, za trzecim razem ktoś je znalazł i odniósł, bo miały metalową przywieszkę z wygrawerowanym imieniem, nazwiskiem i telefonem. Być może nic by z tego nie wynikło, gdyby urzędu nie okradziono. Brak śladów włamania przesądził sprawę. Wszyscy wiedzieli, że to nie ona, ale na żądanie prokuratora jej dom został przeszukany. To było bardzo przykre. Płakała wtedy kilka razy. Wszystko to pamiętała tylko do czasu. Potem niedobre wspomnienia zblakły i zostały tylko te lepsze, głównie z dzieciństwa.
Po wszystkich złych i dobrych przeżyciach została sama. Miała domek nad brzegiem jeziora. To był dorobek całego jej życia. Miała go, bo się zadłużyła w banku i długo spłacała, dorabiając wieczorną pracą w sklepie. Latem, kiedy siedziała na tarasie, ktoś powiedział:
– Takie miejsce. Żyć nie umierać!
Nie pamiętała już kto to był. Nie miało to zresztą znaczenia, bo miała swój świat i nic innego się nie liczyło.
Mieszkała sama i jakoś sobie radziła, choć zimą nie było łatwo. Najtrudniej było kiedy mróz barwił okna warstwą siwego szronu w gwiazdy, gałązki, koła i kwadraty. Chodziła wtedy grubo ubrana i była dobrej myśli.
Najbardziej nie lubiła samotności. Dokuczała jej coraz mocniej. Tak bardzo, że postanowiła uporządkować swoje życie, aby było jej lżej.
W gęstwinie drzew i krzewów otaczających domek odkryła kilka gniazd, a w nich ptaki. Upatrzyła sobie dwa z nich. Złapała pierwszego, był to gil lub czyżyk, nie była pewna. Potem okazało się, że jest to gil. Poznawała go po ubarwieniu i po śpiewie. Włożyła go do małej klatki znalezionej na poddaszu domu, nakarmiła i napoiła. Klatkę umieściła wśród drzew przed domem po lewej stronie. Zrobiła to wtedy, kiedy w pobliżu nie było kota. Nie chciała, aby to widział, bo był niebezpieczny. Wieczorem chodziła nakręcać gila, aby śpiewał. Nastawiała czas porannego śpiewu: godzina siódma rano. Przy okazji sprawdzała miniaturowy głośniczek oraz bateryjkę, taki paluszek, ile w niej było energii. Jeśli bateryjka była ciepła, to znaczyło, że ma dużo energii. Jeśli była zimna, wtedy ją wymieniała. Nie martwiła się o nią, bo miała w domu w szufladzie jeszcze inne bateryjki w zapasie.
Od pewnego czasu bateryjka ją dziwiła. Zawsze była bardzo ciepła, prawie gorąca.
– Jak to może być, zadawała sobie pytanie, że ptak śpiewa a bateryjka jest stale pełna energii. To ją niepokoiło. Jak tylko przestawała o tym myśleć, niepokój znikał. Było to tak wygodne, że w końcu w ogóle o bateryjce zapomniała.
Potem był czyżyk, mogła to być też zięba. Nigdy nie udało jej się wyjaśnić tego do końca. Umieściła go w drugim końcu pasma drzew przed domem po prawej stronie. Postępowała z nim tak samo jak z gilem, z tym, że czyżyk, czy też zięba, rozpoczynał śpiew dwadzieścia minut później. Słyszała ich trele przez cały dzień.
– Jeden kończy, drugi zaczyna. Zupełnie jak dyżur na poczcie – mówiła sobie. Czuła się z tym szczęśliwa.
Kilka razy, kiedy wychodziła z domu, aby odwiedzić ptaszki, zagubiła się. Błąkała się wtedy po lesie wśród chaszczy i po nierównej plaży nad jeziorem, szukając drogi do domu. Nie mogła jej odnaleźć. Najgorzej było, kiedy zapominała czego szuka. Było to bardzo niemiłe. Na szczęście teren był ogrodzony i w końcu odnajdywała dom. Czasem nawet ktoś jej pomagał ale nie wiedziała kto. Pamiętała tylko, że ta osoba miała ciepłe ręce i miły głos.
Raz Allena bardzo zmarzła, bo padał deszcz i cała przemokła. Kiedy wróciła do domu, w kuchni czekała już gorąca herbata i pigułki na przeziębienie. Zdziwiła się, bo nie pamiętała, kiedy je tam położyła.
Po ptaszkach przyszły zwierzęta. Odczuwała ich brak i często o nich myślała. Musiała coś sobie wybrać.
– Pies ani kot nie, bo jedzą mięso. To niezdrowe. A ponadto, skąd tu wziąć mięso? Ponieważ sama była wegetarianką, więc mięso wykluczyła. Krowy nie chciała, choć lubiła mleko, bo była za duża. Po prostu bała się jej. Koza? To była następna możliwość.
– Tak! – starsza pani uznała, że to dobre rozwiązanie.
Kiedy zwierzę pojawiło się przy domu, Allena Aleksiejewa była zdziwiona skąd się wzięło. Najważniejsze, że koza podobała jej się. Była brązowo-biała i miała bródkę. Była bardzo przyjazna, wręcz sympatyczna. Beczała nie za często, więc nazwała ją Istria. Myślała o imieniu Mećka, było jednak zbyt pospolite, aby nadać je zwierzęciu domowemu mieszkającemu tak jak ona nad jeziorem. Kiedy Allena miała już własne towarzystwo, poczuła się naprawdę szczęśliwa.
Ogólnie rzecz biorąc, nie przyjmowała gości, ale kiedy przychodzili, zapraszała ich bez wahania na werandę, bo tam było najwygodniej. Wpadali do niej niezapowiedziani, bo jej telefon nie działał. Sama nie dzwoniła, ponieważ po drugiej stronie linii nigdy nikogo nie było. Ponadto nie miała do kogo dzwonić.
Gościom przynosiła ciasto, zawsze miała jakieś w zapasie, i od razu proponowała kawę lub herbatę. Do jej naparzania używała dużego imbryka. Pamiętała nawet, kiedy i gdzie go kupiła. Podobał jej się, bo był biały w czerwone kropki, przez co był dobrze widoczny.
Goście dużo rozmawiali. Byli młodzi i lubili mówić a ona słuchała. Czasem do niej mówili “mamo” lub “babciu”, ale nie za bardzo to rozumiała.
– Młodzi jesteście, to musicie się wygadać. Ja już się w życiu dosyć nagadałam – tłumaczyła im.
Kiedyś przyjechała karetka pogotowia. Allena nie miała pojęcia, kto ją wezwał i po co. Lekarz badał ją bardzo starannie zadając pytania. Na koniec powiedział do siebie albo do swojego pomocnika:
– Starsza pani ma zaniki pamięci ale na szczęście jakoś sobie radzi. Dzielna kobieta.
Powiedział to głośno i Allena Aleksiejewa to zrozumiała. Coś jeszcze mówił, ale to już do niej nie dotarło, bo myślała o czymś innym. Potem zapytał się:
– Czy pani czuje się tutaj szczęśliwa?
Odpowiedziała, że tak i od razu zapomniała. On to chyba rozumiał, bo się ucieszył, że w domku nad jeziorem była szczęśliwa. Nie znała innego świata.
– Czy można było czegoś innego się spodziewać?
Odpowiadając na pytanie tłumaczyła sobie.
– Sami to zrobiliśmy. Te powodzie, susze, bomba atomowa i ci ludzie przechodzący z miejsca w miejsce.
Zanim odjechali, obwieźli ją dookoła jeziora i przywieźli z powrotem. Wkrótce karetka odjechała. Przed odjazdem Allena poprosiła doktora, aby kupił jej wełny.
– Kolor czerwony, cztery kłębki i kolor szary … Zawahała się. – Też cztery kłębki. Będę robić sweter dla brata.
– A jeśli brat nie zechce go nosić? – Zapytał lekarz, uśmiechając się tajemniczo.
Patrzyła na niego, ale nie widziała, aby otwierał usta. Domyśliła się, że był sztucznym tworem. Był dziwnie ubrany; nosił luźny biały strój i miał czarną brodę.
– To wtedy dam tym sportowcom, co tu biegają rano. Temu najchudszemu, bo jemu jest najzimniej.
Nie słuchała jego odpowiedzi. Wróciła do domku, obeszła wszystkie pomieszczenia i roześmiała się. Był to ten sam dom. Wkrótce pojawiła się koza. Allena Aleksiejewa zobaczyła ją przez okno i wyszła, aby pogłaskać zwierzaka. Chyba była zmęczona, bo usiadła na krawędzi tarasu i długo patrzyła na jezioro. Patrzyła i patrzyła, aż w końcu obraz rozmazał jej się przed oczami i wtedy zrobiło jej się bardzo smutno. Było to dziwne, bo zachód słońca był przepiękny. Do domu wróciła dopiero wtedy, jak zrobiło się ciemno i zimno. Była też już głodna.
Następnego dnia, jak tylko obudziła się, opuściła nogi na podłogę i włączyła radio. Wydawało jej się, że kiedyś wyrzuciła je na śmietnik. Chwilę słuchała muzyki lecz bez większej przyjemności. Potem popatrzyła przez duże oszklone drzwi prowadzące na taras. Stały tam kwiaty i uśmiechały się do niej. Odpowiedziała im uśmiechem. Nie śpieszyła się nigdzie, miała dużo czasu.
Nastały trudne czasy dla wszystkich. Sam niekiedy czuję się zagubiony. Na szczęście nie na tyle, aby przestać odbywać codziennie intensywny spacer po lesie lub zaniechać pisania. Bezpośrednio nie spotykam się z nikim, rzadko w ogóle wychodzę z domu, przeważnie po zakupy albo do apteki. Niekiedy brakuje mi jednak możliwości, aby zdążyć na czas z kolejnym odcinkiem powieści lub opowiadania, jaki akurat mam na warsztacie. Dlatego postanowiłem udostępniać Państwu dla rozrywki większe fragmenty (około 1000 słów) moich książek.
Zaczynam od 14 utworów literackich z książki „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco. Humoreski i opowiadania”. Oto kolejne fragmenty.
Opowiadanie 1: Niezwykła decyzja Abuelo Caduco
Punktualnie o godzinie 11.45 Abuelo Caduco zdecydował się umrzeć. To był piękny dzień, aby odejść – majowy, słoneczny, świeży. Ptaki śpiewały, dwa piętra niżej ludzie pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem mięso na kotlety.
Od czasu, kiedy Kacyk, twórca nowego rządu, zabrał mu marzenia i fatalnie go oszukał, dla Abuelo nic nie miało już znaczenia. Miał tylko jedno marzenie: umrzeć godnie. Z góry wybaczył sobie umieranie przed czasem, które ktoś mógłby nazwać samobójstwem. Abuelo rozmawiał o tym z Bogiem i On wszystko zaakceptował. Właściwie nie musiał nawet zawracać Mu głowy, bo i tak sam podjął wcześniej nieodwołalną decyzję.
Dojrzał do odejścia. Był już starym człowiekiem, czuł to w kościach. Tu go bolało, tam go strzykało, coraz bardziej dolegał mu kręgosłup. Z chodzeniem też nie było najlepiej. Miał coraz więcej bezsennych nocy. Pamięć go zawodziła, zdradzała jak pijana, bezwstydna kochanka, nie wiadomo z kim i po co. Raz zapomniał nawet swój adres zamieszkania.
Ludzie tego nie dostrzegali. Mówili:
– Każdy ma takie problemy, jak się starzeje. Dzisiaj to nawet młodzi mężczyźni łysieją. To jest dopiero problem. – Ich wyjaśnienia nie stanowiły dla Abuelo wystarczającego wytłumaczenia własnej sytuacji. Wierzył, że jego kondycja powinna być lepsza niż równolatków, bo całe życie dbał o siebie.
Tego przedpołudnia, mimo niewątpliwych zachęt do życia ze strony natury i sąsiadów, Abuelo wyraźnie opadł z sił. W głowie mu się kręciło, a ręce i nogi latały mu jak u paralityka. Był to nieudawany objaw syndromu niespokojnych nóg. Nabył go stosunkowo niskim kosztem, włócząc się godzinami po mieszkaniu z powodu bezsenności, a następnie umocnił, chodząc często do lekarza. Po drodze modlił się, aby go nie wyleczono, bo chciał umrzeć. Lekarz spełniał jego milczące życzenia nieudzielania mu pomocy, ponieważ wizyty u niego nie dawały skutku. Abuelo nie musiał go prosić ani przypominać się, co było bardzo miłe. Był zresztą zbyt dumny, aby poniżać się prośbami w tak trywialnej sprawie.
Oprócz niedomagań starości, była również inna ważna przyczyna, przez którą nie widział sensu dalszego życia. Przywódca partii rządzącej przez aklamację, Kacyk, obiecał mu złote góry, a on nie potrzebował złota. Abuelo myślał o biedakach, którym nic nie obiecano, choć bardzo prosili. To go dobijało, bo był człowiekiem współczującym.
Co do zakończenia życia, to chciał, aby było ono godne, aby go pamiętano, a pamięć po nim była życzliwa, nie byle jaka, kończąca się z chwilą wyjścia żałobników z cmentarza.
Wobec przeciwności losu Abuelo nie pozostawał bezczynny. Jak tylko poczuł, że go oszukano, podobnie jak jego rodzinę, przyjaciół, znajomych i tysiące innych obywateli, stworzył sobie plan. Chodziło o ratowanie społeczeństwa, całego, z wyjątkiem tych, którzy uczestniczyli w spisku. Wybory i ich rezultat uważał za spisek.
Plan traktował poważnie a zarazem radośnie. Żadne tam smutki, rozpacze, niepokoje, co się stanie i jak to będzie. Dla jego pomyślnej realizacji musiał zmienić się trochę, ale nie za dużo. Problemem było to, że miał ciemniejszą cerę, która wyróżniała go w tłumie. Niewiele ciemniejszą, tylko o jeden odcień. Musiał ją rozjaśnić. Znał się na kolorystycznych niuansach, bo lubił obrazy i sam malował w przeszłości. Ciemniejszej karnacji nie uznawał za przeszkodę, tylko za utrudnienie, coś, co daje się wyeliminować.
Podjął stosowne kroki. Oprócz tego, że unikał słońca, używał kremu rozjaśniającego skórę. Znalazł go w drogerii, nie kosztował nawet zbyt drogo. Pieniędzy zresztą mu nie brakowało. Miał rozsądną emeryturę i trochę oszczędności.
Po podjęciu decyzji o odejściu, pozostało Abuelo tylko tyle czasu, aby usiąść do laptopa i napisać zaproszenia na pogrzeb i stypę. Umiał korzystać z komputera. Nie był zacofanym jaskiniowcem, kryjącym się przed nowoczesnością. Wybrał elegancki format zaproszenia. Oświadczenia woli, kto i co będzie dziedziczyć, już nie pisał, bo zabrakło mu chęci i czasu.
– Trudno. Będą musieli podzielić się schedą zgodnie z prawem. – Powiedział głośno i ucieszył się, kiedy to usłyszał, bo nie zawsze słuch mu dopisywał. Wyobraził sobie, jaki wspaniały będzie pokaz wzajemnej miłości rodziny po otwarciu testamentu. Było w nim trochę przekory i przewrotności. Wiedział, że się pokłócą. Lubił teatr i cyrk; mimo wieku zachował dziecinną świeżość. Skończył już siedemdziesiąt lat, choć wyglądał poważniej, na dziewięćdziesiąt. Pamiętał o tym, bo poprzedniego dnia w urzędzie podatkowym składał deklarację i pytał, czy miała być na formularzu Pod-70, Pod-80, czy Pod-90. Cenił sobie powagę wieku; była dlań znakiem: ostoją i oazą dojrzałości.
Zaproszeń na pogrzeb i stypę nie wysyłał.
– Nie mam czasu, zrobię to w ostatniej chwili. – Zdecydował po chwili wahania. Wahał się krótko, bo nie miał czasu. Była to rozsądna decyzja.
– Obym tylko nie zapomniał. – Zaniepokoił się, ponieważ wcześniej przeoczył kilka ważnych zobowiązań, imienin, urodzin oraz jedną okazję do gorącej, namiętnej i szybkiej miłości z pewną pobożną niewiastą, która przyjechała na wakacje do jego miejscowości. Poznali się w kościele, kiedy śpiewali razem psalm, korzystając z jednego śpiewnika.
Abuelo oderwał się od laptopa, aby nastawić budzik, pilnujący jego zobowiązań. Słowa dotrzymał. Dla pewności nastawił dwa budziki. Ten większy ładniej dzwonił.
Wrócił do laptopa, natychmiast jak tylko sobie przypomniał, gdzie on stoi i dlaczego on, Abuelo, oderwał się od niego. Musiał działać szybko, ponieważ myśli uciekały mu z głowy niczym przestraszone króliki z otwartej klatki. Miał problemy z pamięcią; starzała się szybciej niż ciało. Sam to zdiagnozował, posługując się rozumem, chronometrem i specjalnym termometrem, szczególnie dokładnie mierzącym temperaturę ciała nocą. Metoda diagnozy była tak rewelacyjna, a wyniki tak ciekawe, że postanowił je opublikować. Nie doszło do tego, ponieważ redaktor miesięcznika medycznego „Lancet Pamięci” nie oddzwonił. Może dlatego, że Abuelo pierwszy do niego nie zadzwonił. Nie był tego pewien.
Opowiadanie 2: Konio
Nie mam pojęcia, jak on wszedł do budynku. Drzwi wejściowe są automatycznie zamykane, potrzebny jest klucz albo znajomość kodu wejściowego. Możliwe jest, że ktoś go wpuścił, kiedy zadzwonił domofon. Ja tego w każdym razie nie zrobiłem. Kiedy usłyszałem stukanie do drzwi, a była już godzina dwudziesta, zadałem sobie pytanie: „Kto, do diabła, stuka do drzwi o tej porze?”. Kiedyś zrobił to przedstawiciel firmy usług medialnych, ale go skląłem na czym świat stoi.
– Kto tam? – Zapytałem właściwie bez potrzeby, ponieważ i tak otwierałem już drzwi. Pytam, kto jest za drzwiami, ale nie czekam na odpowiedź. Nie patrzyłem przez judasza, ponieważ źle mi się kojarzy. Jestem człowiekiem religijnym i nie znoszę Judasza ani srebrników. Brzydzę się brudem moralnym i chętnie skopałbym dupę każdemu łajdakowi, który zdradził swego przyjaciela i mistrza.
Przed drzwiami stał koń. Nie mogę powiedzieć, co mnie zaskoczyło bardziej: on czy jego łeb, bo ten był naprawdę imponujący. Przypominał eksponat muzealny, zdjęty z najbardziej dorodnego osobnika: wypucowany, ciemnobrązowy, w błyszczącymi wypukłymi oczami i grzywką niedbale dominującą na wierzchu. Patrzyłem na łeb z podziwem. Przypomniał mi słowa szeptane z uznaniem o koledze ze studiów: Alek, ten to ma łeb jak koń!
Z Alkiem mieliśmy frajdę. Kiedy wchodziło się do sali telewizyjnej, panował tam mrok. Trzeba było przejść między rzędami krzeseł, aby dotrzeć do wolnego miejsca pod oknem. Ciemno było choć oko wykol. Aby osiągnąć cel, kierowaliśmy się punktami orientacyjnymi. Dotykaliśmy ramion i głów osób siedzących po prawej stronie przejścia. Po lewej stronie były tylko kolana. Dzisiaj na kolana można położyć laptop, wtedy można było położyć tylko rękę. Nie każdy to lubi. Szliśmy po omacku, dotykając głów i ramion, aby sprawdzić, czy posuwamy się we właściwym kierunku. W ciszy dawały się słyszeć słowa trafnego rozpoznania i ulgi: „A, to ty, Aluś. Przepraszam cię, tutaj jest tak ciemno”.
Końskie indywiduum przed progiem spojrzało na mnie z góry, łypnęło wielkimi oczami, po czym odezwało się, wydymając chrapy:
– Pardon, monsieur, że przeszkadzam o tak późnej porze.
Nie zdziwiłem się, że mówi, chrapiąc z lekka, bo i mnie zdarza się to robić we śnie. Zaskoczyła mnie jednak wytworność słów rodem znad Sekwany.
Przyglądaliśmy się sobie nawzajem. Gość miał klapki na oczach. Pomyślałem, że jest chyba ograniczony i nie dostrzega niczego innego poza końcem własnego pyska. „Cholera, zupełnie jak człowiek” – myśl tę skomponowałem w wewnętrznej ciszy, aby słowa niepotrzebnie nie wydostały się na zewnątrz. Na szczęście głowę mam szczelną. Bałem się, że konie mają słuch równie dobry jak żony i kochanki i nie lubią porównań z ludźmi. Podobnie zachowują się ludzie, tylko vice versa.
– Pozwoli pan, że się przedstawię, monsieur. Nazywam się Konio.
Tym razem rżenie było wyraźniejsze. Dobrze zrozumiałem nazwisko. Uśmiechnąłem się uprzejmie. Musiało to ośmielić przybysza, gdyż dodał szybko:
– Mów mi Konio, monsieur.
To z kolei mnie ośmieliło do towarzyskiej zachęty:
– Mów mi Michu, monsieur – Zaproponowałem otwarcie i szczerze. Musiałem zademonstrować, że w moim domu obowiązuje „noblesse oblige”, a ja, jako gospodarz nie wyskoczyłem francuskiej sroce spod ogona. Obustronna prezentacja wypadła korzystnie, gdyż uśmiechnęliśmy się z subtelną wytwornością.
Zaprosiłem Koniego do środka i zaproponowałem krzesło przy stole. Podziękował, odsunął je na bok i usiadł na zadzie. Oczy mi się otworzyły szeroko ze zdumienia.
– Chyba pracowałeś w cyrku, Konio? Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Niesamowita sztuczka.
Popatrzył na mnie od niechcenia i spokojnie wyjaśnił:
– Żadna sztuczka, tylko lata ćwiczeń. To nasza joga, siad w pozycji końskiego lotosu.
– Musiałeś być kiedyś w Indiach! – Stwierdziłem podekscytowany odkryciem i dodałem wyjaśniająco: – Sam nie byłem, ale bardzo chciałbym tam pojechać. Wiem, że są tam święte krowy.
– Daj spokój krowom. To zwykłe bydło. Rozmawiajmy o czymś szlachetniejszym. Tematy bydlęce mnie nie interesują.
Dialog rozwijał się składnie i elegancko jak debata publiczna w parlamencie. Tak było przynajmniej na początku, gdy zaczęliśmy od pytań o zawód, hobby i przyjaciół. Skończyliśmy, niestety, na wymianie ciosów, ale to nastąpiło później. Nie używaliśmy wulgarnych wyrazów takich jak „hucpa”, „happening” ani innych zaczynających się na „h”, choć niektórzy ludzie zaczynają je na „ch”. Domyślny wyraz jest zbyt osobisty i ktoś mógłby się obrazić. Poza tym w pełnej, bezimiennej postaci nie musi on wywoływać niemiłych skojarzeń zwłaszcza u kobiet oraz tych mężczyzn, którym myli się płeć i strony ciała. Bóg tak nas stworzył i z pewnością miał w tym swój cel. Dawno już postanowiłem, że nie będę wchodzić z nim na drogę dyskusji, gdyż za mało się znamy. Wiem tylko, że jest ostatecznym autorytetem i to mi wystarcza.
– W czym robisz, Konio? – Przejąłem inicjatywę, zadając pytanie, które pozwoliłoby mi zdefiniować profil osobniczy gościa. Profil fizyczny widziałem jak na dłoni. Był imponujący. – Wyścigi konne? Dorożkarstwo? Przenoszenie ciężarów na odległość metodą mistrza Dzianowskiego? Biegi kłusaków? Gra w polo? Szwoleżerka, nie daj Boże? Bo chyba nie praca w polu? – Jak kierownik niegdysiejszego działu kadr dużej firmy hodowlanej wykazałem się znajomością zawodów pracowników czworonożnych.
– Próbowałem wszystkiego po trochu. Imałem się różnych zajęć. Raz nawet na preriach amerykańskich przyłączyłem się do dzikiego stada mustangów. Ogólnie rzecz biorąc, byłem raczej niezdecydowany. Już taki jestem od maleńkości. – Konio wyjaśnił z pewnym zażenowaniem, co objawiło się markotnym wydłużeniem pyska.
– Czyli od źrebaka.
– Dokładnie. Czy ty, Michu, nie jesteś przypadkiem weterynarzem? – Pytanie padło zupełnie nieoczekiwanie.
– Dlaczego pytasz? Coś ci dolega?
– Nie. Pomyślałem tylko, że jeśli nie jesteś weterynarzem, to mógłbyś być koniem. Znasz terminologię fachową jak mało kto.
– Też jestem koniem. Może nie dosłownie, ale jestem.
– Co ty bredzisz!? Z taką klatką piersiową i z takim grzbietem? A twój łeb?! Gdzie grzywa? Przecież to byłby wstyd dla konia. Pęciny to masz może sensowne, ale gdzie kopyta?
– Mam nogi w butach, to nie mogę mieć kopyt.
– To jak mogą cię podkuć? Słyszałeś kiedyś o koniu bez podków? Podkowa jest potrzebna nawet na szczęście. A co z bieganiem?
Nie zaskoczyłem, o co mu chodzi. Widocznie głupio to wypadło, gdyż gość zaczął mnie pouczać. Widać było, że odczuwa wielkie zadowolenie. Oczy mu zabłysły i głos się zmienił.
– Nie kojarzysz, co?! Pytam o to, jak mógłbyś ruszyć z kopyta, nie mając takowego. Nie będę cię niszczyć pytaniami. Lepiej wytłumacz, dlaczego uważasz się za konia. – Mój rozmówca zarżał z cichej satysfakcji, czując przewagę nade mną.
– Rzecz w tym, że Dzień Mężczyzny i Dzień Konia są w tej samej dacie! Reszta to czysta dedukcja.
Opowiadanie nr 3: Dry Creek Story (całe opowiadanie)
Maszerując wzdłuż potoku, Lou instynktownie szukał obrazów, kolorów, świateł i cieni. Tego dnia malarzowi wszystko rozmazywało się w oczach. Jego mózg nie rejestrował niczego godnego uwagi. Wilgoć wisiała nad potokiem. Od czasu do czasu padał prawie niezauważalny drobniutki deszcz. Dry Creek wypełniały spienione, bulgoczące smugi ciemnej wody obijającej się o kamienne bloki, które kilkanaście metrów dalej zbliżały się ku sobie, tworząc podłużne mroczne jeziorko. Chmury omotały potok i tarzały się po zielonych zboczach niby obżarte, powolne krowy. Lou prawie zasypiał, mimo iż starał się iść raźnym krokiem. Zdradziecka senność, której nie zwalczyły dwie poranne filiżanki kawy i wymuszone tempo marszu, była przekleństwem. Ławki napotykane po drodze zachęcały do odpoczynku. Lou odwracał od nich oczy, aby nie dać się skusić.
Na ubitym szlaku wijącym się wzdłuż strumienia nie było żywej duszy. Zazwyczaj uczęszczali tędy samotni, dziwnie śpieszący się rowerzyści, zamyśleni spacerowicze, kobieta uprawiająca jogging. Czasem można było spotkać młodą parę z rudym psem.
– Chyba wszyscy wymarli – pomyślał Lou, przyśpieszając kroku, aby szybciej pokonać dystans dzielący go od miejsca, skąd roztaczał się widok na długi zakręt strumienia. Malarz upodobał sobie ten fragment pejzażu, gdzie woda grubą krechą oddzielała wysoki brzeg od nisko położonej piaszczysto-żwirowej łachy.
Za zakrętem zaskoczył go widok pierwszego z eukaliptusów. Z dolnych gałęzi zwisały kolorowe girlandy, wirujące w prawo i w lewo w słabiutkich powiewach wiatru. Ich pasmo schodziło prawie do ziemi, niczym kurtyna otaczając drewnianą ławkę z wysokim oparciem. Lou podszedł bliżej i dotknął ją palcami tak ostrożnie, jakby mogła go sparzyć. Usiadł i zadumał się. Zwisająca przed nim girlanda rozchyliła się zapraszająco na dwie strony i Lou bez namysłu wszedł do środka. Nie pożałował tego. Rozciągający się przed nim widok strumienia i towarzyszącego mu szlaku spacerowego oszołomił go. Słońce przelewało się promieniami przez korony eukaliptusów. Melancholia dnia wyparowała jak zaczarowana. Radość i optymizm wstąpiły w serce malarza. Nogi same niosły go w kierunku zakrętu strumienia. Widział już żółte plamy piasku, połyskliwe kolory większych kamyków i zbrązowiałą ziemię stromego brzegu ze sterczącymi z niej fragmentami korzeni.
Lou zatrzymał się, aby nacieszyć oczy słonecznym widokiem, i dopiero wtedy spostrzegł w oddali potężne zwierzę. Stało nieruchomo, zajmując całą szerokość szlaku spacerowego. Jego wielki, nisko zwieszony łeb, szeroko rozstawione rogi, masywny tułów i ciemna jak groźba maść skojarzyły się malarzowi z mitologicznym bykiem, który – zionąc ogniem – pustoszył Kretę. Zwierzę imponowało a zarazem przerażało swoim wyglądem. Skręcone rogi sterczały do przodu jak dwa sztylety, rozdęte chrapy i podniesiony ogon zdradzały gotowość do natychmiastowego ataku. Byk parskał i uderzał niecierpliwie racicą o żwirowatą ziemię. Drobne kamyki i grudki pryskały na boki, połyskując w słońcu iskrami. Mityczny pokaz pierwotnej siły zachwycił artystę. Lou zamarł w bezruchu wstrząśnięty grozą i pięknem widoku.
– Co za cudo! – Wyrwało mu się z gardła. W tej samej chwili zdał sobie sprawę, że nie uniknie spotkania z bestią. Przeraził się. Na ucieczkę nie było już czasu, nie miał też gdzie uciekać.
Zwierzę i człowiek przypatrywali się sobie niby rycerze, którzy oceniają swoje siły przed śmiertelnym starciem. Byk ruszył pierwszy, bez pośpiechu, ale też bez ociągania się. Być może drażnił go człowiek przypatrujący się z oddali, a może chciał sprawdzić, co to za dziwna istota śmie stanąć mu na drodze. Lou na początku trwał w bezruchu jak ptak zahipnotyzowany przez węża, lecz wkrótce podjął marsz w kierunku przeciwnika. Myślał gorączkowo, jak wybrnąć z opresji. Pomysł, który przyszedł mu do głowy, to wcielić się w matadora wymachującego czerwoną muletą przed pędzącym bykiem. Lou nie miał niczego przypominającego muletę, zaczął więc ściągać z siebie granatową bluzę, której podszewka zbliżona była kolorem do czerwieni.
– „To będzie rozpaczliwa walka o przeżycie. Oby tylko ta bestia reagowała na moją bluzę i atakowała ją, a nie mnie. Może uda mi się ją zmęczyć tak, jak to robią matadorzy na arenie? Może pośliźnie się na mokrej trawie lub żwirze ścieżki? Dobrze byłoby zwabić ją w kierunku pochyłości, aby w rozpędzie spadła z wysokiego brzegu do strumienia” – myśli napędzane niepokojem o życie gorączkowo przewijały mu się przez głowę.
Aktorzy niewiarygodnego spektaklu coraz bardziej zbliżali się do siebie przyciągani niewidzialną siłą przeznaczenia. Lou maszerował jak w hipnozie. Ani przez chwilę nie tracił z oczu obiektu swej artystycznej adoracji, która przerodziła się w atawistyczny strach.
Nagle coś zaczęło się zmieniać. Patrząc na byka z odległości już nie większej niż kilkanaście metrów, Lou nie wierzył własnym oczom. Najpierw ogarnęło go zdumienie, potem niepokój, a następnie panika.
– To jakaś potworność! – szepnął Lou, czując, jak serce wali mu w piersi w obliczu czegoś niezrozumiałego i budzącego grozę. W miarę zbliżania się ku człowiekowi, byk kurczył się. Był nadal wielki, ale już nie potężny jak kilkanaście sekund wcześniej. Wyglądało to tak, jakby zwierzę zapadało się w sobie pod wpływem ogromnego ciśnienia z zewnątrz. Kurczenie się żywego stworzenia sprawiało malarzowi psychiczny ból. Byk wyraźnie malał w oczach. Lou uznał, że jest to jakaś sztuczka ze strony zwierzęcia, prowadzącego z nim niepokojącą, niezrozumiałą grę. Poczuł się podle oszukany. W głowie mu zaszumiało, zacisnął zęby i pięści. Rozsierdzony nie wiedział, co z sobą zrobić. Byk zbliżał się coraz bardziej. Odległość zmniejszyła się już do kilku metrów. Powiał nagły wiatr i Lou poczuł ohydny, przyprawiający o mdłości zapach wilgotnej sierści zwierzęcia.
Kiedy uczestnicy koszmarnego widowiska zrównali się ze sobą, Lou popatrzył z góry na mijające go pod nogami zwierzę i wybuchnął:
– Ty skurczybyku!
Kopnął je wściekle z całej siły. Przejmujący ból przeszył mu nogę. Zaskoczony i przerażony byk raptownie przyśpieszył i zniknął za zakrętem.
Kilka sekund później, oprócz bólu w nodze Lou odczuł nagą twardość pod siedzeniem. Było mu zimno. Był przemoknięty, na sobie miał tylko koszulę. Bluza leżała na ziemi krok od niego. Wstał z ławki, mając wciąż w pamięci przerażające sceny, jakie dopiero co rozegrały się w tym miejscu. Przetarł oczy, pozbierał się i na zdrętwiałych nogach postąpił kilka kroków. Za chwilę kontynuował drogę wzdłuż strumienia, zauważając, że znowu zaczyna pociągać nogami. Drobniutki deszczyk opuszczał zasłonę wilgoci na szlak i człowieka, wygaszając jego urojenia.
Na drodze krople deszczu powoli, jakby z rozmysłem, rozmywały ślady wielkich racic.
Opowiadanie 4: Hanuman Bóg-Małpa
Wyprawa Eduardo Fuentesa do Indii i Nepalu nie była planowana, lecz okazała się niezwykła. Tak bardzo, że w opowiadaniach mogłaby obrosnąć legendą podobnie jak zatopiony statek obrasta glonami w ciepłych wodach oceanu obmywającego plaże południowych Indii. Ta historia nie jest jednak legendą. Jest prawdziwa jak samo życie.
Eduardo Fuentes, przez przyjaciół zwany Gordo, to znaczy Tłuścioch, nie czuł się szczęśliwy. Jego niezasłużona chłopięca otyłość wywoływała śmiech i drwiny kolegów oraz brak zainteresowania ze strony koleżanek. Tolerowały go, zachowywały się nawet uprzejmie, ale nie przepadały za nim. Domyślał się, że akceptują go tylko dlatego, że pomaga im w nauce i podrzuca ściągi. Miał wrażenie, że tylko z tego powodu interesują się nim.
Obserwując z zazdrością szczupłych chłopców, Gordo zaczął ćwiczyć, aby poprawić sylwetkę i nabrać muskulatury. Na początku służyła mu do tego szczotka do butów, którą podnosił do góry każdego dnia prawą i lewą ręką po sto razy. Czytał kiedyś, że każde ćwiczenie daje efekty, ale tylko wtedy, kiedy powtarza się je wielką ilość razy. Koledzy wyśmiali go publicznie za ćwiczenie drewnianą szczotka, nazywając go naiwnym drewniakiem i głupolem. Płakał wtedy nocą z bezsilności i rozpaczy.
Kiedy już doszedł do siebie, zaczął ćwiczyć skłony i męczące pompki, ale wyśmiano go, że robi to nieudolnie. Wtedy kupił sobie hantle; pachnące nowością wręcz zachęcały do ćwiczeń. Był to bardzo profesjonalny sprzęt, który musiał w opinii sprzedawcy przynieść efekty. Bardzo na nie liczył. Ponieważ nic to mu nie pomogło, popadł w jeszcze większe przygnębienie, a z czasem w depresję. Zmartwieni rodzice uspokajali go, że z wiekiem nabierze tężyzny i zrzuci warstwę tłuszczu, a także sugerowali, a potem nawet prosili, aby dał sobie więcej czasu.
Ponawiane przez lata wysiłki nic nie dały; chłopiec nie mógł poradzić sobie z apetytem, który go nie opuszczał, nawet po dobrym posiłku. Co mu zostało, to podziwianie dobrze zbudowanych mężczyzn; w domu Gordo wyklejał sobie ściany zdjęciami znanych kulturystów. Z ich autobiografii dowiedział się, że wszyscy oni, bez wyjątku, doszli do sukcesów dzięki wytrwałości w ćwiczeniu ciała, co oznaczało także ćwiczenie ducha. Jego wzorem stał się mężczyzna muskularny, osiągający sukcesy życiowe i powodzenie u kobiet.
Mijały lata, Gordo skończył szkołę i podjął pracę. Czekając na sukces, ćwiczył, jak umiał najlepiej, ale wciąż przybierał na wadze i coraz bardziej zniechęcał się. Dużo czytał. Była to rekompensata za niepowodzenia, jakich doznawał. Szczególnie lubił historie bogów, herosów i ich nadzwyczajnych czynów. Był na szczęście realistą; mitologia nie zaburzała jego ducha ani umysłu.
Do Indii i Nepalu trafił przypadkowo. Nie miał specjalnych planów na okres zbliżającego się właśnie urlopu zimowego, chciał tylko gdzieś wyjechać. W biurze podróży zaproponowano mu wycieczkę do Indii i Nepalu. Przeczytał jej opis, obejrzał zdjęcia egzotycznych postaci, między innymi Boga-Małpy Hanumana. To go poruszyło.
– To oferta last minute bardzo atrakcyjnej i wyjątkowo taniej wycieczki. Prawdziwa okazja! – Pracownik biura podróży mówił to z przekonaniem. Gordo zdecydował się.
Z Bogiem-Małpą Hanumanem los zetknął go dopiero w Nepalu, zupełnie niespodziewanie, w przysypanym pyłem historii miasteczku Patan, dawniej zwanym Lalitpur, gdzie nad rzeką płonęły stosy pogrzebowe. Gordo przypomniał sobie, co czytał o nim wcześniej, w kraju, kiedy jeszcze był chłopcem. Teraz bóg zmaterializował się przed nim w całej okazałości, dobrze zbudowany, niezbyt wysoki, krępy. Wzrostem podobny był do Eduardo. Emanowała z niego siła fizyczna powiązana z nieokreśloną, ale wyczuwalną mocą wewnętrzną.
W wyobraźni podróżnika zaroiło się od nadzwyczajnych czynów Hanumana. Zapachniały lasy na Cejlonie, gdzie Bóg-Małpa przebywał w czasie dziesięcioletniej wyprawy, która przyniosła mu sławę króla małp, odważnego i przebiegłego. Jego sukces, wyrwanie Sity z rąk dziesięciogłowego demona Rawany, zjednał mu wdzięczność i przyjaźń jej męża, Ramy, księcia o niebieskiej karnacji. Rama był siódmym wcieleniem boga Wisznu, tego, który zawiera w sobie wszystkie dusze.
Hanuman stojący przed Eduardo był zły, marszczył czerwoną twarz, robił miny, choć dłoń miał uniesioną pokojowo do góry. To było mylące. Świeżo upieczony adept sztuki interpretacji gestów bogów hinduskich nie wiedział, co o tym sądzić. Sięgnął odruchowo do zasobów intuicji i podał Bogu-Małpie duży, żółty banan, który zabrał na drugie śniadanie. Podając, wykonał gest „Namaste” składając dłonie na wysokości serca z palcami wskazującymi do góry i lekko pochylając głowę. Zarówno dar, jak i pozdrowienie zostały jednoznacznie odrzucone.
Bóg-Małpa zareagował pomrukiem zbliżonym do dźwięku wydawanego przez osobnika usiłującego przypomnieć sobie człowieczeństwo, które obluzowało się w nim przy kolejnym upadku na ziemię w stanie upojenia. Olśniony nagłą myślą Gordo wyjął z kieszeni szeleszczące pięćdziesiąt rupii i podał Hanumanowi. Ten schwycił je z wyraźnym zadowoleniem. Gordo pomyślał, że podobał mu się szelest. Sam lubił szelest suchych liści pod stopami kolorową jesienią.
Zafascynowany odruchem obdarowanego, Gordo przyglądał się Hanumanowi z uwagą, kiedy zdarzyło się coś, czego się nie spodziewał. W oczach małpy z postury i boga z natury dojrzał samego siebie, wizerunek niekompletny, niezbyt wyraźny, ale niewątpliwie prawdziwy: wysokie czoło, brązowe oczy, nieco odstające uszy. Do tego doszła jeszcze mocno zarysowana broda, ciemne włosy, cała twarz jakby żywcem wyjęta z fotografii. Zaskoczyło go to, choć niespecjalnie zdziwiło. Ogarnęła go refleksja: „Kim ja właściwe jestem?”. W rozciągającej się daleko wstędze przeszłości nazywano go różnymi imionami, czasem nawet małpą, ale nie brał tego poważnie. Hanuman, to było coś innego, głębszego.
Bóg-Małpa zmarszczył zwierzęco-ludzkim gestem czerwony pysk. „A może twarz?” Gordo nie był pewien, które określenie lepiej pasowało do sytuacji. Odpowiedział podobnym gestem, czując w sobie przypływ przymilnej zwierzęcości. To przełamało lody. Hanuman gestem ręki przywołał hojnego darczyńcę, aby podszedł bliżej, wdał się z nim w konwersację. Znał dostatecznie dobrze język Gordo, aby opowiedzieć mu swoją historię i tajemnicę swojego sukces. Spotkanie, bliskość i serdeczność Boga-Małpy podziałały na Eduardo niezwykle ożywczo. Poczuł w sobie nieznaną moc, pojawiło się w nim przeczucie odległego, lecz konkretnego sukcesu.
W pokoju hotelowym Gordo rozebrał się kompletnie, do naga. Stanął przed lustrem, aby w pełni ocenić swoje podobieństwo do Hanumana, istoty wyższej, niewątpliwego wzoru męskości. Przyglądając się sobie uważnie, nie dostrzegł nic nadzwyczajnego. Nic nie zwróciło jego uwagi, ani wymiary ciała, ani poszczególnych członków, ich kształt, długość, szerokość, wysokość czy nawet owłosienie. Odczuwał niepokój i niedosyt obserwacji.
Recenzje książki:
Recenzja 1 (Joanna Żelazny)
Przyznam szczerze, że niejednokrotnie zdarzyło mi się zastanawiać, czy zbiór (opowiadań) powstał dzięki fantastycznej wyobraźni i inteligencji, czy może poprzez jakieś fantazyjne wspomagacze, ponieważ wiele elementów wychodziło poza wszelkie wyobrażenia! Oczywiście nie jest to żaden przytyk, raczej słowa uwielbienia skierowane w stronę człowieka, który szturmem wykracza poza granice komfortu, prowokuje, daje do myślenia i bawi jednocześnie. Chapeau bas za niezwykłą grę słów, porządną dawkę końskiego (i nie tylko) humoru oraz przekomiczne spojrzenie na wszystkie zagwozdki ludzkości, które oprócz kontrowersji, wywołują niepotrzebne spory. Pełna recenzja: http://lubimyczytac.pl/ksiazka/4597586/niezwykla-decyzja-abuelo-caduco-humoreski-i-inne-opowiadania/opinia/39982631#opinia39982631
Recenzja 2 (Izabela Wyszomirska) Nie pamiętam, kiedy coś takiego czytałam. To przyjemna odskocznia od tego, co na co dzień czytuję W opowiadaniach tych znajdziemy karykaturę, ironię, groteskę, komizm sytuacyjny, parodię czy absurd. Dzieją się w nich takie rzeczy, które niekiedy trudno było mi je sobie wyobrazić. Podsumowując, niniejszą lekturę uważam za udaną. To coś innego, nowego, zachęcam każdego do zmierzenia się z taką literaturą. Pełna recenzja: http://sza-terazczytam.blogspot.com/2017/05/niezwyka-decyzja-abuelo-caduco.html
Leon Zguba był hurtownikiem. Umiał handlować. Pracując wytrwale przez lata zdobył fortunę i stworzył największą hurtownię wnętrz dla kobiet w Europie. Prowadził ją pod hasłami: „Poprawiamy stare wnętrza i oferujemy nowe”, „Jakość dożywotnio gwarantowana”, „Murowana satysfakcja”. Nikt nie negował niezwykłych osiągnięć Zguby. Był znany, ponieważ pomagał ludziom, prowadząc także rozległą działalność charytatywną, choć sam żył skromnie.
Jego wielkość miała dwie strony: w starszych klientkach wzbudzał wielką miłość, ale były też takie, głównie młode niewiasty, co odczuwały do niego niechęć. Było to już nowe pokolenie, nazywające siebie kobietami a nie niewiastami, wykształcone i przedsiębiorcze, bardzo zróżnicowane. Były wśród nich istoty o ciemnych kolorach włosów lecz jasnych poglądach, muskułach ćwiczonych na siłowni, jeżdżące na wrotkach i zajmujące wysokie stanowiska w biznesie, kobiety-naukowcy, adwokatki, robotnice i pracownice rolne.
Prowadzenie hurtowni wnętrz i oferowanie najlepszych usług było pasją właściciela. Miał on klarowne i zdecydowane poglądy na rzeczywistość. Stał mocno na ziemi dwiema nogami. Ogarniał wszystko i uprzedzał zdarzenia. Jego poglądy i umiejętności były tak cenne, że wydawał się wielu osobom być z żelaza. Poza hurtownią generalnie unikał ludzi, chowając się w cienistych wnętrzach budynków państwowych, kościołów i muzeów. Kochał takie wnętrza. Był samotnikiem i trzymał się z dala od ludzi.
– Jest ostatecznie najlepszym hurtownikiem wnętrz w kraju – bronili go przyjaciele, kiedy go oskarżano o brak słońca w życiu i w charakterze. – Wielkim ludziom wiele się wybacza.
Pewnego dnia Zguba wyszedł na świeże powietrze. Ujawnił się, jak to mówiono. Nie wiadomo czy przez zapomnienie czy celowo, zmieszał się z tłumem klientów, głównie młodych kobiet i towarzyszących ich mężczyzn. Było także trochę starszych osób, matek i ojców, a nawet dziadków. Wszyscy oni przybyli do jego hurtowni, aby obejrzeć towary. Skorzystał z tej okazji, wyszedł na podest, który mu zbudowano, aby był bardziej widoczny, i przemówił. W krótkich słowach wyjawił, że chce zmienić ich wnętrza, ponieważ wie najlepiej, jak ludzie powinni czuć się wewnątrz, co myśleć i jak postępować.
– Chodzi tylko o wnętrza. To co na zewnątrz jest bez znaczenia, to tylko ubranie. We wnętrzu natomiast rodzi się sedno sprawy, idea życia, miłość. Wnętrze ma wymiar boski i jest najważniejsze. I ja chcę zmienić je wam na lepsze. I nie o zmianę indywidualną tu chodzi ale o hurtową, powszechną. W skali kraju, a nawet całej Europy.
– Jak to? – pytano.
– Tak. W skali całego kontynentu, ponieważ dobre przykłady podchwytywane są przez inne narody. To, co dobre, upowszechnia się lotem jaskółki. Wierzcie mi, będziecie dużo lepsze i szczęśliwsze. Ochronię was przed wami samymi, waszym samolubstwem, wygodą, chciwością – przekonywał i zapewniał.
Kobiety tłumaczyły mu, że nie potrzebują zmiany. Podjęły dyskusję.
– My myślimy i czujemy inaczej. Chcemy być sobą, niedoskonałymi istotami, po prostu takimi, jakie jesteśmy, prostymi w naszej ludzkiej złożoności. Nie narzucaj nam swoich przekonań. Daj nam spokój – prosiły.
Hurtownik miał chyba wadę słuchu, gdyż ich nie usłyszał albo nie zrozumiał. Albo miał w sobie wizję, której one nie rozumiały.
– To wy dajcie spokój. Żyję dużo dłużej niż wy i wiem to najlepiej. Jestem człowiekiem w pełni dojrzałym. Mam swoje lata, nawet kilka razy więcej od niejednej z was. Co wy możecie wiedzieć o życiu? – zapytał. Ponadto daję wam dobre warunki. Oferuję nowoczesne wnętrza na niezwykle korzystnych zasadach.
– Ma rację. Tylko on to wie. To samotnik, który miał czas wszystko zrozumieć i przemyśleć – powiedział starszy siwy mężczyzna. Poparła go stateczna matrona w czarnej sukni. Nie tylko oni popierali Zgubę, ale masa innych ludzi myślących hurtowo tak jak on.
Spór o idealne wnętrze narastał przez kilka lat. Nie sposób było rozstrzygnąć, kto ma rację. Czas płynął. Klientela hurtowni wnętrz była coraz młodsza, jej właściciela coraz bardziej pokrywała patyna czasu.
Jesienią, kiedy liście opadły z drzew i żarły je bakterie i wirusy, zagrażające nawet ludziom, Leon Zguba zdecydował, że jest to czas, aby ostatecznie dokonać zmiany ludzkich wnętrz. Wsparli go w tym patriarchowie, poważni mężczyźni, pobożni i stateczni, utrzymujący regularną łączność z Bogiem. Mieszkali w pałacach, których nie sprzątali sami, a tylko zaszczycali swoją nobliwą obecnością, gdyż większość czasu spędzali na rozmyślaniach i modlitwach w świątyniach, większych niż cokolwiek, co stworzył człowiek.
– Tak – powiedzieli. – Leon Zguba ma rację. Wnętrze kobiety trzeba zmienić. Bo jest to wnętrze z zasady doskonałe i takie powinno zostać, nienaruszone interwencją człowieka. Znaczy się, dziewicze, a nie takie, jak to wyobrażają sobie ich właścicielki.
Kiedy wieść o decyzji i determinacji Leona Zguby rozniosła się, zdarzyło się coś nadzwyczajnego. Jedni nazywali to cudem, inni przewrotną podłością. Na placach i ulicach miast zebrały się młode kobiety w wielkich masach, wyszły na światło dnia i posuwając się ławą, śpiewały i krzyczały.
– Daj nam spokój, Leonie Zgubo! Nie chcemy twoich doskonałych hurtowych wnętrz. Chcemy pozostawić je takimi, jakie są, ukształtowanymi w sposób indywidualny, a nie zbiorowy. Nasze wnętrza nie zawsze są idealne. Czasem ulegają deformacji z niewiadomych przyczyn i to jest bardzo bolesne. I wtedy my, wspomagane przez naszych mężów, rodziny i przyjaciół, musimy podjąć decyzję, co z tym zrobić. Nikt inny nie może tego za nas uczynić.
Wtedy stał się drugi cud, zupełnie jak w Biblii. Zguba wyszedł z hurtowni i śmiało wkroczył w sam środek zgromadzenia kobiet, aby je przekonać do swojej prawdy. Mówił z pasją, bardzo sugestywnie, oferując jeszcze lepsze warunki. To tylko rozwścieczyło kobiety. Tłum wokół niego zawrzał żalem, rozpaczą i gniewem, słychać było straszne krzyki.
Po chwili nastąpiła głucha eksplozja i zapadła cisza. Stało się to w jednej chwili. Policja, która pojawiła się na miejscu prawie natychmiast, zastała na ziemi tylko kształt przypominający manekina. Obrysowano go białą kredą i przeprowadzono śledztwo. Szczątki sfotografowano i sporządzono ich dokładną ewidencję. Znalazły się wśród nich fragmenty ubrania, kępka siwych włosów, metalowe guziki i maska przypominająca ludzką twarz z ohydnie wykrzywionymi ustami. W miejscu, gdzie zwykle jest serce, znaleziono trochę zapiekłego czarnego osadu.
– To prawdopodobnie jest Golem, sztuczna istota stworzona z gliny i przypominająca człowieka, ale pozbawionego duszy – sugerował mężczyzna z bokobrodami, który w towarzystwie dwóch kobiet stał na boku i przyglądał się pracy policji.
Policjant prowadzący śledztwo obrócił się w jego kierunku.
– Bardziej mi to wygląda na humanoidalnego robota, automatycznie wykonującego ustalone zadania. Po niemiecku nazywa się to Maschinenmensch. Prawdopodobnie eksplodował z nadmiaru energii.
Wszyscy się dziwili, jak łatwo wielki hurtownik uległ unicestwieniu. Przedstawiano różne oceny zdarzenia. Bardzo radykalna była ocena organizatorki demonstracji kobiet, Aldony Zygadło. Przybyła na miejsce kilka minut później. Mówiła wyraźnie patrząc prosto w ekran kamery telewizyjnej.
– Leona Zgubę rozerwała niezwykła gorliwość uszczęśliwiania kobiet na siłę. Sam sobie zafundował taki los kierując się obłędnym przekonaniem, że to wie najlepiej, czego Bóg oczekuje od kobiety.
Zwolennicy Leona Zguby, hurtownika wnętrz, postawili mu na centralnym placu miasta masywny pomnik ze spiżu, aby stał tam dając dowód niezłomności i wiary w nieskazitelne ludzkie wnętrze. Potem zbudowano drugi i trzeci pomnik poświęcony jego pamięci. W sumie powstało ich co najmniej kilkanaście.
Następnego roku, w rocznicę tragicznego zdarzenia, w centrum miasta zgromadziła się wielka manifestacja. Czekano na oficjalne rozpoczęcie uroczystości. Zawiał wiatr, nie był to nawet mocny powiew, i na oczach osób stojących na placu pomnik od ognia zwykłej świeczki zapalił się jak wiązka wysuszonej trawy i spłonął w ciągu kilku minut.
– To niemożliwe – mówili świadkowie, przecierając oczy ze zdumienia.
Najgorsze miało nadejść. W ciągu kilku tygodni spłonęły wszystkie pozostałe pomniki Wielkiego Leona Zguby, jak go nazywano od dnia dziwnego zniknięcia.
Mimo intensywnych dochodzeń, policji nie udało się wyjaśnić, jak to się stało, że wszystkie pomniki wystawione na cześć wielkiego hurtownika wnętrz, okazały się również wykonane z dykty. Podejrzewano, że maczały w tym palce kobiety uczestniczące w manifestacji przed hurtownią, nie było na to jednak żadnych dowodów.
Wypełniała go fantazja. Płynęła w nim strumieniem źródlanej wody, przezroczystej i ożywczej, z którego mógł czerpać do woli, aby gasić pragnienia żyjące w każdym człowieku. Zamiast pozwolić jej ujawnić się w pełni, tłumił ją, wzbraniał się przed nią, przyglądał jej się niezdecydowanie, bez pewności sukcesu, na jaki zasługiwała. Zamiast wyjąć sztalugi i płótno, i malować cudowne pejzaże, łamał pędzle i wylewał farby, zamiast pisać poezję, upijał się niepewnością i dusił w sobie wzruszające słowa.
Fantazja pojawiła się w nim znacznie wcześniej niż wszystkie małe i duże psy, które uwielbiał, chyba z wzajemnością, ponieważ łasiły się do niego i prosiły głośnym ujadaniem, aby rzucał im patyk w powietrze, daleko. Kiedy to czynił, biegły jak szalone, chwytały go w pysk, przynosiły, aby zaraz potem żartobliwie warcząc odmawiać wydania zdobyczy, równocześnie jakby prosząc, aby ją siłą odebrał i znowu rzucił.
W zabawie niezmordowana była suczka. Nazywała się Cezarea, miała krótką sierść i śmieszny pysk bokserki i zwyczaj wbiegania na zmarzniętą taflę lodu i drapania, prosząc szczekaniem, aby pękł i pozwolił bawić się z nią ukrytej pod nim wodzie.
Działo się to zimą, w lesie zaklętym w ciszy i śniegu, puszystym i skrzącym z mrozu, zaludnionym kwiczołami. Siedziały nieruchomo na gałęziach, jeden obok drugiego, niepłochliwe, ubrane w grube futra piór, milczące, czekające na zbawienie. Miały je otrzymać od słonecznych promieni schowanych za górą, które niby złote strzały wytrwale wspinały się po stromym stoku, ściśle porośniętym lasem podobnie jak ptaki piórami.
Tam właśnie mężczyzna z plecakiem, nałożonym na grubą kurtkę, spotkał kobietę ukrywającą przed światem czar i wdzięk dojrzałości. Ubrana była w duże buty i szorstkie spodnie, i karmiła dwa psy, śmiejąc się do nich i opowiadając o nich niebywałe historie. Nosiła ciemne okulary; chroniły ją przed promieniami słońca odbitymi od zimowego puchu, stworzonego przez Boga dla zabawy, a naprawdę to dla ukrycia prawdy o kobiecości i męskości. Promieniowało od niej łagodne ciepło, prawie niewyczuwalne w mroźnym powietrzu, miłe dla ucha wdziękiem słów i treścią opowiadań.
W momentach, kiedy się śmiała, śnieg topił się wokół niej, pojawiały się strumyczki wody i rosły, spływając w dół drogi, zaraz potem dzieląc się na warkocze, nad którymi zakwitały intensywnie żółte kaczeńce. Pochodziły one ze wspomnień mężczyzny z plecakiem, z odległego rowu przekopanego przez łąkę, odprowadzającego wiosną nadmiar wody ze stawiku z malutkimi karasiami, linami i płotkami. Dobrze pamiętał ten stawik, bo to nad nim siadł mu kiedyś na ramieniu kolorowy ptak i milcząco zastanawiał się, czy warto lecieć dalej, a jeśli tak, to dokąd.
Wszystko to słyszały i widziały psy, albo czuły przez skórę, ponieważ cieszyły się jak szalone, biegając po głębokim śniegu i strasząc ujadaniem, że go zjedzą. Ciemniejszy z nich, o imieniu Salazar, był już poważnym seniorem. Nie przyznawał się jednak do tego, nie pokazywał swojego wieku ani też go nie ukrywał, tak jak ludzie, tylko bawił się buszując w śniegu w poszukiwaniu myszy. Zagłębiał się w chaszcze i węszył, wynurzając od czasu do czasu nos obsypany białym puchem. Rozradowany swoim niby to polowaniem, niby zabawą, zapominał o bożym świecie i kompletnie ignorował przyzywające go okrzyki i gwizdy właścicielki.
Jak tylko nadeszła wiosna niezwykła poezja zimy, ptaków, psów i ludzi rozpuściła się w leśnych wspomnieniach, jak wszystko, co przynoszą i zabierają ze sobą kolejne pory roku.
Na imię miał Elbi. Było to niewydarzone imię. Nawet to mu się nie udało, Wszyscy śmieli się z niego. Chyba nie umieli inaczej albo było to zaraźliwe. Z nazwiskiem Sokora było lepiej. Było przyzwoite, nikogo nie raziło.
Wieś była mała, w dodatku staromodna, uparcie tkwiąca w przeszłości, nawet w czasach biblijnych. Mieszkańcy żyli zapatrzeni w swoje sprawy, nikt im nie mówił o empatii. Życie było surowe. Tak samo jak ludzi traktowali zwierzęta. Jak krowa sąsiada weszła w szkodę, to nie było co iść do niego, bo był kłótliwy, tylko przywalić jej kijem, aby zapamiętała, że nie jest to jej miejsce.
– I tak głupie bydle nie nabierze rozumu – mówili między sobą. – Także wtedy, gdyby je bić do upadłego, a nawet zatłuc. Ale co z tego, że się je zatłucze, jeśli ono jest bezrozumne.
Elbi też przesiąkł surowością do zwierząt i ludzi, jak tylko zaczął cokolwiek rozumieć. Nie miał łatwego życia. Miał wadę anatomiczną: węższą niż zazwyczaj u chłopca klatkę piersiową, wąską talię, szeroką miednicę i chude nogi. Nie była to konstrukcja ani mocna, ani słaba, po prostu nijaka. Sam o tym wiedział bez przypominania. Kiedy szedł latem po płaskim kawałku piachu nad rzeką i mijał jakąś dziewczynę, widać to było wyraźnie; była węższa w biodrach niż on. Przypominał wazę wykonaną przez początkującego rzemieślnika: górna część ścieśniona, środek pękaty, spód umieszczony na zbyt wątłej podstawie. Jako chłopiec był także blady, potem twarz mu trochę ogorzała. Lekko utykał na lewą nogę. Czasem ją nawet pociągał za sobą, kiedy był zmęczony. Kiedy indziej było to mało widoczne. Poza tym miał głowę większą niż trzeba. Powiedział mu to Szalbierz, przybłęda prowadzący warsztat remontowo-malarski, gdzie na szerokiej desce namalował postać Elbiego. Nie musiał portretu podpisywać, wszyscy wiedzieli o kogo chodzi.
Na twarzy Elbi był zwyczajny; nierzucająca się w oczy fizjonomia, zapominało się ją po dziesięciu sekundach, jakby w ogóle nie istniała.
– Jeździec bez głowy – mówiła kobieta, mieszkająca dwa domy dalej. – Można by pomyśleć, że ten człowiek jest szerszy niż dłuższy.
Podejrzewała Elbiego, że kradnie jej jabłka i gruszki z ogrodu. Nie lubiła go za to, choć wszyscy wiedzieli, że jej gruszki i jabłka są mało warte.
– Małe i kwaskowate. Kto by się na nie łasił. To na pewno nie Elbi – tłumaczył jej ksiądz, ale chyba go nie rozumiała.
Nad Elbim znęcali się najpierw bracia, potem koledzy. Na początku się buntował, w końcu zrozumiał, a właściwie to pogodził się z losem, uznając, że tak musi być, bo świat jest urządzony niesprawiedliwe. Jego rodzice nie wiedzieli, że rodzeństwo znęca się nad nim, a jeśli nawet wiedzieli, to byli tak zapracowani lub zmęczeni, że nie mieli czasu, aby to zmieniać. Ziemia wymagała obróbki, zwierzęta w gospodarstwie także, to myśleli, że tak jest zawsze, że dzieci biją się między sobą.
– Daj spokój. Nic na to nie poradzimy. Tak było zawsze od początku świata – ojciec Elbiego tłumaczył żonie, kiedy słysząc krzyki dochodzące z domu chciała oderwać się od pracy, aby interweniować.
Elbi nie skarżył się na rodzeństwo, bo wiedział, że następnym razem dostanie jeszcze mocniej. W końcu przyzwyczaił się. Musiał się przyzwyczaić, aby nie zwariować. Myślał o ucieczce, ale nie miał dokąd uciec. Wszystko było za dalekie i za drogie, a on nie miał pieniędzy.
Przez całe życie marzył, aby się odegrać. Kiedy był już starszy i więcej rozumiał, ksiądz go zapytał, czy słyszał o wiktymologii, i wtedy Elbi wyrozumował sobie, że to on jest winien, bo pozwala robić z siebie ofiarę. Zrozumiał, że jest coś z nim nie tak, jak trzeba, że jego niepowodzenia tkwią w nim samym. Niewiele mu to pomogło.
Kiedy się ożenił, znęcała się nad nim żona, Estera, mimo że dobrze ją traktował, a na początku nawet lubił. O miłości do kogokolwiek nie miał pojęcia, bo nikt go tego nie nauczył. .
– Wyczuła mnie. Jestem zbyt dobrotliwy i dlatego jestem ofiarą – myślał o sobie.
– Ależ ten Elbi to nieporadna dupa – myślała Estera. Podpowiadali jej to ludzie, także jej rodzice. Nie potrafiła już myśleć inaczej, mimo że Elbi starał się, aby było jej z nim dobrze.
Odc 2
Dużo pracował dla kościoła. Tam czuł się najlepiej. Ksiądz i kościelny dobrze go traktowali, a nawet cenili jego usługi, bo był pracowity i staranny. Roznosił ulotki i gazetkę parafialną, sprzątał pomieszczenia kościelne, naprawił płot uszkodzony przez samochód, wykonywał różne drobne remonty i prace porządkowe. Spowiadał się raz na rok, ale nikt o tym nie wiedział oprócz księdza proboszcza, nawet wikary.
Widzieli też jego pobożność. Często klęczał na środku kościoła, kiedy nikogo nie było wewnątrz, i modlił się z zamkniętymi oczami. Modlił się o drugie życie. Myślał o wypadku, takim, w którym zginąłby od razu i bez bólu.
No i doigrał się. Zginął w wypadku samochodowym w najmniej spodziewanym miejscu, przed ostrym zakrętem, gdzie wszyscy kierowcy musieli hamować. Ten, który go zabił był młody i trochę pijany.
W pogrzebie uczestniczyło niewiele osób, mimo że była piękna pogoda. Najbliższa rodzina, dwie czy trzy osoby uważające się za jego przyjaciół, oraz ci, którzy rozumieli, jaką gehennę przeżywał przez całe życie. Ksiądz wygłosił mowę pożegnalną nad otwartym grobem. Zakończył słowami:
– Elbi był dobrym człowiekiem. Żył krótko. Módlmy się, aby Bóg dał mu drugie, lepsze życie.
Nie mógł go zapomnieć. Elbi zjawiał się przed jego oczami, nawet kiedy je zamykał, aby się skoncentrować lub coś głęboko przemyśleć. Modlił się za Elbiego w samotności i raz na kwartał odprawiał za niego mszę wspomnieniową.
Rodzina Walendziaków była księdzu dobrze znana. Byli to biedacy; głowa rodziny, Tobiasz Walendziak, był alkoholikiem. To było największe nieszczęście. Był raz na leczeniu odwykowym, ale nie powiodło mu się. Pił nadal. Kiedy urodziło mu się czwarte z kolei dziecko, chłopiec, którego nie chciał, ochrzcił go imieniem Eliezer, aby zniechęcić się do niego jeszcze bardziej.
Na dzieciaka nikt nie zwracał uwagi. Był podobnie zdeformowany jak niegdyś Elbi. Też miał nieudane życie. Bili go starsi bracia, potem także młodszy brat Eneasz, urodzony dwa lata później. Nazywali go Cipą i podobnie.
Mogło to wynikać z miękkości jego charakteru. Wolał szydełkować. Robił to sam lub z siostrą, która jedyna okazywała mu serdeczność. Wolał to niż grać w piłkę z chłopcami, którzy złośliwie podkładali mu nogi. Na początku nie bał się i angażował się w grę jak każdy inny dzieciak w jego wieku. Pewnego razu piłka uderzyła go w głowę tak mocno, że nie mógł się podnieść. Wtedy dał sobie spokój. Bał się bólu i kontuzji. Unikał starcia z przeciwnikiem, ktokolwiek by to nie był. Nie brał nawet udziału w zapasach na niby jak inni chłopcy. Tłumaczył się:
– Mnie to nie wychodzi. Jakoś nie umiem zwyciężać. Próbowałem, ale nigdy mi się to nie udało.
Kiedy miał dziesięć lat Elbi poczuł, że żyje w nim drugi człowiek. Nikomu o tym nie mówił, bo jeszcze bardziej by z niego szydzono. Kilka miesięcy umacniał w sobie to przekonanie, że jest w nim ktoś inny. Potem zmiarkował, że nie jest to możliwe i wtedy znalazł sobie inne wytłumaczenie, że przeżył już jedno życie. . To myślenie utrwaliło się w nim, kiedy usłyszał w telewizji, że jest to możliwe.
Był ponad przeciętność rozwinięty umysłowo. Nie było to widoczne, bo był nieśmiały i zdeformowany. Te dwie cechy trzymały go w cieniu rówieśników i spychały z pola widzenia osób dorosłych. Nie zauważali go, pomijali, albo krępowali się go zauważyć, zagadać do niego, pochwalić czy nawet czymś poczęstować.
Kiedy przypominał sobie, że żył już raz w ciele innego człowieka, życie uwierało go jeszcze bardziej.
Latem do wsi zawitali spirytyści. Na słupach i na płotach pojawiły się afisze, że odtwarzają ludziom życie w poprzednim wcieleniu. Nazywali to seansem spirytystycznym. Aby w nim uczestniczyć trzeba było się zapisać i wykupić bilet. Koszt nie był mały. Niewielu się zdecydowało. Pierwszy był nauczyciel, drugi właściciel największego gospodarstwa we wsi. Kiedy z braku chętnych spirytyści obniżyli cenę udziału w seansie, Elbi zdecydował się. Miał akurat tyle pieniędzy, aby odtworzyć sobie swoją przeszłość. Mocno to przeżył. Było to jak błysk ognia w oczy, strach i przerażenie, a potem świadomość przeszłości. Zmienił się. Sam tego nie zauważył, bo po kilku tygodniach pamięć o zdarzeniu zatarła się w nim prawie całkowicie.
Odc. 3 (ostatni)
Kiedy Elbi się żenił, pamiętał tylko niejasno, jak to jest być krzywym drzewem, na które każda koza skacze. Był już inny, odmieniony. Potrafił się postawić. Nie znosił teściów, bo go źle go traktowali. Wydali za niego starszą córkę, Sarę; nie była urodziwa a bardzo chciała wyjść za mąż.
– Lepiej, że wyjdzie za kalekę, niż żeby miała zostać starą panną – zdecydował ojciec dziewczyny. Razem z żoną przeżegnali się tylko, aby nic złego jej się nie stało.
Pierwszego dnia małżeństwa, po weselu, Sara nie mogła dobudzić się Elbiego. Miała do niego żal, że zawiódł ją już na samym początku wspólnego życia, bo w nocy zwymiotował w salonie teściów na podłogę. On sam tego nie pamiętał, czuł się wyjątkowo podle. Stanęło to w nim okoniem, kiedy przypomniał sobie, jak mało pił i że to jego drużba, jego własny brat to spowodował. Pamiętał jego słowa, powtarzane kilka razy.
– Na własnym ślubie nie wypijesz? Powinieneś się wstydzić. Jeśli nie wypijesz za zdrowie swojej żony, teściów i rodziny, nic nie będzie ci się układać.
Tego, że brat dolewał mu po cichu czystej wódki do szklanki z sokiem pomarańczowym, który Elbi najbardziej lubił, nawet nie widział. Inni to widzieli i mówili, że to starszy brat upił Elbiego i dlatego sam powinien posprzątać zarzyganą podłogę. Teściowie nie przyjęli tych tłumaczeń.
– Jest kaleką, ale ma rozum, to powinien pilnować się. Taki wstyd wobec całej wsi!
Elbi nie poddawał się. Za drugim razem, kiedy się zatruł kiełbasą i dla ratowania się wypił trochę czystej wódki, bo tak mu wszyscy radzili, też zwymiotował. Sara robiła mu wymówki, przypominając przy okazji, że już ją raz skompromitował. Odwinął się wtedy i trzasnął ją w twarz. Nie bił jej długo, tylko dwa razy, ale mocno. Powiedział jej:
– Teraz będziesz pamiętać, kto rządzi w tym domu.
Nie miał wątpliwości, że postępuje słusznie. Przypomniał sobie upokorzenia poprzedniego życia, widział je jak na dłoni. Wracały do niego rzadko ale wyraźnie, zawsze w chwilach nieporozumień rodzinnych.
Na braciach, którzy znęcali się nad nim, bezpośrednio nie usiłował dokonać zemsty. Swojego jednak nie darował. Robił im świństwa. A to nasikał im do kawy, a to wsypał spalonego korka do zupy, aby dostali rozwolnienia, po którym śmierdziało na całą wieś bo nie zdążyli nawet dobiec do wychodka za domem. Zawsze coś wynalazł, aby im się odwdzięczyć.
Kiedy opuściła go Sara, namawiana do tego przez rodziców, Elbi ożenił się po raz drugi i to bardzo szybko. Niewiele to zmieniło. Nową żonę, Marię, też źle traktował. Tłumaczył sobie, że odreagowuje poprzednie życie. Kobieta cierpiała, tym bardziej, że przynosił jej kwiaty i składał obietnice, że się zmieni. Już po roku czasu przyjaciółki zachęcały ją, aby go opuściła, tym bardziej, że nie mieli dzieci.
– Albo zapłać mu pięknym za nadobne i przy okazji oddaj mu tak serdecznie, aby się przestraszył.
Nie skorzystała z ich rady. Nie umiała.
Ostatnim razem, kiedy pobił ją po raz co najmniej dziesiąty, upadła i uderzyła się boleśnie. Męczyło ją to, bo upadek wyzwolił w niej niedobre wspomnienia zakopane głęboko w pamięci.
Latem spirytyści po raz drugi przyjechali na wieś. Maria, w tajemnicy przed wszystkimi, poszła na popołudniowy seans i wtedy wszystko sobie przypomniała. W nocy nie mogła spać. Nie pozwalały jej na to wspomnienia, przewalające się falami w głowie. Widziała nawet upiora. O godzinie pierwszej w nocy wstała i poszła do komórki za domem, gdzie trzymali różne narzędzia. Chciała posprzątać dom, cichutko, aby nie zbudzić męża. Lubiła sprzątać, lecz Elbi zabraniał jej robić to częściej niż raz na tydzień.
– Więcej zakurzysz, niż posprzątasz – powtarzał regularnie, aby nie zapomniała.
Kiedy wróciła do domu, coś niosła pod dużą płachtą, którą nie wiadomo po co zabrała. Światła nie zapalała. Podeszła do szerokiego łóżka, gdzie spała razem z mężem i przyjrzała mu się z uwagą. Leżał dziwnie ułożony na lewym boku, wyglądał jak skrzywiona brzoza. To skrzywienie przypomniało jej, że ona też była takim drzewem w poprzednim życiu, a to był on, jej mąż z tamtego czasu. Ta sama, identycznie wykrzywiona twarz, to samo niekształtne ciało. Wspomnienia wróciły do niej z bolesną wyrazistością, całe poprzednie życie.
Postąpiła tak, jak sobie wówczas obiecała. Zadała mu w szyję tylko jeden cios siekierą. To wystarczyło. Nie miała żadnych innych pragnień. Przeszła jej nawet chęć posprzątania mieszkania.
Kiedy rano się obudziła, mąż jeszcze spał, spokojnie chrapiąc. Patrzyła na niego z zimną obojętnością. Wiedziała, że coś musi zrobić ze swoim życiem. Od czasu seansu spirytystycznego dręczyło ją to nieprzerwanie.
Do Narbony, podgórskiego miasteczka, gdzie drogi rozchodzą się tylko w dwóch kierunkach, Mario Miller przybył kilka dni po pożarze swojego domu. Przyjechał, a właściwie przywieziono go, bezpośrednio ze szpitala, gdzie leczył się z oparzeń i szoku. W celu odpoczynku i rekonwalescencji przyjeżdżał do Narbony jeszcze dwukrotnie. W końcu kupił tu dom, a właściwie domek położony na krawędzi miasta, i pozostał na stałe. Nie był rozmowny, niewiele o nim wiedziano. Mieszkał sam, bez żony i bez dzieci, które podobno żyły gdzieś w innej części kraju. Uważano go za dziwaka i nazywano Samotnikiem.
On sam czuł się samotny dlatego, że nie miał wspomnień.
– Jest w mojej pamięci jakaś luka, czarna plama, miejsce kompletnie puste. Dlatego jestem, jak podejrzewam, podłym człowiekiem – wyznał księdzu na spowiedzi. Samuel Alternat, proboszcz, jedna z nielicznych osób, które znały Millera bliżej i mu pomagały, starał się go pocieszyć i przekonywał, że powinien odszukać w sobie coś pozytywnego. Będąc dużo starszy niż Mario, nie wahał się udzielać mu życzliwych pouczeń.
– Mario! Nie powinieneś tak myśleć. To, że odczuwasz wewnętrzną pustkę, która wydaje ci się zimna i mroczna, nie znaczy, że jesteś złym człowiekiem. Bóg to wie najlepiej. To jemu powinieneś zostawić ocenę, jaki jesteś. Jakie to zresztą ma znaczenie? Czy musimy w ogóle siebie oceniać?
Pozostałe osoby, które znały Mario bliżej, to lekarka, odwiedzająca go raz w miesiącu oraz starsza pani mieszkająca blisko kościoła, przychodząca do domu Samotnika raz w tygodniu. Robiła dla niego zakupy, gotowała posiłki od razu na kilka dni, prała pościel i trochę sprzątała. Lekarka przyjeżdżała do Mario w ostatnią sobotę miesiąca własnym samochodem, nowym Reno Clio. Na początku nie wiedziano, kim jest i po co przyjeżdża, bo była ubrana po cywilnemu i spędzała z Mario kilka godzin. Wyglądało to tajemniczo. Raz przywiozła ją karetka pogotowia i wtedy pani doktor – tak zwracał się do niej kierowca – miała na sobie biały strój lekarski, jakoś do niej nie pasujący. Potem, na stacji benzynowej, kierowca powiedział obsługującemu go pracownikowi, że lekarka nazywa się Renata Sandauer i jest bardzo przyzwoitym człowiekiem, pomagającym innym w potrzebie. Dom Mario doktor opuszczała bez pośpiechu i chyba w nienajlepszym nastroju, bo zanim wsiadła do samochodu patrzyła tak jakoś dziwnie w otwarte drzwi domu, żegnając jego mieszkańca machaniem ręki. Raz tylko była wyraźnie zadowolona; sam Mario chyba również, bo wyszedł przed dom i się uśmiechał.
W życiorysie Samotnika były właściwie same tajemnice. Nie wiedziano, kim jest i z czego się utrzymuje, bo nie pracował. Po pewnym czasie mieszkańcy miasteczka dowiedzieli się pocztą pantoflową, że był najpierw adwokatem, a potem sędzią w sądzie okręgowym w dużym mieście.
– Sam nie wiem, jak to możliwe, że był sędzią, bo to dziwak. Czasem z nim rozmawiałem przez płot, ale opowiadał mi tak niestworzone historie, że przestałem się nim interesować. Zachowywał się jak artysta, widział świat w zupełnie inny sposób niż my wszyscy. Może to jakiś malarz abstrakcjonista? – wyjawił kiedyś sąsiad Millera, mieszkający w dużym domu po drugiej stronie płotu.
Po pół roku w Narbonie nikt nie miał wątpliwości, że Mario jest niesamowitym dziwakiem. Niektórzy uważali go nawet za wariata.
Chlubą miasteczka, oprócz otaczających je wzgórz i lasów, było jezioro Parne. Letnicy przyjeżdżający tu na wypoczynek nie mieli jednak o nim najwyższego zdania.
– Tyle w nim wody, co kot napłakał. Łabędzie zamieszkujące wysepkę, mogłyby ją wypić, gdyby tylko zechciały.
Nie były to komplementy, choć jezioro nie było bynajmniej małe czy płytkie.
Zimą Samotnik chodził nad jezioro w wielkich czarnych butach, które smarował tłuszczem Shoe Open Classic, kupowanym w lokalnym sklepie, aby ze skóry nie wychodziły białe plamy soli. Zachowanie Mario komentowali, przynajmniej na początku, mieszkańcy miasteczka. Potem się już przyzwyczaili do jego dziwactw.
– Jego buty są tak stare i wielkie, że pożal się Boże.
Również białe plamy od soli wysypywanej zimą na drogę okazały się fałszywe. Pojawiały się także wtedy, kiedy Mario chodził wyłącznie po śniegu, gdzie nie było ani grama soli.
Pewnego styczniowego dnia Mario stanął przed zamarzniętym jeziorem i wlepił wzrok w martwą taflę wody. Poczuł się samotny, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Przypisał to wiadomościom o wydarzeniach krajowych, których słuchał w radio przed wyjściem z domu. Były niepomyślne. Mając je w pamięci przyglądał się tafli jeziora, zaciągniętej nieświeżym, szarym lodem, wyglądającym jak przybrudzony dywan, słuchał wiatru hulającego na otwartej przestrzeni i patrzył na drzewa zamazane zimową wilgocią. Gorąco zapragnął psa do towarzystwa.
Idąc dalej napotkał malarza z paletą w ręce, obrazami i rozkładanym stołeczkiem do siedzenia. Uznał to za wyjątkowy przejaw szczęścia. Artysta był tęgim mężczyzną ubranym w ciężki kożuch, buty walonki oraz czapę wielką jak łeb niedźwiedzia, pod którą ukrywał własną rozkudłaną głowę. Obok niego stały obrazy na sztalugach rozstawionych wzdłuż brzegu jeziora przy krawędzi szerokiej ścieżki. Pośrodku, zamocowana do drewnianego słupka, stała biała tablica z napisem „Wyprzedaż”. Oglądając obrazy, Samotnik konwersował z artystą. Pytał go jak człowiek, który dawno z nikim nie rozmawiał i był ciekaw świata: o techniki malarskie, rynek dzieł sztuki, a nawet o życie osobiste i losy spóźnionych artystów, którym oprócz ambicji niewiele już pozostało w dyspozycji. Były to sprawy, o jakie pyta inteligentny człowiek ogarnięty zimowym smutkiem.
Malarz nieufnie odpowiadał na pytania. Był ostrożny wobec obcego, dziwnie zachowującego się człowieka w ciężkim czarnym wojskowym obuwiu, obszernym swetrze, sztuczkowych spodniach w kolorze bordo i rozpiętym zimowym płaszczu. Określił siebie jako „zwolennika silnej władzy artystycznej, która potrafi nakarmić naród dobrym samopoczuciem i nadzieją wiecznego szczęścia”, po czym zachęcił Samotnika do obejrzenia jego dzieł. Ostatni obraz zatytułowany „Gospodarstwo agroturystyczne” był naprawdę wielkich rozmiarów. Oprawiony w zdobną, szeroką ramę, przedstawiał pejzaż z lasem, jeziorem i zwierzętami. Były to głównie psy różnych ras, całe mnóstwo. Mario poczuł słabość do obrazu, ponieważ znajdował się na końcu szeregu i prezentował się równie samotnie jak on w czasie wędrówek nad jeziorem.
Po dokładnym obejrzeniu „Gospodarstwa agroturystycznego”, niektórych fragmentów nawet przez lupę, która nie wiadomo jak znalazła się w kieszeni płaszcza, Mario zauważył dwa psy rasy Jack Russell. Na obrazie były też inne rasy psów, uszeregowane według wielkości, kolorów i inteligencji. Wszystkie dane dotyczące menażerii agroturystycznej były elegancko przedstawione na miniaturowych plakietach ułożonych w tabele przy prawej krawędzi obrazu. Samotnik zapytał właściciela, czy mógłby kupić psa z górnego prawego rogu obrazu.
– Co to za okaz? O, ten pies, tutaj, w samym górnym prawym rogu? Ten, co ma ugiętą prawą nogę i trzyma w pysku przepiórkę – zainteresował się Samotnik. – To niewątpliwe pies myśliwski. Imponuje mi jego postawa; wygląda jakby wystawiał ptaki na strzał myśliwemu.
Malarza nie zaskoczyły pytania ani obserwacje Samotnika. Przyjął je tak naturalnie, jakby nigdy nie pytano go o nic innego. Uśmiechnął się tylko jakoś tak łagodnie, wyrozumiale.
– A, ten! To, co trzyma w pysku, to nie jest przepiórka, tylko nać marchewki. To pies ogrodnika. Taki, co to sam nie zje i innemu nie da. To najgorszy gatunek psa. Jeśli zechce go pan wziąć, to dam panu solidny rabat i dołożę jeszcze gratis smycz i kaganiec. Pies wprawdzie jest skąpy, ale nie bez walorów. To najlepszy strażnik ogródka, działki a nawet pola. Najsprytniejszy złodziej nic przy nim nie wskóra. Tylko z lasem mu nie wychodzi, bo psy mają słaby wzrok, kierują się węchem, a w lesie jest dużo zapachów.
Samotnik zastanawiał się. Po chwili przywołał malarza skinieniem ręki i oświadczył:
– Wezmę te dwa psy. Te rasy Jack Russel. Potrzebuję ich do towarzystwa, kiedy spaceruję samotnie nad jeziorem. Jak one się nazywają i ile kosztują?
– Nazywają się Jack i Russel. – Żywo odpowiedział artysta.
Mario informację przyjął bez komentarza.
– Jeśli przychodzi pan nad jezioro niezbyt regularnie – kontynuował malarz – to lepiej chyba je wypożyczyć. Odpada wtedy panu troska o zwierzęta, nie musi pan niczym się zajmować.
Mężczyzna mówił niezbyt wyraźnie i jakby trochę seplenił. Trudno było go zrozumieć. Nie przeszkodziło to Samotnikowi, od razu zaskoczył. Ujął go rzeczowy język artysty. Sam od dawna myślał o tym, że dobrze byłoby nie robić z gęby cholewy, unikając mówienia dużo i rozwlekle lub coś przekręcając.
Po minucie negocjacji mężczyźni dobili targu; psy zostały wypożyczone na dwa miesiące. Malarz wręczył Samotnikowi swoją wizytówkę z datą i dopiskiem: „Abonament dwumiesięczny na psy Jack i Russel”. Mario odczytał na głos pozostałą treść wizytówki: „Jan Krnąbrny, malarz-naturysta”, po czym schował ją do kieszeni płaszcza. Podszedł do obrazu i zdjął z niego psy – były zawieszone na małych, prawie niewidocznych haczykach – po czym ruszył na spacer wokół jeziora. Zwierzaki były stęsknione za wolnością. Mario cieszył się, obserwując, jak bawiły się ze sobą. Pomyślał, że powinien zadzwonić do Zuzanny, z którą łączyła go intymna przyjaźń, aby podzielić się wiadomością. Przyjeżdżała do niego starym, dobrze utrzymanym sportowym samochodem, najczęściej w piątek po południu, kiedy szczególnie męczyła go chandra.
– Zuzanno, dzielę się z tobą radosną nowiną. Wynająłem dwa psy od grubego malarza sprzedającego obrazy nad jeziorem Parnym. To czysta rozkosz patrzeć, jak one figlują, naskakują na siebie, czają się, pozorują akty agresji, kiedy w istocie usposobione są przyjaźnie. Myślę, że wiele moglibyśmy nauczyć się od nich.
W trakcie rozmowy Samotnik kontynuował obserwację Jacka i Russela. Najciekawsze było to, że zwierzaki wymyślały sobie gry i zabawy. Były one tak przemyślne, że Mario zadał sobie pytanie, czy nie warto byłoby ich wykorzystać dla opracowania gry komputerowej. Widział w niej psa w roli głównej i człowieka jako istotę mu podporządkowaną. Podobało mu się odwrócenie ról.
Zuzanna wysłuchała jego rewelacji, ale nie okazała entuzjazmu. Zapytała tylko:
– Kto będzie je karmił, wyprowadzał na spacer, szczotkował i czyścił, kiedy się ubłocą?
Samotnik zastanawiał się chwilę, po czym odpowiedział z powagą:
– My oboje, oczywiście. Ale ty tylko w piątek. Kiedy już wyjdziesz zaspokojona z łóżka, zobaczysz, ile radości sprawią ci te psiaki.
Po zakończeniu rozmowy Mario w ciągu kilku minut obmyślił scenariusz gry korzystając z pomysłu, jaki przyszedł mu do głowy. Strasznie mu się podobał.
Po zakończeniu spaceru wrócił do malarza, podniósł psy i zaczepił je ponownie na obrazie. Natychmiast wtopiły się w tło i znieruchomiały. Znając ich ruchliwość, wiedział, ile ten spokój je kosztuje. Wyglądały jednak na szczęśliwe. Odchodząc przypomniał malarzowi, że ma abonament na dalsze ich wypożyczenia.
Następnego dnia Mario zadzwonił do urzędu patentowego, aby zorientować się w zasadach rejestrowania gier komputerowych z psem w roli głównej. Okazało się, że taką grę już wymyślono i opatentowano kilka lat wcześniej.
– Kto jest właścicielem patentu? – zapytał Samotnik, nie zamierzając rezygnować ze swego planu. Pomyślał, że porozmawia z posiadaczem patentu i wynegocjuje jakieś ustępstwo na rzecz własnej gry.
– Dzieci ze szkoły podstawowej z miejscowości Propyle, proszę pana. Klasa 3B. To one są właścicielem patentu. Zwiedzały z wychowawczynią schronisko dla psów i wtedy wpadły na ten pomysł.
Oświadczenie urzędnika zaskoczyło Mario, bo nie spodziewał się, że młodzież w tym wieku jest zdolna do takiej inwencji. Bardzo lubił dzieci, więc go to nawet ucieszyło.
– Dziecko potrafi wszystko wymyśleć, jeśli tylko nie jest przejedzone lub śpiące – dodał urzędnik biura patentowego, jakby domyślając się, o czym może myśleć rozmówca.
Nadeszło lato i Samotnik poczuł się lepiej. Mniej odczuwał smutek i nostalgię. Równocześnie stracił zainteresowanie psami. Miał inne sprawy na głowie. Wokół jego domu wyrosła wysoka trawa i trochę chwastów i trzeba było zająć się nimi. Zamiast psów, Samotnik wypożyczał teraz na zmianę owcę, kozę i krowę. Bardzo mu to odpowiadało, bo oprócz przyjemności obcowania z żywą istotą miał także mleko. Krowę nazwał Baśka, przypominając sobie sąsiada z czasów młodości, który tak właśnie nazwał swoją krowę. Kozie ani owcy Samotnik nie nadawał imienia, wołał na nie po prostu: Kozo albo Owco! Rozumiały to doskonale, nie buntowały się, w końcu uznał, że jest im wszystko jedno.
– Zachowują się obojętnie podobnie jak niektórzy ludzie – pomyślał uspokojony.
Koza była najmniej wymagająca z całej trójki, żywiła się wszystkim, co jej wpadło do pyska, i nie potrzebowała opieki. Mario wypożyczył ją na całe dwa tygodnie i zabrał do domu, aby sprawdzić żydowską przypowiastkę o człowieku, który skarżył się na ciasne mieszkanie. Wprawdzie sam nie cierpiał na ograniczoność przestrzeni, ale bez kozy mieszkanie wydało mu się nieporównanie większe. Kiedy ją oddawał, uznał, że było to wartościowe doświadczenie.
Trwały wakacje, czas płynął. Jan Krnąbrny pojawił się nad jeziorem Parne dopiero pod ich koniec; widać było, że nie próżnował. Miał nowe obrazy i prezentował je na sztalugach ustawionych wzdłuż brzegu jeziora. Z ostatniej podróży do Afryki przywiózł ze sobą bogate wspomnienia. Musiał brać udział chyba w niejednym safari, bo na jego obrazach dominowały słonie, żyrafy, nosorożce i bawoły.
– Teraz najbardziej mi leżą duże afrykańskie zwierzęta roślinożerne. Maluję je, póki jeszcze istnieją, bo są to gatunki zagrożone – wyjawił malarz, spokojnie rozstawiając sztalugi.
Popołudnie tego dnia było wyjątkowo gorące. Słońce buchało żarem jak rozgrzana pustynia. Samotnik wypożyczył żyrafę. Nie było to tanie przedsięwzięcie, ponieważ rząd wcześniej podwyższył opłaty za wypożyczanie zwierząt powyżej dwóch metrów wysokości. Dla Mario było to jednak wartościowe doświadczenie; żyrafa w ciągu kilku godzin zjadła liście z rozłożystej akacji rosnącej w rogu podwórka Mario, zaśmiecające mu posesję. Kiedy objadała z liści dąb rosnący na brzegu jeziora Parne, oboje musieli salwować się ucieczką, ponieważ pojawiły się rozwścieczone dziki polujące na swój ulubiony pokarm – żołędzie.
Było to jesienią, kilka lat później, kiedy Samotnik przeszedł już na emeryturę rezygnując z dotychczas pobieranej renty inwalidzkiej. Robił sobie akurat herbatę, kiedy usłyszał pukanie do drzwi. Za progiem stał młody uśmiechnięty listonosz z dużą przesyłką; przekazał ją Samotnikowi za pokwitowaniem. Kto wysłał paczkę, nie było wiadome. Był to jakiś nieznany nadawca, jego adres był również zupełnie obcy odbiorcy.
Wszystkie nadjeziorne doświadczenia ze zwierzętami, aczkolwiek użyteczne i ciekawe, nie okazały się tak odkrywcze jak album ze starymi zdjęciami, dokumentami i listami znalezionymi w paczce. Mario dowiedział się z nich o tej części swego życia, która zawsze wydawała mu się czarną plamą. Okazało się, że na chrzcie nadano mu imię Luna, skrót od Lunatyk, i że szalone pomysły przychodziły mu do głowy już od piątego roku życia. Jego emocjonalność rodzice docenili dopiero wtedy, kiedy Luna, po przeczytaniu powieści Winnetou uznał, że jest Old Shatterhandem i usiłował powalić konia jednym uderzeniem pięści. Właściciel dorożki oskarżył go wtedy o to, że jest nienormalny i naskoczył na jego rodziców, towarzyszących mu na spacerze. Luna usiłował wyperswadować mu niewłaściwą postawę również uderzeniem pięści; wynikła z tego wielka awantura.
Sprawa nie trafiła do sądu, a on do więzienia, ponieważ sąd uznał, że jest jeszcze niepełnoletni. Był jednak na tyle rozwinięty, że oddano go do domu poprawczego z widokami na wolność zza zakratowanych okien. Był to dom dla dorastającej, trudnej młodzieży. Luna mieszkał tam kilka tygodni. Znudziło go to, a potem zmęczyło do tego stopnia, że wyrwał kraty, udowadniając ostatecznie, że imię Old Shatterhand pasuje do niego jak ulał.
Były to ciekawe czasy, pełne gwałtownych zmian, kiedy wiele niedobrych zachowań uchodziło za właściwe i poprawne. To mu pomogło. Po osiągnięciu dojrzałości Luna-Mario zmienił się. Skończył studia na wydziale psychologii przez pewien czas praktykował jako psycholog, potem przekwalifikował się na psychiatrę, posługując się dyplomem kolegi, z którym mieszkał w jednym pokoju w domu poprawczym.
Po zapoznaniu się z zapomnianą częścią własnego życiorysu, Mario, postanowił oddać się pasji wypożyczania zwierząt. Cieszył się, że odkrył ją w sobie z wielką korzyścią dla zwierząt i dla siebie. Kiedy o tym myślał, dochodził nieodwracalnie do filozoficznego wniosku, że każdy ma w życiu dobre i złe dni, tygodnie i miesiące, i że nigdy nie jest za późno za dobrą zmianę, dopóki się żyje.
Śmieć zastała Mario we śnie. Stało się to nagle, bez ostrzeżenia ze strony serca, wątroby czy płuc, że coś jest nie w porządku. Pogrzeb odbył się trzy dni później. Nie był liczny. Stawili się wszyscy, którzy go znali, ksiądz, gospodyni, lekarka i młody literat spisujący jego obserwacje i wspomnienia.
W drodze na cmentarz kondukt pogrzebowy został zatrzymany przez policję, aby przepuścić ważny transport ciężarowy. Czekanie przedłużało się. Sąsiad zmarłego zaczął snuć wspomnienia z okresu ich wczesnej znajomości. Opowiadając o jakimś incydencie nazwał Mario świrem. Lekarka zaniemówiła, a chwilę potem wpadła we wściekłość. Rzadko widzi się człowieka w stanie takiego wzburzenia. Wyrzucała z siebie słowa obciążone gniewem.
– Mario Miller nie był świrem. W więzieniu, gdzie trafił z wyrokiem za wykonywanie zawodu psychiatry ze sfałszowanym dyplomem, zmienił się. Po odsłużeniu kary podjął i skończył studia prawnicze. Pracował najpierw w kancelarii prawniczej, potem został mianowany na stanowisko sędziego. W międzyczasie ożenił się i miał dwójkę dzieci. Dobił go pożar domu, w którym zginęła jego córeczka i jego pies. Miał wcześniej pewne problemy psychiczne, teraz załamał się kompletnie. Poznałam go, kiedy trafił do szpitala. Była to schizofrenia paranoidalna. Żył w urojonym świecie, nawiedzały go omamy i halucynacje. Mimo zaburzenia świadomości pozostał człowiekiem pozytywnym i twórczym. Mówię to na podstawie zapisków młodego literata, który na moją prośbę spisywał jego przeżycia. Mario żył wśród przyrody, życzliwych ludzi i kolorowych zwierząt. Nie był świadomy, że przebywa w innym wymiarze niż my wszyscy. Miał szczęście. Taką pozytywną rzeczywistość generował mu jego zbuntowany umysł. Pies na obrazie malarza Krnąbrnego nie był obrazkiem, ale żywym zwierzęciem, biegającym, węszącym i figlarnym. Taki był świat Mario.
Renata Sandauer zamyśliła się, patrząc jak ulicą przejeżdżają wielkie ciężarówki przykryte szarozielonym brezentem. Uspokajała się powoli. Kiedy z jej oczu zniknęły sztalugi, obrazy, gruby artysta w kożuchu, zwierzęta i Mario, doktor skończyła mówić. Uśmiechnęła się. Postanowiła, że będzie to robić częściej, zwłaszcza wtedy, gdy ktoś nazwie innego człowieka świrem.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, lipiec 2020
O godzinie ósmej rano powietrze drżało już od upału. Zapowiadał się piekielnie gorący dzień. Szli we czwórkę szeroką ławą przez łąki w kierunku rzeki, kiedy Alfred Zygadło wdepnął w parujące krowie łajno. Od razu to skomentował:
– Nie jest to wprawdzie pełnoprawne gówno, takie jak ludzkie, bo my jesteśmy gatunkiem z najwyższej półki ewolucji. Tym niemniej ma ono swoją wagę gatunkową i zasługuje na szacunek. W Indiach rząd płaci za krowie odchody w stanie suchym dwie rupie za kilogram. To coś znaczy. Mógłbym wam coś więcej na ten temat powiedzieć, ale nie ma na to czasu.
Pozostałość po krowie nażartej mokrą trawą widzieli wszyscy, cała czwórka, ale on jeden postanowił wykorzystać je, aby udowodnić gotowość przyjmowania wyzwań, jakie stoją przed człowiekiem w dobie niekończących się zmian. Był to test zdrowego rozsądku, wartości społecznej, o której wszyscy myśleli i mówili, tylko mało kto przestrzegał.
Zaraz po wdepnięciu Alfred wyłożył swoją teorię. Robił to przy każdej okazji i taka okazja właśnie zaistniała.
– Dzisiaj, aby przeżyć, musisz nauczyć się być świrusem. To nie przychodzi od razu. Trzeba to regularnie praktykować, by doświadczenie wsiąkło w organizm dostatecznie głęboko. Ja to właśnie uczyniłem. Mój czyn ma znaczenie symboliczne. Jest znakiem niezależności, śmiałej konfrontacji z wyzwaniami, dowodem radzenia sobie w trudnych czasach – wyjaśniał bez pośpiechu towarzyszom.
Słuchając, patrzyli ze zdumieniem, jak powoli, uważnie wyciąga z brązowozielonej mazi elegancki pantofel.
– Nie możesz normalnie funkcjonować w zwariowanym świecie – tłumaczył, wycierając pantofel o trawę – jeśli nie nauczysz się reagować w sposób elastyczny, w zależności od sytuacji. Jeśli tego nie umiesz, popadniesz w głęboką depresję lub zwariujesz. Świrowanie to umiejętność właściwego zachowania się w każdych okolicznościach, a świrus to ekscentryk, jednostka szybko ucząca się, twórcza i odważna, radząca sobie w życiu.
– I tego trzeba się nauczyć tak samo jak czytania czy tabliczki mnożenia. Znaczy się, nauczyć się być świrusem – podpowiedział Rafał, bratanek Alfreda, najmłodszy z czwórki. Powiedział to dla żartu, na wiatr. Myślał, że sprowokuje tym innych do sprzeciwienia się stryjowi. Jego zachowanie i argumentację uważał za nienormalne.
Dwaj towarzysze weselni milczeli. Wyzwanie podjął Alfred.
– Tak, Rafale. Dokładnie tak, jak mówisz. To jedyna postawa dająca szansę przeżycia w pędzącym do przodu społeczeństwie.
– A nawet sukcesu – podpowiedział prowokująco bratanek.
Alfred popatrzył na niego. Zauważył sypiący się pod nosem wąs, szczupłe barki, wyciągniętą sylwetkę, czarne włosy i jaśniejsze brwi. Lubił swojego bratanka.
– Tak. Z tym, że nie „nawet sukcesu”, ale „także sukcesu”. Sukces jest immanentnym składnikiem świrowania – wyjawił z przekonaniem. Świadomie użył obcego słowa, aby podkreślić, że wiedza i ogłada towarzyska nie stoją na drodze bycia ekscentrykiem.
Na łące znaleźli się nieprzypadkowo. Po całonocnej pijatyce weselnej zasnęli z rękami i głowami na stołach. Po dwóch godzinach zdrętwiały im ramiona. Obudzili się i doszli do wniosku, że warto pojechać nad rzekę samochodem, czterech mężczyzn w różnym wieku, aby orzeźwić się poranną kąpielą. Z całej czwórki tylko Jarek był trzeźwy, bo nie pił w ogóle. To on prowadził samochód Alfreda.
– Gdyby nie Jarek, nigdy byśmy tutaj nie dojechali. Rozbilibyśmy się jak amen w pacierzu – podsumował Alfred. Wdychając z przyjemnością powietrze płynące z nadrzecznej łąki przyglądał się swemu nowemu samochodowi. Nic złego się nie stało; to usposobiło go pozytywnie, mimo że bolała go głowa. Postanowił nie pić więcej. Pomyślał, że jest to sprzeczne z jego pragnieniem zostania świrusem, człowiekiem radzącym sobie w coraz bardziej pogmatwanym świecie.
Rzeczywistość zmieniała się tak szybko, że ludzie nie nadążali śledzić najważniejszych wydarzeń. Każdego dnia stacje telewizyjne i internetowe portale informacyjne przelicytowywały się listą ważnych zdarzeń krajowych i zagranicznych. Było to nieuniknione, ponieważ telewizja utrzymywała się głównie z reklam.
– Bez wiadomości przyciągających uwagę nie ma widzów, a jeśli nie ma widzów, to nie ma ogłoszeniodawców, a jeśli na ma ich zleceń, to przestajesz istnieć – przypominał pracownikom dyrektor stacji telewizyjnej Best News TV.
– Ale my tych ludzi ogłupiamy wiadomościami, które może i są ciekawe, ale nie niosą żadnej wartości poznawczej. Zachowajmy chociaż jakąś proporcję informacji sensownych do bezwartościowych – wyrwał się kierownik programu informacyjnego.
Dyrektor popatrzył na niego z niechęcią. Pomyślał, że będzie pierwszym kandydatem do zwolnienia, kiedy konieczna będzie kompresja etatów.
Alfred starał się utrzymać na powierzchni zdarzeń, rozumieć, co się dzieje w kraju i odpowiednio reagować. Regularnie oglądał wybrany dziennik telewizyjny i czytał przyzwoitą prasę, choć czasem i do niej miał wątpliwości. Za wiadomościami i forami dyskusyjnymi w Internecie niespecjalnie przepadał.
Poprzedniego dnia zdarzyło się wiele; miał o czym myśleć. Przed oknem gabinetu właściciela renomowanej firmy transportowej położnego na dwudziestym piątym piętrze wieżowca pojawił się dron i ostrzelał pokój z szybkostrzelnego karabinka, zamocowanego na pokładzie. Budynek był bardzo dobrze strzeżony i znajdował się w centrum stolicy. Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, dron zniknął wlatując do garażu na parterze sąsiedniego budynku przez duże okno nad wjazdem do garażu. Śledztwo prowadzone przez ochronę budynku ujawniło, że wewnątrz korytarza, gdzie wleciał dron znaleziono ślady płynu stosowanego czyszczenia broni automatycznej. Pół godziny przed atakiem padła sieć komputerowa firmy, obsługująca także system monitorowania przemysłowego. W sprawę zaangażowała się policja i wywiad wojskowy. Atak odebrano jako akt terroru nieznanej organizacji. Kilka dni później policja przeprowadziła rewizje ciężarówek firmy obsługujących trasy zagraniczne.
Odc. 2 Przyśpieszający świat
Wieczorem w trakcie przemówienia premiera w lewym górnym rogu ekranów telewizora pojawił się obraz przedrzeźniającej go małpy. Partia rządząca uznała to za zamach na godność premiera i rządu. Na początku nikt nie miał pojęcia, jak do tego doszło, kto i jak to zorganizował. W grę wchodziły nowe technologie manipulacji głosem i obrazem. Podejrzewano zagranicznych hakerów, potem także opozycję.
– To było wyjątkowo podłe! Nigdy mi takiego kawału nie zrobiono – denerwował się premier w swoim gabinecie. Od razu wezwał do siebie ministra odpowiedzialnego za cyberbezpieczeństwo państwa. Rozmowa trwała prawie godzinę.
Opuszczając gabinet minister pomyślał, że premier przestraszył się konsekwencji propagandowych. Sprawie nie nadano rozgłosu publicznego ponieważ doradca premiera do spraw public relations uznał, że to tylko pogorszyłoby sytuację.
Godzinę później na portalu informacyjnym w Internecie pojawiło się zdjęcie znanego celebryty bawiącego się w ogrodzie z dziećmi. Przedstawiono go jako perwersyjnego zboczeńca i oskarżano o liczne przewinienia. Alfred usiłował dociec prawdy, okazało się to jednak niemożliwe. Portal upierał się przy swoim, oskarżony celebryta bronił się zaprzeczając wszystkim rewelacjom.
Alfred zastanawiał się.
– Nie sposób wiedzieć, co jest, a co nie jest prawdą. Nawet w pojedynczej sprawie trzeba dociekać prawdy, a i tak nie doszłoby się do niej. Konieczne są jakieś nowe rozwiązania, algorytmy analizy informacji, mechanizmy matematyczno-logiczne.
Zenon, do którego zadzwonił, aby podzielić się myślami, wykazał obojętność.
– Daj sposób, czy ty musisz dochodzić prawdy w każdej sprawie? Nie masz nic lepszego do roboty?
– Mnie nie chodzi o pojedynczy fakt, ale o to, dokąd zmierzamy jako społeczeństwo. Czy mamy żyć w bagnie, gdzie nie sposób odróżnić prawdy od łgarstwa? Pomyśl o tym celebrycie i wyobraź sobie, że ktoś oskarża ciebie, że jesteś pedałem i zmieniasz partnerów co trzeci dzień, którzy w dodatku ubierają się kolorowo jak tęcza?
– Zagalopowałeś się, człowieku! – odkrzyknął Zenon. Teraz to naprawdę świrujesz! Myślałem, że to tylko wygłupy z twojej strony, ale widzę, że to co poważniejszego. W dodatku jeszcze mieszasz do tego logikę i matematykę, szukasz jakichś algorytmów. Ty chyba zwariowałeś! Kończę rozmowę – krzyknął, odkładając słuchawkę.
Siedział dłuższy czas w milczeniu, nie mogąc się uspokoić. Martwił się o brata, przyznając mu tylko tyle racji, ze coś jest nie w porządku z tym, co dzieje się w kraju.
Wchodząc do pokoju Rafał zauważył wzburzenie i niepewność malujące się na twarzy ojca.
– Co się stało?
– Sam nie wiem. Twój stryj szaleje. Zapytał mnie właśnie o to, jakbym się czuł jako homoseksualista utrzymujący kontakty z wieloma mężczyznami ubranymi w kolorowe majtki!
Przed północą telewizja ujawniła kolejną sensację: zdjęcie krowy i informacja, że produkuje ona mleko zatrute siarką. Piła je trójka dzieci właścicielki krowy; z trudem uratowano je od śmierci. Sondaż przeprowadzony następnego dnia pokazał, że jedna czwarta widzów oglądających program uznało informację za wiarygodną.
Alfred czuł gęstniejącą atmosferę i presję oszałamiających zdarzeń. Starał się być pozytywny, napotykał jednak coraz większy opór. Aby rozładować napięcie, rozmawiał z przyjaciółmi i znajomymi, przede wszystkim z Młodym, jak nazywał Rafała, przedstawiając mu tempo przemian. Dzielenie się niepokojem przynosiło mu ulgę.
– Świat coraz bardziej przyśpiesza. Można od tego oszaleć. Wszystko się zmienia: samochody jeżdżą już bez kierowcy, ludzie pracują zdalnie z własnego pokoju, w oceanie pływają miliony ton plastikowych śmieci, mój nowy smartfony ma setki nowych cech i aplikacji, nie umiem sobie z nimi poradzić. Jest tego więcej. Zabójczy wirus roznoszony po całym świecie przez miliony podróżujących, roboty i mikroskopijne drony, rewelacyjne technologie medyczne i leki, w dodatku jeszcze ta manipulacja opinią publiczną. Popatrz na efekty, na nasze miasto. Pięć lat temu był tu tylko jeden szpital psychiatryczny, teraz mamy trzy. Ale to wciąż za mało, bo w domach opieki, schroniskach dla bezdomnych i na działkach rekreacyjnych czekają dalsi kandydaci do leczenia psychiatrycznego.
Wielu przyjaciół i znajomych już to wiedziało. Jego bratanek również. Wiedzieli jednak inaczej. Głowa bolała go od myślenia, jak sobie z tym wszystkim poradzić.
Odc. 3 Edukacja społeczna
Szkoła powszechna i liceum mieściły się w długim, prostokątnym budynku położonym na Garbatym Wzgórzu. Pierwszy raz, kiedy tam się znalazł, Alfred powtórzył nazwę kilka razy, aby się przyzwyczaić. Nie przystawała do miejsca, ponieważ teren był płaski, a plac na którym znajdowała się szkoła, stanowił zaledwie niewielką wyniosłość. Budynek, jego kształt i wymiary łatwo zapadły mu w pamięć, ponieważ dawały się opisać liczbowo. Pracował tu ucząc matematyki w szkole podstawowej.
W ostatni piątek semestru Alfred spotkał się jak zwykle z rodzicami na wywiadówce, aby rozmawiać o postępach dzieci, problemach i wyzwaniach. Korzystał z okazji, aby edukować także dorosłych. Wierzył w permanentną edukację całego społeczeństwa, uznawał ją za swoją misję.
Alfred był cenionym nauczycielem, miał nadzwyczajne osiągnięcia. Dzieciaki przepadały za jego lekcjami matematyki. Do szkoły przyjeżdżali wizytatorzy z kuratorium i dyrektorzy innych szkół, aby zobaczyć, jak można rozbudzić miłość do przedmiotu gdzie indziej traktowanego jak piąte koło u wozu, jeśli nie nieszczęście.
Misja edukacyjna Alfreda nie pozostawała w cieniu. W pobliżu szkoły przebiegała linia kolejowa Wschód-Zachód. Dyrektor wzywał Alfreda do siebie kierując się rozkładem jazdy międzynarodowego pociągu, przejeżdżającego raz w miesiącu przez miasteczko. Przejazd pociągu stwarzał możliwość nieskrępowanej dyskusji.
Tematem spotkania była równowaga między potrzebami szkoły a indywidualną inicjatywą nauczycielską. Było to już trzecie wezwanie Alberta przez dyrektora szkoły, Sebastiana Masaja. Przed biurkiem pryncypała czekał na niego zgrabny, czerwony dywan. Spotkania odbywały się na stojąco, zwiększało to sprawność wymiany opinii.
– Panie kolego Zygadło! – zaczął zwierzchnik, kiedy pociąg zbliżał się do miasteczka. Był to masywny mężczyzna z głową lwa zdobną grzywą gęstych, nieco już siwiejących włosów.
Alfred przyzwyczaił się do formuły spotkań. Rozumiał, że „panie kolego” zbliżało ich do siebie i umacniało w przekonaniu, że stanowią jedność pedagogiczną.
– Osiąga pan znakomite wyniki w nauczaniu matematyki. Jestem z pana dumny. Rodzice jednak skarżą mi się, że niepotrzebnie wzywa ich pan do zwiększonej czujności edukacyjnej wobec zmieniającej się rzeczywistości i ilustruje to przykładami.
Po standardowym wstępie dyrektor cytował fragmenty wypowiedzi rodziców.
Akceptując słowa zwierzchnika, Alfred prosił go o wyjaśnienie niektórych niuansów skarg rodziców.
– Zgadzam się z panem, że bez permanentnej edukacji społeczeństwo nie ma szans przeżycia. Nie mówiąc o sukcesie stojącym tuż za progiem, którego jednak nie da się osiągnąć bez wspólnego wysiłku szkoły, rodziców i dzieci.
Obydwaj liczyli na to, że szczera rozmowa doprowadzi w końcu do porozumienia. Sprawa jednak przeciągała się.
Po rozmowie z Alfredem dyrektor udał się do pokoju nauczycielskiego, gdzie było więcej przestrzeni i światła, aby nabrać oddechu. Wydał się nieco mniejszy i jakby zadumany.
– On chyba traci wiarę w naukę i siebie samego – szeptali między sobą nauczyciele obecni w pokoju.
– Liczę na to, że w końcu uda mi się go oswoić, bo to doskonały pedagog. Pomóżcie mi! Dla dobra szkoły! – apelował do członków ciała pedagogicznego. W zamian oferowano mu życzliwe sugestie, że nie powinien zwracać tak dużej uwagi na ambicje edukacyjne matematyka, bo są w niej elementy racjonalne.
– On się w końcu musi wypalić! – to było ostateczne pocieszenie, jakie mieli mu do zaoferowania nauczyciele. Lepiej znali Świra. W duchu wierzyli, że jest on niezniszczalny zwłaszcza od czasu, kiedy doszedł do wniosku, że człowiek wymaga specjalnego rodzaju inteligencji aby radzić sobie ze zmianami.
Idea świrowania pozostawała im obca. Wyjątkiem był nauczyciel przedmiotu „Jednostka i społeczeństwo” oraz katechetka przesiąknięta wiarą w doskonalenie człowieka. Dzieliła ją ze Świrem niewielka różnica, ale nie miało to znaczenia. Dla niej było to doskonalenie się człowieka w Bogu, dla niego w umiejętnościach radzenia sobie z postępem. Oboje spajał ferwor misyjny. Mogli liczyć na wzajemnie wsparcie.
Odc. 4 Wywiadówka
Do wywiadówki Alfred przygotował się bardzo starannie. W klasie 3B uczył matematyki i był jej wychowawcą. Po przedstawieniu ocen i omówieniu wyników nauczania całej klasy i poszczególnych uczniów przystąpił do edukacji rodziców. Nazywał to ofensywą. Mówił o sprawach ważnych i nie wahał się używać wyrazistych, a nawet kontrowersyjnych określeń. Mówił tak, aby pobudzić słuchających do myślenia. Miał wątpliwości, czy społeczeństwo potrafi myśleć twórczo i odważnie, na miarę wyzwań współczesności. Był przekonany, że on to potrafi i że jest to konieczne.
– Mamy telewizję, która coraz więcej czasu poświęca edukacji. Z badań wiadomo, że społeczeństwo ma problemy medyczne lecz nie umie sobie z nimi poradzić. Dwadzieścia pięć procent osób cierpi na obstrukcję. W odpowiedzi na to przemysł farmaceutyczny oferuje nam leki, a telewizja je reklamuje, edukując, jakie są ich zalety i jak je stosować, aby uzyskać najlepsze efekty. Ludzie nie lubią reklam, ale to błąd, bo to źródło bezpłatnej wiedzy. Należy z niej korzystać. Dobrze dobrany lek rozwiązuje problemy, człowiek staje się zdrowszy i szczęśliwszy. Im więcej leków kupujemy, tym silniejszy staje się nasz przemysł farmaceutyczny, powstają nowe stanowiska pracy. Minister zdrowia zachęca:
– Bądź patriotą, kupuj produkty krajowe.
Ja oczywiście zgadzam się z tym, co mówi rząd, pan premier i ministrowie. Trzeba kupować jak najwięcej rodzimej produkcji; jest to postępowanie racjonalne i uczciwe. Na rynku pojawia się ciągle coś nowego, co dobrze świadczy o naszej innowacyjności. Mam wrażenie, że my – jako społeczeństwo – wynalazczość mamy we krwi. Ostatnio pojawiły się dopalacze osiemdziesiąt razy mocniejsze niż najsilniejszy narkotyk. Dają one ludziom szansę błyskawicznego przeniesienia się w inny, bogatszy świat. Interesujmy się nowościami, rozmawiajmy o nich z dziećmi, rodzeństwem i przyjaciółmi. Trzeba żyć mądrze i godnie. Korzystać z życia.
– Ludzie chyba umieją żyć? – Odezwała się młoda kobieta, szykownie wciśnięta w różowe getry i czarny sweter. Alfred zwrócił na nią uwagę wcześniej: średniego wzrostu, czarnowłosa, pod każdym względem zadbana. Kiedy wchodziła do pokoju, jej pośladki poruszały się tak zniewalająco, że pomyślał, że powinna mieć je z przodu, aby każdy mężczyzna miał szansę docenienia piękna kobiecego ciała. Był estetą, uważał, że duchowość jest niezwykle ważną cechą człowieka w dobie szybkiego postępu techniki.
– Tak naprawdę, to chyba niewiele osób umie – Podjął Świrus. – Przesadzają, zachowując się zbyt wstrzemięźliwe, ograniczając się. Zapominają, że można w pełni cieszyć się życiem. Na moim osiedlu o piątej rano ludzie głośno rozmawiają, śmieją się, ciesząc się jak Beduini na pustyni, których szczęśliwie ominęła wielka burza piaskowa. Myślę sobie: – Chcę spać, a tu ktoś mnie budzi. I nagle zdaję sobie sprawę, że to wczesne budzenie ratuje mnie, bo nie przesypiam życia. Albo alarm samochodowy, który budzi mnie wyjąc dwa razy w nocy. Właściciel samochodu nie naprawia go. Wnioskuję, że może nie słyszy alarmu albo nie ma pieniędzy, aby go naprawić. Albo jest mu trudno podjąć decyzję. Samochód stoi po drugiej stronie strumienia płynącego głębokim jarem. Gdyby nie to, poszedłbym i powybijał mu szyby. Trzeba być pomocnym. Zmotywować człowieka, ułatwić mu podjęcie decyzji. To spontaniczne i pozytywne postępowanie: konfrontować się z wyzwaniami, pomagając innym. Nazywam je świrowaniem. Jestem jego zwolennikiem. Może ono budzić oczywiście kontrowersje, ale nic na to nie poradzimy. Trzeba być realistą.
Matematyk ucieszył się, kiedy matka Oksany, niezwykle utalentowanej matematycznie uczennicy, poparła go:
– Też bym to zrobiła. Właścicieli i kierowców samochodów należy edukować. Ci ludzie powodują wypadki i są przez to nieszczęśliwi. Może nawet nie wiedzą, że są już samochody jeżdżące bezpiecznie bez kierowcy. Transport publiczny to poważna sprawa. Samochód to nie klocek Lego.
Odc. 5 Walec drogowy
Najgorsze zdarzenia spotykały Alfreda w dniach, kiedy księżyc przechodził fazę pełni. Na początku nie zdawał sobie sprawy, że łączą ich niewidzialne więzi. Z czasem nauczył się, kiedy księżyc mu sprzyja a kiedy nie. Przyszło to dopiero później.
Dwudziestego trzeciego marca, w dzień Superksiężyca, kiedy był on nie tylko w pełni, ale i najbliżej ziemi, przejechał Alfreda walec drogowy. Trwało to nie dłużej niż trzydzieści sekund, mimo że maszyna jechała bardzo wolno. Alfred odczuł ogromną samotność. Nie była to pustka, bo wszystko w nim stężało i poczuł się wypełniony jakąś nadzwyczajną treścią. To jego ciało uległo intensyfikacji pod wpływem ogromnego ciśnienia.
Alfred zapamiętał to zdarzenie ze wszystkimi szczegółami. Był to czwartek przed weekendem z zapowiedzianą zimną pogodą. Rano Alfred czuł się wyjątkowo nerwowy, nogi mu drżały. Opanował go dziwny niepokój, że wpadnie na niego człowiek jadący na hulajnodze, jeden z tych pędzących w zaślepieniu przed siebie. Po południu Alfred poczuł się lepiej. Poprowadził trzy udane lekcje. Wracał ze szkoły ulicą Parkową, trochę przejedzony obiadem. Po lewej stronie widział park z alejami wysadzanymi dębami, wiązami, jesionami i lipami. Szedł zamyślony chodnikiem obmyślając pytania do testu z matematyki, kiedy to nastąpiło.
Była to jego wina. Nie oglądając się na boki wkroczył na jezdnię, aby przejść na drugą stronę ulicy. Maszyna jechała tak cicho, że jej nie usłyszał. Zauważył ją w chwili, kiedy już spłaszczała mu stopy. Upadając na asfalt, odczytał jej nazwę wypisaną wielkimi literami nad przednią szybą: „Powercast”. Przetłumaczył ją szybko na „Odlew mocy” i chwilę zastanawiał się, czy było to poprawne tłumaczenie. Pomyślał jeszcze „Nie na takie widoki się patrzyło”. Zapamiętał to zdanie doskonale choć nie miało ono sensu.
Następnego dnia rano, po przebudzeniu, czuł się wciąż nieswój. Leżał rozpłaszczony na łóżku jak żaba. Jak się tam znalazł, nie pamiętał, ale też nie dziwił się temu. Nie miał nawet na to czasu, bo śpieszył się do szkoły. Zaczynał zajęcia o godzinie ósmej rano.
Dobre samopoczucie odzyskał dopiero w pokoju nauczycielskim.
– Było to tak niesamowite przeżycie, że nie dziwię się, że pamięć ze mnie uszła – wyjawił głośno, stojąc pod oknem rozświetlonym intensywnym słońcem.
Przy stole siedziało dwóch nauczycieli i trzy nauczycielki. Popatrzyli na niego zdziwieni. Opowiedział im niezwykłe zdarzenie. Pragnął pokazać się z najlepszej strony, że jest interesujący, ma bogate wnętrze i ciekawe przeżycia. Chciał, aby go lubiono. Ich uznanie umocniłoby poczucie własnej wartości. W takich chwilach czuł wyraźnie, że ma w sobie dobroć i ludzie to dostrzegają.
Najuważniej słuchała go nauczycielka filozofii i logiki, najstarsza osoba w ich gronie. Była już bliska wieku emerytalnego. Nie tylko go słuchała, ale także zadawała mu pytania. Przeżywała razem z nim jego niezwykłą przygodę. Wyczuwał w nich głębię humanitarną, dystans i refleksyjność. Pytała go o to, co czuł lub myślał w danym momencie, jak się zachowywał i co go do tego skłoniło. Odpowiadał szczerze, na co ona uśmiechała się z łagodną wyrozumiałością. Czasem wtrącała:
– Ja już takich przeżyć nie mam. Mogę tylko pogratulować panu, drogi kolego Alfredzie, wrażliwości psychicznej. Imponuje mi to wszystko, co się panu przydarzyło i zapewne jeszcze przydarzy w życiu. Także pańska wyobraźnia, świeżość i niezwykłość reakcji. Powinien pan to wszystko spisywać. To jest bardzo oryginalne. Widzę to jako dorobek naszej współczesności.
Alfred popatrzył na nią z wdzięcznością. Jego przeżycie sprawiło jej przyjemność, wzbogaciło jej życie.
Odc.6 Rozmowy z dyrektorem
Najmniej przychylny dla Alfreda był dyrektor szkoły, Sebastian Masaj. Nie miał chęci słuchać, co przydarzyło się nauczycielowi.
– Panie kolego! Ja po prostu nie mam czasu na słuchanie bajek. Szkoła mi się wali na głowę. Za dwa dni mam wizytę z kuratorium, jest zagrożenie narkotyczne, rodzice mają pretensje, że nie dbamy dostatecznie o ich dzieci, że program nauczania jest przeciążony, że uczniowie otrzymują za dużo pracy do domu, a pan mi tu wyjeżdża z jakimiś niesamowitymi historiami jak magik latający na czarodziejskim dywanie!
Alfred przyjął jego słowa ze spokojem. Zdał sobie sprawę, wcześniej wspominali o tym inni nauczyciele, że dyrektor jest w wielkim stresie. Widać to było w jego głosie, twarzy i ruchach. Zwierzchnik nie miał dla niego cierpliwości ani zrozumienia bo był pod presją wielu zdarzeń i otoczenia. Dlatego Alfred usiłował go przekonać do skorzystania z techniki autorefleksji. Wyobraził sobie nawet, że dyrektor staje się kimś w rodzaju przewodnika duchowego dla wszystkich nauczycieli, jak radzić sobie ze stresem jako człowiek, dydaktyk i koordynator pracy zespołu ludzkiego. Liczył na to, że dyrektor rozwinie w sobie tę umiejętność, lecz po kilku próbach zrezygnował. Powiedział sobie w duchu:
– Nic tu nie wskóram. Masaj to uparty kozioł. Zastygł w swoim myśleniu jak beton i już się nie zmieni. Nie stać go nawet na refleksję, czy to co mówię, ma jakiś sens czy nie.
Przed konsekwencjami negatywnych reakcji zwierzchnika ratowała Świrusa opinia uczniów. Uwielbiali go za sposób nauczania, historie, jakie im opowiadał, możliwość zadawania pytań bez skrępowania, jak również wyrażania własnych opinii i sugestii.
– Pan jest zupełnie inny niż pozostali nauczyciele. Oni są tacy sztywni! Nie można z nimi swobodnie porozmawiać, bo zaraz się denerwują i mówią: „to nie wypada”, „to nie jest temat do dyskusji w czasie lekcji” czy „szkoła nie zajmuje się takimi problemami”.
Urzeczony szczerością uczniów i uznaniem jego wyjątkowości Alfred nie dostrzegał drobnych uszczypliwości. Tłumaczył, że krytyka jego osoby czy postępowania mu nie przeszkadza.
– To tylko udowadnia, że ekscentryczność i odmienność ma sens. Proszę zwrócić uwagę, że ze wszystkich członków ciała pedagogicznego jestem najspokojniejszym i najbardziej zrównoważonym człowiekiem.
Kiedy to mówił, uczniowie kiwali głowami i zapewniali, że zgadzają się z nim. Z wdzięcznością przyjmował pochwały i słowa poparcia. Wiedział, że autentycznie się cieszą, że jest ich nauczycielem i wychowawcą. Od czasu jak uznał świrowanie za najlepszy model myślenia i postępowania, czuł się bardziej wyciszony i twórczy.
Odc. 7 Piekareczka
Świrus udał się do piekarni jak zwykle z samego rana, aby kupić na śniadanie dwie bułeczki orkiszowe i jedną poznańską. W sklepie nie było nikogo oprócz ekspedientki. Alfred nie znał jej nazwiska, tylko imię, Aldona. W duchu nazywał ją Piekareczką, choć nie miało to sensu, bo była rosłą i pulchną kobietą. Sam na sam z kobietą uznał za wymarzoną okazję, aby przedstawić jej swoją teorię złożoności mąki. Od dawna o tym myślał. Teorię opracował zaraz po tym, jak Aldona opowiedziała mu niezwykłe zdarzenie z początków swojej kariery zawodowej. Pracowała razem z mężem w piekarni, przygotowując ciasto i wypiekając chleb w tradycyjnym piecu opalanym drewnem. Kiedy zbliżyła się do otwartego paleniska, zapaliły jej się włosy.
– Jak do tego doszło, nie mam pojęcia. To było po prostu niemożliwe. Od włosów zajął się mój fartuch i stanęłam w płomieniach. Nie zgadnie pan w jakiś sposób mnie uratowano. Pracujący obok mąż chwycił worek z mąką i wysypał ją na mnie. Ogień zgasł i wtedy ukazałam się ja; wyglądałam jak niedomyty kocmołuch po pijackiej orgii. Fartuch i to co miałam na sobie spłonęło, a to co zostało, opadło ze mnie. Stałam naga, osmalona, pół czarna, pół biała. Mąż patrzył na mnie i wybuchnął śmiechem.
– Przed chwilą wyglądałaś jak płonąca choinka, a teraz wyglądasz gorzej niż diabeł. Brakuje ci tylko rogów i ogona!
Dobiło mnie to. Rozpłakałam się. Przez kilka nocy mąż nie poszedł ze mną do łóżka. Powiedział mi, że przypominam starą czarownicę i nic go nie zmusi do tego, aby choćby mnie dotknąć.
– Jesteś łysa, ciało masz w bąblach, wyglądasz jak potwór- drwił ze mnie. Rozwiedliśmy się bardzo szybko. Od tej pory nienawidzę piekarzy.
Z tamtej rozmowy Alfred wyniósł wrażenie, że mąka była rodzajem tworzywa, z którego osoba z powołaniem może wyczarowywać radość, słodycz a nawet miłość. Które także, w szczególnych okolicznościach, ratuje człowiekowi życie.
– Chleb jest substancją życia – zawyrokował wtedy – a jego podstawowy składnik, mąka, jest światem zapewniającym mu istnienie.
Ostateczną teorię złożoności mąki opracował po zapoznaniu się ze składnikami mąki. Rozmawiał o tym z kolegą, nauczycielem biologii pracującym w tej samej szkole.
– Zrozumiałem – było to jak płomień rozjaśniający ciemność – w jak bardzo złożonym świecie żyjemy. My mieszkamy na planecie Ziemia i to jest nasz świat. Dla bakterii, antyustrojów, biokonserwantów czy laseczek Bacillusa, mąka jest światem.
Czekając na bułeczki Świrus był pewien, że jego teoria zainteresuje Piekareczkę. I rzeczywiście, po zapakowaniu pieczywa do dwóch torebek papierowych, przyjęciu zapłaty i wydaniu paragonu, sprzedawczyni podniosła wzrok i znieruchomiała.
– Teraz zamieniam się w słuch. Ciekawi mnie pańska teoria mąki, bo to produkt bliski moim zainteresowaniom zawodowym. Czy ona dotyczy jakiejś konkretnej mąki? Na przykład tortowej? Sprzedajemy jej najwięcej, bo ludzie najchętniej biorą ją do pieczenia.
– Chodzi o teorię złożoności mąki – przypomniał Alfred.
Ucieszyła go pozytywna reakcja Piekareczki. Popatrzył na nią z uwagą, jakby chciał utrwalić sobie jej wygląd. Była kobietą w wieku nieokreślonym, ubierającą się prosto i tradycyjnie. Pod fartuchem nosiła ciemne spodnie i żółty blezerek. Wyróżniały ją oczy, duże, ciemnoszare, w kolorze chmury burzowej, często zamyślone. Nie brakowało jej ciała. Miała pełną twarz i mocne ręce osoby mającej za sobą lata pracy.
Świrus skoncentrował się. Zapragnął pomóc Piekareczce, okazać jej sympatię, podzielić się czymś, co doda jej życiu więcej radości, a nawet uszczęśliwi, jeśli było to możliwe. W duchu liczył też na to, że z wzajemności okaże mu uznanie, którego potrzebę odczuwał jak każdy mężczyzna przerastający swą niezwykłością otoczenie.
Odc 8 Matematyka a mąka
Mając wdzięczną słuchaczkę przed sobą, Świrus zagłębił się w szczegóły teorii złożoności mąki.
– W mojej teorii są elementy matematyki. Jest to zrozumiałe, bo – jak pani wie – jestem nauczycielem i pasjonatem matematyki. To matka wszystkich nauk. Jej niezwykła siła polega na poddaniu naszego rozumienia świata reżymowi liczb. To oznacza zdolność zmierzenia wszystkiego i dokładność. Przepraszam, że mówię o matematyce a nie o teorii złożoności mąki. Otóż ta teoria określa wielość i różnorodność zastosowań mąki. Pierwsze z nich to oczywiście ciasta i różne dania kulinarne. To jest najprostsze.
Zauważywszy grymas na twarzy Piekareczki, Świrus domyślił się, że uraził ją słowami „to jest najprostsze”. Ona widziała to inaczej. Postanowił usposobić ją życzliwie kupując trzy razy więcej pieczywa niż potrzebował. Zaraz po porcie do domu zjadł pół bochenka chleba „Staromodny Wiejski”, zawierającego mąkę żytnią i pszenną.
Obiad był ważnym zdarzeniem tego dnia. Składał się z solidnej porcji gorących placków ziemniaczanych ze śmietaną. Był to jego ulubiony przysmak. Po obiedzie, Alfred zanurzył się w fotelu z książką w ręku. Nie czytał długo. Zamyślił się nad sytuacją w kraju. Tylko nieliczni obywatele sobie radzili, mieli żony, dzieci, domy i samochody, dorabiali się firm i majątków. Los ich wyróżniał; podróżowali po świecie, penetrowali niezgłębione jaskinie, gdzie diabeł mówi dobranoc i nurkowali na rafie koralowej. Oddał się marzeniom. Oglądał niezwykłe stalaktyty i stalagmity w jaskini, biegał po słonecznej plaży pod palmami, delektował się fantastycznie przyrumienioną kaczką z jabłkami, skwierczącymi krewetkami w sosie czosnkowym, a na końcu pierożki z jagodami polanymi słodką śmietaną. Wszystko to pomieszało się razem w jeden ciąg przeżyć i doznań głębokich jak Rów Mariański. Obudził się wieczorem żałując, że zmarnował kilka cennych godzin dnia.
Odc. 9 Spotkanie w barze
Wieczorem Alfred spotkał się w barze „Hosanna” ze swoim bratem Zenonem i bratankiem Rafałem. Siedzieli przy stoliku w roku sali, pili piwo i w milczeniu przyglądali się klientom. Alfred zastanawiał się, dlaczego mężczyźni i kobiety siedzą przeważnie osobno przy stolikach. Nudził się. Miał poczucie, że należy przerwać milczenie.
– Niewielu ludzi radzi sobie w życiu – zaczął swoją ulubioną śpiewkę. – Ci, którzy sobie nie radzą, to jednostki najbardziej wrażliwe. To oni schodzą na psy, zaniedbują siebie i swoich najbliższych, popadają w wiry alkoholizmu i depresji, aby skończyć samobójstwem.
Wobec milczenia brata i bratanka, Alfred oddał się wspomnieniom. Przez długi czas sam był takim nieradzącym sobie osobnikiem. Nic mu to jednak nie mówiło, dopóki nie wyrzucono go z pracy i nie opuściła go druga żona. Pierwsza rozwiodła się z nim dając mu radę przy pożegnaniu:
– Aby małżeństwo było udane, trzeba najpierw zmądrzeć.
Wtedy zrozumiał, że normalne postępowanie oparte na prostej miłości, rozsądku i przyzwoitości, nie doprowadzi go daleko. Czuł się zawiedziony, bo miał swoją filozofię i wierzył w jej skuteczność. Wobec kobiet starał się być uprzejmy, sympatyczny i pomocny. Wierzył, że okazywanie komuś życzliwości, wywołuje identyczną reakcję drugiej strony.
Kiedy Zenon wyszedł do toalety, Alfred tłumaczył bratankowi:
– Jeśli ty uśmiechasz się do kobiety, ona odpowie ci uśmiechem. Przynajmniej większość z nich. Jeśli natomiast kogoś traktujesz opryskliwie, możesz spodziewać się, że ten ktoś będzie warczeć na ciebie. To podstawowa reguła: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Swoją filozofią układności wobec kobiet, z którymi był związany, Alfred czuł się zawiedziony, bo w jego przypadku to nie zadziałało. Była w tym jakaś głębsza dynamika, której nie rozumiał. Podejrzewał, że chodzi o zrządzenie losu, o dobranie się kobiety i mężczyzny jak w korcu maku. Czasem w myśleniu o tym związku, zapętlał się, angażując siły wyższe. Odrywając się od myśli, zwrócił się do towarzyszy przy stoliku:
– Niektórzy ludzie dają sobie wmówić Boga, jaki jest, co myśli, czego oczekuje, co karze a co nagradza. I do czego to nas doprowadziło? Do wojen krzyżowych i błogosławienia ludzi idących na wojnę, aby mordować innych. – To okropieństwo – podsumował z goryczą. Zawsze dochodził do tego samego wniosku.
Brat i bratanek popatrzyli na niego zdziwieni.
Odc. 10 Sufit
Leżąc na łóżku wieczorem, Alfred zapatrzył się w sufit. Działo się z nim coś niezwykłego: falował, zbliżał się i oddalał. W pewnym momencie rozświetlił się niesamowitym obrazem nieba. Kiedy niebo zgasło, okazało się, że sufit jest nierówny, w dodatku pofałdowany. Alfred wiedział, że to nieprawda, oczy jednak mówiły mu co innego. Usiłował to zrozumieć.
– Mam umysł matematyka, precyzyjny i ostry jak brzytwa. Podsuwa mi on myśl, że to, co obserwuję, może sugerować, że to ja mam nierówno pod sufitem.
– Czy to dobrze czy źle? Odpowiedział sobie po chwili, że dobrze, bo sufit jest podstawą wszystkiego, punktem odniesienia, powierzchnią centralną, pod którą dzieją się rzeczy niesamowite.
– To mój świat. Zgodził się ze sobą bez kłótni, bo i po co miał się kłócić, skoro mógł żyć w zgodzie z własnym umysłem?
Przypomniał sobie miniony dzień. Także inne, wcześniejsze dni. Widział, jak bardzo były do siebie podobne. Zaczął ze sobą rozmawiać. Było to jak pisanie pamiętnika.
– Kładę się spać o godzinie dwudziestej trzeciej i budzę się o dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć, dokładnie kwadrans przed północą. Bardzo mnie to cieszy, bo cenię punktualność. Budzę się i martwię, że nie widzę sufitu, oraz tego, że jest on nierówny. Czasem myślę, że to dlatego, że jestem zbyt pobudliwy. Czasy są trudne, a będą jeszcze trudniejsze. . Nie można tego określić jednym zdaniem. Być może nie ma to znaczenia, bo jest wiele ważniejszych spraw. Pierwsza i najbardziej podstawowa – fundamentalna jak to mówią – to dostosować się do zmieniającej się rzeczywistości. Ja się dostosowałem. Wykorzystałem do tego moje wrodzone cechy i zdolności. Zawsze mi mówiono, że jestem dziwny. Nie jest to prawdą, jestem tylko inny. Choć może i trochę dziwny. Nie będę się upierać. To jedna z moich cech: zdolność szybkiego wyczucia, co jest ważne w danym momencie, i odpowiedniej reakcji. Zdolność oportunistycznego dostosowania się, jakby to powiedział Darwin. Czytałem go; bardzo mi pomógł. Nie obnoszę się z moimi poglądami, wolę zachować je dla siebie. Sekretność myśli i postępowania uważam za ważną umiejętność życiową.
Zanim zasnął, zdecydował, że będzie pisać pamiętnik. Następnego dnia, zaraz po obudzeniu się, zrobił w brulionie pierwsze notatki. Zdecydował, że przepisze je późnej na komputerze.
– Myślę, że tytuł „Pamiętnik rozsądnego szaleńca” brzmi dumnie. Może nawet służyć jako tytuł powieści. To mnie mobilizuje. Może to być jakiś omen nomen, który jest jak trafny los na loterii, dający wygraną. Odrzucam tę myśl, bo to niepotrzebna dygresja.
W nocy śniło mu się, że chodził do toalety kilka razy z rzędu. Było to nienormalne, ale wcale go to nie zdziwiło.
Odc. 11 Prośba
Przed śniadaniem Alfred udał się do piekarni. Już po drodze czuł zapach świeżo upieczonego pieczywa. Przepadał za świeżym, ciepłym jeszcze chlebem żytnio-pszennym. Stojąc w kolejce, którą ze względu na rozmiar nazwał kolejeczką, przypatrywał się sprzedawczyni. Była to ta sama Piekareczka Aldona, ciepła blondynka o niebieskich oczach, jak ostatnim razem, podobnie pulchna, ale świeższa, jakby jej lat ubyło. Nieco umączona przypominała gorącą bułeczkę. Jej konstrukcję cielesną Alfred ocenił na „w sam raz”. Wyobraził sobie jej model matematyczny i pomyślał, że warto byłoby zmierzyć jej wymiary. Pamiętał idealne proporcje kobiecego ciała, 96-68-96; kojarzył je z Wenus z Milo. Nie pasowały do Piekareczki. To go zmartwiło, ale tylko na chwilę.
Kiedy stanął przy ladzie, pozdrowił sprzedawczynię, po czym kupił dwie bułki, zapłacił, ale nie wychodził. Kobieta popatrzyła na niego pytająco. Widział, jak głębiej oddycha, niepewna, dlaczego nie opuszcza sklepu. Patrzył jej w oczy, dając czas na domysł, o co chodzi. Nie udało jej się jednak zrealizować postawionego przez niego celu. Chyba się zagubiła, bo zapytała:
– Czy pan jeszcze sobie czegoś życzy?
Ucieszony, że pytaniem weszła na właściwy tor, poprosił ją o błogosławieństwo na drogę. Była zdziwiona, ale udzieliła mu go. Nie wiedział, co ją do tego skłoniło, bo prosił ją o to wcześniej kilka razy. Uspokojony, rzucił na odchodnym słowami podzięki. Miał wrażenie, rozsypały się na ladzie niby błyszczące perły.
– Bez pani błogosławieństwa nie wyszedłbym za próg. Siedziałbym tu i warował aż do końca. Błogosławieństwo to błogosławieństwo.
Wychodząc z piekarni pomyślał, że kobiety go nie rozumieją. Miał swoje doświadczenia, na podstawie których wyrobił sobie filozofię. Nazywał ją samotniczą. Zdobyć kobietę nie było trudno, jeszcze łatwiej kobietom było zdobyć mężczyznę. Wystarczyło uśmiechnąć się zalotnie, dać się zaprosić do kawiarni i ulec jego namiętności, równie naturalnej jak powietrze, kurz zbierający się na oknie, chmura leniwie płynąca po niebie, brudne nogi po wyjściu z kałuży czy też kolorowy kwiat na drzewie. To ostatnie wyobrażenie zaniepokoiło go do tego stopnia, że zatrzymał się na jezdni prawie wpadając pod samochód. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie dziką orchideę kwitnącą w tropiku w zagłębieniu między konarami, gdzie zebrało się trochę pyłu i wilgoci.
Odc. 12 Magazynek
W nocy śniło się Świrusowi, że rozbiera Aldonę. Było to w magazynku z tyłu sklepu piekarniczego. Kiedy zdjął z niej sukienkę i zabrał się za biustonosz, weszła druga ekspedientka, Zuzanna.
– Chcę do was dołączyć. We trójkę będzie raźniej – wyjaśniła i uśmiechnęła się.
Zgodzili się. Zuzanna przyniosła ze sobą kwiaty polne i pieczywo w koszyku. Jakby tego nie widzieli, powiedziała:
– Przyniosłam kwiaty, jeden bochenek chleba, trochę świeżych bułeczek oraz nóż.
Poczuli się głodni. Wyjmowali z koszyka bułeczki, kroili je lub łamali, i jedli wkładając sobie nawzajem do ust co smaczniejsze kąski. Wpadła na to Aldona.
– To zwyczaj arabski. A może armeński, nie pamiętam. W każdym bądź razie wkłada się do ust drugiego biesiadnika najsmaczniejsze kąski. To bardzo podniecające i świadczy o gościnności domu i dobrych manierach gospodarzy.
Jedli bułeczki fitness i wieloziarniste, słodką chałkę, bułeczki z jagodami oraz pączki, i rozbierali się nawzajem. Leżeli na workach z mąką, wśród pachnącego świeżością pieczywa, umajonego kwiatami polnymi. Coraz bardziej ich to podniecało. W pewnym momencie Aldona wystraszyła się, włożyła na siebie sukienkę i powiedziała:
– Przepraszam, muszę wyjść, ale za chwilę wrócę.
Wróciła zmieszana i wyjaśniła:
– Zapomnieliśmy o tym, że drzwi do piekarni nie zostały zamknięte. W środku była już klientka z mężem i dzieckiem. Pytali, co się dzieje, że nikogo nie ma w sklepie. Wytłumaczyłam im, że jesteśmy bardzo zajęci, wyprosiłam ze sklepu, zamknęłam drzwi na klucz i wywiesiłam kartkę „Remanent”.
Wrócili do igraszek, niewinnych, ale bardzo treściwych. Tak je określił Alfred. Męczył się, bo nie mógł pozbyć się nawyku mierzenia i liczenia. Kiedy wyciągnął z kieszeni metr krawiecki i zaczął mierzyć kobiety, aby stworzyć potem ich modele matematyczne, obydwie się sprzeciwiły.
– Daj spokój, człowieku. Wiemy, że jesteś nauczycielem matematyki i matematyka cię pasjonuje, ale nie przesadzaj. Nie masz nic lepszego do roboty? Lepiej nas pieść, bo czujemy się niedowartościowane.
To go zmobilizowało. Pieścił jak tylko potrafił najlepiej, z pełnym zaangażowaniem, odkrywając ich strefy erogenne. Nie pozostawało to bez wdzięczności. Rozochocili się tak bardzo, że krzyczeli z podniecenia. Mąka pyliła się wokół po magazynku, a oni szaleli. Zrobiło się bardzo głośno, czuli się fantastycznie. Co raz to musieli jednak przerywać okrzyki, bo nie mogli się zrozumieć. Po osiągnięciu porozumienia, Śmirus kochał się z dwiema partnerkami na raz. Zastanawiał się potem, jak to było możliwe, lecz nie potrafił sobie tego wytłumaczyć. Cały czas jedli. Aldona przyniosła jeszcze masło i smarowali pieczywo. Alfred poczuł się wkrótce tak najedzony, że postanowił nic już nie brać do ust tego dnia.
Najbardziej podobały mu się worki z mąką. Nigdy nie kochał się na takim podłożu. Uważał warunki za ekstrawaganckie, gdyż pozwalały na wykonywanie figur prawie akrobatycznych. Nieprzerwanie rozmawiali też ze sobą.
– Jesteśmy niesamowicie wyuzdane. Zawsze o tym marzyłyśmy. Kamasutra przy nas to książeczka dla niewinnych dziewczynek – powiedziała Zuzanna i Aldona jej przytaknęła.
– I dla zbuntowanego chłopca – dodał Świrus. Wybuchnęli śmiechem, wznosząc tumany mąki.
Kiedy następnego dnia Świrus zjawił się w piekarni, ekspedientki wyglądały na zawstydzone, ale radosne. Spoglądały z uśmiechem w kierunku drzwi magazynku. Alfred zrozumiał wtedy, że nie był to sen z fantazjami erotycznymi, ale coś poważniejszego. Zresztą nie mogły to być fantazje, bo rano zauważył na swoim ciele zadrapania oraz delikatne ślady ugryzień. Budząc się, wydało mu się nawet, że widział wgniecenia na pościeli idealnie pasujące do kształtów obydwu kobiet. Nie miało to sensu, bo przecież kochali się na workach z mąką w magazynku przy piekarni. Pozostawała jednak możliwość, że poszli potem do jego mieszkania i tam kontynuowali miłosne zapasy. Lubił to określenie. Było w tym coś sportowego, a zarazem radosnego.
Przed opuszczeniem piekarni Aldona i Zuzanna udzieliły mu błogosławieństwa na drogę, mimo, że nie prosił je o to. Po prostu zapomniał.
– To były wspaniałe przeżycia – powiedział na odchodnym i pożegnał się uśmiechem.
W drodze do szkoły postanowił opowiedzieć wszystko dyrektorowi Masajowi, prosząc oczywiście o dyskrecję. Miał nadzieję, że to go poruszy i wreszcie zrozumie, że świrowanie ma sens jako nowoczesna forma życia jednostki w społeczeństwie. Kiedy znalazł się sam na sam z dyrektorem, ten znowu miał pretensje o niewłaściwe metody nauczania młodzieży i nie tylko.
– Daje pan im nieprzerwanie, panie kolego, zły przykład swoim zachowaniem.
Alfred postanowił go ukarać.
– Nie będę staremu draniowi niczego opowiadać. Nie zasługuje na to – powiedział sobie.
Sam się potem dziwił, jak bardzo był stanowczy, wręcz niemiły dla zwierzchnika. Normalnie tak nie postępował. Był znacznie łagodniejszy. Uważał siebie za pacyfistę. Koleżanki i koledzy poinformowali go w pokoju nauczycielskim w czasie dużej przerwy, co im powiedział dyrektor.
– Kolega Zygadło jest większym świrusem niż myślałem.
Alfred poczuł się szczęśliwy, że jego talent i postępowanie zostały wreszcie docenione przez dyrektora.
Odc. 13 Sklep mięsny
Do sklepu mięsnego, od pewnego czasu noszącego szyld „Słoneczna Wędliniarnia”, Alfred zachodził dwa razy w tygodniu. Dawniej odwiedzał sklep częściej. Zmieniło się to, kiedy postanowił przejść na bardziej wegetariańską dietę.
W wędliniarni znał wszystkie ekspedientki. Kiedy widział je krzątające się za ladą, przypominały mu się łanie na skraju lasu. Wszystkie kobiety bez wyjątku były ciemnymi brunetkami. Był przekonany, że specjalnie tak się dobrały. To znaczy, że tak je dobrał kierownik, który był właścicielem sklepu. Kiedy o tym myślał, w jego matematycznej świadomości pojawiał się dylemat, czy to kierownik jest właścicielem sklepu, czy też właściciel sklepu jest kierownikiem. Było to zadanie logiczne. Czekając w kolejce, szukał odpowiedzi na te pytania. Myśl uciekła mu z pamięci, kiedy za ladą pojawiła się ekspedientka gotowa do przyjęcia jego zamówienia. Nie pamiętał jej imienia, dlatego zaszyfrował ją w pamięci pod hasłem Średnia Łania. Oprócz niej była jeszcze Duża Łania i Drobna Łania. Był to logiczny układ; w miejsce niewiadomych imion podstawione zostały nazwy umowne.
– To ta, z którą lubimy się wzajemnie, bo uśmiecha się z daleka. Robi mi się wtedy jaśniej w oczach i na duszy – pomyślał, odpowiadając jej uśmiechem. Niezmiennie kierował się zasadą wzajemności.
Czarnula ubiegła jego słowa wypowiadając formułę okraszoną uśmiechem.
– Pan jak zawsze to samo. Czyli kiełbasę swojską?
Chwilę przypominał sobie, czy miała to być kiełbasa swoja czy swojska, po czym pokiwał głową, że tak, dodając:
– Nie pamiętam. Chyba ta druga.
Był to oszczędnościowy model zachowania. Alfred uważał go za udany, ponieważ ciężar ustalenia, czy chodziło o kiełbasę swojską czy swoją przechodził na ekspedientkę. Był pewny, że ona wie najlepiej na podstawie poprzednich zakupów, co chce kupić. Nie omylił się.
Kiedy Średnia Łania ważyła i pakowała towar, Alfred przypomniał sobie sprawę abonamentu. Kilka tygodni wcześniej pytał, kupując ulubioną kiełbasę, czy mógłby mieć na nią abonament miesięczny.
– To byłoby bardzo dobre rozwiązanie. Przychodzę tu regularnie i kupuję tę samą wędlinę, zawsze pół pęta. Czasem zapominam jej nazwy. Abonament by to uprościł. Firmie dałby gwarancję regularnych dochodów, a mnie pewność, że zawsze otrzymam właściwy towar.
Po cichej konsultacji z koleżankami sprzedawczyni skierowała go do właściciela sklepu zasłaniając się tym, że decyzja o abonamencie na kiełbasę przekracza poziom ich uprawnień.
– Abonament na zakup towaru wydaje nam się rozwiązaniem tak nowoczesnym, że nie jesteśmy w stanie udźwignąć ciężaru odpowiedzialności – wyjaśniła, uśmiechając się nieznacznie. Przez chwilę Alfred zastanawiał się, jak rozumieć jej niepełny uśmiech.
Ponieważ właściciel Słonecznej Wędliniarni był nieobecny, Średnia Łania telefonicznie umówiła spotkanie na następny dzień.
Rozmowa z właścicielem sklepu nie była udana. Sprawa rozmyła się z braku przepisów określających, czy sklep wędliniarski może czy nie może sprzedawać towaru na abonament, a jeśli tak, to na jakich warunkach. Nie udało się tego wyjaśnić mimo dociekliwości Alfreda. Był matematykiem i lubił być pewny, że dwa i dwa to cztery. Rozmowa z właścicielem sklepu, który był także jego kierownikiem, albo na odwrót, czego Alfred ostatecznie nie rozstrzygnął, umocniła go w przekonaniu, że kolejny dzień rozpoczął się niezbyt dobrze.
Odc. 14 Symbole i matematyka
Wieczorem, nie mając nic lepszego do roboty, Alfred obmyślał symbole, tajemne znaki i hasła. Chciał je mieć pod ręką do przekazywania komunikatów i dawania ogłoszeń niosących ze sobą przekaz dla osób wtajemniczonych. Ostatecznie był matematykiem, osobą o ścisłym umyśle ukierunkowanym na odkrywanie prawdy i rozwiązywanie problemów. Matematyki uczył do czasu, kiedy pojął, co znaczy nieskończoność. Właściwie to zrozumiał, że nieskończoności nie można zrozumieć, bo ona nigdy się nie kończy. Tłumaczył to uczniom:
– Dochodzisz do granicy, a ona ciągnie się jeszcze dalej. Idziesz dalej, a tam pustynia bez granic. Przecież to można zwariować.
Tak rozumując uświadomił sobie własną małość, oraz konieczność nieprzerwanej adaptacji do rzeczywistości.
Pierwsze, co mu się nasunęło, to hasło „Rozum z głowy, koniom lżej”. Następnym hasłem było „Tylko w szpitalu psychiatrycznym możesz być całkowicie sobą”.
To drugie było absolutną prawdą. Alfred sam to sprawdził, ale nikomu o tym nie mówił. Do szpitala psychiatrycznego umówił się kiedyś na bardzo krótką wizytę poprzez znajomego dyrektora więzienia. Jego celem było zweryfikować kilka założeń teoretycznych oraz pogłosek i spekulacji na metod i wyników leczenia psychiatrycznego, z jakimi się spotkał w czasie dyskusji w gronie nauczycieli.
W czasie pierwszej umówionej wizyty nie odkrył tam nic rewelacyjnego; niczego takiego zresztą nie oczekiwał. Poznał natomiast trzy ciekawe osoby, jak najbardziej pozytywne, oraz dwie, które – w jego ocenie – należałoby zepchnąć w przepaść lub rzucić lwom na pożarcie. Jedna z nich była pacjentem, druga pracownikiem szpitala. Swoje doświadczenia Alfred opisał w pamiętniku. Był szczery w ocenach. Mógł sobie na to pozwolić, ponieważ był to jego prywatny pamiętnik. Wątpił, aby ktoś inny kiedykolwiek go czytał.
– Zresztą, gdyby nawet przeczytał, to co z tego? Mogę pisać, co mi tylko przyjdzie do głowy, a przychodzi mi właśnie być szczerym. Taki jestem i inny nie będę.
Powtarzając ostania myśl Alfred umacniał się w przekonaniu, że słusznie postąpił wyrażając opinie stojące na bakier z poprawnością polityczną innych nauczycieli. Pamiętał jedno zdanie z takiej dyskusji:
– Takich rzeczy się nie mówi, panie kolego, bo nie ma na to dowodów naukowych. Chodziło wtedy o stosowanie przymusu dla reedukacji społecznej więźniów z odchyłkami psychicznymi.
Odc. 15 Rezygnacja
Rezygnację Świrusa z pracy nauczyciele przyjęli spokojnie, dyrektor mniej. Świrus rozmawiał z nim w tej sprawie kilkakrotnie. Dyrektor najpierw ucieszył się, a zaraz potem zdenerwował, bo nie miał innego matematyka. Kiedy wydusił z siebie „To już koniec z nauczaniem matematyki w naszej szkole”, Alfred zauważył, że klatka piersiowa zwierzchnika powiększała się i podnosiła, jakby nabierała wielkiej ilości powietrza do płuc, a następnie kurczyła się i opadała. Na nalanej twarzy dyrektora pojawiły się oznaki niepokoju, łagodzone czymś w rodzaju błysków zadowolenia. Opisując jego postępowanie w pamiętniku, Alfred odruchowo chciał napisać „na nalanej gębie dyrektora”. Zaniechał tego, ponieważ przypomniał sobie, że powinien sam zachować się wstrzemięźliwie nawet w obliczu przeciwności.
– Ostatecznie jestem świrusem, ale pozytywnym, umiejącym znaleźć równowagę w obliczu zdarzeń trudnych do zrozumienia – przypomniał sobie.
Sebastiana Masaja, wysokiego osiłka, nigdy nie lubił. Po pierwsze, regularnie wykonywał on na siłowni ćwiczenia rozciągania ciała, które nazywał harmonią. Alfred uważał je za uwłaczające ludzkiej godności, ponieważ dyrektor nieludzko pocił się przy nich wydając w dodatku jakieś zwierzęce dźwięki. Najgorsze było jednak przekonanie Masaja, że matematyk stosując niekonwencjonalne metody nauczania ogłupia uczniów.
– Dzieciaki się go boją i dlatego nie skarżą się nikomu. Uważają go za szaleńca, człowieka nieobliczalnego – Dyrektor wyraził tę opinię w pokoju nauczycielskim pod nieobecność Alfreda, za jego plecami.
Same dzieci nigdy nie skarżyły mu się na jego metody nauczania. Po wypowiedzi dyrektora Alfred pomyślał, że być może rzeczywiście się go bały. Chyba jednak nie! – uspokajał się, odrzucając wątpliwości. Kiedy mówiły mu, że jest inny niż pozostali nauczyciele, pytał je, co znaczy „inny”, ale nie potrafiły tego wyjaśnić. Dopiero Adaś z klasy 7B wyjaśnił mu to nie pozostawiając wątpliwości:
– To znaczy, że chodzi pan po wertepach i manowcach nauki, i czymś tam jeszcze, i czuje się z tym dobrze.
Alfredowi podobała się jego wypowiedź. Dzieciak miał wyobraźnię i bogaty język. Nie dał mu jednak za nią szóstki. Po prostu nie mógł, bo nie dotyczyła ona matematyki, ale poprosił polonistkę, aby podwyższyła Adasiowi ocenę ze swojego przedmiotu. Okazało się to niepotrzebne, bo Adaś miał już szóstkę. Alfred podziękował jej, że dostrzegła talent chłopca, jego zdolność głębokich przemyśleń. Nauczycielka popatrzyła wtedy na niego z ukosa. Nie zraziło go to, był przyzwyczajony do takich spojrzeń. Następnego dnia wytłumaczył to bratu.
– Kiedyś w mieście wszedłem pod most, aby się wysikać, bo nigdzie nie było toalety publicznej. Tam zobaczyłem dziką świnię, znaczy się dzika. Też mi się dziwnie przyglądał. I też mnie to nie speszyło, ponieważ każdy musi się wysikać, kiedy go przypili, czy to w samotności czy w obecności innych. Podobnie jak w toalecie publicznej, gdzie są pisuary i każdy może podejrzeć, co wyjmuje i chowa sąsiad.
Ten fragment przemyśleń Alfred uzupełnił w pamiętniku wyjaśnieniem:
– Mężczyźni robią to odruchowo. Chłopcy nie znający jeszcze życia oraz lekarze najchętniej podpatrują penisy innych mężczyzn. Nie ma w tym nic zdrożnego. To naturalny pęd do wiedzy. O kobietach nie będę się wypowiadać; to leży poza zakresem moich kompetencji.
Odc. 16 Dzieci i statystyka
Po odejściu ze szkoły Alfred wracał często myślą do dzieci, że traktował je jak dorosłych, co nie podobało się dyrektorowi szkoły. Nazywał matematyka świrusem, nie zdając sobie sprawy, że było to określenie pozytywne. To, że dodawał do tego wyrazu przymiotnik „zmyślny”, Alfred uznawał za pochlebstwo.
Świrowanie było dla niego ratunkiem, ponieważ czuł się często jak szczur w labiryncie, z którego nie sposób znaleźć wyjścia na zewnątrz. Aby wydobyć się z pułapki Alfred balansował między normalnością a nienormalnością. W społeczeństwie kłopotliwych dwuznaczności bycie świrusem dawało mu poczucie luzu.
O pracy w szkole rozmawiał z bratem Zenonem, który również był nauczycielem.
– Może i ogłupiałem dzieci ucząc matematyki, która dla wielu osób mogłaby nie istnieć. Nauczyłem je jednak rozumowania zgodnego z zasadami logiki oraz pokazałem zastosowania matematyki w naukach ścisłych, humanistycznych i technice. Teraz przynajmniej rozumieją, że matematyka jest użyteczna wszędzie: w mechanice, ekonomii i ekonometrii, lingwistyce, teorii gier, politologii, sztuce, estetyce i filozofii. Moi uczniowie stali się pasjonatami matematyki.
Najbardziej interesowały ich pojęcia matematyczne takie jak antynomia, łamacz kodów, szyfr, klucz, kryptologia, teoria gier, teoria decyzji, teoria automatów. Działania na liczbach, potęgi i pierwiastki, algebra, procenty, równania i nierówności oraz funkcje były już dla nich za proste.
– One są tak proste, że można je … Co można z nimi zrobić? W jaki sposób można tę wiedzę wykorzystać? – zapytał dzieci.
Adaś jak zwykle okazał się najodważniejszy:
– Można sobie nimi tyłek podetrzeć.
Wypowiedź zaskoczył Alfreda. Był pewien, że chłopiec nie powiedział tego, aby sprawić mu przykrość, ośmieszyć czy obniżyć pozycję matematyki. Zapytał, dlaczego tak sądzi. Adaś odpowiedział, że w życiu prywatnym matematyka ma znikome znaczenie, bo w dobie kalkulatorów ludzie nie potrzebują umieć dodawać i odejmować, przez co są analfabetami matematycznymi, po czym dodał:
– Matematyka jest użyteczna w statystyce, bo każdy posługuje się nią, ale ludzie uważają ją za manipulację.
– A jakie jest twoje zdanie na temat statystyki? – Alfred pociągnął temat, chcąc pokazać innym dzieciom, że w ich wieku można mieć poglądy dojrzalsze niż niejeden dorosły.
– Statystyka jest bardzo użyteczna, ale trzeba umieć się nią posługiwać. To wiedza najbardziej uczciwa na świecie, ponieważ pozwala dokładnie mierzyć i opisywać rzeczywistość.
Dzieciak był tak bystry, że Alfred czasem nie nadążał za nim, zwłaszcza kiedy chłopiec używał skrótów myślowych.
– Na przykład mówi się, że większość obywateli popiera karę śmierci. To bardzo niejasne, bo może oznaczać dowolną część społeczeństwa między pięćdziesiąt jeden procent i dziewięćdziesiąt dziewięć procent. To wszystko oznacza większość. Statystyka pokazuje natomiast dokładnie, że jest to sześćdziesiąt sześć procent. Liczba określa nieporównywalnie dokładniej rzeczywistość niż słowo „większość’. To jest oczywiście wiedza dla ludzi dociekliwych i rozumnych, nie dla głąbów.
– Dlaczego, Adasiu, używasz tak mocnych słów? – zapytał Alfred z ciekawości. Lubił go podpytywać także dlatego, że dzieciom łatwiej było zrozumieć swojego rówieśnika, niż nauczycielem, który w ich oczach był stary.
– Ludzie nie mający wiedzy o statystyce lecz wypowiadający sądy o niej zasługują na takie słowa. Tylko zarozumiali ignoranci wypowiadają się o czymś, o czym nie mają pojęcia.
Świrus zgodził się z Adasiem dając go za przykład innym dzieciom.
Odc. 17 Rehab i Cadillac
Alfred robił w pośpiechu notatki, bo czas naglił. Śpieszył się na rehab. Zauważył, że używa skrótów. Potrzebował wyluzować się. Były to tylko trzy krótkie zabiegi. Uważał je za konieczne, aby także w plecach, nie tylko w sercu mu grało. Tak to określał. Przez głowę przebiegały mu ekspresowe myśli. Był to znak czasów; myśleć i mówić szybko i zwięźle. Dobrze, jeśli w dodatku niegłupio. Skoncentrował się na swoich przeżyciach.
– Na rehabie w zastępstwie pieszczot otrzymuję masaż i prądy. Leżę na luzie i konwersuję. Słucham otaczających mnie ludzi. Zewsząd dochodzą głosy. To jakaś wada genetyczna, że wszyscy mają coś do powiedzenia. Czasem mówią głupoty. A ja nic. Jak ta skała leżę lub siedzę nieruchomo. Od czasu do czasu tylko warknę ostrzeżenie:
– Nie ze mną takie sztuczki, człowieku!
Było to proste zawołanie zapożyczone z przeszłości, wciąż skuteczne.
– Rehab oferuje mi coś w rodzaju pieszczoty miłosnej, jedwabiście delikatnej, zastępczej oczywiście. Pieszczoty należą się każdemu. Kiedy jesteś oseskiem, to pieszczą cię do znudzenia, w miarę dojrzewania, choć potrzeby rosną, podaż pieszczot maleje. Takie są prawa rynku.
Alfred skończył notatki i wyłączył komputer. Śpieszył się. Przygotowując się do opuszczenia domu, nie przestawał myśleć. Do głowy przyplątała mu się polityka. Starał się jej unikać, była jednak zaciekła w swojej wytrwałości. Musiał ustąpić.
– Co do demokracji, to wolność nie znaczy równość. Chyba pierwszy wyłożył to Georg Simmel na początku dwudziestego wieku. Zilustrował to przykładem. Tam, gdzie jest wolność, ludzie bardziej energiczni, pomysłowi czy bardziej oszczędni wybiją się, staną się bogaci, zajmą wysokie stanowiska, zdobędą władzę. Kiedy to już nastąpi, przestają być równi wobec tych, którzy pozostali na tym samym szczeblu drabiny społecznej.
Któregoś dnia, idąc z parkingu szpitalnego do gabinetu zabiegowego, minęła Świrusa limuzyna, długi, czarny Cadillac z zaciemnionymi szybami. Bok samochodu zdobiła postać mrocznego anioła. Limuzyna jechała dostojnie, zwalniając na nierównościach. Alfred widział ją, ale nie reagował. Jakby go to nie dotyczyło, jakby nie był ciekaw, kto jest w środku, czy ten ktoś stoi, siedzi czy leży, dokąd go wiozą i po co. Powiedział sobie:
– Spoko! Czy ja jestem nienormalny, żeby brać sobie do serca taki widok i zadawać pytania, kto, gdzie, kiedy?
Nie pozostał jednak całkiem obojętny. Jego intel pracował. Alfred zaczął spekulować, że to jednak wygodnie jechać takim wypasionym Cadillakiem, bo można nawet na leżąco, czyli superwygodnie. Po głowie snuły mu się myśli i marzenia:
– W takim pojeździe jedzie się o niebo wygodniej niż nawet na najbardziej eleganckiej kuszetce w pociągu ekspresowym, łomoczącym na złączach szyn nie mówiąc o żelaznych mostach. Cadillac z pewnością ma super resorowanie. To czysty luksus. Nie miałem szczęścia jechać takim cudem techniki, ale domyślam się, jak to bosko, bo wyobraźni mi nie brakuje. W dodatku człowiek wieziony takim samochodem, nawet bez zasług, otrzymuje sygnały uznania. Ludzie widzą takie limo i wpadają w zachwyt.
Idąc dalej, Alfred zauważył, jak dwaj idący chodnikiem mężczyźni zdejmują czapki z głów i pochylają głowy.
– Pełen szacun – pomyślał. – Każdy chciałby znaleźć się w takiej sytuacji.
Jego myśl przeniosła się z limuzyny na szacunek, jaki należy się każdemu człowiekowi. Pomyślał, że czarna limuzyna również, choćby raz na dziesięć lat. Rozmawiał o tym później z mężczyzną siedzącym naprzeciwko niego w przedziale kolejki miejskiej. Tłumaczył nieznajomemu:
– Nie każdy ma tyle pieniędzy, bo państwo u nas niebogate. Wydaje dużo na dzieci i młodzież, choć rządzą w nim siwi jak gołąbki staruszkowie. Takie samochody są im obojętne. Nie dlatego, że mają demencję, ale dlatego, że na wysokich stanowiskach luksusowa limuzyna jest pewna jak gorąca zupa pomidorowa na obiad.
Odc. 18 Oddział Psychiatrii
Siedząc nad pamiętnikiem Świrus przypomniał sobie hasło, że tylko w domu wariatów można być całkowicie sobą. Także swoją wizytę w takim miejscu. Był tam bardzo krótko, lecz pamiętał wszystkie szczegóły. Powtórzył sobie hasło dwa razy, nie wiedząc dlaczego.
Myśl o szpitalu psychiatrycznym chodziła mu po głowie tak uparcie, że postanowił odwiedzić oddział psychiatrii szpitala, gdzie miał ćwiczenia rehabilitacyjne. Mógł zrobić to już następnego dnia przy okazji wyjazdu do szpitala.
Na miejsce dotarł bez problemów. Oddział psychiatrii znajdował się w niewielkim oddaleniu od innych budynków szpitalnych, w pobliżu parkingu zwanego zielonym, na który skierował go pracownik ochrony. Alfred zdziwił się, bo parking wcale nie był zielony; myślał o sztucznej murawie lub zielonym płocie. Był to zwyczajny plac wysypany żwirem. Nazwa nie pasowała mu do parkingu. To go trochę zgniewało.
Podszedł do budynku, gdzie na ścianie widniała duża tablica „Oddział Psychiatrii”, a tuż obok dwie mniejsze: „Rzecznik praw pacjenta Oddziału Psychiatrii” oraz „Biuro Rzecznika Praw Pacjenta Oddziału Psychiatrii”. Stał przed nimi i zastanawiał się, po co umieszczać na ścianie aż trzy tablice, skoro wystarczyłaby jedna i dlaczego napisano „pacjenta” a nie „pacjentów”. Męczyło go to; jako matematyk zawsze kierował się logiką. Szukając odpowiedzi pomyślał, że musi to być ważny pacjent, skoro ma własnego rzecznika. Po chwili machnął ręką, ponieważ widział nie takie wyjątki od reguł. Przenosząc wzrok obok zauważył uchylone okno. Zastanawiał się dlaczego, bo było jeszcze chłodno. Spekulował, że człowiek, jak ma aak szału, to się poci, a pot ma zapach i dlatego okno jest uchylone.
Wracając z rehabilitacji, Świrus znowu przechodził koło Oddziału Psychiatrii. Okna wydały mu się większe, na parapecie stały doniczki z kwiatami intensywniejszymi w kolorze niż rano. Był to znak, że coś się zmieniło. Miał już odejść kiedy zza uchylonego okna dobiegły krzyki. Właściwie nie krzyki, tylko wrzask. Cały wór wrzasków.
– Uspokój się, kretynie! – zabrzmiał wyrazisty i mocny głos kobiecy. Za chwilę usłyszał świst bata. Zapadła cisza. Świrus wsłuchiwał się, czekając, co będzie dalej. Znowu usłyszał krzyk.
– Coś okropnego – pomyślał. – Jakiś człowiek cierpi.
Znowu usłyszał głos kobiety, tej samej, co poprzednio, i towarzyszący mu świst bata. Jęków, wycia, płaczu czy zawodzenia nie słyszał. To go trochę uspokoiło. Odczuł ulgę.
– Przynajmniej ten człowiek ma opiekę. Lepszą czy gorszą, ale ma.
W szpitalu zapadła cisza.
– Zupełnie jak przed burzą – pomyślał Świrus i popatrzył w niebo. Rzeczywiście chmurzyło się. Miał wrażenie, że zaraz ktoś wyskoczy z okna budynku. Rozejrzał się po ziemi. Zobaczył kamień, podszedł, nachylił się i wziął go do ręki na wszelki wypadek.
– Ludzie cierpiący, krzyczący z bólu, bywają niebezpieczni – pomyślał. – Jak ten ktoś wyskoczy z budynku, będę przygotowany. Najpierw wrzeszczy jak opętany, potem milczy jak głaz na rozdrożu. Może być niebezpieczny.
Dla pewności, aby nie powiększać w sobie niepokoju, Alfred postanowił wyłączyć się, ogłuchnąć jak borowik w ciemnym borze.
Odc. 19 Kobieta w kitlu
Stojąc przed budynkiem z napisem „Oddział Psychiatrii”, Świrus myślał o kobiecie z nahajką. Był pewien, że posługuje się tym narzędziem lub czymś podobnym. Nazwa nie miała znaczenia.
– Czy słusznie postępuje? – zadał sobie pytanie. – Chyba tak – odpowiedział. Jak trzeba komuś przylać, aby się uspokoił, bo cierpi, to trzeba. Na to nie ma rady. Sam Salomon by to zrobił.
– Jaki Salomon?
Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, o jakiego Salomona chodzi. Szukał w pamięci, ale nic nie odnalazł.
– To ten król od dzbana do nalewania – przypomina sobie w końcu i uspokoił się.
Patrzył w okno i starał się wyobrazić sobie tę kobietę na podstawie jej głosu.
– Wyraźny i donośny – szepnął do siebie, nie odrywając wzroku od okna. – To pewne. – Potem przyszło mu do głowy, zupełnie bez sensu, że patologie się kumulują.
Oddalił się od budynku, jak tylko popatrzył na zegarek. Przypomniał sobie o ćwiczeniach rehabilitacyjnych. Był już prawie spóźniony.
Kiedy wracał dwie godziny później, z budynku Oddziału Psychiatrii wyszła kobieta w białym kitlu. Nie miał wątpliwości, że była to lekarka. Wyszła, rozejrzała się i przeciągnęła się jakoś tak dziwnie. Potem popatrzyła w niebo i zeszła powolnym krokiem ze schodków na wysypany żwirem placyk przed budynkiem. Świrus postanowił ją pozdrowić.
– Dzień dobry, pani doktor. Piękną mamy pogodę.
Chciał być uprzejmy i był. Czuł się z tym dobrze.
Kobieta w białym kitlu odpowiedziała „Dzień dobry”, ledwie muskając go oczami. Alfred pomyślał, że lekarka właściwie to warczy tym swoim wysokim, wyrazistym głosem.
Patrzył na nią z uwagą. Postanowił ją obserwować. Założyła ręce jedną na drugą i zaplotła je wokół swego ciała. Rękawy miała nieco za długie. Wyglądały, jakby fartuch był uszyty na większą osobę. Stała tak i patrzyła nieporadnie w niebo. Świrus domyślił się o co jej chodzi; że znowu będzie musiała użyć swojej nahajki. Postanowił działać. Uznał to za konieczne. Postawił swoją torbę na ziemi, podszedł do kobiety z tyłu i schwycił ją za rękawy. Nie było przy nich tasiemek, ale miał przygotowaną linkę. Wyciągnął ją z kieszeni i związał jej dłonie na plecach. Nie było jej wygodnie. Chyba dlatego zaczęła krzyczeć. To go zdenerwowało, Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i zgniótł ją w kłębek, po czym wcisnął jej w usta. Chusteczka była świeżo uprasowana i czysta. Pamiętał o tym, to była kwestia przyzwoitości.
Odc. 20 Spowiedź
Do spowiedzi Alfred chodził rzadko. Spowiadał się kiedyś w dzieciństwie, co najmniej kilka razy. Potem w ogóle już nie chodził. Nie za bardzo wierzył w spowiedź. Ktoś mu powiedział:
– Zachowujesz się tak nienormalnie, że powinieneś się z tego wyspowiadać.
Alfred wahał się. Porozmawiał z przyjaciółmi, aby zorientować się w sytuacji.
– Ludzie wierzący w Boga chodzą do spowiedzi. Dlaczego ty nie miałbyś pójść? To nic nie kosztuje – podpowiedział mu Erazm, jego najlepszy przyjaciel.
To Alfreda zachęciło, jeśli nie przekonało. W końcu zdecydował się pójść. Raczej z ciekawości, niż z potrzeby serca. Także po to, aby porozmawiać z księdzem.
Przed udaniem się do kościoła poczytał trochę na temat spowiedzi. W sumie dowiedział się tak wiele, że umocnił się w pragnieniu wyspowiadania się. Konfesjonał przestał kojarzyć mu się z pożarem; skojarzył się z ulgą. Przy konfesjonale był penitentem. To był nowy wyraz.
Konfesjonał, przy którym się spowiadał kiedyś jako chłopiec, wyglądał w jego wspomnieniu ja pudełko zapałek. Ten, który zobaczył, przypominał masywną trzydrzwiową szafę gdańską wbudowaną między dwa wystające fragmenty ściany bocznej kościoła. Czarny kolor drewna rozjaśniały u góry złocenia przypominające kute, metalowe klamki i klamry. Na samym szczycie konfesjonału stały dwie figury. Alfred dostrzegł w nich duże ciemne ślimaki trzymające w podniesionych otworach gębowych coś w rodzaju wybrzuszonego rogala. Zanim podszedł do konfesjonału obserwował kto do niego wejdzie. Chciał wiedzieć, u kogo będzie się spowiadać.
Ksiądz zwrócił się do niego szeptem. Alfred zastanawiał się, dlaczego mówi tak cicho.
– Prawie księdza nie rozumiem.
Po uzyskaniu wyjaśnienia, że chodzi o tajemnicę spowiedzi, żeby nikt nie podsłuchał, Alfred upewnił się, że spowiednik nikomu nie powie, o czym rozmawiają.
– To dla mnie ważne. Jestem człowiekiem wrażliwym i nie zniósłbym, gdyby ktoś mi potem powtarzał, co mówiłem księdzu.
Uzyskał zapewnienie, że nikt oprócz pana Boga nie dowie się, o czym rozmawiali. To go uspokoiło. Wyrwał się jednak z komentarzem, uznając, że będzie on w dobrym tonie.
– Bóg jest tak daleko, że na pewno nie usłyszy. Chyba, że podsłuchuje.
Ksiądz milczał chwilę, zanim odpowiedział. Jego głos był silniejszy, brzmiał sucho i uroczyście.
– Przystąpmy do spowiedzi. Słucham cię, synu.
W pierwszym momencie Alfred chciał zaprotestować i zapytać, dlaczego ksiądz zwraca się do niego przez „synu”, ale zrezygnował. Przypomniał sobie, że była to standardowa formuła w ustach księży. Podobnie jak „Dzień dobry” czy „Do widzenia”.
Zastanawiał się, od czego zacząć. Pomyślał, że to wspaniała okazja, aby przedstawić księdzu teorię świrowania i wyjaśnić dlaczego jest ono ważne.
– To mechanizm dostosowawczy – zaczął od deklaracji. – Najważniejsza w życiu, proszę księdza, jest zdolność radzenia sobie. Czy ksiądz zgodzi się ze mną?
– Nie wiem, co mam odpowiedzieć, ponieważ nie rozumiem, o co ci chodzi, synu. Proszę wyłożyć mi swój pogląd na ten temat, oby tylko krótko.
– U mnie dostosowanie się poszło drogą świrowania. Świrusem zostałem z własnego wyboru. Chodzi o to, że dzisiaj i w dającej się przewidzieć przyszłości sukcesy będą osiągać tylko ci, co umieją rozumieć innych ludzi, a także pozorować, kamuflować się i udawać, a nawet wyrzec się swoich ideałów, kiedy pojawi się zagrożenie.
– Jakie ideały masz na myśli, synu? – przerwał duchowny. Ton jego głosu wskazywał na zainteresowanie.
– Prawda, rzetelność, spolegliwość. Pytania o te wartości powtarzałem sobie tyle razy obserwując ludzi sukcesu, że w końcu znalazłem odpowiedź. Chodzi o świrowanie, nie jakieś tam chamskie, ale inteligentne zachowanie się. Znaczy się, udawanie, że jest się mądrzejszym niż sądzi nasze otoczenie, że lubi się i szanuje ludzi, kiedy w istocie ich się nie toleruje, udawanie, że jest się uczciwym, kiedy po cichu, przemyślnie i często nieuczciwie zdobywa się intratne stanowisko, aby zarabiać duże pieniądze.
Odc. 21 Papiery
Spowiedź umocniła Alfreda w przekonaniu, że kroczy słuszną i niezawodną drogą. Swoje wrażenia zapisał wieczorem w prywatnej kronice zdarzeń.
– Świrowanie to droga ku szczęściu. Jestem o tym przekonany. Wszystko idzie mi bardzo dobrze. Do czego się nie zabiorę, udaje mi się. Spowiedź mnie w tym umocniła. Ponieważ mam trzydzieści osiem lat, mam prawo nazywać siebie dojrzałym świrusem. To określenie dobrze mi się kojarzy. Jest w nim coś wdzięcznego i stymulującego. Mój spowiednik powiedział mi, że to niedobry wyraz. Że jeśli muszę już go używać, to powinienem zastąpić go innym określeniem. Zapytałem jakim? Odpowiedział, że może to być cudak, ekscentryk lub dziwak. Zastanawiam się nad tym. Może to zrobię?
Kiedy Alfred myślał o tym, przypomniały mu się liście wielkiego jesionu rosnącego koło domu, w którym mieszkało sześć rodzin. Będąc jeszcze dzieckiem, grabił te liście, przy okazji wybierał ciekawsze do swojej kolekcji. Były zmiętoszone i zbrązowiale. Niektóre jakby pogryzione szybko pękały i rozpadały się.
Wrócił pamięcią do rzeczywistości. W ciągu dnia zachowywał czujność. Wokół siebie widział dużo ludzi, wyglądali normalnie. Obserwował ich. Krzątali się, dzień i noc mieli zajęte aż po brzegi. Kiedy ich pytał, odpowiadali mu, że dobrze się z tym czują. Nie wierzył im; dla niego nie byli normalni.
Wieczorem notował sobie ważniejsze wydarzenia w pamiętniku.
– Sąsiedzi to co innego. Mam miłych sąsiadów. On jest wysoki, ona niska. Kiedy ich zobaczyłem pierwszy raz, wydawało mi się, że jest odwrotnie, bo ona miała pantofle na wysokich obcasach. Później takich już nie nosiła. Jestem pewien, że mąż zwrócił jej na to uwagę, bo była od niego wyższa. Który mężczyzna to lubi? Ja na przykład nie.
Sąsiedzi mieli dwie córki, obydwie bardzo zgrabne. Alfred myślał o nich często. Chętnie by je podpatrywał przez lornetkę, jeśli tylko byłoby to możliwe, ale nie miał gdzie i kiedy. Dziewczyny miały żywe usposobienia. Alfred myślał, że mogłoby to im się podobać. Spotykał je przy windzie. Jedna przyszła kiedyś sama prowadząc na smyczy ratlerka. Miał srebrną obróżkę i był maciupci jak naparstek w rozmiarze XXL. Zamienił z nią wtedy kilka słów. Chciał jej powiedzieć o świrowaniu i korzyściach radzenia sobie w życiu. Byli już w windzie, kiedy zrozumiał, że ona już to wie. Powiedziały mu to jej oczy, pewne siebie, zdecydowane, lustrujące. Czuł, że powinien się zmieszać, ale postanowił nie ulegać słabości, nie poddawać się. Nie zmieszał się i nie ukorzył. Było to możliwe tylko dlatego, że był świrusem.
Przypomniał sobie lekarkę z Oddziału Psychiatrii. Zmarła, zwyczajnie udusiła się. Nie zamierzał tego zrobić, tak po prostu wyszło. Od tego czasu nawiedzała go myśl o żółtych papierach. Na początku traktował to jak rozrywkę. Bawiło go to. Potem zaczął myśleć o znaczeniu i symbolice koloru żółtego. Kojarzył mu się ze słońcem przesuwającym się regularnie po niebie, jego stanowczością i niezawodnością. Wieczorem znowu myślał o żółtych papierach. Dawałyby one pewne przywileje. Nie było to bez znaczenia, jak sobie spekulował.
Włączył komputer i zapisał w pamiętniku tylko trzy krótkie zdania.
– Jestem nastawiony pozytywnie. Jak tylko otrzymam certyfikat, od razu sobie wydrukuję. W domu mam żółty papier.
Zatrzymał się nad tym zdaniem; ogarnęły go wątpliwości. Posiadanie takiego certyfikatu byłoby nienormalne. Nie był przecież wariatem i żadnych papierów nie potrzebował. Przypomniał sobie, że kiedyś sam wystawiał certyfikat. Było to dawno. Jego żona zatrudniła wtedy kucharkę, na próbę. Tak bardzo ją polubiła, że poprosiła Alfreda, aby wystawił jej certyfikat. Napisał w nim, że ma ona najwyższe kwalifikacje kucharskie, ponieważ skończyła zaawansowany kurs gotowania i uzyskała kwalifikacje „chef de cuisine”. Miał ten dokument w komputerze.
Pisanie na komputerze szło mu całkiem dobrze. Robiłby to częściej, ale bał się, że zgarbacieje. Tak mu powiedział doktor rehabilitant. Alfred jechał właśnie do jego gabinetu na zabiegi, kiedy zobaczył tablice z napisem Oddział Psychiatrii. Zastanowił się, czy zapisał to w pamiętniku. Kontynuował notowanie.
Jeśli pisałem, że było inaczej, to się omyliłem. Czasem o tym zapominam. Nie mogę tego zrozumieć, dlaczego tak łatwo zapominam niektóre rzeczy. Nie rozumiem sam siebie. Jeśli nie mogę zrozumieć samego siebie, to kto mnie rozumie? Nawet mój własny brat mówi, że często mnie nie rozumie. Nie tylko on zresztą. Mnie samemu wydaje się niekiedy, że jestem dziwny. Patrzę wtedy w lustro. Coś mnie nachodzi i rozbieram się. Najpierw zdejmuję czapkę, potem rękawiczki, potem szalik, potem stopniowo całą górę, w końcu cały dół. Wyliczam to bardzo dokładnie dlatego, że posługuję się językiem matematyki. Ktoś mógłby zapytać, skąd go znam. Jestem matematykiem i jestem z tego dumny. Nie zrobiłem od razu całych studiów, tylko połowę, dochodząc do licencjatu. Przerwałem, bo zainteresowała mnie astronomia. Ale tylko na dwa semestry. Wróciłem do matematyki i uzyskałem tytuł magistra. Świrus to moje ulubione powiedzenie. Piszę je na kartce i przyczepiam je do … Chciałem powiedzieć do stanika. To przejęzyczenie. Takie rzeczy zdarzają się chyba każdemu. Najgorsze jest to, że ja wpadam wtedy we wściekłość. Wybucham jak nienormalny. Potem się uspokajam. Taki już jestem. Spokojny i burzliwy, radosny i smutny. Ktoś mi mówił, że jestem binarny. Albo zero, albo jedynka. Potem przeczytałem, że nie binarny tylko bipolarny. Lubię obydwa słowa.
Odc. 22 Apteka
W miarę rozszerzania się epidemii życie społeczne komplikowało się. Dla niektórych grup obywateli stawało się wprost nie do zniesienia. Ludzie zachowywali się w sposób coraz trudniejszy do przewidzenia, częściej popełniając też samobójstwa. Pojawiły się różne teorie wyjaśniające ten stan rzeczy. Alfred przestał mieć wątpliwości, że sprawa epidemii jest czystym przypadkiem działania natury. Teorie konspiracyjne wyrastały jak grzyby po deszczu, każda następna coraz solidniej uzasadniona. Sam też opracował teorię, do której stworzył wielowariantowy model matematyczny. To dawało mu przewagę nad konkurentami. Pracował nad nią nieprzerwanie, doceniając konieczność skuteczniejszego przewidywania przyszłości.
Już pierwsze próby modelowania przyszłości wskazywały, że pogłębiająca się epidemia będzie przynosić coraz tragiczniejsze skutki. Wniosek mógł być tylko jeden; apteka stała się instytucją społeczną, bez której społeczeństwo nie będzie w stanie przetrwać. Piekarnia i wędliniarnia siłą rzeczy zeszły na plan dalszy. Ich rola społeczna zmalała w jego ocenie.
Alfred skoncentrował się na aptece, z której usług korzystał najczęściej. Była to Apteka Panorama, jego ulubione miejsce zaopatrzenia w leki. O nowej roli apteki, wynikającej przede wszystkim z jego modelowania matematycznego, poinformował od razu kierowniczkę i personel. Uważał, że cała załoga bez wyjątku powinna być świadoma, że reprezentuje coś znacznie więcej niż tylko punkt dystrybucji leków.
– Apteka stała się w dobie gwałtownych zmian i zagrożeń życia centralną instytucją społeczną. Jest rodzajem Sevres pod Paryżem, gdzie znajduje się wzorcowa miara systemu metrycznego, wzór wszystkich miar długości, bez względu na szerokość geograficzną i ustrój polityczny. W najbliższej przyszłości apteka będzie łączyć skład i punkt dystrybucji leków z kulturą i edukacją. Ostatecznie stanie się oazą postępu i ostoją równowagi psychicznej i moralności społecznej. Będę z paniami współpracować, aby rola tej apteki rosła i nikt nie miał wątpliwości, że to tutaj decydować się będą losy lokalnej społeczności i obywateli.
Wyobraźnię Alfreda, oprócz wyników modelowania matematycznego, rozpaliło drobne z pozoru wydarzenie. Kilka dni wcześniej, było bardzo gorąco, Alfred poczuł się tak słabo, ze farmaceutka wydająca mu przepisane lekarstwo, wydała mu przez omyłkę opakowanie z trucizną, którą przyjął w przekonaniu, że bierze właściwy lek. Natychmiast poczuł, że zapada się w ciemność jakby zjeżdżał szybkobieżną windą w kopalni węgla kamiennego. Nic się oczywiście nie stało, ponieważ kobiety zauważyły jego stan i od razu podjęły akcję ratunkową podając mu odtrutkę. Obudził się na krześle na środku apteki z buteleczką „Carbo medicinalis” w ręce.
To niezwykłe przeżycie rozpaliło jego wyobraźnię. Od tej pory, ilekroć przychodził do apteki, doznawał niezwykłych przeżyć. Cieszył się nimi. Były mu one potrzebne, gdyż od czasu odejścia ze szkoły jego życie marniało szybciej niż niepodlewana róża. Podkreślił to przy kolejnej wizycie, aby ostatecznie rozwiać niepokój farmaceutek co do minionego zdarzenia.
– Apteka pań stała się dla mnie równie ważna jak zielona oaza dla arabskiego nomady i jego wielbłąda, spragnionych wody, pożywienia, chłodu i wypoczynku. Potrzebuję więcej przestrzeni i szerszego oddechu i to właśnie tutaj znajduję.
Piekarnię i wędliniarnię uznał Alfred za miejsca ważne i niezbędne, aby nie doznać głodu i odprężyć się erotycznie, a nawet przetestować granice wyuzdania w egzotycznych warunkach. Nie sprzyjały one jednak rozwojowi intelektualnemu, duchowemu i moralnemu w warunkach zagrożenia epidemiologicznego.
Następnym razem, kiedy zjawił się w aptece, wydała mu się ona świątynią zadumy i poważnych rozważań. Panowała w niej atmosfera wieczornego słońca. Skąpana w jasności apteka wyglądała tak rewelacyjnie, że nazwał ją filmowym imieniem „Bulwaru Zachodzącego Słońca”. Kiedy zaproponował paniom zmianę jej nazwy na bardziej ambitną i wymowną reklamowo, nic nie odpowiedziały. Zrozumiał, że zaskoczył je swoją propozycją i muszą ją przemyśleć zanim wyrażą opinię. Zgodziły się natomiast bez zastrzeżeń, że apteka jest miejscem powagi, gdzie rozstrzygają się sprawy życia i śmierci.
Alfred dodał do tego: „ a w przyszłości będą także decydować się sprawy rozwoju intelektualnego i duchowego”. Jego słowa nie wywołały pozytywnej reakcji, tak jak oczekiwał.
W piątek, przed długim weekendem wolnym od pracy, pod koniec godzin urzędowania apteki, Alfred przyniósł kilka ciastek z pobliskiej cukierni.
– Proszę się częstować. Ciastka są wyśmienite, szczególnie te tortowe. Wiem to z własnego doświadczenia i opinii znajomych.
Kobiety wahały się. Alfred postanowił przełamać ich niezdecydowanie, przemawiając z ostrożną zachętą, aby nie przesadzić.
– Proszę tylko spróbować. Choćby jeden gryz. To naprawdę niewiele.
Dobierając dalsze słowa zachęty Alfred użył zdrobnień, które zbyt późno uznał za przesadne. Zaproszenie zabrzmiało jak rozmowa z małymi dziećmi. Było w nim pragnienie sprawienia przyjemności także sobie. Chciał ujrzeć uśmiech na twarzach osób obdarowanych wyraz zadowolenia i wdzięczności. Od dłuższego już czasu myślał o aptekarkach z troską i niepokojem.
Odc. 23 Stres
Od kilku miesięcy wirus ulegał niebezpiecznym mutacjom. Towarzyszyły mu pozornie niezbyt groźne przypadłości i choroby, grypa azjatycka, przeziębienia, zapalenia płuc, także dziwne zatrucia pokarmowe. Ograniczenia poruszania się w miejscach publicznych zwiększały ryzyko cukrzycy i otyłości. Szpitale zakaźne wypełniały się pacjentami. W niejednym brakowało maseczek, przyłbic na twarz lub rękawiczek ochronnych.
Alfred uznał, że jego świętym obowiązkiem w tym trudnym czasie jest pomagać personelowi apteki redukować stres. Pomysł jaki przyszedł mu do głowy, to słodycze, poprawiające nastrój. Kiedy zaproponował, że przyniesie ciastka zauważył niepewność oczach kierowniczki apteki, lecz nie rozumiał dlaczego.
– Nikt nam nie oferuje ciastek. To mogłoby wyglądać jak przekupstwo – wyjaśniła, poważnie patrząc mu w oczy.
– Proszę nie żartować! – zaoponował. – Nie można nikogo przekupić ciastkiem. To nierealne, przynajmniej u nas. Może jakiegoś biedaka, który nie jadł od trzech dni. Ale musielibyśmy żyć w Indiach, a nie w … Przecież panie mnie znają i wiedzą, że kieruję się sercem a nie podstępną chęcią zdobycia zaufania w niejasnych celach
Postanowił pracować nad złagodzeniem stosunku personelu apteki do niewinnych propozycji klientów. Zrozumiał, że musi zreformować uczucia i poglądy wszystkich pań pracujących w aptece. Zamierzał w tym celu oferować drobne, gustowne lecz niekosztowne upominki. Mógłby to być pojedynczy kwiat lub bukiecik niezapominajek, które sam uwielbiał, ewentualnie drobny kosmetyk. Wymagało to zbadania gruntu, zrozumienia pragnień i wrażliwości kobiet.
Starał się być uczynny w sposób naturalny, nie narzucający się, gdyż sam nie znosił zachowań, kiedy pod pozorem uprzejmości mężczyzna ukrywa skryte intencje. Mimo ograniczonego doświadczenia z kobietami – był żonaty tylko dwa razy, w dodatku niezbyt udanie – rozumiał znaczenie prostych i szczerych propozycji. Przy pierwszej okazji złożył ofertę:
– Idę zrobić zakupy. Może panie czegoś potrzebują?
Mimo jego starań, aptekarki odmawiały przyjęcia nawet skromnej pomocy, pod jakimkolwiek wymyślonym pozorem. Raz jednak, kiedy ponowił propozycję, starając się zachować takt i umiar, Zuzanna, drobna czarnula z włosami upiętymi w zgrabny kok, zgodziła się. Chodziło o drobiazg, serek homogenizowany „Wiosenny” oraz butelkę wody mineralnej „Duszna Góra”. Alfred uznał to za pierwszy przyczółek do nawiązania bardziej intymnej współpracy.
Odc. 24 Kultura
Nadeszła pełnia lata, gorąca i sucha. Trudno było oddychać. Ludzie przestali poruszać się po mieście. Na wszystkich padł blady strach. Wirus przeszedł kolejną mutację, nabył dodatkowe bardzo przyczepne czułki, zwane organellami, i stał się naprawdę zjadliwy. Nastąpiły masowe zachorowania, szpitale nie były w stanie przyjmować więcej pacjentów. Alfred, a także nauczyciele – wiedział to, ponieważ często rozmawiał telefonicznie z nauczycielką filozofii i logiki – jeśli gdzieś wychodzili to do najbliższego sklepu oraz do apteki. On sam chodził tam częściej niż zawsze, czasem nawet dwukrotnie w ciągu dnia, aby odebrać zamówione leki. Mało rozmawiał z ludźmi, ale wszyscy mieli te same obawy. Zamykali się w domach jak w warowniach. Świat się skurczył, przede wszystkim rozrywki.
Dojazdy do pracy traktowano jak rosyjską ruletkę.
– Nigdy nie wiesz, czy nie zarazisz się wirusem. W autobusach i tramwajach aż ciemno jest od niego, tyle ludzi jeździ środkami masowej komunikacji. Wskutek redukcji uposażeń, mało kto ma dziś pieniądze na benzynę – Alfred podsłuchał tn fragment rozmowy stojąc w kolejce przed apteką.
Znikły imprezy kulturalne. Koncerty muzyczne i wokalne, opera, spektakle teatralne, śpiewy chóralne i wystawy przeniosły się do radia, telewizji i Internetu. Elektroniczne media stały się schronieniem dla kultury. Czasem jakiś zespół wystąpił gdzieś na podwórku lub placu, ale i to się skończyło, bo okazało się zbyt niebezpieczne. Alfredowi najbardziej brakowało galerii malarskich. Cierpiał z tego powodu; był fanem malarstwa.
Wracając wieczorem z apteki, Alfred wspominał, jak przyjemne jest to miejsce: klimatyzacja, spokój, dużo przestrzeni, ludzi jak na lekarstwo, uprzejma obsługa. Idealizował aptekę. Oddychał w niej pełną piersią, czując zapach ziół i niezwykłą woń różnych mikstur medycznych. Patrząc na ściany ozdobione wywieszkami i plakatami, wyobraził sobie obrazy olejne w drewnianych ramach przedstawiające trzy farmaceutki pracujące za ladą.
To nasunęło mu myśl stworzenia w aptece galerii malarstwa. Myślał o Luwrze, jako o wzorze. Luwr zwiedzał dwa razy, kilkanaście lat wcześniej. Zamarzył, aby apteka stała się kultowym miejscem kultury, na co w pełni zasługiwała. W domu Alfred odświeżył sobie pamięć odbywając po Luwrze zdalną wycieczkę z przewodnikiem. To go umocniło w przekonaniu, że idea jest jak najbardziej słuszna. Zapalił się do niej.
Odc. 25 Galeria sztuki
W domu Alfred stworzył plan kulturowego rozwoju apteki. Przy najbliższej okazji przedstawił go Zuzannie, kierowniczce apteki. Od pierwszego spotkania wiązał z nią poważne nadzieje. Były one tak intymne, że krępował się myśleć o nich z obawy, aby czegoś nie zepsuć. Miał w pamięci dwa nieudane małżeństwa i to rujnowało mu radość myślenia o kobiecie.
Zuzanna obiecała przedstawić plan z personelowi. Następnego dnia zadzwoniła, że plan został przyjęty.
– Koleżanki powiedziały mi, że od dawna o czymś takim myślały. W warunkach poważnych zagrożeń zdrowia publicznego potrzebne jest szersze widzenie zadań apteki. To znaczy, musimy zajmować się nie tylko zdrowiem w sensie fizycznym, ale i rozwijać kondycję intelektualną i psychiczną społeczeństwa. Z tą kondycją jest niestety coraz gorzej. Ludzie cofają się w rozwoju. Rozpaczliwie potrzebują stymulacji duchowej. To ważne pole naszego działania.
Alfred zachwycił się podejściem Zuzanny. Jej rzeczowość i bezpośredniość uprościły sprawę. Od razu podjął odpowiednie kroki. Przy każdej wizycie omawiał z paniami z apteki działania niezbędne dla realizacji planu. Wymieniali się wtedy pomysłami i wzajemnie przekonywali. Sztuka malarska, a w szerszym sensie kultura, stały się jego namiętnością. Tak bardzo go to wciągnęło, że zastanawiał się nawet, czy nie zrodzi to zagrożeń dla zespołu. Bał się zbudować piramidę oczekiwań, która pod wpływem trudniejszych wydarzeń mogłaby rozsypać się, grzebiąc w gruzach nadzieje coraz bardziej zwartego zespołu.
Czekając w aptece na podejście do okienka, Alfred obserwował farmaceutki. Lubił je wszystkie, wpadły mu w oko już przy pierwszej wizycie. Zachwycała go ich świeżość i naturalność zachowań, cechy, które cenił u kobiet oraz łagodność, którą cenił najwyżej. Aptekarki uporządkował sobie według wzrostu. Był to najprostszy zabieg matematyczny, nawyk wynikający z nauczania matematyki.
Z lewej strony stanęła Zuzanna, kierowniczka apteki, najbardziej postawna z całej trójki. Nadał jej ksywę „Zuzi”; w nowym imieniu słyszał dźwięk harfy i czuł dawkę egzotyki. Druga wedle wzrostu była Aldona. Po namyśle nadał jej ksywę Smukła. Przypadło jej miejsce środkowe. Trzecia była Alti, istota o dużych ciemnych oczach. Nazwał ją Drobną Czarnulą. Co do tej ksywy miał najmniej wątpliwości. Była jej przeznaczona. Stojąc na końcu szeregu Alti nie wydała mu się niższa od koleżanek.
Ogarnął je wszystkie wzrokiem i zawstydził się. Było to właściwie zażenowanie, że wcześniej nie nazwał je Aptekareczkami. Poczuł się niezręcznie. Ekspedientki w piekarni nazwał Piekareczkami, a personelowi apteki, osobom o nieprzeciętnej wiedzy o człowieku i zdrowiu, od razu nie przyznał należnego im ciepłego imienia. Była to jego ulubiona forma zdrobnienia.
Kobiety przypominały modelki pozujące artyście-malarzowi. Alfred poczuł szybsze bicie serca i pomyślał, że powinny się rozebrać do naga jak przysłowiowa kura do rosołu. Myśl wydała mu się bezwstydna, szybko ją odrzucił. Nie była też do przyjęcia z uwagi na konserwatyzm klientów apteki. Formułował swoje myśli.
– Niektórzy klienci straciliby chęć przychodzenia tutaj, uznając to za miejsce stworzone na ich utracenie. Tak z pewnością myślałyby kobiety wysyłające do apteki swoich mężów.
Nie przeszkodziło to mimowolnemu, nie wiedział nawet kiedy to nastąpiło, rozebraniu Aptekareczek. Ich nagość zachwyciła jego artystyczną duszę. Wszystkie miały karnację o różnych odcieniach słonecznego aksamitu. Najciemniejszą miała Drobna Czarnula. Przypominała Hiszpankę z południa kraju, gdzie najsilniej operuje słońce. Alfred poczuł się jak rozpieszczany przez los młody malarz portrecista.
Odc. 26 Kompozycje
Wracając do rzeczywistości, Alfred wzrokowo ustawił aptekarki na tle ściany apteki. Za kontuarem widoczne były tylko ich ramiona, piersi i głowy. Wyobrażał sobie różne ich konfiguracje. Poszukiwał najbardziej wymownej, uwzględniając kolor, tło, oświetlenie, zróżnicowanie postaci oraz perspektywę klienta. Postanowił kontynuować te testy przy kolejnych wizytach w aptece.
Zamierzał przekonać Aptekareczki, aby przychodziły do pracy w bardziej atrakcyjnych ubiorach, podkreślających ich niepoślednią urodę.
– Chciałbym, abyście pozowały w nich artyście, który namaluje obrazy olejne dla naszej galerii aptecznej.
Sugestię tę skierował do Zuzi, kiedy znalazł się naprzeciw niej przy okienku.
Alfred poczuł zapach perfum zmieszany z wonią alkoholu salicylowego, którym odkażała ręce.
– To utrwalona wieloletnią tradycją technika malarska, pozwalająca na wydobycie i utrwalenie całego piękna postaci.
Apteka Panorama w roli promotora kultury w okresie epidemii stała się dla Alfreda wyzwaniem.
– Placówki kultury nie da się zbudować od ręki. To nie jest żadne hula hop ani hip-hop -tłumaczył Erazmowi, z którym konsultował ważniejsze pomysły i przedsięwzięcia.
Działał systematycznie i konsekwentnie. Galerię można było stworzyć tylko drogą stopniowych zmian w rozumieniu roli apteki w okresie zagrożenia wirusem. Częstsze wizyty Alfreda w aptece stały się koniecznością. Aby wypadło to naturalnie, Alfred wymyślał nowe uzasadnienia swoich wizyt. Na początku przyjął zasadę kupować mało i często. Środki dezynfekujące, maseczki i rękawiczki ochronne kupował nie więcej niż dwie sztuki jednorazowo. Wymawiał się, że nie może kupić więcej, ponieważ zapomina zabierać kartę bankową, a nie nosi przy sobie większej ilości gotówki. Były też inne uzasadnienia. A to zapomniał kupić tabletki na ból głowy, a to przyjaciel skaleczył się i pilnie potrzebował środka dezynfekującego, a to sąsiadka prosiła go o zasypkę dla wnuczka.
Przed każdą wizytą w aptece, robił sobie notatki. Studiował je w drodze do apteki przygotowując się do rozmów z Aptekareczkami. Stało się to jego pasją do tego stopnia, że zastanawiał się, czy przypadkiem swoją gorliwością nie wywoła nadmiernego niepokoju u pań z apteki. Bał się stworzenia piramidy oczekiwań, która pod wpływem jakiegoś niekorzystnego obrotu spraw mogłaby rozsypać się grzebiąc w gruzach jego wielkie nadzieje.
Na jego oczach rodził się zespół osób darzących się zaufaniem. Miało to kapitalne znaczenie dla pracy w warunkach konspiracji, gdyby zaszła taka potrzeba. Wiele wskazywało, że jest to możliwe. Telewizja od pewnego czasu informowała, że zagrożenie wirusem nie zmalało lecz urosło a kraj ogarnęła pandemia. Rząd stosował coraz silniejsze środki kontroli epidemiologicznej. Media wciąż tworzyły nowe scenariusze rozwoju wydarzeń. Jednym z nich było pojawienie się władzy autorytarnej.
– Dla kontroli zachowań społecznych w warunkach zagrożenia każda władza wykazuje skłonność do autorytaryzmu. Inaczej mówiąc, bierze społeczeństwo za mordę, aby się nie się rozbrykało w niewłaściwym kierunku. Właśnie tak. I to nie jest żart – tę prowokacyjną myśl podsunął Alfredowi kolega dziennikarz.
Alfred liczył się z wprowadzeniem stanu wyjątkowego a nawet przejęcia władzy przez wojsko. Budując zaufanie, zmierzał podświadomie w kierunku konspiracji, gdyby ten scenariusz okazał się prawdziwy. Zdolność konspiracji zamierzał osiągnąć zacieśniając więzy osobiste z Aptekareczkami. Myślał politycznie; od czegoś trzeba było zacząć.
Odc. 27 Ksywa
Szczepienia ochronne stały się przedmiotem teorii konspiracji. Przypisywano im diaboliczne role. Pojawiły się opinie, że prowadzą do autyzmu, zmniejszają odporność na antybiotyki, powiększają obciążenia genetyczne i wpływ zanieczyszczeń powietrza na organizm. Alfred postanowił to wykorzystać. Zapytał dyżurną farmaceutkę, Serenę, o szczepienia przeciwko grypie i pneumokokom.
– Nie są one obowiązkowe, ale pożądane. Lekarze uważają je wręcz za konieczne.
Farmaceutka, umiarkowana brzydula, czasowo zastępująca Drobną Czarnulę, była krytyczna na temat rodziców, odmawiających szczepienia swoich dzieci.
– Takich ludzi należałoby wytruć. Sama bym to zrobiła, gdybym nie była aptekarką. Moją misją niestety jest nieść pomoc, a nie zabijać.
Alfred nie zareagował na jej nietypowy pogląd. Miał w tym cel; chciał przekonać aptekarkę do swoich planów.
Konspirację budował spokojnie, systematycznie i tak umiejętnie, że pewnego dnia farmaceutki uznały, że to one wystąpiły z tym pomysłem. Było mu to na rękę. Cieszył się, że znalazły się po jego stronie.
Plan rozwoju konspiracji wyłożył, jak zwykle, najpierw Erazmowi, a następnie przedstawił Zuzi.
– W razie zagrożenia kontaktujemy się potajemnie. Wrażliwe informacje i materiały przekazujemy sobie w opakowaniach leków. Wyglądałoby to tak: Przychodzę i coś kupuję, i jeśli panie w aptece mają mi do przekazania jakieś poufne informacje umieszczają je w opakowaniu leku. Z drugiej strony, jeśli to ja miałbym coś do przekazania, wkładam to do opakowania przeterminowanego leku i wrzucam do pojemnika z lekami do utylizacji. Przesyłka byłaby oznaczona. Nie musi to być nic skomplikowanego, na przykład znak „x” w lewym górnym rogu strony głównej opakowania. Nawet w pełnym świetle dnia z kilkoma klientami w aptece, nikt nie będzie w stanie niczego zauważyć. Sygnał, że mam coś do przekazania dawałbym wkładając okulary w złotej oprawce zawieszone na bordowym rzemyku.
Informacje o rozwoju kultury malarskiej w aptece i inne posunięcia powoli tworzyły wokół Alfreda atmosferę niezwykłości, a nawet tajemniczości. Widział siebie coraz wyraźniej w roli celebryty. Wyobrażał sobie, jak różne osoby i instytucje zwracają się do niego z prośbą, aby wypowiedział się publicznie w ważnej sprawie, udzielił wywiadu lub sponsorował akcję dobroczynną. Czuł, jak przechodzi z bezimiennej masy obywateli do kręgu łatwo rozpoznawanych i szanowanych.
W związku z postępującym awansem społecznym, Alfred zdecydował się porzucić pseudonim Świrus. Przed podjęciem ostatecznej decyzji, skonsultował plan z Erazmem. Czuł się z nim bezpiecznie, był gotów powierzyć mu najskrytszą tajemnicę. Przyjaciel był przewidywalny. Alfred mógł się spodziewać od niego tylko pochwały, jeśli plan był dobry, lub wyrozumiałości i pomocy, jeśli był wadliwy.
– Ksywa Świrus przylgnęła do mnie jak pijawka. Teraz, kiedy sięgam wyższych kręgów społecznych, budzi coraz więcej niedobrych skojarzeń. Zebrałem opinie czterech znanych osobistości: intelektualisty, lekarza, wyższego urzędnika państwowego oraz pewnego arystokraty. Ufam tym ludziom, wiem też, że świat ceni ich opinie. I co się okazało? Świrus kojarzy im się głównie z chorobą psychiczną, przytułkiem dla obłąkanych, szaleństwem, a nawet zboczeniami!
Alfred rozważał jeszcze ksywę Szajbus, bliską Świrusowi. Erazm odrzucił ją bez wahania, rozpoznając w niej przezwisko.
– Ta ksywa brzmi zbyt ciężko. Kojarzy się z żelazną sztabą, jaką rzucają między sobą napakowane sterydami osiłki, w celu jednoczesnego ćwiczenia siły i refleksu. Ta niby zabawka jest niezwykle niebezpieczna. Gdyby upadła takiemu kulturyście na głowę, nawet chronioną kaskiem, natychmiast zrobiłaby z niego kalekę. W przypadku uderzenia w głowę nieuzbrojoną w kask ochronny, zaprowadziłaby nieszczęśnika prosto na cmentarz.
Sytuacja Alfreda była oczywista: potrzebował pseudonimu odpowiadającego jego rosnącej pozycji społecznej. Nowy pseudonim powinien budzić podziw i respekt. Myślał nad tym w nocy. Ksywa „Ekscentryk” przyszła mu do głowy dopiero nad ranem. Od razu mu się spodobała. Alfred od razu usiadł do biurka z czystą kartką w ręku. Spisał na niej, nie bez wahania, czym będzie się kierować będąc już uznanym ekscentrykiem: być w ofensywie, zaskakiwać ludzi, nie bać się ośmieszenia, zachowywać się dojrzale a równocześnie spontanicznie, być człowiekiem niezależnym, kierować się w wyższym stopniu intuicją, w ekstremalnych sytuacjach być nieobliczalnym człowiekiem. Dla nadania pełnej powagi postanowieniu, przypieczętował je krwią. Nakłuł sobie palec i wycisnął z niego kroplę krwi. Zanurzywszy w niej końcówkę naostrzonego ołówka, podpisał się pod dokumentem. Poczuł wzniosłość chwili. Chciał podzielić się tym uczuciem z Erazmem, nie była to jednak stosowna pora. Zbliżała się godzina czwarta rano.
Odc. 28 Przemiany
Buszując po Internecie, Alfred natknął się na nowelę „Doktor Jekyll i pan Hyde” Roberta Stevensona. Słyszał o niej wcześniej, była przełomem w literaturze kryminalnej. Zafascynowała go niezwykła osobowość głównego bohatera; odpowiadał Alfredowi duchowo. Stał się dla niego symbolem i wzorcem. Myślał o nim przez pół nocy. Była to bardzo pozytywna rozrywka umysłowa. Bardzo mu jej brakowało od czasu, jak przestał uczyć w szkole. Czuł, że ta podwójna osobowość, zachowująca się inaczej w dzień i inaczej w nocy, będzie dobrze służyć jego celom.
Po obiedzie Alfreda męczył niezwykły ból głowy. Jego przyczyną mógł być posiłek zamówiony w pobliskiej restauracji. Było to właściwie jedno danie z dużą ilością duszonych grzybów. Alfred przyjął podwójną dawkę środka przeciwbólowego, potem co cztery godziny brał już normalną, rekomendowana ilość. Niewiele mu to pomogło. Kiedy kładł się spać dwie godziny przed północą, czuł się nadal źle. Była to niespokojna noc; mimo złego samopoczucie nic mu się nie śniło. Trochę tego żałował, ponieważ nie jeden raz czerpał ze snu dobre pomysły.
Rano zadzwonił do Erazma.
– A może po prostu nie zapamiętałeś snu? – Erazm usiłował oderwać przyjaciela od złych myśli.
– Stara się mnie pocieszyć. To jedyny człowiek życzliwie myślący o mnie – skwitował Alfred.
Rozmowa dobrze na niego podziałała, wkrótce uspokoił się. Siedział w fotelu, ciesząc się, że odzyskuje równowagę i dobre samopoczucie.
Październik przyniósł dwa tygodnie dni mrocznych i wilgotnych, bez odrobimy słońca, tych najobrzydliwszych, kiedy wszyscy marzą o mrozie zabijającym zarazę i smutek wiszący w powietrzu. Alfred obudził się rano z wielkim trudem, skołowany i niechętny do jakiegokolwiek działania. Zdjął nogi z łóżka na podłogę, po ciemku wciągnął kapcie na nogi, i poszedł, a raczej powlekł się do kuchni, aby napić się wody. Idąc czuł wyraźnie, że obok idzie ktoś drugi, stawiając kroki tej samej długości, w tym samym co on tempie. Pomyślał, że są tego samego wzrostu, i skojarzył to sobie ze sceną z noweli „Dr Jekyll i pan Hyde”. Po powrocie do sypialni, aby nie zapomnieć dziwnego przeżycia, od razu zapisał w kronice osobistej:
– Odkryłem w sobie drugą osobę. Zachowuje się identycznie jak ja, wygląda jak ja, ale wiem, że jest to ktoś inny. Odezwałem się do niego i ku menu zdumieniu, on mi odpowiedział. Nie musiałem nawet się przedstawiać, znał mnie już. Nazywa się Sobo. Poczułem się raźniej. Jest nas teraz dwóch w świecie rzeczywistym.
Rano sprawy nie ułożyły się dobrze. W kuchni doszło do drugiej rozmowy. Alfred i Sobo poróżnili się. Alfred uznał, że nie było to miłe przeżycie, ale też i nie tragiczne. Zaliczył to do nieporozumień, jakie zdarzają się każdemu i zanotował w pamiętniku.
– W rozmowie z Sobo poprosiłem, aby używał wobec mnie imienia Ekscentryk, ewentualnie Alfred. On jednakże uparł się, aby nazywać mnie Świrusem.
– Przywykłem do tego – odpowiedział – i nie widzę powodu, abym miał to zmieniać. Będę nazywać cię Świrusem.
Alfred przekonywał Sobo, ale odmówił. W końcu musiał zaakceptować jego dziwactwo.
W ciągu dnia z nudów lub z potrzeby chwili prowadzili konwersacje. Dla Alfreda było to dziwne uczucie, rozmawiać z samym sobą. Zastanawiał się, czy jest jakieś pojęcie matematyczne na określenie takiej sytuacji. Byłoby mu wtedy lżej na duchu. W nocy Sobo zaczepiał go kilka razy, zadając mu pytania.
– Jak się czujesz? Chyba nie śpisz. Co robisz, jak nie śpisz?
Alfred odpowiedział:
– Robię to samo co ty, czyli nie śpię. Przecież ja to ty, a ty to ja.
Następnego dnia przyszła burza, wiatr wiał szalenie. Sobo – podobnie jak Alfred – był w zmiennym nastroju. W pewnym momencie nieoczekiwanie burknął: – Odczep się. Innym razem rzucił Alfredowi jak ochłap: – Odwal się kretynie.
To go wzburzyło. Nie był przyzwyczajony do takiego traktowania. Odpowiedział Sobo:
– Nie przesadzaj! Nie udawaj pacyfisty. Nazwałeś mnie kretynem, a to znaczy, że ty też jesteś kretynem, co wynika z definicji, skoro jesteś mną, choć w innym wydaniu.
Zaczęli się kłócić. Alfred czuł, że nie chodzi o to, kto jest pierwszy a kto drugi, kto dominuje, a kto podporządkowuje się, ale o to, kto ma ostatnie słowo.
– Zupełnie jak w małżeństwie – przypomniał sobie swoje relacje z jedną i drugą żoną.
Częściej jednak Sobo reagował w sposób cywilizowany, po ludzku.
Odc. 29 Galeria
Alfred czekał przed apteką już kilka minut. Wszedł do środka, jak tylko opuścił ją ostatni klient. Aptekareczki patrzyły się w niego z intensywnością, która na moment go onieśmieliła. Zapadło nieręczne milczenie. Przerwała je kierowniczka apteki, Zizi.
– Przestudiowaliśmy pańskie propozycje pozowania do portretów dla naszej Galerii Aptecznej. Proponujemy nazwę Galeria Tajemniczych Kobiet. Uznałyśmy, że tytuł musi zwracać uwagę. Oczywiście zgadzamy się, aby nas malowano nago ale pod jednym warunkiem. Podczas malowania będziemy miały twarze zakryte woalkami, jakie same sobie wybierzemy. Również na obrazach twarze postaci muszą być zawoalowane. Albo zmienione. My dwie jesteśmy mężatkami, natomiast Drobna Czarnula ma narzeczonego. Nie chcemy, aby mężczyźni rozpoznali nas na obrazach, bo by się wściekli. Stawiamy więc warunek, że to pan będzie nas malować. Nie chcemy innego malarza. Do pana mamy zaufanie.
Alfred nie spodziewał się tak pozytywnej reakcji. Wspomniał kiedyś, że zamierzał zostać malarzem i jeden rok studiował na wydziale malarstwa akademii stuk pięknych. Kobiety musiały to zapamiętać. Poczuł gorąco w piersi a chwilę potem w całym ciele. Starał się opanować wewnętrzne drżenie. Przez jego mózg przebiegały obrazy atelier malarskiego, nagości i pożądania.
– To podnosi na wyższy poziom intymność naszej współpracy – to była jedyna myśl, jak przyszła mu do głowy. Był tak zaskoczony, że zdołał tylko wydusić z siebie:
– Czuję się zaszczycony tą propozycją.
W domu dokładnie przemyślał słowa Zizi. Aptekareczki dawały mu wyraźny sygnał, aby kontynuował plany malarsko-wystawiennicze uzupełniając je o podtekst erotyczny. To było zachwycające. Przed jego oczami pojawiła się naga kobieta siedząca w swobodnej pozie na podwyższeniu, z udami lekko rozchylonymi i obróconymi w kierunku światła padającego z okna. Jej oczy przesłaniała przezroczysta, błękitna woalka z drobniutkimi węzełkami. Patrzyła w jego kierunku. Było to uczucie ekscytujące, a równocześnie tak pełne napięcia, że musiał natychmiast pójść do łazienki. Szybko rozebrał się, namydlił się, zmył ciało ciepłą wodą, po czym polał się szokująco zimną, aby ochłonąć.
Zapragnął porozmawiać z kimś, podzielić się ciekawymi wiadomościami i rozładować napięcie. Jedyną osobą, której mógł zaufać, był jak zwykle Erazm. Alfred zadzwonił do niego i czekał niecierpliwie dłuższą chwilę, aby usłyszeć komunikat:
– Zostaw wiadomość. Oddzwonię, jak tylko będę mógł najszybciej.
Miał chęć rzucić smartfonem o podłogę. Nagrał się, wyjaśniając jedynie, że chciałby porozmawiać na temat erotyki i perwersji seksualnych.
Telefon odezwał się blisko północy. Alfred czekał i natychmiast odebrał. Erazm bez żadnych wstępów pochwalił się, że przeszedł inicjację seksualną w czternastym roku życia.
– Od tego czasu zebrałem bogate doświadczenia. Chętnie podzielę się nimi z tobą. Perwersja jest dla mnie czymś równie powszednim jak bułka z masłem dla piekarza. Taka duża, pęknięta, o której kiedyś wspominałeś, że to twój ulubiony rodzaj pieczywa, zwłaszcza kiedy pijesz gorące kakao.
Alfred nie czekał dłużej. Nieuprzejmie przerwał przyjacielowi, aby podzielić się niezwykłą wiadomością i zadać kilka pytań.
Rozmawiając, nabrał przekonania, że Erazm jest pijany albo pod wpływem narkotyków. Nastąpiło to wtedy, kiedy Erazm powiedział coś ciepłego o uczuciach wobec mężczyzn, co zdezorientowało Alfreda. Aby nie pozostawiać wątpliwości, wyjaśnił niecierpliwie:
– Perwersja czy nie perwersja, mnie interesują tylko kobiety.
Erazm odpowiedział pytaniem:
– Czy ty wiesz, że dwadzieścia sześć procent mężczyzn i taki sam odsetek kobiet odczuwa pociąg do obydwu płci?
Po zakończonej rozmowie Alfred zrobił zapis w kronice osobistej. Opatrzył go hasłem „Poufne”. Lubił tajemnice.
Perwersję, jej naturę i uroki, odkrywał dalej, głównie rozmawiając z Erazmem. Przyjaciel miał niesamowicie bogate przeżycia erotyczne. Alfred nie od razu zorientował się, że jego wiedza pochodziła z filmów i literatury erotycznej i pornograficznej. Erazm krył się z tym. Alfred swoim zainteresowaniem otworzył rezerwuar jego wspomnień, wiedzy i wyobrażeń. Pod koniec długiej rozmowy Erazm naprowadził go na nowy trop.
– Zainteresuj się ludźmi władzy. Ci są najbardziej wyuzdani. Ich obserwacja to najłatwiejszy sposób uczenia się o zboczeniach i perwersjach.
– To dlaczego nikt o tym nie mówi?
– Bo to ryzykowna sprawa. Ci ludzie mogą sobie na to pozwolić, bo nikt im nie może podskoczyć. Mają do dyspozycji ludzi i aparat, pozwalające ukrywać największe przewinienia. Także karać a nawet niszczyć tych, którzy poznali ich tajemnice i byliby skłonni ujawnić je publicznie.
Alfred był zadowolony z rozmowy. Otrzeźwiła go. Niejedno z dotychczas niezrozumiałych zachowań ludzi na piedestale mógł teraz łatwiej sobie wytłumaczyć. Nie miał im specjalnie za złe ich seksualnych zachowań , ponieważ sam miał podobne pragnienia.
Odc. 30 Szalony dzień
W poniedziałek Alfred zastał Panoramę zamkniętą. Na drzwiach była wywieszka „Zamknięte z powodu kwarantanny”. Poczuł się nieszczęśliwy. Od czasu zakończenia pracy w szkole to było jedyne miejsce kontaktów społecznych, rozrywki i rozwoju kulturalnego. Miał żal do Aptekareczek, że go nie uprzedziły o kwarantannie lub choćby o takiej możliwości. Poczuł się zdradzony i samotny. Stracił chęć na cokolwiek, czuł się jak człowiek bezdomny, bez przyjaciół, ciepłej wody, własnego pokoju. Poprzedniego dnia słyszał, że policja zrobiła obławę na bezdomnych. To go umocniło w przekonaniu, że świat staje się nienormalny.
W drodze do domu Alfred postanowił nie poddawać się. Skoncentrował się, aby ze zdwojoną uwagą obserwować otoczenie.
– Zamknięcie apteki nie mogło być było przypadkowe – był o tym przekonany. – To tylko zwiastun głębszych zmian.
Naszły go wątpliwości, czy władze nie oszukują społeczeństwa, czy informacja o kwarantannie w aptece była prawdziwa. Martwił się o Aptekareczki.
Mijając ludzi idących chodnikiem zauważył, że są inni. Inaczej się zachowują. Niby tacy sami, a jednak odmienni. Niektórzy szli powoli głęboko zamyśleni, patrząc przed siebie niewidzącymi oczami, inni byli nadmiernie ożywieni. Nikt już nie miał na sobie maseczki ani rękawiczek ochronnych. Wiele osób jadło lody.
– To chyba jakaś nowa epidemia. Jakby nie mieli niczego innego do jedzenia. Zachowują się jak na pikniku.
Ekscentryk starał się zapamiętać obserwacje, aby je zapisać w notatniku. Zrobił to natychmiast, jak tylko znalazł się w domu.
– Społeczeństwo wyraźnie odchodzi od normalności. Prawda coraz częściej miesza się z kłamstwem. To niedobrze, bo jest to także mój świat. Przypomina mi to równania liniowe z jedną, dwiema i trzema niewiadomymi.
Myśląc o zmianach, Ekscentryk zastanawiał się, jak daleko mogą one pójść. To go natchnęło, aby przyjrzeć się przypadkowym największych szaleństw w historii świata. Intrygowali go jej bohaterowie. Nazywał ich Szajbusami. Najbardziej niesamowity był cesarz rzymski Kaligula. Był okrutnym, kapryśnym i niepohamowanym władcą; zabijał dla rozrywki. Był seksualnym dewiantem. Upojony władzą, skazywał ludzi na tortury i śmierć. Lubił przyglądać się egzekucjom i torturom podczas posiłków. Otaczał się też szalonym przepychem. Pił ocet z rozpuszczonymi perłami a swoim gościom podawał przysmaki ze złota i zatrute smakołyki, uprawiał miłość kazirodczą z własnymi siostrami; dwie z nich skazał potem na wygnanie. Obwołał siebie żywym bogiem, budował świątynie i ołtarze, gdzie kazał składać sobie wymyślne ofiary. W końcu go zamordowano. Niektórzy historycy tłumaczyli, że postępował niestandardowo, bo takie było jego otoczenie: zagrażające, niespokojne, nienormalne.
– Szaleństwo to czysto ludzka cecha – Ekscentryk przestał mieć co do tego wątpliwości.
Zadzwonił do Erazma. Nawet się nad tym nie zastanawiał, że w jego życiu nie działo się nic ważnego bez udziału Erazma.
– Przestudiował kilka przypadków szaleństwa w historii cywilizacji. Zawsze było obecne. Najbardziej zaimponował mi cesarz rzymski Kaligula, szaleniec i morderca.
Opowiadając o Kaliguli Alfred nie mógł pozbyć się poczucia, że było w nim coś fascynującego, szczególnie w jego niepohamowanym wyrażaniu własnych pragnień i uczuć. Poczuł żądło zazdrości.
Kiedy nadeszła pora obiadu, Ekscentryk nie czuł się na tyle głodny, aby przygotować sobie posiłek. Postanowił poświęcić czas rozważaniom nad upadkiem społeczeństwa. Jedna przyczyna wydała mu się szczególnie ważna: upadek zainteresowania czytaniem książek i czasopism, dyskusją and tym, co się przeczytało, i jakaś ogólna refleksja.
Musiał o tym porozmawiać. Erazm nie odpowiadał na telefon. Nie pozostało mu nic innego, jak podjąć monolog z samym sobą.
– To przyczyna degradacji duchowej i intelektualnej ludzi. Bo co my mamy dzisiaj? Czytelnictwo na poziomie trzydziestu siedmiu procent. Trzydzieści siedem procent czystego alkoholu w wódce to dobry poziom, ale nie w aktywności intelektualnej? I to przy założeniu, że te trzydzieści siedem procent to ludzie, który w ciągu roku przeczytali co najmniej jedną książkę. Co to jest książka każdy rozumie. To może być nawet broszurka słynnego Jonny Krowina „Jak nie płacić podatków i co z tego wyniknie?” Nie wiem, jak sklasyfikować poziom tego autora, bo nie ma takiego szpitala psychiatrycznego, gdzie mógłby bezkarnie głosić swoje tezy, hipotezy i antytezy. On przerasta wszystko, należy mu się w związku z tym osobna salka. Chyba będę musiał napisać w tej sprawie do ministra zdrowia.
Zgłodniawszy, Alfred udał się do kuchni. Przypomniał sobie swoich uczniów, całą klasę, której był wychowawcą. Na koniec roku dostawał od nich kwiaty. Nadal pamiętał ich upojny zapach. Był to pachnący groszek ułożony w wielki bukiet. Potem otrzymał jeszcze jeden bukiet. I jeszcze jeden. Coś mu się nie zgadzało. Wielkie bukiety pachnącego groszku pachnącego? Zaniepokoił się, nie wiedział, co o tym myśleć.
– Z groszku pachnącego nie robi się bukietów, bo to drobna i wiotka roślina – przekonywał siebie.
Coraz częściej zdarzało mu się, że w drodze do któregoś pokoju zapominał, po co tam idzie i co zamierza tam robić.
– Moja myśl skacze jak wyposzczony królik po zagonie kapusty albo małpa po gałęziach drzewa. Muszę o tym napisać w pamiętniku – postanowił i od razu zapomniał. Był świadomy, że ciągle o czymś zapomina ale nie umiał temu zaradzić.
Odc. 31 Wspomnienia
Alfred otrzymał pozew sądowy w sprawie alimentów. Wystąpiły o nie równocześnie jego dwie byłe żony. Nigdy czegoś takiego nie spodziewałby się, ponieważ kobiety nie znosiły się nawzajem. Natychmiast stracił grunt pod nogami. Przez dwa dni nie mógł oderwać się od myślenia o tym, jak źle ułożyło mu się życie z nimi. Teraz domagały się alimentów.
Na początku obydwu małżeństw nic nie zapowiadało niepowodzenia. Z pierwszą żoną, Penelopą, sprawy układały się znakomicie. Lubił rozmawiać i dyskutować na każdy temat; była oczytana i umiała słuchać. Trwało to do czasu podjęcia decyzji zakupu nowego mieszkania. To był punkt przełomowy. Zapadła mu w pamięć rozmowa na ten temat. Było to przed obiadem. Siedzieli przy stole kuchennym i pili kawę, aby rozpędzić senność chmurnego dnia. Dyskutowali sprawy wykończenia nowego mieszkania, jakie kupili zaciągając kredyt w banku, oraz datę wprowadzenia się. Poszło o rzecz nonsensowną: w jakim stopniu mieszkanie było już wykończone. Penelopa uważała, że zostało jeszcze bardzo dużo do zrobienia, on natomiast, że większość prac wykończeniowych mieli już za sobą. Miało to znaczenie dla określenia daty wprowadzenia się do mieszkania.
W pewnym momencie Penelopa stwierdziła:
– Ty, Alfredzie, masz w głowie galimatias. W ogóle nie widzisz tego mieszkania, co zostało zrobione, a co nie. Nie ogarniasz proporcji. Nie mogę mieć ci tego za złe, bo wy, mężczyźni jesteście właśnie tacy; gubicie się w szczegółach. Kobietom przychodzi łatwiej zorientowanie się w takich sprawach.
Alfred odebrał to jako oskarżenie o nienormalność. Penelopa dodała jeszcze coś, co go ostatecznie dobiło.
– Kłócisz się ze mną, bo masz słabą pamięć. Nie pamiętasz nazw ani kolorów farb do malowania ścian, ani ustawienia mebli, nie mówiąc o kolorystyce obrazów, jakie będą wisiały na tych ścianach między tymi meblami. Ja to wszystko mam w głowie, tak że lepiej nie kłóć się ze mną, bo nie wygrasz.
Alfred pomyślał wtedy, że sama jest nie bez wad lecz tego nie widzi. Rzadko kiedy miała dla niego czas. Była ciągle czymś zajęta, w firmie, gdzie była księgową, lub w domu. Czasem przypominała mu pracowitą mrówkę targającą nieprzerwanie jakiś wielki liść. Kiedy skończyli rozmawiać, Alfred wolałby, aby rozmowa z Penelopą nigdy nie miała miejsca. Przyszło mu także do głowy, że byłoby lepiej, aby nie był żonaty, bo małżeństwo nie jest instytucją stosowną dla niego, osoby niezależnej w myśleniu i działaniu. Wyznał to kiedyś Erazmowi:
– Nie jestem i nigdy nie byłem odpowiednią partią małżeńską. Kto by ze mną wytrzymał?
Myśl ta przychodziła mu nieprzypadkowo do głowy, ponieważ stały za nią pytania o to, czy w ogóle powinien się żenić. Zadawało mu je wiele osób, jego rodzice, nauczyciele w szkole, z wyjątkiem przyjaciół no i narzeczonych, późniejszych żon, Penelopy i Anabelli.
Trudności porozumienia się z żoną wychodziły na jaw także w trakcie spotkań towarzyskich. Kiedyś wyrwało mu się w rozmowie z koleżanką Penelopy, opowiadającą o obiedzie przygotowywanym na jakieś święto rodzinne:
– Mówi pani jak moja żona. Czy pani też tak rozmawia ze swoim mężem?
Kobieta udzieliła odpowiedzi bez namysłu. Alfred był przekonany, że było to przemyślane i przećwiczone.
– Ja w takich momentach odpowiadam mężowi „wrrrrr” i on przestaje mówić.
Alfred zareagował nietypowo; roześmiał się. Rzadko zdarzało mu się śmiać tak spontanicznie. Nie podobało mu się to, ponieważ nie było mu wcale do śmiechu. Śmiejąc się, zachował się jak mężczyźni nie przywiązujący wagi do tego, co ktoś mówi poważnie. Nie chciał, aby widziano go i oceniano tak samo jak innych mężczyzn uznawanych powszechnie za „normalnych”.
Żeniąc się z Anabellą miał już za sobą doświadczenia jednego małżeństwa. Był ostrożniejszy, wahał się przez pewien czas. W decyzji pewną rolę odegrała historia imienia Anabella. Według niej była to kobieta pełna uroku osobistego, pozytywnie nastawiona do życia, tolerancyjna i romantyczna. Romantyczność wiązała się możliwością niezwykłych pomysłów, wynikających z jej artystycznej duszy. Anabella miała być też uparta, niechętna do zmiany zdania.
Alfred nie brał poważnie historii imienia, dopóki nie odnalazł w niej swoich własnych obserwacji dotyczących rzeczywistej Anabelli. „Anabella sprawdza się w zawodach związanych ze sztuką i jako nauczycielka”. To ostatecznie przeważyło szalę. Sam był nauczycielem i cenił ten zawód. Pod koniec małżeństwa z Anabellą wiedział już, że druga część historii imienia była znacznie bliższa prawdy niż pierwsza.
Porzuciwszy wspomnienia przedślubne, Alfred przypomniał sobie pytanie o różnicę między małżeństwem i narzeczeństwem. Był to żart, który można było opowiedzieć każdej osobie dorosłej. Zastanawiał się nad tym chwilę.
– Teraz to już nie ma znaczenia. Dziś dzieci w szkole podstawowej mają więcej doświadczeń seksualnych niż dawniej niejeden dorosły. Piętnastoletnie dziewczynki zachodzą w ciążę.
Odpowiedź na pytanie o różnicę między małżeństwem i narzeczeństwem była prosta: stosunkowo żadna. Alfred uznał żart za banalny i niegodny uwagi. Był zły na siebie, że zajmuje się głupotami.
Odc. 32 (ostatni) Skok
Od kilku dni Alfred przeczuwał, że zdarzy się coś niezwykłego. Zadzwoniła do niego nauczycielka filozofii i etyki ze szkoły i poinformowała, że w nocy będzie widoczny na niebie superksiężyc.
– To pełnia księżyca, kiedy jest on najbliżej ziemi. Znajduje się w punkcie zwanym perigeum. Jest wtedy czternaście procent większy i trzydzieści procent jaśniejszy. Oglądaj, jeśli masz taką możliwość, bo nigdy więcej takiego księżyca nie zobaczysz. To jedyna szansa w życiu, które przecież nie trwa wiecznie.
Najdogodniejszym miejscem obserwacji superksiężyca był hotel Athabaska, mieszczący się w najwyższym budynku w mieście. Alfred pojechał tam swoim samochodem, zaparkował go na podziemnym parkingu i od razu udał się na taras na szczycie budynku. Przyjazd w to miejsce planował już od kilku tygodni. Miał wcześniej ustalony cel niezależny od oglądania superksiężyca.
Na tarasie zebrał się już niemały tłum, wszyscy czekali na niezwykły widok. Kiedy księżyc ukazał się, Alfred skierował się bezpośrednio do barierki ochronnej. Stało przy niej kilkanaście osób. Przeprosił je, aby znaleźć się na samym przodzie.
Był przygotowany. Miał na sobie odpowiednie wyposażenie. Jego zdobycie nie było proste. Takich urządzeń nie było w oficjalnej sprzedaży. Sama informacja, że coś takiego istnieje, była już cenna. Ucieszył się, kiedy na nią trafił. Zdążył jeszcze kupić specjalny spadochron. Miał szczęście, bo stronę wkrótce zlikwidowano. Kilka razy przeczytał instrukcje i sprawdził wszystkie szczegóły i mechanizmy spadochronu.
Po pokonaniu barierki rozłożył ręce, tak jak sobie wyobrażał, że skacze się do wody z wysokiej sterczącej nad oceanem skały. Był szczęśliwy, kiedy leciał w dół. Zanim skoczył, pomyślał, że są to najcenniejsze chwile jego życia. Nie był pewien, czy będzie mógł opowiedzieć tę niesamowitą historię, stanowiącą ukoronowanie wszystkich jego przeżyć, nauczycielce filozofii i logiki.
– Na pewno by się ucieszyła. Zawsze lubiła mnie słuchać.
Przed jego oczami pojawiła się na sekundę jej twarz, poważne siwe oczy i łagodny uśmiech.
– Ten skok to moje największe osiągnięcie – powiedział jej.
Skinęła tylko głową na znak zrozumienia. Tak się zapamiętał w nadzwyczajnym locie, że przestał cokolwiek czuć poza samym faktem istnienia.
Otwieranie spadochronu ustawione było na trzysta metrów nad ziemią, pełne rozwarcie czaszy nastąpiło sto metrów niżej. Alfred ustawił prawdopodobieństwo otwarcia spadochronu w położeniu 50 – 50, dając równą szansę jego otwarcia jak i nieotwarcia. Był to skomplikowany mechanizm losowy pozwalający na różne stopnie prawdopodobieństwa w zależności od ustawienia. Alfred mógł zwiększyć szansę otwarcia spadochronu zaczynając od skali 51 do 49. Nie zrobił tego.
Spadochron otworzył się mocnym szarpnięciem. Pod nim był plac z ławkami i wielkimi donicami z kwiatami. Istniała jeszcze szansa, że wyląduje na jednej z tych przeszkód. W najgorszym wypadku ryzykował złamanie nóg. Nic takiego nie nastąpiło. Odczuł tylko wstrząs lądowania na betonowej powierzchni. Złagodziło go amortyzujące obuwie. W tym momencie Alfred uznał, że wybrał słuszną drogę, ekscentryczności w najwyższym stopniu, jedynej postawy w szalonych czasach, które pierwszy przeczuł i przepowiedział.
Wstał z ziemi, pozbierał się i rozejrzał. Wokół poruszali się ludzie. Nikt nie zwrócił na niego uwagi. Usiadł na ławce i podjął decyzję. Postanowił postawić pomnik sobie, ekscentryczności i szaleństwu. Musiał być czarny i oryginalny w formie.
– Będzie to rzeźba symboliczna: upiorne oczy, zdeformowany człowiek żyjący pełnią życia, dominująca nad nim despotyczna władza oraz niosący zagładę wirus – zdecydował.
Radosław Bojan był postawnym mężczyzną w zaawansowanym wieku. Przyjaciele zwali go radosnym emerytem, choć taki radosny, jak im się wydawało, to on nie był. Takiej opinii była też jego rodzina. Jeden z jej członków, prosząc o nieujawnianie imienia ani nazwiska, a nawet pseudonimu, przedstawił sprawę krótko i jasno:
– Radosław to człowiek, który źle sypia, chodzi po nocy, sprawia najbliższym kłopoty, dziecinnieje, a w dodatku pije do upadłego, a potem twierdzi, że są to zioła, choć śmierdzi od niego alkoholem na odległość. Jednym słowem jest zakałą rodziny. Ponadto ma na imię Radosław. Jest to imię znienawidzone w naszym rodzie, bo w jego przeszłości, która sięga Łokietka ludzie o imieniu Radosław okazywali się pedofilami albo, nie będąc prawdziwymi księżmi, chodzili w sutannach, co prawie na jedno wychodzi.
Rodzina zmordowana wybrykami starca wywoziła go dwa razy do lasu, aby przewietrzył się, otrzeźwiał i doszedł do siebie, jak mówili, albo pozostał tam w celu upokorzenia się i śmierci głodowej, jak mówił on sam. W sumie nic się nie stało, bo w lesie Radosław za każdym razem ożywał i nabierał wigoru, przypominając sobie, że kiedyś był komandosem i to gdzie, w Maroku w Legii Cudzoziemskiej, o której z pasją opowiadał. Kiedy wracał pamięcią do wojennej przeszłości, przypominał sobie wszystkie sztuczki i chwyty wojskowe, dzięki którym wychodził z lasu obronną ręką.
Jego cudowne ocalenia nie kończyły się dobrze dla rodziny, ponieważ organizacje seniorów za każdym razem z całą bezwzględnością oskarżały ją o zaniedbania i próbę jego zabójstwa. Rodzina broniła się, wyjaśniając i tłumacząc, jak również przedstawiając dowody w postaci zdjęć, że starszy pan sam uciekał z domu do lasu z powodu utraty pamięci i tęsknoty za naturą.
– Przypominała mu się wtedy partyzantka, w której nigdy nie był. Niszczy go fatalna niepamięć, że nie powiem demencja, bo to straszny wyraz. On patrzy w lustro, pozdrawia a następnie wygania z domu człowieka, którego tam widzi – tłumaczyła synowa Radosława, mająca z nim na pieńku od czasu, kiedy powiedział, że widział ją nocą na moście z naćpanym facetem.
– Po co przyszedłeś – pytał tego w lustrze – a potem krzyczał głośno: – Nikt cię tu nie zapraszał.
– Było to w nocy – wyjaśniała synowa. – Zbiegli się sąsiedzi, zrobiła się awantura, że najpierw ktoś kogoś zaprasza, a potem jest taki niegościnny, że go wypędza.
Dochodzenie policyjne ustaliło, że były to słowa mężczyzny z lustra. Jak się okazało, był to starszy brat Radosława, tak bardzo do niego podobny, że myśliwi mówili, że to skóra ściągnięta z Radosława. W ogóle było niemiło, jak to przy każdym zbiegowisku, kiedy ludzie są spragnieni, a nie ma wódki tylko jedna wielka okazja do kłótni.
W niedziele Radosław chodził do parku miejskiego i wygłaszał tam przemówienia polityczne, w których oskarżał premiera o rozdwojony język i krzywoprzysięstwo, co można było różnie tłumaczyć, albo malował obrazy.
– Hyde Parku mu się zachciało – Mówił wtedy jego starszy brat z najwyższym oburzeniem.
Ludzie spoza rodziny Radosława byli pozytywnie nastawieni do niego.
– To dusza artystyczna – wyjaśniali – kiedy wypisywał graffiti na ścianie przystanku kolejowego, jednego z tych nowoczesnych, gdzie jest miejsca do diabła i trochę na afisze, ogłoszenia, murale i napisy.
– Takiej jałowej przestrzeni miejskiej nie można pozostawić niezagospodarowanej – mówił Radosław – i spokojnie malował graffiti. Nazywał je malunkami albo malowidłami. Raz o mało co nie wywołał wypadku. Ludzie tak się namiętnie gapili na jego malunki, uważając, że były doskonałe, że kiedy pociąg wjeżdżał na peron, w ogóle tego nie zauważyli. Maszynista gwizdał i gwizdał, lecz niewiele to pomogło. Byli tak zaślepieni sztuką muralną Radosława, że o mało co nie powpadali pod pociąg. Jeden z mężczyzn stojących na peronie spadł wówczas na szyny i złamał sobie nogę.
Był to głośny wypadek, opisywała go prasa. Nazwano go wypadkiem z psem Baskerwilów, bo na torach znalazł się także wielki dog duński, ogromnie zwierzę, który skoczył za swoim panem na szyny, prawdopodobnie dlatego, że był na smyczy. Świadkowie mówili, że z pyska ziało mu fosforem. Właściciel przyznał, że faktycznie poprzedniego dnia pies wypił mu połowę farby do malowania ścian, fosforyzującej w nocy.
Ludzie pytali, co się stało z psem. Szczególnie namolni w odpytywaniu właściciela byli ludzie z ochrony środowiska, nazywający siebie zielonymi.
– Myślałem, że pies zdechnie, ale nie. Zawiozłem go do znajomego weterynarza, gabinet był jednak nieczynny. Wtedy zawiozłem go do pogotowia ratunkowego zwierząt. Tam lekarz weterynarii obejrzał go dokładnie, popatrzył mi w oczy i zapytał, co mój pupil zjadł lub wypił. Kiedy mu powiedziałem, wydał diagnozę:
– Niech pan lepiej szykuje trumnę dla psa.
W poczekalni pogotowia ratunkowego oprócz właściciela dużego psa byli jeszcze dentysta, mechanik samochodowy i ksiądz, każdy ze swoim pupilem. Wywiązała się awantura.
– Jak może pan sugerować trumnę i pochówek dla psa jak dla człowieka? – Zapytał ksiądz przypominający cywila w sutannie, prawdopodobnie dlatego, że był nieogolony.
– A nie jest to stworzenie boże jak każdy z nas? – Weterynarz rzucił wyzwanie duchownemu patrząc mu prosto w oczy jakby chciał go wyspowiadać. Wkrótce wyszło na jaw, że był to ateista czystej wody, gdyż zaczął złorzeczyć najpierw na pojedynczych księży, potem zbiorowo na kler. Oskarżał ich o to, że nie ćwiczą żadnych sportów, tylko hodują kałduny. W końcu wspomniał coś o pedofilach. Ksiądz oburzył się, wpadł we wściekłość i uderzył go w twarz tak silnie, że weterynarz upadł. Napadnięty wstał z podłogi, wytarł z kurzu i pyłu twarz i ręce wilgotną ściereczką, którą miał w kieszeni fartucha, i hojnie mu oddał.
– Rozpoczęła się regularna bijatyka. Dobrze, że pies leżał i spokojnie przyglądał się rozgrywającym się na jego oczach dantejskim scenom nie decydując się interweniować, bo to wielkie zwierzę i byłaby jatka jak się patrzy. Nigdy by ich nie pozszywali – opowiadał potem Radosław, który jakimś cudem też tam się znalazł.
– Nie wiadomo, czy to właśnie nie on wywołał tę awanturę. Gdziekolwiek się nie znajdzie, zaraz powstają niesnaski – skarżyła się rodzina.
Sprawa bijatyki trafiła do sądu. W tym samym dniu o tej samej godzinie toczyły się tam dwie rozprawy, które zupełnie przypadkowo zazębiły się o siebie. Pierwsza dotyczyła bijatyki w poczekalni pogotowia ratunkowego zwierząt. Na drugiej miał być rozpatrywany spór miedzy parlamentarzystą a obywatelem, który nie zgadzał się z nim w sprawie wysokości funduszu walki z wtórnym analfabetyzmem i upadkiem moralnym obywateli.
Starzec Radosław dostał wezwanie do złożenia zeznań jako świadek zajścia. Sprawę miała prowadzić sędzina w zastępstwie sędziego, który w ostatniej chwili odmówił udziału w rozprawie wyjaśniając, że dosyć ma sporów, nieuczciwych weterynarzy, mechaników samochodowych, dentystów, księży i innych przebierańców.
– To wszystko oszuści – krzyczał na korytarzu, kiedy koleżanka zapytała go, dlaczego nie chce poprowadzić sprawy.
– To kto jest uczciwy według kolegi? – zapytała rzeczowo, lekko już zdenerwowana.
– Tylko politycy! – wykrzyknął sędzia. Nie wiadomo czy mówił to poważnie, czy żartował, bo twarz mu się wykrzywiła boleśnie z lewej strony, gdzie miał szpetną bliznę po ciosie nożem zadanym przez świadka, który oskarżał go o stronniczość.
Zachowanie sędziego wyprowadziło z równowagi ludzi przybyłych na rozprawę dotyczącą członka ich rodziny, który wszedł w konflikt ze znanym parlamentarzystą.
– Ten typ był pijany, wstał z rynsztoka – mówił o parlamentarzyście brat oskarżonego – i chciał nasikać do kieszeni oskarżonego w przekonaniu, że stoi przed nim pisuar. Przeklinał przy tym okropnie używając wyzwisk i wulgaryzmów.
Rozprawa w sprawie pijanego i wulgarnego parlamentarzysty stała się głośna, bo w grę wchodziła wielka polityka. Prowadzący ją sędzia zadał oskarżonemu pytanie:
– Czy nie chodzi o to, że to pan napadł na Bogu ducha winnego parlamentarzystę, zepchnął go do rynsztoka i chciał go skopać, ponieważ nie zgadzał się on z oskarżonym co do wysokości składek na fundusz walki z wtórnym analfabetyzmem i upadkiem moralnym obywateli, którzy kłamstwo uznają za prawdę, a prawdę za kłamstwo.
Na rozprawie dotyczącej bijatyki z udziałem dentysty, mechanika samochodowego, księdza z małym pieskiem i weterynarza, Radosław brał udział jako świadek zdarzenia. Zapytany, co wie o zajściu, zaczął od wyjaśnienia okoliczności swej obecności w poczekalni u weterynarza w tamtym miejscu i czasie. Zaczął bardzo rezolutnie korzystając z łaskawości sędziny, reprezentującej życzliwy stosunek do osób starszych.
– Wcześniej nie miałem tej świadomości, jakoś umknęło mojej uwadze, jak ja się tam w ogóle znalazłem. Jest to chyba kwestia pamięci, która w miarę starzenia się zaczyna chodzić własnymi drogami, niekiedy przez wertepy i bagna. A może po prostu bałem się zbudzić demony wspomnień, które drzemią we mnie?
Sędzina patrzyła na Radosława jakby zdziwiona, co zrozumiał jako zachętę do kontynuacji swoich wynurzeń. Zakończyło si to niestety orzeczeniem obrazy sądu przez Radosława i usunięciem go z sali rozpraw przez woźnego sądowego.
Radosław wyjaśniał przyjaciołom po rozprawie, że na sali sądowej zamierzał uczciwie opisać zdarzenia, w których uczestniczył, oraz własny charakter, czyli wszystko to, co jego zdaniem było istotne dla wyjaśnienia przebiegu awantury. Od razu przyznał, że nie jest ideałem. Jako przykład podał, że w dniu pierwszego września, kiedy rodzice i dzieci przygotowywali się do nowego roku szkolnego, on jakby nigdy nic pojechał na plażę San Domingo, aby popływać. Pływał daleko od brzegu, aby zaimponować plażowiczom jaki to on jest odważnym i dobrym pływakiem. Nie było to jeszcze najgorsze przewinienie. W drodze na plażę i w drodze do domu, jak i na samej plaży uważnie przyglądał się kobietom i wybierał te najbardziej ponętne.
Sędzinę to zaintrygowało, poprosiła go o przedstawienie szczegółów. Odpowiedział, że taksował je wzrokiem, jedną nawet rozebrał wizualnie.
– Nie żałowałem tego. W ogóle zachowywałem się niesfornie, a może nawet bezczelnie. W dodatku nie robiłem tego za ich zezwoleniem, ale też z drugiej strony powstrzymałem się od dociekania szczegółów o każdej nich, pytania, ile ma lat, ile waży, jak się odżywia, co robi a czego nie robi w samotności. Nawet takie moje zachowanie nie usprawiedliwia traktowania mnie przez własną rodzinę jak wyrzutka, krnąbrnego starca a nawet zarazy. Nigdy nie powiedzieli mi tego wprost, ale wiem, że tak jest i jest to niesprawiedliwe. Dlatego mam powody, aby nie lubić mojej rodziny, ponieważ mówi i myśli o mnie dziwne rzeczy. Przede wszystkim, o tym, jak rzekomo zachowuję się, patrząc w lustro.
Tak zakończył swoją historię Radosław Bojan, ten sam, co to dziecinniał, źle sypiał, chodził po nocy, sprawiał najbliższym kłopoty, pił do upadłego, twierdząc potem, że były to zioła, choć śmierdziało od niego alkoholem, co go rodzina dwa razy wywiozła do lasu, gdzie ożywiał, przypominał sobie, jak kiedyś był komandosem w Legii Cudzoziemskiej, i wychodził z lasu obronną ręką.
Euzebiusz Kasyda od pewnego czasu prowadził monologi wewnętrzne. Rozmawiając ze sobą, rozmawiał z wszystkimi ludźmi. Wierzył w siłę i znaczenie takiego postępowania. Latem zaczynał wcześniej, zimą później. Zapisywał to, co mówił, aby mieć dowód, że mówił prawdę.
– Nie uwierzycie w to, co powiem. Jest godzina 4.50. Budzę się. O tej porze budzę się regularnie od miesięcy. Patrzę na budzik. Po co mi on, skoro sam się budzę z wielką punktualnością? Wyrzucam go do kosza na śmieci. Dzwoni w proteście więc go wyjmuję z kosza i przydeptuję nogą. Milknie.
Na zewnątrz kwilą ptaki. Że też nie jest im zimno! Ja w takiej sytuacji nie kwiliłbym. Dobrze, myślę. W szybie drzwi balkonowych większych niż dźwig budowlany widzę siebie. Jestem zgarbiony, ręce długie opuszczone wzdłuż boków ciała. Jest dosyć szczupłe, można by powiedzieć skąpe, nie całkiem jednak. Myślę, że człowiek jest bardziej małpopodobny niż że małpa jest człekokształtna, jak to utrzymują mieszkańcy naszego globu. Czuję coraz mocniej, że chcę być małpą. Pragnę tego, mam poważne powody.
Wczuwam się w jej postać i rolę. Myślenie idzie mi nieco wolniej. Teraz rozumiem, dlaczego małpa mówi krótko, a człowiek długo, w dodatku często łże. W miarę przeobrażania się myślę, że nie będzie źle. Myślenie we mnie nie zanika, tylko zmienia się. Jest spokojniejsze, bardziej pozytywne. Postanawiam odczłowieczyć się do końca.
Wychodzę na środek pokoju, aby mieć więcej powietrza. Przekształcam się, ewoluuję wstecz. Bardziej się już garbię, ręce się wydłużają lecz brzuch wciąż wystaje jak piłka.
– Idzie opornie, ale dam radę. Małpa potrafi, myślę, wspominając rudych i siwych osobników rządzących wielkimi narodowymi stadami. Nie znoszę ich. Choć w części chciałbym być kimś takim. Myślę o majątku, jaki zbijają przy okazji rządzenia. Taka góra szmalu! I to wszystko dla siebie. No i ta niezwykła lojalność ludzi otaczających rządzących. Wierność aż do grobowej deski! I za co? Za poczucie siły i bezkarności, przywileje i szmal.
– Dlaczego chcesz całkowicie zmałpieć, pytam sam siebie dla uzyskania całkowitej pewności, że nie błądzę. Źle jest ci być człowiekiem? Ostatecznie, za kilka milionów lat będziesz musiał zejść z drzewa i ucywilizować się.
– Drzew już wtedy nie będzie, odpowiadam sobie. Nie będzie zwykłej wody i zwykłego powietrza, będą tylko wielkie miasta i dwadzieścia miliardów ludzi. Będą jedli wszystko, co zielone lub się rusza. Zostaną tylko wirusy. Będzie beznadziejnie. Bez wody, lodowców, powietrza będzie susza, tajfuny, potopy, pożary i tsunami. Taki tajfun to tak ci we łbie namiesza, że hej! Trzeba będzie mieszkać na księżycu lub Marsie.
Wracam do pytania, dlaczego chcę się całkowicie odcywilizować.
– Bo człowiek to bezrozumna istota. Niszczy przyrodę i tworzy potencjał unicestwienia siebie samego.
– Dlaczego tak sądzisz, pytam.
– Popatrz na dowolnego wielkiego przywódcę, na jego zbrodnie. Jest ich wielu. Nie chcę mieć z kimś takim nic wspólnego. Łgarz, złodziej, krzywoprzysięzca, często morderca. Taki to wymyśla sobie nawet Boga, którego kreuje na podobieństwo ludzkie, twierdząc, że jest na odwrót. Wysługuje się nim, upierając się, że on, człowiek, robi tylko to, co Bóg chce. Na szczęście Bóg jest oporny i broni się jak może. Przeważnie milczy, a niekiedy przypomina, że przyroda to nie jest wymysł, że ma swoje środki rażenia, różne choroby, epidemie, pandemie, cholery, dżumy – wyliczam i chcę uporządkować ich listę alfabetycznie. Nie! – postanawiam. Tylko nie alfabetycznie. To zbyt ludzkie.
Godzinę później jest już jaśniej. Widzę, że nie poczyniłem wielkich postępów na drodze ewolucyjnego uwstecznienia się. Ta sama zgarbiona sylwetka, długachne łapy, wystający brzuch. No, może już trochę mniej wyraźny. To dobrze. Nos też mam już szerszy i wolniej mi się myśli; wolniej ale i swobodniej. Zauważam jeszcze włosy porastające całe ciało i trochę mniej włosów na głowie. Łysieję, myślę ze zgrozą. Nie chcę łysieć, postanawiam. Żadna małpa nie jest łysa!
Przede mną pojawia się drzewo. Wyciągam łapy przed siebie, aby uchwycić się gałęzi, wyciągnąć na całą długość, pohuśtać. A tu nic wokół. Gdzie puszcza amazońska, gdzie niezmierzona tajga? – pytam. Nic tylko głusza. Wszystko wycięli!
– Kurwa mać – przeklinam. Myślę, że jak już całkiem zmałpieję, to zostawię sobie przekleństwa na pamiątkę. To będzie jedyny ludzki dorobek we mnie, człowieku z demobilu przekształconym w małpę, istotę pozytywną, nie niszczącą środowiska naturalnego, bez trzech tysięcy pocisków jądrowych, szowinizmu, terroryzmu, dyskryminacji, nienawiści rasowej, przewożenia wirusów z jednego kontynentu na drugi, bez gór śmieci, spalin, wyścigu szczurów i podobnych osiągnięć.
Obmyślam hasła. Precz z demokracją, którą można manipulować. To pierwsze. Mam też dłuższe: Precz z władzą cyborgów o starczym ciele i zważonym umyśle, z wielkim brzuchem, laską, maseczką powagi na dziobie oraz sardonicznym uśmiechem w zaciszu własnego gabinetu.
Tak, bezwzględnie chcę być małpą, umacniam się w tym przekonaniu, choć nie odejdę dostatecznie daleko od człowieczeństwa, bo małpy łączy z ludźmi dziewięćdziesiąt osiem procent cech genetycznych. Mamy prawie identyczny genom. Ludzie nie lubią o tym myśleć, bo nie tak jest w Piśmie Świętym i w Kościele. Trudno się mówi, przekonuję siebie. Ewolucji, historii ani religii nie przeskoczę.
Będę natomiast rozdawać autografy. Ten zwyczaj zachowam. Zmienię imię na Kacper i będę podpisywać się lewą ręką. To zdaje się pomaga. Zyskam popularność. Będę wszystkich pozdrawiać małpim gestem, ponieważ nie podoba mi się wyciągnięte na wprost ramię. Na tym kończę, bo słabo mi się zrobiło od myślenia o człowieku.
Boski kształt ciała, orzechowe oczy i koralowe usta aptekarki były tak niezwykłe, że aby je chwalić trzeba było – oprócz zapłaty za lekarstwo – wykupić abonament. Pozdrawianie jej uroczego psa było już bezpłatne.
Bóg najpierw stworzył mężczyznę, przekonał się, że nie jest ideałem i wtedy stworzył kobietę. Bóg najpierw stworzył kobietę, przekonał się, że nie jest ideałem i wtedy stworzył mężczyznę. Historia tworzenia człowieka zależy od tego, kto ją opowiada. Sam akt tworzenia jest teatralny z natury: próba generalna, poprawki, prezentacja ideału.
Bóg nie pomaga ludziom bezpośrednio, tylko przez innych ludzi. Modląc się do Boga o pomoc, proś i oczekuj jej od człowieka.
Chciałbym być lepszy, mądrzejszy, wytrwalszy, coś na wzór i podobieństwo boże, ale ktoś mnie ciągnie w dół. Przyjrzałem się: to moje drugie „Ja”.
Czas, przestrzeń i śmierć to jedyne byty, którymi człowiek nie potrafi jeszcze manipulować.
Czasem myślę, że aby mieć porządek w głowie, muszę najpierw uporządkować moje biurko i szafę z ubraniami.
Dom bez mężczyzny jest jak ogród bez kwiatów, lodówka bez piwa i małżeństwo bez przekleństw.
Dziś na śmietniku, w lesie i w polityce można znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie.
Jaka jest najkrótsza droga do serca mężczyzny? Nóż w piersi. Miłość bywa bolesna.
Jest we mnie nienawiść. Nienawidzę krótkości życia, odbierania mi wolności i bylejakości.
Jeśli Bóg jest wieczny, a czas płynie, to w jakim jest on teraz wieku?
Jeśli kupiłeś cały chleb, zamiast krojonego, i chwytasz ostry nóż do ręki, zastanów się, co to oznacza: brak poczucia bezpieczeństwa czy też perwersyjną potrzebę dominacji?
Każdy nosi garb na plecach, tylko o nim nie wie, bo nie widać go w lustrze.
Kobiety nie można zrozumieć, można ją tylko pokochać. To też nie jest łatwe, bo często mówi innym językiem.
Litania do Najwyższego: Boże spraw, aby ukochany kraj przestał płynąć mlekiem, miodem i banknotami pięćsetzłotowymi, a spłynął normalnością.
Lubię literaturę zagraniczną. Czytam tylko dobrych autorów: Jacka Danielsa, Johnnie Walkera, Agwę de Boliwia, Camus, Remy Martin.
Męska decyzja niekiedy bardziej świadczy o męskości niż genitalia.
Między człowiekiem a Bogiem stoi ludzka psychika, która małość jednego przeciwstawia wielkości drugiego.
Mocna kawa jest moją słabością.
Na zdjęciach jestem przystojniejszy niż w rzeczywistości. Nie znoszę rzeczywistości.
Namiętność nie jest potrawą, która zamrożona dłuższy czas daje się odgrzewać.
Nie lubię ludzi wytykających mi moje wady. Sam o nich wiem. Wolałbym, aby mnie nauczyli, jak się ich pozbyć.
Nie samo kłamstwo jest problemem, ale ludzie, którzy tkwiąc w nim ubarwiają, przeinaczają i wykręcają prawdę.
Okazał się takim sukinsynem, że nawet rodzona matka go nie poznała.
Pamięć starzeje się szybciej niż ciało.
Piękno starości kryje się w oczach, uśmiechu, pogodzie ducha i dobrych uczynkach.
Po powrocie z wakacji, gdzie poznałem wiele osób i psów, nie miałem już wątpliwości, że pies to szlachetniejsza odmiana człowieka.
Podły wobec siebie samego jest ten, kto nie czyni wszystkiego – nie raniąc innych po drodze – aby zapewnić sobie szczęście.
Rano piję trzy mocne kawy i wciąż śpię. Cieszy mnie siła mego charakteru.
Są trzy rodzaje demokracji: Zachodnia – „Pozostańmy stabilni i bezpieczni”, Władimira Putina – „Uczynię was potężnymi” i Jarosława Kaczyńskiego – „Uszczęśliwię was”.
Skoro Bóg jest niepojęty, to nie znamy też prawdy bożej. Ci, którzy się na nią powołują, to ludzie naiwni, szalbierze lub głupcy.
Słaba kobieta z nożem w ręku może być bardziej przekonująca niż mocny mężczyzna.
Spiżowe pomniki wystawiane przez dyktatorów ku chwale własnej lub rodziny po zmianie władzy okazują się atrapami wypchanymi trocinami historii.
Stuprocentowa cnota nie idzie ani do nieba, ani do piekła, tylko do korekty.
Sukces niektórych pisarzy pochodzi nie tyle z ich wyobraźni, ile z ich ekshibicjonizmu i łamania konwencji. Publiczne obnażenie się w utworze literackim nie jest w tym przypadku grzechem, ale cnotą.
Świat jest zbyt złożony, abyśmy nie różnili się poglądami. Problemem jest to, że ludzie decydują się podnieść te różnice do rangi nienawiści.
Tak się zapatrzył w przyszłość, że zapomniał, skąd wyrastają mu nogi i jakie to ma znaczenie praktyczne.
Tłumaczenie własnych problemów życiowych wyrokami losu niekoniecznie jest wyrazem mądrości, szczerości czy prawdy.
U niektórych ludzi ślepota objawia się często niewidzeniem niczego poza ekranem smartfonu.
Udowodnił swoją męskość nie zdejmując spodni. Nie każdy to potrafi.
Umierając człowiek przestaje się starzeć. Powinni o tym pamiętać ci, którzy pragną zachować wieczną młodość.
Uwielbiam ludzi, którzy mnie uwielbiają. Wydaje mi się to sprawiedliwe.
W epoce cudów dobrej zmiany łatwiej i taniej wymienisz prawdę na kłamstwo, a zachowując wiarę w Boga, szybciej staniesz się bezbożnikiem.
W świecie jest wiele prawd; ich ocena jest często kwestią proporcji. Kiedy ktoś mówi, że panuje łajdactwo lub głupota, nasuwa się pytanie: W jakiej mierze jest to prawdziwe?
Wiedząc, co to jest demencja, inkontynencja, artretyzm i choroba Alzheimera, beznadziejną głupotą jest starzeć się.
Większa głowa nie znaczy, że jest pojemniejsza. W grę wchodzi także wodogłowie.
Większość ludzi nie ma własnych poglądów, więc biorą je od innych. To rozsądne i ekonomiczne: w ten sposób zużywają mniej energii.
Wyobraźnia nie ma granic. Nie można jednak wyobrazić sobie nieskończoności, czasu, Boga. Wyobraźnia ma granice.
Zachłysnąłem się i rzęziłem, nie mogąc złapać oddechu. Dano mi radę, abym wstrzymał oddech, to wrócę do siebie. Każdy ma własny sposób duszenia się.
Zamiast popatrzeć na siebie w lustrze, popatrzyłem w dowód osobisty. Przeraziłem się, jak bardzo się zestarzałem.
Zapuściłem brodę, wyglądałem fatalnie. Żona przestała mnie kochać. Kiedy zgoliłem brodę, znowu stałem się cudnym księciem. Broda mężczyzny to patent na odnowę miłości.
Kiedy czytam komentarze internautów na tematy polityczne, widzę, że mimo wszystko jestem zdrowy psychicznie. Jak tu się nie cieszyć?
Naród, który ma beznadziejny rząd, zasłużył sobie na kopniaki od losu: jedni obywatele za to, że głosowali „tak”, drudzy, że nie umieli im się przeciwstawić, pozostali – za obojętność.
Moi rodzice już nie żyją, jestem sierotą. Mam pytanie: Czy Ojciec Rydzyk mógłby mnie usynowić? Chciałbym żyć w dużej i bogobojnej rodzinie.
O niektórych politykach: Z prochu powstałeś, w śmiech się obrócisz!
Od człowieka zależy tylko to, co czyni w danej chwili. Reszta zależy od genów, Boga, losu. Czasem także od dyktatora pociągającego sznurki manipulacji i przemocy.
Poziom zakłamania polityków powinien być regulowany przez prawo. Ale jak to zrobić, skoro to oni je stanowią?
W demokracji równość jest wyobrażeniem, a nie bochenkiem chleba dającym się dzielić na równe części. Równość obywateli jest równością wobec prawa, a nie stanu majątkowego, wiedzy czy rozsądku.
W szemranych demokracjach rządzącym najlepiej służy kłamstwo, opozycji prawda a kościołowi oportunizm.
W wystąpieniach telewizyjnych wybrańców narodu najcenniejszy jest widok poruszających się ust oraz błysk złotego zęba mądrości.
W wieku czterdziestu pięciu lat Karol Zendra zwątpił w sens życia. Zastanawiał się, skąd się to wzięło, znaczy się, od kiedy przestał się czuć dobrze we własnej skórze. Odpowiedź nie pojawiła się od razu, jak na zawołanie, nie musiał jednak czekać zbyt długo. Zrozumiał swój niepokój po obejrzeniu filmu o małżeństwie, jak do niego dochodzi, jak się rozwija i jak najczęściej się kończy.
Zdał sobie wówczas sprawę, że początek jego zwątpienia sięgał dnia, kiedy do jego domu, gdzie żył spokojnie z żoną Penelopą, wprowadziła się jej siostra Lucyna. Pamiętał nawet ten dzień; był to sam początek ponurej jesieni, zimnej i deszczowej; w nocy wiał tak porywisty wiatr, że bali się czy dach domu wytrzyma.
Od dnia wprowadzenia się Lucyny Penelopa stała się nie do zniesienia. Nie była łatwa w małżeństwie, teraz przechodziła już samą siebie. Nabrała nowych nawyków. Polegały one głównie na tym, że intensywniej starała się ulepszyć Karola, usprawnić jego działania, nadać jego życiu więcej rozmachu.
Pierwszym obszarem nieporozumień stał się sposób odżywiania. On i kobiety reprezentowali krańcowo odmienne punkty widzenia. Kiedy Karol zaczął jeść więcej warzyw, ograniczając konsumpcję mięsa, one dosłownie wciskały je w niego, twierdząc, że powinien jeść więcej kurczaków, bo to nie jest mięso. Kiedy mówił im o wegetarianach, dając jako przykład Morarji Desai, który został premierem Indii w wieku osiemdziesięciu jeden lat i przez kilka lat z powodzeniem rządził wielkim krajem, nie wierzyły mu. Podobnie jak premier Desai, Karol preferował warzywa, orzechy, owoce, nabiał. Wyjaśniał i przekonywał, że warzywa są łatwo strawne, zawierają błonnik, są absolutnie niezbędne dla organizmu.
– To dzięki nim Desai zachował tak fantastyczny stan zdrowia i ja tylko idę w jego ślady. Podobnie jak on nie palę też papierosów, nie piję alkoholu i ćwiczę jogę. Przynajmniej staram się.
Przykład premiera Indii jako wzorca dobrego odżywiania tylko pogorszył sytuację Karola. Penelopa, korzystając z pomocy siostry biegłej w korzystaniu z Internetu, wyszperała informacje, która go pogrążyła.
– Czy ty wiesz, znawco zdrowego odżywiania Hindusów, że Desai, kiedy został premierem, od pięćdziesięciu lat nie miał kontaktu seksualnego z kobietą a każdy dzień rozpoczynał od modlitwy i wypicia szklaneczki moczu?
Był to skuteczny cios, ale Karol nie ustępował.
– Kiedy nie jem większej ilości warzyw, czuję się podle. Warzywa to podstawa odżywiania się współczesnego człowieka. Chyba, że jest się kanibalem i kocha się ludzi dla celów konsumpcyjnych. To inna sprawa.
Obracanie drażliwego tematu w żart było jego sposobem rozładowywania napięcia. Na Penelopę to jednak nie działało. Nie dzieliła jego poczucia humoru. Kiedy mówił coś żartobliwego, ona traktowała to jako zasłonę dymną, za którą usiłował ukryć swoją bezradność, niechęć do natychmiastowego działania lub defekt charakteru.
Drugim obszarem nieporozumień i kontrowersji stała się czystość domu, konkretnie zaś podłogi. Szwagierka była pedantką, nie akceptowała najmniejszego okruszka. Karol nie czuł się człowiekiem wiekowym, niezdarnym czy wyjątkowo roztargnionym, zdarzało mu się jednak upuścić jakiś okruch pieczywa na podłogę i nie zauważyć tego. Najczęściej następowało to w trakcie ożywionej dyskusji przy stole albo nocą, kiedy nachodziło go gwałtowne pragnienie zjedzenia choćby jednej kromki chleba, nawet czerstwego, z masłem lub z miodem.
Lucyna, przez siostrę zwana Lusią, regularnie chodziła po domu i sprzątała. Lubiła sprzątać. Najczęściej robiła to, kiedy były same w pokoju, przy okazji delikatnie sugerując siostrze, że Karol jest bałaganiarzem. Właśnie z tego powodu Karol pozostawał w stanie niezadeklarowanej wojny wobec szwagierki, pilnując się, aby nie przekroczyć granicy tolerancji drugiej strony.
Kolejnym spornym tematem okazały się praca w domu, wykonanie czegoś dla wspólnego dobra, naprawa sprzętu czy choćby zawieszenie obrazu na ścianie. Penelopa oczekiwała, że Karol wykona to natychmiast, przynajmniej bez większej zwłoki, on jednak zwlekał, tłumacząc się innymi pilnymi obowiązkami i sprawami. Jego wyjaśnienia były często nieprzekonujące, nawet dla niego samego, dlatego też nie wahał się przyznawać żonie racji i przepraszać ją. Zapewniał przy tym, że pragnie być inny, bardziej sprawny i szybszy, tak jak ona sobie to wyobrażała, on zresztą też, ale nie potrafi wykrzesać w sobie motywacji do takiej zmiany.
*****
Dopuszczając, że nie jest ideałem męża i współlokatora, Karol walczył o zachowanie minimum niezależności i godności.
– Niech to będzie niezależność nawet częściowa, ale niech będzie. Nie mogę czuć się jak człowiek obcy, jak wygnaniec we własnym domu. Mam prawo być człowiekiem niedoskonałym – tłumaczył Zenobiuszowi, serdecznemu przyjacielowi, kiedy spotykali się, aby porozmawiać przy piwie lub kawie o sporcie, pracy i życiu.
Denerwując się, kiedy groziła mu kolejna konfrontacja z żoną, Karol zdecydował się przyjąć najbardziej racjonalną postawę: ustępować w sprawach mniej znaczących, nigdy w sprawach zasadniczych. Mimo zmiany strategii nieprozumienia domowe nie kończyły się; były jak woda lejąca się strumieniem z uszkodzonej rury. Karol zastanawiał się nad tym wielokrotnie. W końcu doszedł do wniosku, że tkwi po uszy w dylemacie relacji męsko-damskich, czyli wiecznej sprzeczności charakterów mężczyzny i kobiety, stanowiącej źródło wszelkich konfliktów. Wynikał on także z różnic temperamentu, przyzwyczajeń, innego widzenia świata, co jest ważne, co mniej ważne, a co zupełnie nieważne.
– Czy okruchy na podłodze są ważne? – zadawał czasem to pytanie w momentach sprzeczki.
Nie potrzebował odpowiedzi. Dla niego nie, dla niej tak. Kiedyś, nie mogąc dojść do porozumienia z Penelopą, Karol krzyknął w zdenerwowaniu w obecności także szwagierki:
– My, mężczyźni, i wy, kobiety, pochodzimy od zupełnie innej małpy.
Jego wypowiedź dolała oliwy do buzującego już ognia. Okazała się fatalna. Dla świętej zgody, Karol musiał przeprosić żonę i szwagierkę dwukrotnie za wyjątkowo niefortunne porównanie człowieka z odległym przodkiem, który w opinii kościoła, Penelopy i Lucyny nie wiadomo kim był w ogóle, jeśli w ogóle istniał. Dla Karola nie ulegało to wątpliwości.
*****
W pewnym okresie życia żona kojarzyła się Karolowi z komendantem obozu koncentracyjnego. Potem zarzucił ten pogląd, uznając go za oderwany od wiary w człowieka i małżeństwo. Nie bez znaczenia była też refleksja, że jeśli ona jest komendantem, to on jest ofiarą. Coś w tym było, skoro przyszło mu to do głowy. Swoją słabość wobec Penelopy Karol tłumaczył ukrytą w sobie wadą genetyczną i wychowaniem. Taki już był; zawsze szukający wytłumaczenia spraw niewytłumaczalnych.
– Na pochyłe drzewo każda koza skacze – przypominał sobie, kiedy o tym rozmyślał.
Kiedy przypominał sobie to porzekadło, serce w nim twardniało. Czuł wtedy potrzebę rozwinięcia w sobie odporności uczuciowej.
W grę wchodziło coś więcej niż genetyka i wychowanie. Dotarło to do niego dopiero po latach, jak bardzo różniło ich pochodzenie społeczne, środowisko rodzinne, w jakim oboje wyrastali, oraz kultura, w bardzo ogólnym sensie. Chodziło o coś więcej niż różnice, chodziło o trudną do zdefiniowania naturalną odmienność. Coś tak głębokiego, jak bycie czarnym lub białym, które się wzajemnie wykluczają. Zastanawiał się nad tym.
Mieli odmienny start. Karol pochodził z przeciętnie zamożnej rodziny, Penelopa była bogata od początku. Wiadome było jeszcze za czasów panieńskich, że jako jedynaczka odziedziczy dom po rodzicach i ich oszczędności oraz inwestycje. Było tego niemało. To był majątek na tamte czasy.
Pobrali się późno. Była to prawdziwa miłość, zafascynowanie drugą osobą. Potem trochę się popsuło. Kiedy brali ślub był inspicjentem teatralnym, z głową zanurzoną w sztuce teatralnej i jej organizacji. Z natury był raczej ustępliwy, skłonny do negocjacji. Penelopa zawsze była bardziej wymagająca od siebie i od niego. On był duszą artystyczną, ona miała bardziej menedżerskie usposobienie. Oboje pracowali. On w teatrze miejskim a potem w kuratorium oświaty, ona nieprzerwanie, powoli awansując, w dyrekcji dużej kopalni węgla jako samodzielny pracownik księgowości. Dzieci i nie mieli. To nie było problemem, a jeśli było, to rozłożonym równo między obydwie strony.
******
Lucyna, siostra Penelopy uważała, że Karol jest niedomiarowy, inaczej mówiąc niepełny, w swoim postępowaniu, podczas gdy Penelopa jest nadmiarowa, ponieważ jest towarzyska, szczera i otwarta. Wszyscy ją lubili. Karol również cenił te cechy żony, niezwykłą łatwość nawiązywania kontaktów. Uważał, że z ich dwojga ona była lepiej uzbrojona od początku małżeństwa. Na ten temat zgromadził liczne przemyślenia.
Życie małżeńskie to walka o prymat: kto decyduje, kto rządzi, kto gra na fortepianie, a kto śpiewa pod takt muzyki, kto nosi spodnie, a kto pyta. Takie myśli nasuwały mu się nie tylko w chwilach przygnębienia. Pocieszał się myślą, że zachowanie Penelopy wobec niego było uzasadnione, ponieważ każdy żonaty mężczyzna potrzebuje przypominania, jak należy postępować w wątpliwych sytuacjach życiowych.
Któregoś dnia przeczytał artykuł o wiktymologii. To mu bardzo pomogło, zaczął lepiej siebie rozumieć. Wkrótce uznał, że powinien okazywać Penelopie więcej zrozumienia i jako wyraz dobrej woli i pojednania zaczął przekazywać jej znak pokoju. Było to rozumne i błogosławione w skutkach postanowienie. „Przekazuję ci znak pokoju” uznał za skuteczną formę łagodzenia napięcia oraz wyrażania pozytywnej postawy. Te słowa miały znaczyć: „Nie jestem twoim wrogiem. Życzę ci jak najlepiej. Tylko okazuj mi trochę więcej zrozumienia”. To było sedno jego przekazu, narracji i zachowań. Od tej pory czuł się dużo lepiej.
Będąc osobą wierzącą, choć nie praktykującą, Karol wyobrażał sobie, że znak pokoju wymyślili i stosowali pierwsi chrześcijanie, a on tylko go zapożyczył i udoskonalił. Przekazywanie znaku pokoju stało się ważną czynnością, stanowiło też formę zastępczą chodzenia do kościoła.
Po krótkim czasie przekazywanie znaku pokoju weszło mu w krew. Kiedyś śniło mu się nawet, że uczynił to na ruchliwej ulicy zaraz po tym, jak o mało co nie wpadł pod samochód. Dla uspokojenia nerwów wybrał w tłumie przechodniów człowieka, podszedł do niego, zatrzymał gestem ręki, objął ramieniem i powiedział uroczyście:
– Przekazuję ci znak pokoju. Czy zechcesz go przyjąć? Może nawet zechcesz odwzajemnić, co by ukoiło moją rozhuśtaną niepokojem duszę, co się stanie ze mną, kiedy już odejdę w zaświaty. Cholernie mało wiem o tym miejscu.
Używając określenia „Znak pokoju”, Karol zakładał, że każdy rozumie, że jest on symbolem pojednania a nie konkretu obejmującego podłogę, ściany i sufit oraz kilka dodatkowych elementów w rodzaju lampy, łóżka, stołu czy szafki nocnej.
*****
Na początku grudnia, kiedy spóźniona zima szykowała się do nadejścia, w małżeństwie Karola i Penelopy nastąpiło przesilenie. Dzień rozpoczął się słonecznie, narzucając charakter wszystkim innym zdarzeniom. Słońce wstało znad horyzontu i bryznęło plamą jasności na ścianę, stół i podłogę apartamentu Zendrów. Oprawione w złote ramy obrazy popstrzyły się plamami, egzotyczny pejzaż największego obrazu przecięła smuga cienia padającego z ramy okiennej. Dzień zapowiadał się sympatycznie. Pobudzony nieoczekiwaną obfitością słońca Karol zapragnął wyrwać się z domu i biec w słoneczną przestrzeń, nawet krzyczeć.
Tego dnia czuł się szczególnie szczęśliwy. Na nogach był już od godziny szóstej rano. Wczesne wstawanie bardzo mu odpowiadało, ponieważ nauczył się poruszać po ciemku ciszej niż mysz pod kołdrą. Prawie nie wydawał dźwięków. Był sam w kuchni, przygotowywał sobie śniadanie.
O godzinie ósmej z minutami do pokoju weszła Penelopa razem ze swoją siostrą. Miała dla niego wiadomość. Jej komunikaty były zawsze suche i krótkie. Słuchając ich myślał, że powinna pracować na poczcie przy nadawaniu telegramów, gdzie oszczędność słów jest cnotą, a nie w kopalni węgla, gdzie była księgową i miała do czynienia z tysiącami liczb. Liczby – uważał – podobnie jak węgiel mogą być bardzo różnej jakości i nie ma co na nich oszczędzać.
– Kupiłam wczoraj szynkę. Nazywają ją polędwicą łososiową. Jest krucha, lśniąca i delikatna. Zjedz ją na śniadanie. To tylko cztery plastry. My będziemy jeść inną szynkę.
– Wspaniale! – ucieszył się Karol.
Postanowił i chciał być optymistyczny. Słońce i propozycja Penelopy nastroiły go niezwykle pozytywnie. Skończył krojenie pomidora, dodał przygotowaną wcześniej cebulkę i szczypiorek, całość posolił i popieprzył. Miał przed sobą cieszącą oko i podniebienie sałatkę warzywną. Po zakończeniu śniadania, syty i zrelaksowany, zapragnął podzielić się z kobietami swoją radością i poczuciem szczęścia. Zawsze tego pragnął.
– Pozwólcie, że z samego rana przekażę wam znak pokoju – powiedział, po czym podszedł do żony, objął ją ramieniem i pocałował w policzek.
– Pokój z tobą – odpowiedziała żywo Penelopa, umacniając w nim przekonanie o wyjątkowości dnia i krążącym po domu duchu miłości.
– Lucyno, tobie także przekazuję znak pokoju.
Zajęta czymś przy kuchni szwagierka nie zareagowała na jego słowa. Dopiero kilka minut później, przechodząc obok stołu, życzyła Karolowi smacznego.
– Dziękuję bardzo – odpowiedział głośno i wyraźnie, aby go usłyszała. Zależało mu na dobrych relacjach także z siostrą żony.
– Na zdrowie – odrzekła szwagierka nie patrząc na niego. Była zajęta oglądaniem kolorowych zdjęć na smartfonie. To była jej prawdziwa pasja.
Ucieszył się, że nie patrzyła na podłogę, gdzie spadło mu kilka okruchów.
Godzinę później sytuacja zmieniła się diametralnie. Poszło właśnie o okruchy. Zapomniał je sprzątnąć. Wybuchła z tego tytułu awantura. Nie było to tak, że kobiety ją wywołały, ale ją zainicjowały – jego zdaniem złośliwymi uwagami – na temat jego nieuwagi i niezdarności. To przepełniło jego kielich goryczy. Uznał, że mimo najlepszych chęci i starań z jego strony, ustępowania i przekazywania znaków pokoju, będzie nadal trwać stan cichej wojny.
*****
Wyprowadzony z równowagi, Karol przypomniał sobie odległy fragment młodości. Były to właściwie dwie niezależne od siebie historie, dwa ważne epizody, kiedy był jeszcze kawalerem. Zakopał je głęboko w pamięci, ponieważ był to najtrudniejszy i najbardziej wstydliwy okres jego życia. Chodziło o kobietę o bladej twarzy i niezwykłe zlecenie, jakiego mu udzieliła.
*****
Karol dysponował naturalnym darem straszenia ludzi. Na początku nie zdawał sobie sprawy, jak rzadka jest to umiejętność; większości ludzi to się nie udaje, nawet kiedy bardzo się starają. Ujawniło się to zupełnie przypadkiem w okresie wakacji. Grupa studencka, w której uczestniczył, zorganizowała obóz wypoczynkowy w namiotach w lesie nad jeziorem.
Wieczorem pierwszego dnia, kiedy inni członkowie grupy jedli jeszcze kolację, Karol wyszedł popatrzeć na jezioro. Wracając, zauważył studentkę wychodzącą z namiotu. Znał ją stosunkowo słabo, pamiętał tylko, że miała na imię Krystyna. Szła w jego kierunku, prawdopodobnie w tym samym celu, co on, kontemplacji w samotności widoku spokojnego jeziora. Niewiele się zastanawiając, stanął za grubym pniem sosny rosnącej tuż przy ścieżce i czekał. Chciał koleżankę po prostu nastraszyć; niewinny żart, chwila emocji dla obojga. Kiedy dziewczyna dochodziła do sosny, Karol wykonał bez słowa dwa kroki do przodu. Krystyna padła na ziemię jak rażona, straciła przytomność. Karol przeraził się. Nie wiedział co robić, nigdy nie był w takiej sytuacji. Natychmiast wezwał na pomoc kolegów i koleżanki. Ze strachu nie powiedział im, co naprawdę się stało. Zaniesiono ją do namiotu. Wkrótce przyjechało pogotowie. Jeszcze tego samego dnia zmarła, nie odzyskawszy przytomności. Lekarze stwierdzili niewyjaśnione zatrzymanie pracy serca.
– To niezwykle rzadki przypadek – stwierdził dyżurny lekarz. – Ludzie normalnie nie umierają na serce w tym wieku bez wyraźnej przyczyny.
*****
Tego wieczoru Karol zdał sobie sprawę, że to co się stało, to nie był przypadek. Przypomniał sobie więcej takich zdarzeń w swoim życiu, tylko z mniej tragicznymi skutkami. Postanowił to wykorzystać.
Był to dla niego wyjątkowo trudny okres życia, kiedy – jak przysłowiowy tonący człowiek – był gotów czepić się nawet brzytwy, aby nie utonąć. Pracy było jak na lekarstwo. Było mu wyjątkowo ciężko. Także dlatego, że lubił grać w pokera na pieniądze. Sporo wygrywał, częściej jednak tracił. Nie mógł poradzić sobie nałogiem.
Minął rok zanim otrzymał pierwsze zlecenie. Najpierw wyeliminował dwie osoby z własnego grona znajomych, wyjątkowo negatywnie nastawione do niego, jedna w rodzinie, druga w firmie, gdzie w końcu znalazł zatrudnienie. Tak je nastraszył, że unikały go jak ognia a potem wyprowadziły się z miasta. Ich odejście uznał za wielkie osiągnięcie; nabrał pewności siebie i zrobił sobie reklamę, bo ludzie – łącznie z tą dwójką – nawet źle mówiąc o nim przypisywali mu nadzwyczajne zdolności. To go wzmocniło.
Szukał poważnych zleceń. W obecności i w rozmowach z potencjalnymi klientami, ludzmi z towarzystwa, wśród których się obracał, zachowywał się ostrożnie i z rozwagą. Nauczył się mówić oszczędnie, tylko to, co trzeba. W duchu żartował, że chętnie milczy w towarzystwie, ponieważ wystarczają mu rozmowy z psem. Pies był rzeczywiście jego najlepszym przyjacielem. Karol umiał słuchać, ludzie otwierali się przed nim. Robił wszystko, aby wzbudzać zaufanie. Był punktualny, dotrzymywał słowa, był rozsądny w słowach i opiniach. Budował reputację. Tworzył wokół siebie aurę profesjonalizmu, powagi i rzeczowości.
Kiedy już poczuł się pewnie, sugerował dyskretnie, ale tylko tym osobom, które w jego ocenie odczuwały potrzebę pozbycia się kogoś niewygodnego, że może im w tym pomóc, że ma ku temu kwalifikacje i odpowiednie doświadczenie. Był uważny, aby nie przesadzić oferując pomoc.
*****
Pierwszym zleceniodawcą była kobieta. Wyczuł ją. Odprowadzał ją do samochodu zaparkowanego dwie przecznice dalej i miał okazję z nią porozmawiać. Byli sam na sam. Zaoferowała mu duże pieniądze, tak poważną kwotę, że Karol mógłby wycofać się całkowicie z zawodu, kupić sobie mieszkanie i przyzwoicie się urządzić. Marzył o podróży po krajach Afryki Północnej, zwiedzaniu Maroka, Tunezji i Egiptu. Miał marzenia, to go dodatkowo nakręcało.
Ofiarą miał być mężczyzna. Nazywał się Paweł Diak. Zleceniodawczyni nie powiedział mu, czy był to jej mąż, kochanek czy może ktoś inny. Przekazała mu tylko szczegółowe informacje o ofierze.
– Dla mnie to nie ma znaczenia – powtarzał sobie. – Mogę nie wiedzieć, kto to jest. Nie była to cała prawda. Wyszło to na jaw dopiero później.
Mężczyzna wskazany do „usunięcia” – jak to określiła zleceniodawczyni – musiał domyślać się niebezpieczeństwa, ponieważ ukrywał się. I to tak skutecznie, że nie sposób było go wytropić. Karol nie ustawał w wysiłkach, tym bardziej, że to zleceniodawczyni ponosiła koszty poszukiwań. Coraz bardziej go to wciągało, wręcz ekscytowało. Kiedy już ujawnił miejsce ukrywania się ofiary, podjął ostateczne kroki. Mężczyzna zmienił nazwisko i mieszkał w niepozornym, małym domu z ogródkiem na przedmieściach. W domu przebywał zawsze sam. Karol ustalił to ponad wszelką wątpliwość.
Akcję wykonał z rana. Kilka minut po godzinie dziewiątej zapukał i przedstawił się jako nowy listonosz. Był odpowiednio ubrany i wyposażony. Prawdziwego listonosza związał i zamknął w bezpiecznym miejscu, aby móc spokojnie wykonać swoją pracę nie narażając się na niebezpieczeństwo. Nikt nie mógł mu stanąć na drodze. Powtórzył to sobie kilka razy. Był autentycznym listonoszem, w autentycznym uniformie i z prawdziwymi listami i przesyłkami do doręczenia.
Po usłyszeniu „Proszę”, wszedł do środka. Paweł Diak chyba wiedział lub domyślał się, co może się stać, bo był w jakimś sensie przygotowany na taką wizytę. Była w nim rezygnacja. Karol wyjaśnił mu, w jakim celu przybył i z czyjego polecenia. Chciał widzieć jego twarz, potworne przerażenie, jakiego się spodziewał. Zobaczył tylko przygnębienie i smutek. Dlatego postanowił z nim porozmawiać; chciał poznać drugą wersję historii przedstawionej mu przez kobietę.
– Moja żona to bezwzględna i mściwa osoba – zaczął mężczyzna. Opowiedział mu historię swojego związku małżeńskiego i problemów, które spowodowały separację a potem rozpad małżeństwa. Był dla niej niewygodny, dlatego chciała go usunąć. Dzięki temu mogła przejąć jego majątek.
Karol chętnie go słuchał. Diak nie rozciągał swojej relacji. Wręcz przeciwnie, streszczał się, jakby nie zależało mu na życiu.
– W dużej części sam sobie na to zasłużyłem, wiążąc się z tą kobietą – wyznał na zakończenie. Po chwili milczenia, zaskoczył Karola pytaniem.
– Chciałbym wiedzieć, ile moja była żona zaoferowała panu za moje życie. – Na ile mnie wyceniła?
Karol odpowiedział mu szczerze. Nie powiększał kwoty ani nie umniejszał.
– To ja zaoferuję panu równe dwa razy tyle za jej życie i darowanie mojego. Zapłacę od razu w gotówce. Jestem na to przygotowany. Co pan na to? Proszę wziąć pod uwagę, co panu o niej powiedziałem. Może pan to sobie wszystko sprawdzić. Jeśli daruje mi pan życie, musi pan ją usunąć. W przeciwnym wypadku narażałby się pan na śmiertelne niebezpieczeństwo.
Oferta Diaka zaskoczyła Karola. Po krótkiej rozmowie przyjął propozycję. Przemyślał sobie wszystko. Ustalili warunki i umówili się, że mężczyzna natychmiast wyjedzie za granicę i ukryje się.
– Zawiadomię, kiedy będzie pan mógł wrócić bezpiecznie. Będzie już wtedy po wszystkim.
Karol miał swoją kalkulację. Było to mądre posunięcie, propozycja Diaka urządzała go na całe życie dużo bardziej niż mógłby marzyć. Mógł wziąć pieniądze od jednej i drugiej strony.
*****
Karol zgłosił się do zleceniodawczyni po odbiór pozostałych pięćdziesięciu procent kwoty należnej po wykonaniu egzekucji na Pawle Diaku. Na dowód wykonania zadania pokazał jej zdjęcie, jakie zrobiła sobie z mężem, oraz prywatny list do męża od osoby, którą dobrze znała. Uwierzyła mu i ucieszyła się. Wyszła do drugiego pokoju i przyniosła pieniądze, tak jak było uzgodnione, w używanych banknotach studolarowych, wręczyła mu je, po czym objęła go serdecznie.
– Zupełnie jak przyjaciółka lub kochanka – pomyślał Karol, zaskoczony takim zachowaniem. Szybko opanował się. Miał już swoje pieniądze. Wtedy wyjaśnił wszystko.
– Mam wyrok na panią. Domyśla się pani, kto jest zleceniodawcą. Muszę go wykonać natychmiast, nie będę przedłużać agonii.
Naturalna jasność cery kobiety przeszła w trupią bladość. Twarz jej poszarzała, skóra wyglądała jak zwiędła. O nic nie prosiła, zaczęła tylko drżeć jak w febrze. Trwało to nie dłużej niż minutę. Umarła na jego oczach. Wiedział, że nastąpi zawał serca, znał jej stan zdrowia i siłę swego działania. Uznał, że nie jest mordercą. Spodziewał się, był nawet pewny, że umrze, ale nie musiało to nastąpić. To był jej wybór.
Kiedy Karol przypomniał sobie historię z okresu młodości, był już pewien co powinien zrobić. Przeprowadzi taką samą operację na Lucynie. Miał już w głowie ogólny plan. Liczył się z pewnymi utrudnieniami, ale nie w takim stopniu, aby mieć wątpliwości co do jego powodzenia.
*****
Karol miał aż nadto powodów, aby serdecznie nienawidzić Lucyny. To ona nakręcała Penelopę.
– Żona ma swoje słabości, ale żyło nam się całkiem dobrze. O niebo lepiej niż we trójkę. Wszystko zmieniło się po wprowadzaniu się Lucyny – skarżył się koledze w pracy.
– Mamy duży dom, pokoi nie brakuje, będzie mi pomagała – zadecydowała Penelopa przed przyjazdem siostry nie pytając go o zdanie.
Na jego pytanie, jak długo siostra zamierza pozostać, jak zwykle miała gotową odpowiedź.
– Ma własne mieszkanie, wyjedzie kiedy zechce. Nie zostaje u nas na wieczność. Jej obecność nie może ci przeszkadzać. Przecież to moja rodzona siostra.
Nie miał szansy jej wytłumaczyć, że nie chodzi o dom, jedzenie, koszty, ale o jego spokój. Penelopa nie przyjęłaby tego do wiadomości; wierzyła zbyt mocno, że Lucyna czyni tylko dobro.
– Będzie dbać o dom a także o ciebie. Powinieneś jej za to dziękować a nie sarkać.
****
Od przyjazdu Lucyny wszystko, czego by nie zrobił, było złe. Nie mógł już dłużej tego wytrzymać. Czekał okazji. Penelopa wyjechała do sanatorium na trzy tygodnie. Lucyna przejęła na siebie jej rolę. Zachowywała się jak pani domu, szarogęsiła się. Jednego wieczoru Karol miał wrażenie, że była gotowa podjąć także rolę żony w miejsce siostry. Schwyciła go za ramiona, kiedy pośliznął się i upadał, i przyciągnęła do siebie. Był przekonany w tym momencie, że oddałaby mu się, gdyby tylko chciał. Mylił się. Chwilę później odepchnęła go z wyraźnym wstrętem na twarzy, aż wzdrygnął się.
– Harpia – pomyślał z nienawiścią.
Nie znosił jej fizycznie. Była chuda i koścista, choć miała niebrzydką twarz. Właściwe to nawet ładniejszą niż Penelopa. Była samotna od kilku lat. Była dwukrotnie mężatką, nie miała jednak szczęścia. Jej pierwszy mąż zmarł na serce, drugi zginął w wypadku samochodowym.
*****
Moment, na który czekał Karol, nastąpił, kiedy szwagierka zachorowała. Radziła sobie dobrze, nie korzystała z jego pomocy. Było to tylko uparte przeziębienie. Nie chciała iść do szpitala, nikt jej zresztą do tego nie zachęcał.
– Pańska szwagierka jest w dobrym stanie zdrowia i ma silny organizm – zawyrokował lekarz domowy wezwany do chorej.
– Skarży się jednak na serce – odpowiedział Karol. Sam nie za bardzo wierzył w jej problemy sercowe. Kiedyś regularnie biegała dla zdrowia.
– Kto dzisiaj nie skarży się na serce? – zapytał filozoficznie lekarz, składając swoje narzędzia do torby. Znany był z tego, że miał smętne usposobienie i powiedzenia.
*****
Karol nie musiał pomagać szwagierce w czasie choroby. Raz tylko w nocy, kiedy miała wysoką gorączkę, poprosiła go o podanie wody i lekarstwa oraz o przykrycie dodatkowym kocem. Musiała czuć się bardzo źle, bo majaczyła. Powtarzała na przemian: nogi…. ręce…głowa… zimno …. ciepło. Zżymał się, że coś sobie wymyśliła, bo nie wyglądała na chorą. Myślał, że robi to celowo, nie wiedział tylko, po co. Posądzał ją o najgorsze.
*****
Walczył o swoje. Przypominał sobie rozmowy z żoną i wtórującą jej Lucyną i ich postępowanie. Najpierw żona, a potem Lucyna za jej sugestią, bez jego wiedzy zmieniała mu ustawienia mebli w pokoju, wyrzucała z szafy jego ulubione stare ciuchy i kupowała mu nowe. Destabilizowała jego życie. Wiedział, że robiła to w uzgodnieniu z Penelopą, a pod jej nieobecność już na własną rękę. W rozmach telefonicznych Penelopa wyrażała zadowolenie, kiedy siostra coś kupiła, zreperowała czy nawet uszyła coś dla niego.
– Karol nie umie zadbać o siebie. Gdyby nie ty, to chodziłby w brudnym i nieuprasowanym ubraniu. Powinien być ci dozgonnie wdzięczny za to, co robisz.
Karol czuł, że we własnym domu nie ma już nic swojego. Że był trochę bałaganiarzem, to sam wiedział. Wściekał się na Lucynę, kiedy mu to przypominała.
– Po co kulawemu nieprzerwanie przypominać, że ma jedną krótszą nogę? On to doskonale wie.
Nic do niej nie trafiało. Stanowiła bastion nie do pokonania.
*****
Po tygodniu nieobecności Penelopy Karol podjął decyzję. Przygotował sobie odpowiednie narzędzia i przećwiczył ważniejsze elementy swego planu. Przede wszystkim nasmarował zawiasy drzwi sypialni Lucyny, upewniając się, że nie wydają żadnego dźwięku przy otwieraniu i zamykaniu. Po drugie, zanotował sobie i zapamiętał, dokładnie o której godzinie w nocy nad domem przelatuje samolot w kierunku lotniska.
Krytycznej nocy przyszedł pod drzwi sypialni Lucyny i dłuższy czas nasłuchiwał czy śpi. Kiedy był pewny, że tak, otworzył drzwi, podszedł na palcach do jej łóżka i załomotał potężnie uderzając młotkiem w starą patelnię prosto nad jej głową. Nie martwił się, że hałas będzie słyszany na zewnątrz w środku nocy; głuchy dźwięk silników samolotu znacznie redukowały to niebezpieczeństwo. Zanim Lucyna przebudziła z szoku w ciemności, Karol był już za drzwiami jej pokoju. Chwilę później pełna przerażenia wołała o pomoc.
Kobieta ciężko przeżyła pierwszy szok. Nie miała w ogóle pojęcia, o co chodzi. Po dwóch razach była już chora z przerażenia na samą myśl, że nadchodzi noc, a ona musi iść spać. Myślała, że to jakiś potworny koszmar, zmora, która dusi ludzi nocą. W ogóle tego nie rozumiała.
Karol zrobił dwa dni przerwy. Piątego dnia, kiedy już słyszał nadlatujący samolot, dokonał znowu aktu agresji waląc młotkiem w patelnię. Uciekł z pokoju, zanim Lucyna zareagowała. W ogóle nie obudziła się, w całym domu panowała cisza. Natychmiast wszedł do jej pokoju, zapalił światło i sprawdził. Lucyna była nieprzytomna, traciła oddech, tylko cicho charczała Wkrótce umilkła i przestała poruszać się. Przeraził się, ale nie na tyle, żeby mieć wyrzuty sumienia. Zmierzał przecież do tego. Tak czy inaczej było już za późno. Natychmiast wezwał pogotowie.
Lekarz wyjaśnił sprawę, tak jak Karol się spodziewał. Określił zgon jako nagłą śmierć sercową. Z tego, co mówił, Karol zrozumiał, że chodziło o ostrą niewydolność oddechowo-krążeniową, chorobę niedokrwienną, możliwie, że także o wrodzoną wadę serca.
*****
Dwa dni później, może było to nawet następnego dnia, Karol usłyszał głos sąsiadki. Rozmawiała z mężem tuż za żywopłotem dzielącym obydwie posesje na temat niespodziewanej śmierci Lucyny.
– Ciągle myślę o tej młodszej siostrze Penelopy Zendra. Takie nieszczęście! Najbardziej zaskoczyła mnie nagłość jej śmierci. To nie mógł być przypadek. Ktoś musiał jej w tym pomóc.
Karol był pewien, że nikt, nawet dociekliwy policyjny detektyw by jej nie uwierzył.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 23.05.2020
Mężczyzna siedział na samym dole krótkich, wysokich schodów prowadzących z ulicy Drobnej na ulicę Samarytańską, gdzie znajdował się przystanek autobusowy. Miał podniszczoną twarz i przekrwione oczy, jego włosy i broda były w nieładzie a czoło nad prawym okiem szpeciła świeża blizna. Twarz postarzał zarost niegolony od kilku dni. Na policzku poniżej widoczne były ślady drobnych zadrapań. Ogorzała skóra sugerowała regularne przebywanie na świeżym powietrzu. Wygląd mężczyzny niewiele poprawiała czysta niebieska koszula z krótkimi rękawami, dwiema dużymi kieszeniami i pagonami na ramionach oraz nowe krótkie spodenki w ciemnym kolorze, z których wystawały chude nogi. Ludziom śpieszącym na przystanek widok podpitego mężczyzny mimowolnie nasuwał określenie menel.
Karol Sapieha, właściciel dobrze prosperującego warsztatu samochodowego Auto-Manit, maszerował ze wzrokiem utkwionym z ziemię. Ulica była nierówna, patrzył więc pod nogi. Śpieszył się do autobusu; chciał dotrzeć na plażę co najmniej godzinę przed zachodem słońca, aby wykąpać się i posiedzieć trochę na ciepłym piasku. Mężczyznę siedzącego na schodach zauważył z odległości kilku metrów i od razu poczuł do niego niechęć. Było w nim coś antypatycznego. Karol pomyślał z niechęcią:
– Pijaczyna i obibok.
Nazwał go pijaczyną tylko dlatego, że był raczej drobnej budowy. Nie lubił osób leniwych i nadużywających alkoholu. W pracy miał tylko problemy z takimi ludźmi.
Mężczyzna podniósł głowę i popatrzył na Sapiehę, kiedy zbliżył się do schodów. Mówił powoli, przymykając oczy, jakby był zmęczony.
– Przepraszam pana. Czy ja dojadę stąd na Zarzecze?
Karol popatrzył na niego. Z bliska widoczne były krótko przycięte wąsy, jaśniejsze niż włosy na głowie, oraz ślady siwizny na skroniach. Na środku twarzy sterczał wyraźny bulwiasto zakończony nos.
Niechęć Karola do pytającego nie przeszkadzały mu, aby odpowiedzieć na pytanie. Zawsze starał się być pomocny, nie był tylko pewny, czy tym razem udzieli prawidłowej odpowiedzi. Wiedział, gdzie jest dzielnica Zarzecze, nie przypominał sobie jednak żadnego autobusu idącego w tamtym kierunku.
– Chyba nie. Nie sądzę, aby z tego przystanku mógł pan dojechać bezpośrednio na Zarzecze.
Mężczyzna podziękował i zamilkł. Karol wszedł na górę po schodach i skierował się do wiaty przystankowej, aby sprawdzić godzinę odjazdu swojego autobusu. Odszukał numer sto dwadzieścia siedem. Odjazd miał nastąpić za piętnaście minut.
Odwrócił się i znowu zobaczył zaniedbanego osobnika z blizną i podrapaną twarzą. Siedział na ławce pod wiatą, niecałe trzy metry od niego, na przeciwnym końcu przystanku. Karol pomyślał, że niepostrzeżenie wszedł po schodach zaraz za nim.
Na przystanku było już kilka osób: dwie młode kobiety z dziećmi w wózkach, małżeństwo w średnim wieku, samotna, siwiejąca niewiasta z granatową torbą wypełnioną zakupami oraz trójka rozprawiającej żywo młodzieży. Nie mając nic lepszego do roboty, Sapieha chodził tam i z powrotem wzdłuż krawędzi chodnika. Kiedy znalazł się na wysokości menela, ten wstał z ławki i zapytał go:
– Nie wie pan, czy dojadę stąd na Zarzecze?
Sapieha popatrzył uważnie na stojącego przed nim człowieka. Zastanowił się, dlaczego pyta go po raz drugi o to samo. Odpowiedział niechętnym tonem:
– Wyjaśniłem panu wcześniej, że stąd nie ma bezpośredniego połączenia z Zarzeczem.
Mężczyzna nic nie odpowiedział. Jego oczy patrzyły bezmyślnie gdzieś w przestrzeń na prawo od Karola, który nie czekając podjął spacer wzdłuż krawężnika. Pijaczek odszedł na bok, obrócił się i zaczął gapić się na dom mieszkalny po drugiej stronie ulicy Samarytańskiej. Sapieha przyglądał mu się dyskretnie, prześlizgując się po szczegółach ubioru i sylwetki. Kiedy doszedł do twarzy, skojarzył sobie, dlaczego go nie lubi.
Wrócił pamięcią do wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat. Był wtedy uczniem liceum, mieszkał w internacie. Szkoła znajdowała się w centrum miasta, internat natomiast na jego obrzeżu, trzy kilometry dalej. Było już późne popołudnie. Karol wracał z miasta. Lubił tę porę dnia. Robiło się chłodniej, ściemniało się. Szedł zamyślony przez park, za którym majaczyły już budynki internatu. Z naprzeciwka nadchodził jakiś mężczyzna. W momencie zrównania się, obcy zatrzymał go i zapytał o adres. Kiedy Karol się zastanawiał, mężczyzna uderzył go w twarz i silnym pchnięciem powalił na ziemię. Schylił się, przydusił kolanem jego ramię i bezceremonialnie przeszukał mu kieszenie oraz torbę z podręcznikami. Zabrał mu wszystkie pieniądze, jakie miał w portmonetce i zażądał oddania portfela. Tłumaczenie, że nie ma portfela oraz niewielka kwota pieniędzy, rozdrażniły chyba napastnika, bo odchodząc kopnął leżącego i splunął w jego kierunku. Karol zapamiętał jego rozwichrzone włosy, nierówną brodę oraz ślad sinej blizny nad okiem.
Po kilku minutach spaceru wzdłuż krawężnika Sapieha postanowił nie marnować czasu na bezmyślne chodzenie, tylko poczytać książkę. Podszedł do ławki na przystanku, wyciągnął książkę z plecaka i zagłębił się w lekturze. Lubił tę powieść. Przestał obserwować, co dzieje się na przystanku i wokół na ulicy. Siedział na ławce zagłębiony w lekturze, kiedy naprzeciw przystanku gwałtownie zahamował samochód. Głośny pisk hamulców wyrwał go z zamyślenia. Podniósł wzrok i napotkał uważne spojrzenia pijaczka; jego oczy natychmiast uciekły w bok.
– Wcale nie jest taki pijany – przeszło przez myśl Karolowi.
Kiedy chwilę później patrzył, czy nie nadjeżdża jego autobus, mężczyzna z podrapaną twarzą wstał, rozejrzał się niemrawo, przeszedł chwiejnym krokiem i usiadł na chodniku tuż obok ławki. Patrzył gdzieś w przestrzeń nad domami. Karol odwrócił wzrok, odchylił nieznacznie rękaw koszuli i dyskretnie przyglądał się nowiutkiemu Rolexowi. To był najcenniejszy upominek, jaki otrzymał w życiu. Dostał go od żony na czterdzieste piąte urodziny. Zaskoczyła go swoją szczodrobliwością; zegarek był wyjątkowo kosztowny i elegancki. Tamtego dnia powiedział swojemu przyjacielowi:
– Rolex po prostu mnie zafascynował. Przeleciałem chyba pół encyklopedii, aby dowiedzieć się jak najwięcej o tym arcydziele techniki i sztuki.
Przyglądając się zegarkowi, podniósł na moment głowę, aby rzucić okiem w kierunku, skąd miał nadjechać autobus. Kątem oka zauważył, że jego prześladowca znowu mu się przygląda. Sytuacja powtórzyła się. Jak tylko obrócił głowę w jego kierunku, tamten natychmiast uciekał wzrokiem, udając że patrzy w inną stronę.
– Bawi się ze mną w kotka i myszkę – pomyślał Karol, zastanawiając się, dlaczego ten człowiek go obserwuje. Czuł się prowokowany.
Brak autobusu w perspektywie ulicy skłonił go do powrotu do książki. Nie przeczytał więcej niż dwie strony, kiedy jego uwagę przerwał znany mu głos:
– Przepraszam pana, czy ja dojadę stąd na Zarzecze?
– Chyba już po raz piąty pyta o to samo – pomyślał ze złością Sapieha. – Ten typ czepił się mnie jak rzep psiego ogona.
Po chwili opanował się. Nie starał się być uprzejmy. Odpowiedział niechętnie:
– Nie, nie dojedzie pan. Proszę mi dać wreszcie spokój.
Zdecydowana i nieuprzejma odpowiedź Karola chyba nie przekonała natręta, aby dał mu spokój. Nadal siedział rozciągnięty niedbale i patrzył w ziemię; wyglądało to tak, jakby czerpał stamtąd energię do zadawania dalszych pytań. Po kilku minutach bezmyślnego patrzenia przed siebie znowu zadał to samo pytanie. Karol nabrał przekonania, że sprawia to mu jakąś perwersyjną przyjemność.
Nastąpiła chwila przerwy. Autobusu wciąż nie było, natręt przestał powtarzać swoje pytania. W pewnym momencie Karol znowu zauważył, że mężczyzna przygląda mu się bardzo uważnie. Trwało to ułamek sekundy.
Na przystanku ubywało ludzi. Przyjeżdżały różne autobusy, ale nie jego. Sytuacja coraz mocniej działała mu na nerwy. Ludzi było coraz mniej, w końcu na przystanku zostali tylko on i pijak, który znowu z uporem maniaka zaczął powtarzać swoją beznadziejną mantrę o autobusie do Zarzecza.
– Przeklęty oberwaniec! – myślał Karol z rosnącym gniewem. Żałował, że nie pojechał na plażę swoim samochodem. Był zmęczony po całym dniu pracy i chciał sobie ułatwić życie. Miał blisko do autobusu, sto dwudziestka siódemka dojeżdżała prawie aż pod samą plażę. Siedzenie w autobusie i gapienie się przez okno relaksowało go.
Autobus wciąż nie nadjeżdżał, mimo że rozkładowa godzina odjazdu już dawno minęła. W Karolu skumulowała się zła energia. Przypomniał sobie napad, kiedy był uczniem, dręczyła go świadomość, że nie zdąży na plażę oraz uparcie spóźniający się autobus, nawet ostatnia sprzeczka z żoną. Agresywna nachalność pijaka doprowadziła go do ostateczności. Miarka przebrała się. Musiał rozładować to napięcie. Czuł, że zaraz wybuchnie i zrobi coś niedorzecznego. Miarka przebrała się, stracił cierpliwość. Do głowy przyszedł mu szalony plan.
– Po prostu zwariowałem – uznał w duchu. Przestał się wahać.
Powiedział natrętowi:
– Mój autobus nie przyjeżdża i nie wiem, czy w ogóle przyjedzie. Parę minut stąd jest inny przystanek, z większą ilością połączeń, z którego może pan dojechać na Zarzecze. Ja też tam z pewnością będę mieć połączenie dla siebie. Jeśli pan chce, możemy pójść tam razem.
Mężczyzna zgodził się bez zastanowienia.
Szli nie śpiesząc się. Na początku milczeli, każdy z nich był zatopiony we własnych myślach. Potem pijak zapytał go o coś i Karol odpowiedział. Wywiązała się rozmowa. Karol odpowiadał prawie automatycznie, niewiele myśląc. Nie miało już znaczenia, o co pytał go idący obok człowiek i co on mu odpowiadał. Uspokoił się już wewnętrznie, wiedział dokąd idzie i po co. Postanowił dać nauczkę dręczycielowi.
Po kilku minutach doszli do krawędzi lasu, tuż przy nowym osiedlu mieszkaniowym. Było to odludzie na obrzeżu miasta zarośnięte młodymi brzozami. Karol uważnie patrzył przed siebie. Wokół nie było żywego ducha. Kilkaset metrów dalej na bocznej drodze widać było rowerzystę, Sapieha wiedział, że zaraz przejedzie i zniknie. Znał ten teren, chodził tam czasem na spacer.
Nadszedł czas działania. Karol zatrzymał się i schylił, pozorując potrzebę zawiązania sznurówki. Na ziemi w zasięgu ręki miał solidny kawał drewna, idealny dla jego celu. Akurat taki, jaki można było wygodnie uchwycić. Zamierzał dać nauczkę pijanemu natrętowi – przyłożyć mu porządnie kilka razy za wszystkie doznane krzywdy. Pochylił się sięgając po narzędzie kary kiedy poczuł uderzenie czymś ostrym w plecy i ból w klatce piersiowej, przenikliwy i szarpiący. Oszołomiło go to, nie miał pojęcia co się stało. Wkrótce nadeszło drugie uderzenie, w końcu trzecie, już mniej bolesne. Tracąc przytomność czuł, jak pijak ściąga mu z ręki Rolexa. Dopiero wtedy dotarło do niego, że został wywiedziony w pole, że sceny na przystanku były czystą prowokacją. Poczuł ogromny żal, przede wszystkim do siebie, że po raz drugi pozwolił, aby ktoś go tak podle potraktował. Upadając, jego ciało obróciło się. Leżał na plecach i patrzył w niebo. Usiłował coś wydobyć z siebie, lecz wargi odmawiały mu posłuszeństwa. Zdążył tylko wyszeptać:
– Boże! Tak dać się oszukać!
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 19 maja 2020
Cezary Brago, student czwartego roku automatyki, biegł spokojnym krokiem wzdłuż ulicy Nowa Bulońska. Była niedziela, godzina piętnasta. Nie był to najlepszy czas na bieganie, ale nigdy nie potrafił zebrać się wcześniej. Uważał, że to kwestia organizmu; nie był skowronkiem tylko sową. Kładł się spać bardzo późno i późno wstawał. Zanim zgromadził dostateczną ilość energii, było już popołudnie. Tego dnia marudził, zresztą nigdy nie był w stanie rozpocząć biegania wcześniej niż o godzinie piętnastej.
Poruszał się swoją nową ulubioną trasą, chodnikiem ciągnącym się wzdłuż ulicy. Była w rozbudowie, rozbabrana pośrodku, dostępna dla ruchu pieszych i rowerzystów tylko w niedziele, kiedy pod nieobecność ludzi i maszyn brała ją we władanie cisza zakłócana jedynie silniejszymi powiewami wiatru. Cezary biegł i myślał o tym, że w epoce inżynierii genetycznej, sztucznej inteligencji i zaawansowanej automatyki wszystko może być zagrożeniem dla człowieka.
Wierzył, że inżynieria genetyczna i sztuczna inteligencja to dwa nurty cywilizacji, które prędzej lub później ją zniszczą. Nie uważał siebie z fatalistę. Po prostu – opierając się na analizie postępu cywilizacyjnego – był przekonany, że wszystko co na początku dobrze rokuje ludzkości ostatecznie przynosi fatalne skutki.
W dyskusjach posługiwał się najchętniej argumentem broni chemicznej i jądrowej, środków ochrony roślin zabójczych dla przyrody i narzędzi masowej inwigilacji, dzięki którym państwo wiedziało wszystko o każdym obywatelu i z łatwością mogło to wykorzystywać przeciwko niemu. Jeśli to nie robiło, lub robiło w niewielkiej skali, to tylko dlatego, że nie dostrzegło jeszcze takiej potrzeby.
Biegnąc, od pewnego czasu Cezary czuł, że coś porusza się za jego plecami; nie odwracał się jednak, sam nie wiedząc dlaczego. Dopiero kiedy coś zaszeleściło za nim tak wyraźnie, że aż podskoczył, zatrzymał się i obrócił głowę do tylu. Nie było za nim nikogo. Tuż przy krawężniku leżał tylko duży kawałek papieru zwinięty w kłąb. Przypatrzył mu się uważnie. Miał wrażenie, że papier też patrzy na niego. Zastanawiał się, jak to jest możliwe. Przypatrując się uważniej, dostrzegł zarys twarzy na papierowej kuli. Był trochę nierówny na krawędziach, jednakże miał wyraźnie ukształtowany nos, szerokie usta i parę oczu w postaci ciemniejszych plam. Pod wpływem wiatru papier poruszył się i przesunął wzdłuż krawężnika, po czym podskoczył, jakby ktoś go szturchnął. W tym momencie część twarzowa kuli obróciła się w przeciwnym kierunku, jakby udawała, że jej nie ma.
– Zachowuje się zupełnie jak człowiek unikający spojrzenia innej osoby – pomyślał Cezary.
Nie wiedział jak się zachować. Po chwili zrobił dokładnie to samo: odwrócił się tyłem do papieru, aby kontynuować bieg przed siebie. Myślał intensywnie. Wciąż słyszał za plecami ten sam szurgot, szum, szeleszczenie. Zaczęło go to niepokoić. Postanowił wyjaśnić raz na zawsze, o co chodzi dziwnemu zjawisku. Zatrzymał się gwałtownie i obrócił się do tyłu. Papier znowu był za nim, tym razem przyczajony za stertą piachu przykrywającą krawężnik, część chodnika i fragment jezdni.
– Ukrywa się za nią – pomyślał, zastanawiając się, o co chodzi. Nie podobał mu się przedmiot poruszający się za nim krok w krok. Był przekonany, że papierowa kula to pułapka. Wahał się, czy nie warto jej zaatakować i zniszczyć, wdeptując w ziemię: bał się jednak, że może to wywołać niepożądaną reakcję. Mogła wybuchnąć, bryznąć jakimś płynem lub wydzielić z siebie trujący gaz. Nie wiadomo, co kryło się w jej wnętrzu.
Niepewny co robić, postanowił oddalić się jak najszybciej i zniknąć w widocznym już na horyzoncie zielonym zagajniku. Papier ciągle mu towarzyszył. Cezary nie musiał nawet oglądać się. Słyszał teraz regularne cykanie zegara. Niespokojne myśli cisnęły mu się do głowy.
– To nic innego jak miniaturowy ładunek wybuchowy, wystarczający, aby roznieść mnie na strzępy, a przynajmniej poharatać, Wystarczy tylko kilkadziesiąt drobin metalu, które pod wpływem eksplozji rozsypią się we wszystkich kierunkach, Jedna tak drobina w skroń, tętnicę szyjną, serce lub gdziekolwiek w czaszkę, a od razu znajdę się na cmentarzu.
Cezary wyobraził sobie swój pochówek. Zawsze chciał, aby odbyło się to z orkiestrą, fanfarami i marszem Mendelsohna. Lubił muzykę poważną, często jej słuchał.
Zagłębiając się w porywające duszę takty muzyki wielkiego kompozytora, Cezary zapomniał o papierze. Sam mu się przypomniał. Leżał czekając dwa metry przed nim przy stosie drobnych kamieni zrzuconych przy krawężniku. Obok niego leżała druga identyczna kula papieru. Teraz było ich dwóch, dwa przedmioty zawierające w sobie coś żywego, co je uruchamiało i jakąś namiastkę mózgu, który nimi kierował.
To było najgorsze, ta nieokreśloność. Nic ludzkiego, po prostu przedmiot, ale bynajmniej nie martwy, posiadający napęd i umysł – mechanizm podejmujący decyzje, który myślał i sterował całością.
– Zupełnie jak człowiek – analogia nie wzbudziła w Cezarym zdziwienia. Wręcz przeciwnie, uznał ja za uprawnioną a jednoczenie wciąż przekraczająca jego wyobraźnię mimo stałego karmienia je nowinkami o postępie technicznym, technologicznym, medycznym i wszelkich innych nowych wynalazkach.
Odc. 2
Cezary nie czekał dłużej. Odwrócił się i zaczął uciekać, pozostawiając za sobą dwa kawałki papieru w formie niekształtnych kul. Były podobne do siebie, szare i groźne, nieokreślone w działaniu i możliwościach. Jego myśl zaprzątało zgadywanie, co może nastąpić. Uściślał to, co widział, szukając w pamięci wiedzy o podobnych obiektach.
– Coś, co jest zdolne poruszać się samodzielnie, dostosowywać się do warunków terenu a nawet je wykorzystywać, kamuflując się i kryjąc za nierównościami. Kule korzystają prawdopodobnie z energii słonecznej lub są zasilane energią promieni laserowych emitowanych przez stację nadawczą w kosmosie. Dobrze, że sobie przypomniałem – laser. A może te dwie kule mają tylko naprowadzić na mnie drona? Czeka gdzieś zawieszony w przestworzu, miniaturowy, sekretny, zdolny śledzić człowieka dzień i noc korzystając z technologii GPS. Wystarczy tylko sygnał od nich, a podleci do mnie i potraktuje dawką kwasu solnego, promieniem laserowym lub czymś podobnym, nie pozostawiając żadnych śladów po sobie. Nikt się nawet nie domyśli się, kto był wykonawcą wyroku.
Kto mógł być zleceniodawcą takiego zlecenia, Cezary starał się nie myśleć; zaprzątała go jedynie myśl, jak wywinąć się z opresji. Po chwili przypomniał sobie, kto mu kiedyś groził śmiercią, choć on o tym prawie całkiem już zapomniał. Było to na weselu studenta, przyjaciela z roku. Cezary siedział wśród nieznanych gości przy długim stole. Naprzeciwko, po drugiej stronie stołu, widział mężczyznę. Przypominał upiora z horroru; jego skóra na czole i policzkach, koloru i faktury identycznej jak papier, była mocno naciągnięta. Wyglądała, jakby jej właściciel przeszedł kilka operacji po ciężkich oparzeniach. Cezary w duchu nazwał go Pergaminem.
Rozmawiali o możliwościach nowych technologii w zakresie automatyki. Była to dziedzina, w której Cezary czuł się szczególnie dobrze. Jego rozmówca był pracownikiem jakiegoś instytutu. Też znał się na temacie. Wywiązała się kłótnia. Poszło o zastosowania nowych technologii w przemyśle, transporcie i usługach; co jest, a co nie jest możliwe. Wyglądający na naukowca mężczyzna i Cezary mieli zupełnie odmienne poglądy. Starali się przekonać siebie wzajemnie do swoich zapatrywań. Słuchali ich goście weselni. Udowodnienie racji stało się sprawą honoru. Pergamin zarzekł się, że zabije Cezara. Nie powiedział mu tego otwarcie, tylko w toalecie, kiedy znaleźli się tam sami. Cezary zapamiętał jego oczy, błyszczące, zdrowe oczy na tle okropnej, wysuszonej twarzy. Groźba wydała mu się wtedy efektem przejściowej emocji mężczyzny, z którym wszedł w spór na weselu. Myślenie teraz o tym nie miało sensu, ważniejsze było bezpośrednie zagrożenie.
– Nie ma co myśleć o sądzie ferującym wyrok, kiedy kat stoi nad głową.
To go przywróciło na właściwy tor szukania rozwiązania. Po prawej stronie miał przed sobą las, oddzielony od drogi wysokim otwartym nasypem, którego nie sposób było pokonać. Wypatrywał dogodniejszego wejścia do lasu. Po chwili pojawiła się w oddali gęstwa krzaków.
– Tam skręcę w kierunku lasu, trudniej im będzie śledzić mnie i wykończyć.
Podbiegł jeszcze sto metrów i już miał skręcać w kierunku lasu, kiedy usłyszał przed sobą suchy, nienaturalny śmiech, jakby wychodzący z metalowej rury.
– Chcieliśmy cię tylko nastraszyć, głupku! Gdybyśmy chcieli cię wykończyć, już dawno byśmy to zrobili.
Zobaczył ich wtedy: dwie papierowe kule o nierównych krawędziach przypominające ludzkie oblicza. Leżały na ziemi nieruchomo świdrując go niewidzialnymi czarnymi plamami wzroku. Czuł to spojrzenie. W ich słowach dostrzegł nitkę nadziei. Był zdezorientowany, o co może chodzić. Pomyślał, że chcą go powstrzymać przed ucieczką w głąb lasu. Potem, że był to jakiś pomylony, okrutny żart. Niepewność go zmobilizowała.
– Cholerna sztuczna inteligencja i nowoczesne technologie już chyba dziesiątej generacji! – warknął, aby zrzucić trochę napięcia i dodać sobie otuchy.
Przemógł strach. Podszedł bliżej do kul z wibrującymi na wietrze drobnymi strzępkami papieru. Nie wiedział jeszcze, co zrobi. Chciał im się przyjrzeć i wtedy zdecydować. Podchodził ostrożnie, starając się nie wykonać żadnego gwałtownego ruchu. Tak było najbezpieczniej. Był w odległości nie mniejszej niż dwa metry, kiedy zobaczył błysk i fala kłującego ognia ogarnęła jego ciało, głowę, tułów, ręce i nogi.
Strużki krwi zalewały mu oczy i usta. Dopiero wtedy Cezary Brago, biegacz, student czwartego roku automatyki, dokładnie przypomniał sobie człowieka, upiora z pergaminową skórą na czole i policzkach, który w trakcie kłótni na weselu zarzekał się solennie, że go zabije.
Kiedy znaleziono człowieka z pokiereszowanym tułowiem, na jego twarzy – pod warstwą krwi i wilgoci – były jeszcze oznaki zaskoczenia i bólu. Nikomu nie przyszło jednak do głowy, aby przyjrzeć się uważnie denatowi i je dostrzec. Wykonano tylko zdjęcia, wiele zdjęć. Policji nie udało się ustalić niczego oprócz identyfikacji zmarłego, faktu zgonu, czasu, kiedy nastąpił oraz zakresu obrażeń ciała.
Był to rok wielkich niespodzianek, kiedy ludzie ginęli nie wiadomo z czyjej ręki, dlaczego, w jakich okolicznościach, a nawet w jaki sposób. Winiono za to nowoczesne wynalazki, stanowiące zbawienie jak i przekleństwo człowieka, i jego nieposkromioną żądzę poprawiania Boga i przyrody.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 15 05 2020
Była noc. Miała być czarna, jak w bajce, a była szara. Była wiosna, bo nadszedł jej czas. Starzec, silny prawie jak dąb, chwiejący się tylko pod naporem wiatrów jesieni, spotkał się z samym sobą, tym sprzed pięćdziesięciu lat, dwudziestopięciolatkiem. Popatrzył na niego z niechęcią, bo nie lubił bylejakości, i huknął:
– Spójrz na siebie, czyli na mnie! Patrz, jak wyglądasz. Nie jest ci głupio?
Młodego człowieka zaskoczyły takie pytania. Nie spodziewał się, że z wysokości wieku będzie krzyczeć, on, dojrzały jak ten dąb, chwiejący się tylko pod naporem wiatrów jesieni, na siebie samego, niewiele rozumiejącego, otumanionego błędami narodzenia, rodziców, czasu, szkoły, ustroju i losu, który nigdy nie jest znany, a czasem chyba powinien być.
Już miał otworzyć młode usta, uzbrojone w galerię nie idealnych ale białych zębów, umieszczone na twarzy o skórze gładkiej, ogolonej kilka godzin wcześniej, na głowie przykrytej gęstą czarną czupryną, kiedy zjawił się pies, a potem kot, ulubieńcy ich obydwu, dwa zwierzaki, jakie kiedyś trzymali, i samym swym ukazaniem się nakazały im pogodzić się.
Mężczyźni wstrzymali się. Gapili się na siebie, po czym wyciągnęli z zamrażalnika, ten młodszy, bo był szybszy, rękami tego starszego, bo miał do tego większe prawo, butelkę czerwonego szampana, a potem wyjęli z barku kieliszki o płaskim denku obrzeżone złotym paseczkiem i rozlali.
– Nie ma co się zastanawiać, chłopie, mów do mnie Noe, albo jak chcesz, jestem starszy, dwukrotnie mógłbym być twoim ojcem i raz dziadkiem, więc to ja pierwszy proponuję ci bruderszaft.
– Dobrze, odpowiedział ten drugi, jestem młodszy, nie będę się szarpać, mam przed sobą pięćdziesiąt lat, które przeżyłeś, więc nie będę się wymądrzać.
Usiedli i rozmawiali.
– Ja to jeszcze chciałbym pojechać w kilka miejsc, zobaczyć, popatrzeć z bliska na wielkie góry, śnieżne, na przyrodę dziewiczą, na wysokie fale, nauczyć się tańczyć na luzie, bez skrępowania, mówić jak wolny człowiek, wydawać pieniądze i nie zastanawiać się nad tym, że je wydaję, i w ogóle czuć się jak młody Bóg.
– Hej! Wy dwaj, tacy i owacy, nie mieszajcie mnie do tego – dał się słyszeć głos jak zza ściany. – Też mam problemy z samym sobą, stale prowadzę monologi, raz chwalę, raz ganię siebie, taki mój los, że aż przeklnę, jego mać, że nawet nie mogę tak jak wy, napić się czerwonego szampana dobrej marki, z legalnego źródła, bo mi nie wypada, bo jestem zbyt uniwersalny. Eh! Eh! Eh!
Wsłuchali się, głos pochodził z zewnątrz, z podwórka, postanowili więc wyjść na balkon.
Kiedy wychodzili, zderzyli się w drzwiach, i na balkon wyszedł już tylko jeden osobnik, zintegrowany, połączony niewidzialnymi nićmi wspomnień, oszołomiony szampanem. Podszedł do krzesełka, przysunął je sobie, usiadł i odwrócił twarz w kierunku słońca, bo było już prawie południe, aby słuchać ptaków i oglądać niezwykłą zieloność mieniącą się w liściach brzozy.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 01 05 2020
Izydor Czyżyk był postacią kontrowersyjną nawet dla siebie samego, włącznie z pogmatwaną historią swego życia. Chyba zdawał sobie sprawę, że jest w nim coś dziwnego, skoro napisał w pamiętniku: „Jestem przedstawicielem szalonego pokolenia szybkich technologii, smartfonu, cukrzyków, rosnącej zamożności a wraz z nią otyłości, depresji i samotności. Mam mało przyjaciół. Niewielu ludzi mnie rozumie. Żyję sam i wymyślam sobie rzeczywistość. Moje rodzeństwo to wyobraźnia, fantazja i urojenia. Wymyśliłem sobie na przykład Święto Chudego Ptaka. Ptaki rzadko bywają chude, a ten jest chudy. Ale wszystkie latają. I tego im zazdroszczę. Też chciałbym latać, być wolną istotą”.
*****
O godzinie siódmej piętnaście rano powietrze było tak przezroczyste, że Izydor widział ze swojego okna stary Mercedes w trzykrotnym powiększeniu. Zawsze stał on w odległości dwudziestu jeden metrów, teraz widoczny był w odległości nie większej niż siedem metrów. Może nawet bliżej. Kiedy Izydor wyciągnął rękę, miał wrażenie, że dotyka klamki.
– Fajne autko – krzyknął do żony zanim sobie przypomniał, że od czasu rozwodu jest znów samotnym, starym kawalerem. Rozwiódł się wtedy, kiedy stracił słuch i głos. To, co wydawało mu się krzykiem, było tylko milczącym otwieraniem ust. Obejrzał siebie kiedyś w lustrze; wyglądał jak karp wyjęty z wody bezradnie chwytający powietrze. Niepełnosprawność nie przeszkadzała mu w życiu, pod warunkiem, że nie pamiętał o niej. Kiedy ją sobie przypominał, zamykał się w sobie, tracił kontakt z otoczeniem. Myślał wtedy, że to dlatego, że jest uparty.
*****
O godzinie ósmej rano radio podało, że miasto we władanie wzięła cisza. Był to wynik rozejmu zawartego o północy między Pasjonatami Ciszy a Producentami Hałasu, którzy za wynagrodzeniem zgodzili się powstrzymywać przez czas nieokreślony od wytwarzania szumu, warkotu, jazgotu i podobnych dźwięków.
Sprawa była poważna. W kraju było coraz więcej osób głuchych, zastraszająco szybko rósł też odsetek ludzi z częściową głuchotą i niedosłuchem. Był im trudno funkcjonować w społeczeństwie. Pasjonaci Ciszy – także w ich imieniu – od wielu już lat darli koty z Producentami Hałasu; konflikt narastał. Obydwie strony gromadziły siły do ostatecznej rozgrywki, przekonani, że spór musi w końcu znaleźć jakieś rozwiązanie.
Izydor ucieszył się wiadomością o rozejmie, ponieważ lubił ciszę, zanim ogłuchł.
– Mam co najmniej siedem dni na powrót słuchu. Tylko w ciszy jest to możliwe. Co do powrotu do mówienia, to powinno być jakieś porozumienie między mówiącymi a niemowami. To ułatwiłoby powrót do zdrowia ludziom takim jak ja. Nie musiałbym kupować słuchawek do uszu ani tuby do nagłaśniania się w miejscach publicznych. Izydor ucieszył się, że wprawdzie jest głuchoniemy, ale potrafi doskonale myśleć.
Umocniwszy się w przekonaniu, że ma szansę wrócić do siebie odzyskując brakujące zmysły, usłyszał na korytarzu za drzwiami ledwo wyczuwalne szczekanie psa. Jego głos był tak cichy jakby zwierzę siedziało opakowane w wacie. Normalnie pies sąsiada, potężny doberman z odnowionym operacyjnie węchem, wydawał z siebie dźwięki masywne jak dudnienie średniego dzwonu na wieży kościelnej budowanej dla umocnienia wiary w pięć zmysłów: wzroku, słuchu, smaku, węchu i dotyku.
Przyglądając się budowie wieży, Izydor wymyślił jeszcze pięć dodatkowych zmysłów: noncepcji czyli odczuwania bólu, zmysł temperatury, zmysł równowagi, propriocepcji czyli ułożenia części ciała względem siebie oraz percepcji czasu. Pomysłów nie zgłaszał do opatentowania tylko dlatego, że mu powiedziano, że musiałby przedstawić modele tych zmysłów oraz wyliczenia matematyczne potwierdzające ich działanie.
Wracając z obserwacji wieży, uważanej za świętą z racji przynależności do kościoła, Izydor poczuł, że odzyskał mowę. Uznał to za cud. Poruszył kilka razy językiem i rzeczywiście, układał on się w ustach zupełnie inaczej niż u niemowy. Idąc zatłoczoną ulicą nie wypadało mu wykonywać testów potwierdzających fakt odzyskania mowy. Jak tylko wrócił do domu, od razu wykonał eksperyment: otworzył szeroko okno i z całych sił krzyknął. Zdumiał się, bo nie usłyszał nawet echa; tylko cisza dzwoniła mu w uchu młoteczkiem Eustachiusza, który uruchomił się automatycznie. Odzyskanie mowy okazało się złudzeniem.
Izydor postanowił wykonać jeszcze jeden eksperyment. Wyjął młotek z walizki z narzędziami, otworzył okno i z wysokości trzeciego piętra, gdzie mieszkał, zrzucił go na bruk. Po chwili usłyszał dźwięk przypominający piórko opadające na korkową podłogę, czyli praktycznie nic. To go dodatkowo zdezorientowało, ponieważ nie wiedział czy brak odgłosu uderzenia młotka o bruk było efektem jego własnej głuchoty, czy też dziwnym efektem głębokiej ciszy panującej od tygodnia.
Istnienie niekończącej się ciszy szokowało ludzi; dostrzegali to i odczuwali, nie mogąc wyjść z podziwu, co się dzieje. Izydor ze względu na swoją głuchotę nie zawsze był pewny, czy to co czuje i słyszy wokoło, to rzeczywiście świat ciszy, czy tez jego wyobrażenie ciszy puste jak orzech wygryziony przez robaki.
*****
Zamierzając wyjść z domu, Izydor spojrzał w lustro. Wydał się sobie młodszy co najmniej o sześć lat. Ustalił to ponad wszelką wątpliwość, przypominając sobie czuprynę jaką miał na głowie sześć lat wcześniej. Dla pewności odszukał zdjęcie wykonane w tamtym czasie i porównał z wizerunkiem w lustrze. Wszystko się zgadzało. Oglądanie zdjęć i czupryny zajęło mu trochę czasu. Spojrzał na zegarek i zdziwił się: wskazówka godzinna poruszał się wolniej niż zawsze. Takie miał wrażenie. Znowu skojarzył to sobie z ciszą.
*****
Następnego dnia, siedząc przy śniadaniu z rodziną, zastanawiał się, co oznaczają zmiany. Najmłodsza latorośl, dorobek córki Izydora oraz jej rudego adoratora, chłopczyk skąpy w mowie i tak wolny w myśleniu, że drzwi odmawiały mu otwarcia się, bo stojąc przed nimi nie był w stanie zdecydować się, czy w ogóle wyjdzie, zauważył rezolutnie:
– Te wszystkie zmiany są super.
Krótkie logiczne zdanie i wyraźny głos dziecka były dla rodziny objawieniem. Wszyscy popatrzyli na niego w zdumieniu.
– Sam to wymyśliłem. Nie ma co się dziwić, ta cisza też mnie zmieniła. Rezygnuję ze ssania palca, już mi się to znudziło.
Kiedy zauważył, że nikt mu nie wierzy, podszedł do drzwi balkonowych, otworzył je i udawał, że wyrzuca palec za okno. Chwilę czekał na odgłos upadku, ale nic takiego nie nastąpiło. Na zewnątrz panowała głucha cisza. Matka wytłumaczyła mu, że palec jest zbyt mały i miękki, aby wywołać jakikolwiek dźwięk.
Odc. 2
Popołudniowe wydanie „Gazety Wieczornej” ukazało się z trzygodzinnym opóźnieniem. Nikogo to nie zdziwiło bo czas był niezwykły. Gazeta przedstawiła kilka teorii wyjaśniających istnienie niezwykłej ciszy. Ksiądz kanonik – mówiono o nim, że kilka razy słyszał głos z nieba – argumentował z przekonaniem, że Bóg przypomniał sobie, że ma pod opieką całą ludzkość i zwierzęta i powrócił na ziemię dewastowaną przez zarazę hałasu.
– Mieszka teraz u mnie na plebanii. Na początku myślałem, że to mój kolega ze szkoły podstawowej. Poznałem go po rudej czuprynie. Ale jak mi pokazał legitymację, wiedziałem już na bank, że to Najwyższy. Polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia. – Bóg powiedział mi też, co sądzi o hałasie. Był szczery aż do bólu.
– Jeszcze wczoraj gotów byłbym dokopać ludzkości za brak dbałości o porządek na ziemi, zanieczyszczenie lądów i oceanów plastikiem, jedzenie wyrzucane na śmietnik, hałas sprzeczny z zasadami przyrody, i inne świństwa, ale już tego nie zrobię. Wyłączyłem się i jestem szczęśliwy. Alleluja!
– To „Alleluja” mnie przekonało – kontynuował ksiądz kanonik. – Potem znowu popadłem w zwątpienie, kiedy mi powiedział:
– Daj mi wreszcie coś zjeść, bo jestem głodny jak wilk.
– Jego język mnie zdezorientował – zauważył kanonik. – Sam rzadko posługuję się takimi określeniami. Kiedy mu powiedziałem o porozumieniu Pasjonatów Ciszy i Producentów Hałasu, ucieszył się.
– Wreszcie poszliście po rozum do głowy. Potrzeba było wam na to kilka tysięcy lat cywilizacji, głuchoty i przytępionego słuchu milionów ludzi.
*****
W nocy Czyżykowi śnił się ogród. Udał się tam razem z wnuczkiem. Przeżyli tam przygodę. W ogrodzie panowała cisza, ale można było wyczuć niepokój. Po prostu wisiał w powietrzu. Źródłem niepokoju był symboliczny Hałas, dotknięty porozumieniem między Pasjonatami Ciszy i Producentami Hałasu.
– To tylko cisza przed burzą, którą wam zgotuję, jak tylko przestanie obowiązywać ta beznadziejna umowa między Producentami Hałasu i Pasjonatami Ciszy – Hałas zacisnął wielkie łapska, służące mu do ściskania brzucha w celu wydobycia z siebie dźwięków.
*****
W mieście nie było dobrze. Kolejarze mieli poważne problemy. Mimo, że obowiązywała powszechna cisza, pociągi jak dawniej łomotały na złączach szyn, zwłaszcza kiedy przejeżdżały po żelaznym moście. Obsługa pociągu osobowego numer 18 odjeżdżającego ze stacji Tajna na wschód postanowiła zmienić to raz na zawsze. Ustawili się na peronie w rzędzie i kolejno podchodzili do pociągu, aby smarować koła towotem. Co godzinę testowano, czy pociąg jeździ już cicho. Do połowy dnia nie zanotowano żadnych efektów.
Kolejarze nie załamywali się. Dodawali smaru do oliwiarek i kontynuowali pracę, zdecydowani zmiękczyć koła w ich żelaznym uporze. Po ośmiu godzinach wysiłku udało im się osiągnąć postęp. Koła zmiękły do tego stopnia, że nawet przy większej szybkości pociągu słychać było tylko szum wiatru.
Była to informacja jaka ukazała się następnego dnia, oczywiście nieprawdziwa. Kilka dni później wyszło na jaw, że na koła nałożono obręcze wykonane z materiału używanego do produkcji poszycia statków kosmicznych, odpornego na uderzanie, ścieranie i wysokie temperatury. Dostawę sfinansowała firma Cosmic Materials Inc., kiedy zorientowała się, że na świecie jest taka liczba pociągów, że na dostawach dla kolei zarobi tysiąc razy więcej niż zaopatrując kilka wielkich firm budujących statki kosmiczne. Potrzebę stosowania nowych rozwiązań dyktowały oczywiście warunki umowy zawartej między Pasjonatami Ciszy a Producentami Hałasu.
Problemem pozostał żelazny most. Kiedy koła nie wydawały już z siebie nieprzyjemnych dźwięków, on nadal huczał i to niezależnie od tego, co nim przejeżdżało: pociąg pancerny, lokomotywa i wagon z pieluchami dla niemowlaków, drezyna na drewnianych kołach wypełniona aseptycznymi maseczkami, czy też rowerzystka na specjalnym trójkołowcu z dwoma koszami grzybów z pobliskiego lasu.
– To wszystko jest bez sensu – pomyślał Izydor Czyżyk i udał się do kuchni, aby zrobić sobie drugą kawę. Tym razem wsypał do kawiarki sześć łyżeczek kawy. Jeszcze przed zapadnięciem ciszy ustalił drogą eksperymentów, że kawa wprawdzie nie poprawi mu słuchu ani mowy, ale nastraja go optymistycznie. Bardzo tego potrzebował, zwłaszcza kiedy świat jawił się mu niezrozumiały i okrutny. Złe myśli sprowadzały go wtedy na manowce, czarne i cuchnące grzechem bagna rozważań o zboczeniach, morderstwach i podpaleniach. W chwilach rozpaczy myślał nawet, czy by nie zostać idiotą, aby zachować stoicki spokój wobec niepokojących spraw tego świata, zwłaszcza zabójczego wirusa.
– Psychiczny upadek na głowę uchroniłby mnie przed myśleniem o samobójstwie.
Przez chwilę Izydor koncentrował uwagę na czworokącie „mocna kawa – okrutny świat – błogosławiony idiotyzm – niepotrzebne samobójstwo”, po czym wyszedł na balkon, aby sprawdzić, czy nie pojawiło się nowego.
Zdziwił się. Obok balkonu, na wyciągnięcie ręki, unosił się w powietrzu ptak. Trzepotał skrzydełkami jak koliber i w ogóle nie bał się człowieka. Był niebieskiego koloru jak electric sparrow w Australii. Tylko w ogonku miał kilka kolorowych dłuższych piórek, wyglądały jak doczepiona kitka. Izydor przyjrzał mu się i zauważył, że ptak macha skrzydełkami mechanicznie tylko w jedną stronę, jak helikopter śmigłem. Przyjrzał mu się jeszcze dokładniej. Była to zabawka, idealnie wykonana, pozorująca żywego ptaka, kolorowego i błyszczącego. Kiedy zastanawiał się, skąd tam się wzięła, na boczny balkon wyszedł sąsiad Izydora. Na imię miał Zdzisław, na nazwisko Hrabąszcz, przez samo H. Uważał, nie bez powodu, że to czyni go wyjątkowym. Okazało się, że koliber był podarunkiem od niego.
– Od dawna pragnąłem, Izydorze, zrobić panu przyjemność, czymś zaimponować, oderwać od smutnej rzeczywistości, która nas wszystkich gnębi. Miała to być niespodzianka i chyba mi się udało. Nabytku dokonałem na jarmarku w Radnicy, miejscowości, gdzie jest źródło uzdrawiającej świętej wody oraz dom wariatów przez nielicznych nazywany Zakładem Opieki Psychiatrycznej.
Mężczyźni wdali się w dyskusję.
– Nie wiem dlaczego ludzie nie wybierają prostszych nazw, bardziej przystających do rzeczywistości – stwierdził sąsiad. – Prawdopodobnie chodzi o tak zwaną polityczną poprawność. Nie rozumiem tego, ponieważ nie udało mi się dostrzec u żadnego zdrowego psychicznie człowieka zainteresowania polityką. O samym zawodzie polityka, posła i wysokich urzędników państwowych, osób politycznych z natury, nie wypowiadam się, ale wydają mi się podejrzani. Czy wie pan, drogi Izydorze, że jeden z nich chodzi regularnie na cmentarz. Mówi, że tam nachodzą go najciekawsze i najwartościowsze myśli. Wiem, jest to fakt niezbity, gotów jestem określić to dosadniej, a nawet pójść o zakład, że niektórzy politycy byli leczeni, będą leczeni lub po prostu wymagają leczenia w Radnicy. Zwiedzałem to miejsce. Mnie osobiście tam się nie podoba. Ściany Domu Pogodnego Nastroju są zjadliwie żółte, ten kolor źle mi się kojarzy, bo z żółtaczką. Nigdy nie kupiłbym kanarka w tym kolorze.
Dwie godziny później sprzed balkonu odleciał ptak. Wtedy zjawił się motyl. Było to dla Izydora zrozumiałe. Ptak był zagrożeniem dla motyla, choć ten był wielki jak piłka futbolowa. Izydor wyjaśnił to sąsiadowi, czując się zobowiązany odpłacić mu miłym zachowaniem za oryginalny upominek.
– Może przesadziłem z tym porównaniem motyla do piłki, bo dawno nie grałem w piłkę nożną, ale owad jest naprawdę duży i okrągły, kiedy porusza skrzydłami. Chodzi mi o krągłość dynamiczną, obejmującą tułów, łebek, ogon oraz kolorowe skrzydełka dodające powabu istocie żyjącej z ruchu na otwartej przestrzeni, gdzie panuje wolność i jest dużo tlenu.
*****
Wieczorem Izydor przed udaniem się spać przyjął lekarstwa. Coś musiał niedopatrzeć lub przyjąć za dużo, albo też wziąć nie te leki co trzeba, gdyż obudził się z potwornym bólem głowy dopiero trzy dni później. W ciągu tego krótkiego czasu kraj zmienił się nie do poznania. Cisza jeszcze bardziej się pogłębiła. Jeśli gdziekolwiek pojawił się hałas, natychmiast eliminowano jego źródło. Osoby wywołujące dźwięki surowo karano mandatami, przy większych przewinieniach więzieniem.
Cisza stała się najwyższą wartością, naczelnym dobrem kraju, imperatywem. Na kolorowym osiedlu zamieszkałym przez imigrantów z Ameryki Południowej, na budynkach wypisane były hasło: Silencio o Muerte, Cisza albo Śmierć. Oczywiście nikogo nie karano śmiercią, to było tylko wezwanie do śmiertelnie poważnego traktowania ciszy.
*****
Izydor zbadał sprawę. I co się okazało? W kraju nastąpił przewrót. Władzę objął generał artylerii Roto Tandem, który natychmiast sformował rząd autorytarny, przyznając sobie stanowisko premiera. Stanowiska prezydenta nie obsadzono. Nowy szef rządu był zaprzysiężonym wrogiem hałasu i miłośnikiem ciszy. Sam miał problemy zdrowotne, ale nie wierzył lekarzom. Nie miał do nich zaufania. Uważał, że jego armia doznała z ich strony wielu upokorzeń na polach bitewnych.
– Oni nie potrafili uratować nawet rannych żołnierzy mających organizmy ze stali, młode i potwornie silne.
Kiedy lekarz wojskowy po kilku badaniach oświadczył generałowi, że stracił on słuch wskutek przewlekłych chorób ucha, chorób zakaźnych, chorób wysokogorączkowych, antybiotyków, urazów chemicznych, mechanicznych oraz psychicznych, pacjent z miejsca odrzucił diagnozę i więcej na ten temat z lekarzem nie rozmawiał. Swoimi poglądami podzielił się z członkami rządu stanowiącymi równocześnie sztab generalny sił zbrojnych kraju:
– Jestem głuchy bo popękały mi bębenki w bitwie pod Sukumi. Cóż ten pierdolony konował może wiedzieć o kanonadzie armatniej, kiedy nie tylko bębenki i trąbki Eustachiusza ale i głowy pękają od huku?!
Odc. 3
Po obiedzie Izydor wyszedł przejść się po Osiedlu Bezkresna. Nigdzie nie słyszał rodzimej mowy.
– Have you seen, by any chance, my mobile phone? – zapytał go szczupły rudzielec. Izydor znał go z widzenia; był to rozwoziciel pizzy latem w wolnych chwilach pomagający uciszać żaby na stawie osiedlowym. Zapytany o pracę, rudzielec wyjaśnił Izydorowi, że nie pracuje już przy uciszaniu żab, ponieważ po wejściu w życie porozumienia o ciszy wytępiono je całkowicie ze względu na uporczywe i głośne kumkanie.
Prawie wszyscy mówili już po angielsku. Nie wiadomo kiedy ten język zdominował kraj. Aby używać inne języki trzeba było wykupić pozwolenie zwane „permitem”. Miało ono postać karty magnetycznej, określającej dopuszczalną ilość przekazów w danym języku i czas jej ważności. Ilość przekazów obliczał specjalny chip umieszczony w karcie.
Rodzimym językiem mało kto chciał mówić. Uważano, że jest mniej precyzyjny i zbyt głośny, ponieważ zawiera zbyt wiele zgłosek warczących i syczących. Było to sprzeczne z przepisami o powszechnej ciszy. Język rodzimy stał się także niemodny. Jeśli ktoś wspomniał autora czy autorkę powieści, opowiadania, eseju czy poezji, od razu traktowano go jak erudytę. Erudyci zdarzali się jeszcze w środowiskach czytających literaturę piękną i rozumiejących jej treść. Na ogół ludzie komunikowali się ze sobą przez telefon. Nawet jak stali w odległości kilkunastu kroków, to zamiast zbliżyć się do siebie i porozmawiać patrząc sobie w oczy, rozmawiali przez telefon komórkowy.
– Dlaczego oni to robią? – Izydor zapytał mieszkańca osiedla, wzbudzającego zaufanie pełną twarzą, siwizną z zakolami łysiny oraz barczystą sylwetką. – Czuję się zagubiony w świecie tak dziwnej komunikacji.
– Tak jest łatwiej. Ja sam przystosowałem się bardzo szybko. Bez smartfonu nie wyobrażam sobie życia teraz. Nowe telefony pozwalają mówić bezgłośnie; czujnik przylegający do szyi wychwytuje głos wychodzący z krtani i przekształca go na bezgłośne fale odbierane przez drugą osobę już w formie słów trafiających bezpośrednio do ucha. Nawet w domu rozmawiam z rodziną przez telefon komórkowy. Korzyść jest taka, że kiedy odwrócę się plecami do rozmówcy, albo on do mnie, to nikt z nas tego nie widzi i nie nazywamy się nawzajem impertynentami. Przyzwyczaiłem się już do tego. Myślę, w przyszłości każdy będzie mieć miniaturowy telefon wszczepiony w ramię lub umieszczony w głowie w postaci chipu.
Powszechnie stosowano też skróty słowne i myślowe. Każda większa grupa zawodowa miała własny slang. Jego celem było oszczędne używanie słów, wydawanie z siebie jak najmniejszej ilości dźwięków. Na każdym kroku Izydor widział przypomnienia i dowody, że cisza jest dobrem narodowym, powszechnym priorytetem a nawet warunkiem zamieszkania w kraju.
*****
Wieczorem nad balkon Izydora nadleciało stadko dronów. Były tak małe, że dzieci nazywały je dronikami. Stado było liczne, w powietrzu zrobiło się gęsto. Drony były napędzane silnikami elektrycznymi najnowszej generacji, nie emitującymi dźwięków. Izydorowi przypominały wyglądem i zachowaniem miniaturowy cyrk. Porównał je do mimów i klownów. Niektóre z nich były kolorowe, niektóre kropkowane i wygrywały melodyjki. Izydor łatwo rozeznał, które były japońskie, a które południowokoreańskie. Te pierwsze miały w pyszczkach kwitnące gałązki wiśni, te drugie mikroskopijną flagę swojego kraju. Innych dronów było bardzo mało. Wszystkie okazy błyskały małymi oczkami na nanotechnicznych szypułkach.
– Same miniaturki. – Pomyślał Izydor. Wychylił się za poręcz balkonu i usiłował schwytać jednego za nóżkę, ale dronik uszczypnął go boleśnie w palec. Izydor poczuł to jak zastrzyk elektryczności. Szczypnięcie wywołało reakcję w tej część mózgu, gdzie znajduje się motywacja, wola i pragnienie. Odeszła go chęć łapania czegokolwiek.
Zrobiło się ciemno. Izydor wrócił do pokoju, zaciągnął story w oknach i zajął się porządkowaniem rzeczy na biurku. Kiedy się z tym uporał, podniósł zasłonę w oknie i popatrzył na zewnątrz. Świata już nie było. Po prostu znikł, wyniósł się, jakby zdenerwował się na ciszę, dzwoniącą o tej porze w uszach silniej niż w ciągu dnia. Izydor domyślił się, że świat wróci dopiero o brzasku, którego początek był regulowany globalnie podobnie jak pogoda. Zrozumiał, że dopiero wtedy świat pojawi się w pełni chwały oświetlony promieniami słońca dobiegającymi zza lasku brzozowego, prymitywnej monokultury przyrodniczej, położonej od wschodniej strony Osiedla Bezkresna.
Była to zapowiedź kolejnego dnia ciszy. Izydor lubił ciszę, idealnie współgrała z jego głuchotą. Męczyło go tylko jedno: brak przekonującej definicji ciszy. Powoli stawało się to jego obsesją, psującą radość płynącą z powszechnego milczenia ludzi i wytworów ich cywilizacji.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 18 04 2020
Fredi żył pragnieniem zakochania się. Miał już dziewiętnaście lat i nie zaznał jeszcze rozkoszy prawdziwej miłości. Niewiele mógł zrobić w tej sprawie ciągu dnia, ponieważ pracował, a praca była absorbująca. Dobrze czuł się z marzeniami o wielkiej miłości; niepokoił się tylko, że ten wspaniały nastrój kiedyś się skończy. Chciałby go jak najdłużej utrzymać. Dotychczas nie spotkał nikogo, z kim mógłbym podzielić się tym niezwykłym nastrojem, porozmawiać, pochwalić się. Czekając na wielką miłość miał nawet wyobrażenie, jak ona będzie wyglądać; usta, oczy, piersi, nogi, nawet głos. O udach i brzuchu wolał nie myśleć, tak bardzo otaczała je tajemnica.
W życiu Frediego były dziewczyny i to nie jedna. Najchętniej rozmawiał o nich i o swoich doświadczeniach miłosnych z przyjacielem. Miał na imię Zeno i był jego rówieśnikiem. Byli do siebie podobni; obydwaj raczej drobni i szczupli, z rumianymi policzkami dopiero marzącymi o męskim zaroście. Łączyły ich też zainteresowania. Fredi opowiadał przyjacielowi o tym, że jak kiedyś zaryczał jak lew, to dziewczyny zbiegły się ze wszystkich stron, oferując mu wszystko, co miały najlepszego do zaoferowania. A to powieść-romans o szalonej miłości, a to pół kilograma orzechów laskowych, za którymi przepadał, a to dobrą radę, jak poprawić sobie cerę lub zmężnieć. Raz dziewczyna, którą niedawno poznał, przyniosła mu nawet litr mleka prosto od krowy.
– To nie było zwykłe mleko, tylko ekologiczne. Sama dobroć, prawdziwa rozkosz dla podniebienia – powiedział Fredi z wielkim przekonaniem, po czym uzupełnił: – To mleko to nie była żadna reklamowa próbka, ale najprawdziwsza prawda.
Zeno nie wiedział, co o tym myśleć. Czasem rozmawiali ze sobą tak dziwnie, że czuł się zagubiony.
Któregoś dnia, była to pierwsza ciepła wiosenna sobota, po skończonej pracy Fredi spotkał się z Zeno i jak zwykle podjął temat dziewcząt i miłości.
– Teraz już ryczę mniej, bo jestem zajęty pracą. Właściwie to prawie w ogóle nie ryczę, tak mnie wyczerpuje to, co robię. Pracuję dla pizzerii, rozwożę na rowerze pizze zamówione przez klientów i nieprzerwanie jestem w ruchu. Oprócz pedałowania po mieście muszę jeszcze biegać po schodach, czasem nawet na piąte piętro jak winda jest zepsuta. Wyżej niż piąte piętro bez windy nie dostarczamy. Tak naprawdę to ryczę tylko w święta kościelne, bo mnie motywują, ale nie państwowe, od czasu jak się przekonałem, że ludzie na świeczniku kłamią i to nałogowo.
Nadeszło lato. Od pierwszych dni czerwca Frediego coraz bardziej rozpierało rozkoszne uczucie pożądania. Było ono tak silne, że pewnego dnia zawołał jak tylko mógł najgłośniej „Boże dopomóż” w oczekiwaniu życzliwej pomocy. Ten krzyk skierowany do Najwyższego krył w sobie serdeczną prośbę o wielką miłość. Takie rzeczy zdarzały się Frediemu raczej dosyć często. Raz w zapomnieniu na własne zawołanie „Boże dopomóż!” odpowiedział sam sobie „Bóg zapłać, dobry człowieku!”. Po zastanowieniu się doszedł do wniosku, że było to dziwne i niejasne zdarzenie, ponieważ słowa nie należały do niego; wcześniej nigdy takich słów nie używał.
Wypowiedział je rano w radio ksiądz Bonafide, o którym mówiono, że to przyszły święty.
– On ma być wkrótce beatyfikowany jako Ojciec od Siedmiu Boleści – w zaufaniu powiedział mu Zeno.
– Jeszcze za życia? – Fredo nie był pewien, czy było to możliwe.
Wkrótce zapomniał o księdzu i beatyfikacji. Żył własnym życiem, pewnym uduchowienia. Pragnienie wymarzonej miłości go nie opuszczało.
W niedzielę obudził się jak zwykle około godziny ósmej rano i pomyślał: – Dzisiejszy dzień przeżyję również w stanie miłosnego uniesienia, może nawet podwójnego, gdyż czuję jak wypełnia mnie balon gorących pragnień.
Fredi liczył na cud spotkania dziewczyny gotowej dzielić z nim szalone rokosze miłosne. Wierzył w to, wiedząc, że życie często zupełnie nieoczekiwanie spełnia ludzkie marzenia. Mieszkał w dwudziestopiętrowym wieżowcu, gdzie okazji do spotkania kogoś interesującego lub nowego nigdy nie brakuje. To go umacniało w jego optymizmie.
Po wyjściu z mieszkania w celu udania się na przechadzkę spotkał przy windzie dziewczynę. Nie widział jej nigdy wcześniej. Musiała niedawno zamieszkać w bloku. Była to śliczna blondyneczka z koralowymi ustami i marzącymi orzechowymi oczami, nieco niższa od niego. Fredi skoncentrował się i odrzucił od siebie mgliste zamyślenie. Zamienił się cały we wzrok. Oczy lekko przykrył powiekami, aby nie wypaść nachalnie w ocenie dziewczyny. Serce biło mu głośno jak młotem. Bał się, że wystraszy tym piękną nieznajomą. Kiedy spojrzała mu w oczy, owym powłóczystym spojrzeniem, jakim dysponują tylko niektóre kobiety, nie mógł powstrzymać się od okrzyku:
– Tak chciałbym być piękną, młodą dziewczyną! Być piękną dziewczyną, to dopiero byłoby szczęście! Powłóczyste spojrzenia, oczy jak brzoskwinie, dorodne i soczyste, a u nogi wierny pies!
Nie miał pojęcia, skąd przyszła mu do głowy myśl o zwierzęciu. Kiedy ją ujawnił, dziewczyna popatrzyła w dół. Poszedł za jej wzrokiem. Psa zauważył dopiero po uważnym wpatrzeniu się w podłogę. Podjęli rozmowę o nim. Był to miniaturowy sznaucer. Czekając na windę, rozmawiali o nim.
– To cudowne stworzonko. Takie aksamitne i posłuszne. Ciocia przywiozła mi go z Anglii. On dobrze rozumie po angielsku. Czy to nie wspaniałe? – Dziewczyna podniosła zwierzątko do góry i przytuliła je czule do policzka.
Po zakończeniu rozmowy o psie, Fredi przedstawił się rozmówczyni. Ona krępowała się ujawnić swoje dossier. Zapadło niezręczne milczenie. Po chwili jednak się przełamała, uniosła w górę długie rzęsy i wyjawiła imię: Estassia. Potem mu powiedziała, czym się zajmuje: studiowała.
Fredi tego się spodziewał. Jak tylko ją ujrzał, od razu wiedział, że jest studentką a nie jakąś wyrobnicą na linii produkcyjnej tanich sandałów czy pomocą przy noszeniu worków z ziemniakami, marchewką i pietruszką z samochodu dostawczego do sklepu gdzieś na peryferiach miasta.
O swoich studiach Estassia mówiła szczerze i bardzo konkretnie. Miała znakomite wyniki w nauce.
– Wszyscy mnie lubią, a nawet kochają – dodała opuszczając wzrok.
Fredi przyjął jej nieśmiałość za wyjątkowo pozytywną cechę. Sam był trochę nieśmiały.
– Niektórzy z pewnością nawet pragną – pomyślał. Przeszył go dreszcz pożądania. W duszy widział już moment gorącego zbliżenia.
Estassia mówiła o sobie. Była zachwycająca we wszystkim co mówiła i robiła. . Fredi słuchał jej z napiętą uwagą. Winda jechała, a ona opowiadała. Fredi marzył, aby winda nigdy się nie zatrzymała.
– Rodzice, rodzeństwo, dziadkowie, pies, koleżanki, koledzy. Zapamiętał to wszystko, szczegóły mu się jednak pogubiły. Pożerały go myśli i pragnienia. –
– Chciałbym być chociaż kolegą takiej dziewczyny. Ma cudowne orzechowe oczy. Orzechy dobrze mu się kojarzyły, bo bardzo je lubił. Sam miał oczy koloru zielonkawej butelki dobrze schłodzonego piwa „Chwilowe. Potrójnie warzone”. W wersji eksportowej, niemieckiej, nosiło ono nazwę „Kanclerz”.
W windzie Fredi po raz drugi zdobył się na odwagę. Postanowił być rozmowny, pokazać się z najlepszej strony.
– Pani jest taka piękna! Czy są w ogóle brzydkie dziewczyny?
Popatrzyła na niego surowo, oceniająco, chyba nie podobało jej się pytanie. Po chwili uśmiechnęła się jednak promiennie, jak to potrafią tylko piękne i dobre dziewczyny, i odpowiedziała głosem pełnym słodyczy płynnego miodu akacjowego:
-Brzydkich dziewczyn nie ma. Są tylko brzydkie kaczątka, a te jak wiadomo …
Młodzieniec wysłuchał z uwagą tej cennej wiadomości. Starał się ją zapamiętać. Nie był jednak w stanie. Tkwił w milczeniu, ponieważ informacja uzyskana od dziewczyny kłóciła się z jego wcześniejszą wiedzą o świecie. Raz widział taką dziewczynę, znaczy się brzydulę; zawstydziła się swojej niepiękności tak bardzo, że przez ten wstyd stała się piękna.
– Tak brzydka, że za piękna – powtórzył Fredi w duchu.
Pies miał na imię Maksio. Fredi miał wrażenie, jakby on sam mu to powiedział. Oczywiście nie w jakiś bezpośredni sposób, ale tak zaszczekał, że Fredi prawie domyślił się jego imienia. Pomogła mu w tym wzmianka Estassi, na jaką literę zaczyna się imię psiaka.
Maksio był tak malutki, że wydawało się, że w ogóle nie rzuca cienia. Fredi musiał uklęknąć na podłodze, aby przyjrzeć mu się dokładniej; przy okazji go pogłaskał. Pomyślał, że może dlatego, że żarówka słabo świeci. Oczy Maksia świeciły mocniej niż żarówka. Wyglądały jak nafosforyzowane. Fredi uznał, że Maksio jest podobny do psa Baskerwilów z powieści Artura Conan Doyle’a. Skojarzenie z literaturą dobrze mu zrobiło. Poczuł, że stoi na pewniejszym gruncie.
Estassię zobaczył ponownie kilkanaście dni później przy tej samej windzie. Na powitanie uśmiechnęła się łagodnie. To rozświetliło jego wnętrze i dodało mu otuchy. Wydała mu się jeszcze bardziej krucha i delikatna niż pierwszym razem. Jego serce zapałało dziwnym uczuciem. Uwierzył, że tym razem dojdzie między nimi do prawdziwego zbliżenia. Zdobył się na odwagę i zapytał Estassię o nazwisko. Sam ujawnił swoje przy pierwszym spotkaniu.
Wyszli z budynku na zewnątrz. Podnosząc oczy podała mu nazwisko przypominające brzmieniem dźwięk dużej stalowej agrafki upadającej na twardą powierzchnię: Sąsiadka. Oczarowany Fredi czekał, aż powie coś więcej. I rzeczywiście dziewczyna dodała:
– A Estassia? Podała mi pani to imię przy naszym pierwszym spotkaniu.
– Ach! – zaśmiała się serdecznie. – To jest mój pseudonim. Tak mnie nazywają koledzy i koleżanki na studiach.
– A jak się ma pani piesek? – Zapytał uprzejmie Fredi. Chciał ją wzruszyć pamięcią o jej ukochanym pupilu i ciepłym tonem swego głosu. Ze tego wzruszenia zapomniał języka w gębie, aby dodać coś jeszcze.
– Dobrze, że gęby nie zapomniałem – pomyślał z niechęcią. Pocieszył się, że przynajmniej nie zapomniał myśleć. – To rzecz nawykowa – doszedł do wniosku. – Jak ktoś się przyzwyczai do myślenia, to myśli, a jak się odzwyczai, to nawet nie wie, że warto myśleć.
– Jaki piesek? – odezwała się Bliska.
No, ta miniaturka. Maksio!
– A, Maksio! Jest tak mały, że ciągle gubi mi się w trawie. Powinnam chyba nosić ze sobą duże szkło powiększające.
Zawołała psa raz i drugi. Szukała go wzrokiem na trawniku z klombem w środku. Zdenerwowała się nagle.
– Maksio, ty gnido! Gdzie się podziewasz, parszywy gnojku? No odezwij się, pieprzona zakało! Chodź tutaj, to skopię ci dupę, ty małe gówno! Po chwili krzyknęła po angielsku. Come here, you little shit! I’ll kick your ass!
Fredi przeraził się. Nie miał pojęcia, co Bliska mówi i dlaczego tak się zdenerwowała. Nie znał angielskiego ani innego języka obcego. W ogóle nie rozumiał tej sytuacji. Poczuł się głęboko nieszczęśliwy.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, dnia 30 03 2020
Dzisiejszy dzień poświęcam na porządkowanie biblioteki opowiadań na stronie autorskiej oraz komunikacje z Państwem, moimi Czytelnikami. Robię to między innym dlatego, aby móc bardziej skoncentrować się na pisaniu.
Poszczególne opowiadania kolejno scalam w jeden tekst łącząc razem odcinki publikowane pod różnymi datami. W tekście pozostawiam tylko numery odcinków (Odc. 1, Odc. 2 itd.) bez nazw, aby Czytelnik mógł łatwiej zapamiętać, który odcinek ostatnio czytał.
Wyrzucam przerywniki w postaci gwiazdek rozdzielających tematyczne bloki opowiadania.
Z opowiadań usuwam zdjęcia i obrazy. Tekst będzie wyglądać bardziej jak książka.
Do spisu opowiadań (co jakiś czas przesuwanego na dzień bieżący) dodaję ilość wyrazów zawartych w opowiadaniu oraz ilość odcinków. To pokazuje długość tekstu.
Pod opowiadaniem umieszczam imię i nazwisko autora i datę powstania opowiadania. Jeśli kopiujecie Państwo tekst, proszę o pozostawienie tej informacji. To kwestia praw autorskich, także popularyzacji autora i jego twórczości.
Ponawiam prośbę o stawianie lajków. To ważna wskazówka, które opowiadania przyjąć do zbioru, jaki zamierzam wydać w formie książkowej być może jeszcze w tym roku.
Możecie Państwo kontaktować się ze mną przez formularz kontaktowy (patrz górny pasek menu po prawej stronie) albo dodając komentarz bezpośrednio do blogu.
Będę wdzięczny za komentarze, także krytyczne; zwracają one uwagę na coś, co mogę lub powinienem poprawić, zmienić lub dodać. To kwestia nieprzerwanego doskonalenia się.
Zastanawiam się, czy nie odejść od pseudonimu literackiego Michael Tequila na rzecz Michał Tequila. Jedna i druga forma ma swoją wartość.
Piszcie do mnie. Pozdrawiam serdecznie, Michael (Michał) Tequila.
W nocy padał intensywny deszcz. Prezes partii Jeden Naród, Anastazy Czuryłło, obudził się i słyszał, jak na balkonie krople uderzają o metalową balustradę tworząc nieprzerwany, uspokajający szum. Chwilę potem usłyszał kroki na balkonie, miał wrażenie, jakby ktoś się skradał. Wiedział, że jest to niemożliwe. Chwilę później zasnął.
– Spotka mnie jakaś niespodzianka. Ten deszcz… – Zaczął rano przy śniadaniu. Żona nie podjęła tematu, szybko zapomniał o wszystkim. Miał wiele spraw na głowie. Martwił się, partia traciła popularność, pokazywały to sondaże.
Rano do siedziby partii przy ulicy Dostojewskiej 12 zgłosił się mężczyzna. Wszedł niezauważony, choć w pomieszczeniu były dwie osoby; sekretarka prezesa, Maria Bor, i jego osobisty asystent, Jan Kantar. Mężczyzna podszedł do biurka sekretarki miękkimi, skradającymi się krokami, zatrzymał i spokojnym, gardłowym głosem wyraził swoje życzenie.
– Chcę zapisać się do partii Jeden Naród. Słyszałem o niej wiele dobrego. Czy mogę prosić o formularz członkowski? Chciałbym go wypełnić i od razu złożyć.
Nieoczekiwane wejście i nagły nieznajomy głos z dziwnym akcentem wystraszyły sekretarkę. Zaskoczona podniosła głowę i ogarnęła mężczyznę niepewnym spojrzeniem. Był średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała. Jego policzki pokrywał intensywny cień czarnego zarostu, szczyt głowy zdobiła czupryna sztywnych włosów. Miał ciemniejszą karnację twarzy; jego uniesione do góry prawie zrośnięte ze sobą krzaczaste brwi wyrażały zdziwienie. Nietypową twarz uzupełniały szeroki nos i wydłużone usta.
Obraz natychmiast skojarzył jej się z tatuażem „Niebieska twarz goryla”, którego wielką reklamę widziała w oknie wystawowym studio tatuaży Rebeka. Od razu pomyślała o mężczyźnie „Goryl”. Poczuła się nieprzyjemnie.
– Czy mogę prosić o imię i nazwisko? – Pytanie nie było konieczne; za chwilę i tak miałaby formularz z wszystkim danymi osobowymi. Uczyniła to odruchowo, jakby ze strachu, na wszelki wypadek. Po chwili refleksji zrobiło jej się przykro, poczuła się nieswojo, że skojarzyła sobie zwykłego człowieka z małpą. Cała sytuacja wyprowadziła ją z równowagi. Ręce jej drżały, kiedy sięgała po formularz.
– Adrian Eze. Mogę podać pani od razu datę i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkania i numer paszportu. Imię Adrian wymówił w miękki nietypowy sposób.
Widząc zaskoczenie w oczach sekretarki, mężczyzna wyjaśnił:
– Jestem obcokrajowcem ale mam już przyrzeczenie obywatelstwa. Moim ojcem jest Anglik urodzony w Nigerii, a matka Polką urodzoną we Francji. – Eze rozgadał się. Kontynuował, widząc zainteresowanie w oczach sekretarki. – Chcę się zapisać do partii, ponieważ zawsze byłem aktywny społecznie. O partii Jeden Naród słyszałem wiele dobrego – powtórzył frazę użytą na początku spotkania. – Wiem jakie wartości reprezentuje, jakie ma cele. Wczoraj wszedłem na stronę internetową i przeczytałem statut, bo wiem, że będę musiał podpisać oświadczenie o jego przestrzeganiu.
Sekretarkę ujął rzeczowy ton petenta; uspokoiła się, pozostając ciągle pod wrażeniem podobieństwa twarzy do reklamy z okna wystawowego.
– Dziękuję. Nie potrzeba. Pańskie dane spiszę za chwilę z formularza.
Eze wypełnił formularz, podpisał oświadczenie o przestrzeganiu statutu i oddał obydwa dokumenty sekretarce, po czym wyszedł z pokoju zabierając po drodze ze stojaka folder reklamowy partii. Maria odetchnęła z ulgą i zapytała kolegę siedzącego przy sąsiednim biurku, co sądzi o kandydacie. Adam, asystent prezesa, odniósł podobne wrażenie.
– On jest rzeczywiście podobny do goryla.
Podekscytowani rozmawiali o zdarzeniu kilka minut. Swoimi obserwacjami podzielili się w czasie lunchu z przyjaciółmi pokazując im zdjęcie Eze przyczepione spinaczem do deklaracji członkowskiej.
Zanim podanie Adriana Eze zostało rozpatrzone, w siedzibie Jednego Narodu wszyscy wiedzieli o nowym kandydacie. Mimo, że w partii obowiązywała zasada niedyskryminowania ludzi ze względu na wygląd, pochodzenie, religię czy rasę, ksywa „Goryl” przylgnęła do niego i natychmiast weszła do obiegu partyjnego.
Wywiad z kandydatem odbył się dziesięć dni później. W chwili jego przybycia, w gabinecie prezesa obecny był on sam i komisja kwalifikacyjna. Jej przewodniczący i dwóch członków stawili się z obowiązku, pozostała dwójka, kobieta i mężczyzna, przybyli z ciekawości. Zwyczajem partii było angażowanie większej ilości osób w ocenie nowych członków. Prezes przypominał na naradach, że ocena kandydata jest wtedy pewniejsza i bardziej wyważona. Rozmowa prowadzona przed przybyciem Eze dotyczyła potrzeby pilnego naboru nowych członków partii.
– To zmusza nas do przyjmowania także obcokrajowców coraz liczniej osiedlających się w naszym kraju. Nie możemy tego uniknąć. To konieczność. Oni są zresztą bardzo pomocni. Chcą się wykazać i nie boją się żadnej pracy. Łatwo podporządkowują się zasadom organizacji – argumentował przewodniczący komisji kwalifikacyjnej.
Dyskusja podzieliła zebranych. Część uczestników była przeciwna lub co najmniej niechętna obcokrajowcom, osobom reprezentującym inną kulturę czy religię. Niechętny był im także prezes partii; męczyła go ich odmienność, wiara, wygląd, sposób zachowania, nieznajomość tradycji i zwyczajów lokalnych, nie mówiąc o języku.
W chwili wejścia Eze do pokoju, rozmowy ucichły. Prezes wstał z fotela, obszedł biurko i podał mu rękę. Poczuł zaskakująco mocny uścisk dłoni.
Komisja kwalifikacyjna już wcześniej przeprowadziła wywiad środowiskowy, zebrała informacje o kandydacie i postanowiła udzielić mu rekomendacji.
– Mimo jego społecznej i kulturowej odmienności – wyjaśnił przewodniczący komisji. – Ten człowiek cieszy się dobrymi opiniami, jest życzliwy, pracowity, spokojny. Nie widzę przeciwskazań. Za jego przyjęciem przemawiają także potrzeby chwili. Zbliżają się wybory, potrzeba nam ludzi do pracy. On będzie dla nas bardzo użyteczny. Musimy pogodzić się z tym, że wygląda inaczej i pamiętać, aby nie powiedzieć przy nim Goryl. Wszyscy tak go nazywają. Nic na to nie poradzę – uzupełnił usprawiedliwiająco, schylając głowę, aby ukryć skrzywienie warg.
Odc. 2
W czasie rozmowy kwalifikacyjnej z kandydatem pierwsze pytanie zadał prezes Czuryłło. Pytał o to, co było dla niego najważniejsze.
– Czym chciałby się pan zajmować, panie Adrianie, w naszej partii? Czy ma pan jakieś doświadczenia zawodowe, które mógłby pan wykorzystać?
– Chętnie zajmuję się rozwieszaniem afiszów, plakatów i transparentów. Zawsze dobrze mi to szło. Umieszczam je wysoko, na słupach, drzewach i budynkach tak, że nie sposób jest je zerwać, zniszczyć lub uszkodzić, na przykład spryskując je sprejem. Roznosiłem także ulotki, a nawet organizowałem niektóre spotkania i wiece. Nie te najważniejsze oczywiście. Bardzo to lubię. Ja, jak się w coś angażuję, to robię to z pełnym sercem.
Słuchając go prezes myślał, że opatrzność zsyła mu człowieka idealnego do wykonywania pewnych prac w okresie kampanii wyborczych, które tylko nieliczni ludzie potrafią dobrze wykonać.
– Byłem gimnastykiem i pracowałem w cyrku. W takich sytuacjach nabywa się umiejętności użytecznych potem w życiu.
Mocowanie czy zakładanie czegokolwiek na większej wysokości idzie mi bardzo sprawnie – kontynuował Goryl. – Nie boję się pracy na wysokości. Robiłem wiele takich rzeczy jako wolontariusz pracując dla różnych organizacji. Raz także dla partii politycznej. Podobała im się moja robota, ale nie chcieli mnie przyjąć na członka.
Wyznanie Goryla zaniepokoiło prezesa.
– Dlaczego nie chcieli?
– Sam nie wiem dlaczego. Nigdy mi tego nie wyjaśnili. Powiedzieli tylko, że poradzą sobie sami, że już mają ludzi sprawdzonych w takich sprawach.
Goryl popatrzył na rozmówców jakby czekając na pocieszenie, że nie potraktowano go przyzwoicie. Widząc tylko wpatrzone w siebie oczy, kontynuował. Starał się pokazać z jak najlepszej strony.
– Jestem człowiekiem ciekawym, jak świat się kręci, i potrafię także zdobywać informacje o ludziach. Dla każdej partii jest ważne, aby jak najlepiej przygotować swoich kandydatów do dyskusji. Im więcej wiedzą o swoich konkurentach, tym lepiej. Mam w tym sporo wprawy, umiem zrobić to dyskretnie – Goryl rozkręcił się, mówił bez skrępowania, nazywając rzeczy po imieniu.
– Dlaczego wybrał pan nas a nie inną partię? – prezesa Czuryłło ogarnął nagły niepokój, czy siedzący przed nim człowiek nie jest przypadkiem wtyczką którejś z partii konkurencyjnych. W grę wchodziło zaufanie.
– Odpowiadają mi wartości, jakie reprezentuje Jeden Naród. Wolność, równość, braterstwo. To hasła rewolucji francuskiej, ale ja w nie wierzę, choć niektóre partie polityczne i organizacje już dawno o nich zapomniały. Dla nich ważniejszy jest postęp techniczny, szybki rozwój gospodarki czy liberalizacja handlu.
– Czym zajmował się pan konkretnie w czasie kampanii wyborczych? – Inni uczestnicy także mieli pytania.
Goryl rozgadał się na temat zadań wykonywanych w Nigerii w okresie wyborów burmistrza Ibadanu.
– Jeździłem wtedy wypożyczonym samochodem, obserwowałem wiece polityczne, robiłem zdjęcia i nagrywałem rozmowy. Inaczej nie mogłem, bo niektórzy ludzie boją się mnie. Tego nie rozumiem, ponieważ nikomu krzywdy nie zrobiłem. To nie leży w moim charakterze. Wyglądam trochę inaczej niż inni, ale nic na to nie poradzę. Taki się urodziłem.
Prezes Czuryłło powoli przekonywał się do niezwykłego kandydata mimo zakorzenionej niechęci do obcokrajowców. .
Po zakończeniu wywiadu na prośbę prezesa w gabinecie pozostał tylko przewodniczący komisji kwalifikacyjnej. Siedział na krześle ze wzrokiem utkwionym w ścianę i czekał. Nie chciał pierwszy zabierać głosu. Prezes dłuższy czas patrzył przez okno, zbierając myśli.
– Nie wydaje ci się, że Goryl, znaczy się Eze, to dobry nabytek dla nas? Zupełnie nietypowy obcokrajowiec, trochę taki dziwny. Goryl. Ta nazwa pasuje do niego jak ulał. Oczywiście ja tak nie myślę, mimo że – jak dobrze wiesz – ni lubię obcych. Mam tylko jedną wątpliwość. On chyba nie jest zbyt inteligentny, bo zawsze mówi otwarcie to, co myśli. Takie miałem wrażenie. A może to dobra cecha? My jesteśmy rozważniejsi, bardziej wyważeni, liczymy się ze słowami. To znaczy … my tutaj, kierownictwo partii, jesteśmy szczerzy ze sobą. Bez tego nie moglibyśmy w ogóle działać. Wracając do Goryla, jestem prawie przekonany, że będzie dla nas bardzo użyteczny, Myślę, że wykorzystamy go w pełni.
Prezes miał na języku jeszcze słowa „Jest idealny do specjalnych poruczeń”, postanowił jednak zachować tę myśl dla siebie. Miał już w głowie pewien plan.
Odc. 3
Nie mając jeszcze stałej pracy, miał ją podjąć dopiero za dwa miesiące, Adrian Eze zaoferował swój czas i energię partii. Prezesowi Czuryłło bardzo to odpowiadało. Zaczął od drobnych spraw. Dawał mu różne zlecenia, przeważnie prace organizacyjne i administracyjne. W sekretariacie dostawiono dla niego dodatkowe biurko.
Bezpośredni kontakt umożliwiał prezesowi obserwację. Goryl bez wahania wykonywał wszystkie zlecenia. Nie było po nim widać, że ma jakieś preferencje, nad czymś się zastanawia lub się waha. Był chętny do pracy bardziej niż inni członkowie partii. Każdy z nich miał jakieś oczekiwania; wychodziły one na jaw prędzej czy później.
Któregoś dnia prezes przywiózł ze sobą psa, czarnego teriera manchesterskiego, o imieniu Nero. Po pracy miał jechać z nim do szczepienia. Goryl natychmiast zaopiekował się zwierzęciem, wyprowadził je na spacer do pobliskiego parku i bawił się z nim dłuższy czas rzucając mu patyk do aportowania. Widać było, że bardzo lubi psy i to z wzajemnością. Prezes zauważył to, jak tylko Goryl wrócił z pupilem po zakończonym spacerze.
Wkrótce Goryl zaczął otrzymywać poważniejsze zlecenia. Otrzymywał je od samego prezesa, wyłącznie w formie bezpośrednich ustnych instrukcji, nigdy telefonicznie. Potem obydwaj omawiali szczegóły, jeśli zleceniobiorca miał jakieś pytania.
Zlecenia pisemne były bardzo rzadkie. Dotyczyły z zasady spraw bardziej zawiłych, z większą ilością szczegółów, wymagających zbierania danych lub opinii, lub sporządzenia analizy statystycznej. Zleceń pisemnych udzielał mu Kantar, osobisty asystent prezesa, w jego imieniu. Wyglądały zawsze tak samo: drukowane na jednej kartce cienkiego papieru, bez oznaczeń i podpisów. Asystent przywoził je rano ze sobą. Były drukowane poza siedzibą partii na drukarce, o której – z wyjątkiem prezesa i jego asystenta – nikt nie miał pojęcia, że w ogóle istnieje. Kantar kupił ją na pchlim targu, w innym mieście, kilka lat wcześniej.
– Nawet gdyby taka instrukcja wpadła komuś w ręce, ich autorstwa nie będzie można nikomu przypisać. Polityka to delikatna materia. Łatwo jest być posądzonym o niewłaściwe postępowanie – tłumaczył Kantar. Przekazując dokument prosił Goryla, aby po zapoznaniu się z treścią, zapamiętał to, co konieczne, a papier podarł na kawałeczki, wrzucił do sedesu i spuścił wodę.
– Ewentualnie możesz spalić papier, aby nie pozostawiać śladów.
W trakcie kolejnej rozmowy w cztery oczy z prezesem, Goryl przyznał się, że doskonale wie, jak go nazywają poza jego plecami.
– Taka jest prawda. Już się do tego przyzwyczaiłem i chyba już mi to nie przeszkadza. Mam szacunek dla ludzi i dla zwierząt, może nawet większy dla zwierząt niż dla ludzi. Wychowałem się w Nigerii, częściowo w dżungli, na terenach gdzie zwierzęta żyją na wolności. Znam ich zwyczaje równie dobrze jak zwyczaje ludzi. Obowiązuje tam prawda, bez względu na to, jak jest okrutna. Ludzie tutaj mają wypaczone pojęcie dżungli, jako czegoś podstępnego, najeżonego pułapkami i oszustwem.
Prezesowi ten fragment rozmowy zapadł w pamięć. Zdziwiło go, ze nieskomplikowany z natury człowiek snuje tak filozoficzne rozważania. Przypominało to zagadkę.
Każde otrzymane zadanie Goryl realizował z jednakowym wigorem i skrupulatnością bez względu na jego skalę, rangę czy znaczenie.
Zastanawiając się nad pracą Goryla, prezesowi mimowolnie nasuwały się dziwne porównania. Pozwalał sobie na nie tylko w obecności asystenta.
– On jest jak dziecko, bawiące się klockami, a zarazem chirurg prowadzący skomplikowaną operację. Obydwaj traktują każdy szczegół z identyczną uwagą, wszystko jest dla nich ważne; dla jednego sposób położenia klocka, dla drugiego precyzyjny ruch skalpela.
Wyniki swoich działań Goryl przedstawiał wyłącznie prezesowi lub jego asystentowi. Nikt poza nimi nie wiedział, że to on jest autorem zdarzeń, które potem wszyscy komentowali. Rzetelność realizacji zadań, wytrwałość i dyskrecja zyskały Gorylowi szacunek prezesa. Goryl stał się dla niego czymś w rodzaju niewidzialnej ręki, ideału pracownika partii, która jak każda inna organizacja podejmuje działania wymagające dokładności, skuteczności i dyskrecji.
– On to naprawdę lubi. Sprawia mu to autentyczną przyjemność. To jest jego życie. – Zadania stawiane mu przez partię poruszają jakąś ukrytą strunę jego osobowości, stanowią wyzwania, w których się spełnia. Przypomina to zdobywanie najwyższego szczytu w Tybecie w warunkach zimowych. – Tłumaczył prezesowi psycholog społeczny, jego dobry znajomy, z którego porad korzystał regularnie od czasu powierzenia Gorylowi pierwszego poważniejszego zlecenia. Chodziło mu o solidne zrozumienie motywacji, postępowania i reakcji członka partii wyraźnie odstającego od przeciętności.
Odc. 4
Z czasem partia powierzała Gorylowi coraz bardziej wymagające i ryzykowne zadania. Dwa razy zakłócił wiec opozycji, raz eksplodując petardę, drugi raz rzucając jajkiem w prowadzącego.
Był niewidzialny, działał jakby poza ludzkimi oczami i kamerami. Potrafił skutecznie zakłócić spotkanie. Jego szczególną umiejętnością było wydawanie z ukrycia przerażającego skowytu, kompletnie wyprowadzającego ludzi z równowagi. Nikt nigdy nie odkrył ich autora. Zdobywał też poufne informacje dotyczące przeciwników politycznych Jednego Narodu. Wiązało się to z niezwykłą łatwością poruszania się w każdych warunkach, wchodzenia do budynków i pomieszczeń, przemykania się bez zwracania na siebie uwagi. Asystent osobisty prezesa skomentował to lapidarnie:
– On naprawdę zasługuje na miano Goryla, ponieważ robi to z autentycznie małpią zręcznością.
Reporterzy i dziennikarze, jeśli nie bali się Adriana Eze, to z pewnością czuli przed nim respekt i nie lubili go. Zaskakiwał ich nieprzyjemnie na spotkaniach organizowanych przez Jeden Naród.
– On jest nieobliczalny. Musisz się przed nim pilnować – ostrzegali się nawzajem. I nie bez przyczyny, ponieważ potrafił nagłym, nieoczekiwanym ruchem ręki a nawet głowy wybić z dłoni aparat fotograficzny lub dyktafon w taki sposób, że wyglądało to na niezręczność. Nie można było go o nic oskarżyć; on sam nie sprzeciwiał się i nie protestował, kiedy mu to wytykano. Wręcz przeciwnie, przepraszał za niezręczność.
Media nie komentowały jego niezwykłych umiejętności, bojąc się oskarżeń o naruszenie ludzkiej godności. Natychmiast zarzucono by im dyskryminację, ponieważ część społeczeństwa przyznała Eze specjalne prawa uznając go za osobę poszkodowaną przez los.
Prezes Czuryłło podejrzewał, że niezwykła zręczność Goryla wynika z dwoistości jego natury, połączenia cech ludzkich i zwierzęcych. W końcu sam uwierzył, że Goryl ma w sobie także geny zwierzęce. Dzielił się tym poglądem niechętnie, wyłącznie z zaufanymi osobami z kierownictwa. Od pewnego czasu traktował Goryla jako kogoś wyjątkowego. Czasem bał się nawet mówić o nim, obawiając się wyjść na głupka, ośmieszyć siebie i partię, że głosi poglądy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem.
– Mówiąc to czuję się tak, jakbym twierdził, że ziemia jest płaska, kiedy wszyscy są pewni, że jest okrągła.
– Panu prezesowi chodzi o coś znacznie poważniejszego niż dyskusja o kształcie naszej planety – takim i podobnymi komentarzami asystent prezesa usiłował wzmocnić przekaz swojego szefa.
Myśl o nieprzeciętnych cechach Goryla tak bardzo prześladowała prezesa, że zlecił potajemne zbadanie próbki śliny Goryla pozostałej na jego chusteczce higienicznej wyrzuconej do kosza. Badania genetyczne wykluczyły podejrzenia sugerujące związki Adriana Eze ze światem zwierzęcym.
Niezależnie od negatywnych wyników badania, prezes Czuryłło miał coraz więcej obaw. W postępowaniu podopiecznego dostrzegł pewną nieobliczalność; Goryl nigdy nie zastanawiał się nad powierzanymi mu zadaniami; wszystkie bez zastrzeżeń akceptował i realizował, nawet jeśli stały one na pograniczu prawa. Prezes myślał o tym z coraz większym niepokojem.
– Abstrahując od korzyści, jakie osiągamy z jego działań, Adrian stanowi dla nas coraz poważniejsze zagrożenie. On zachowuje się jak dziecko, jest naturalny, otwarty i szczery. Mam wrażenie, że po prostu nie umie kłamać. Jeśli dotychczas nie ujawniono niektórych naszych działań to tylko dlatego, że wszystko mu się dotychczas udawało. W końcu jednak się potknie. To jest nieuniknione, bo nikt nie jest nieomylny. Wtedy sprawa wyjdzie na jaw, pojawi się w mediach, może nawet trafić na wokandę sądową. Zostaniemy oskarżeni, znajdziemy się pod obstrzałem. Czy możemy być pewni, że Adrian pod presją nie obciąży nas wówczas, mówiąc szczerze, co się stało? Czy on potrafi powiedzieć „nic nie wiem w tej sprawie” albo „nie mam tu nic do powiedzenia”, albo „nie wiem, o co chodzi”, inaczej mówiąc zaprzeczyć samemu sobie, swojej naturze? Czy w ostrej konfrontacji, na przykład w sądzie, nie wyzna wszystkiego, co wie?
Odc. 5
Po zwycięskich wyborach parlamentarnych, w których Eze miał znaczący choć milczący udział, zwolniono go z partii. Zaskoczyło to wszystkich. Decyzje podjął osobiście prezes Czuryłło. Konsultował ją tylko z dwoma najbliższymi współpracownikami, swoim zastępcą oraz asystentem osobistym. Aby upewnić się co do słuszności decyzji, wspólnie ocenili działania i charakter Goryla. Podsumowanie w ustach prezesa zabrzmiało jak uzasadnienie wyroku sądowego.
– Goryl zyskał sławę, nie da się tego ukryć, jako utalentowany i oddany członek naszej partii. Nawet ludzie z zewnątrz mi to mówią. Nie są ślepi i widzą, jak sprawy wyglądają. Też nazywają go Gorylem, czasem także Małpą, czego osobiście nie akceptuję ani nie pochwalam, co jednak mogę zrozumieć. To, co jest najgorsze, sam zrozumiałem to zbyt późno, to fakt, że on nie umie kłamać. Gdyby ktoś go podszedł lub przycisnął do muru, Goryl nie umiałby zaprzeczyć i skłamać, co u nas robił i nadal robi. Człowiek nie umiejący kłamać dla partii politycznej jest niebezpieczny. Powiem szczerze, bardzo niebezpieczny. Dlatego musiał odejść z partii. Teraz najważniejszą kwestią jest, jak to zakomunikować, aby ta decyzja była zrozumiała dla innych członków partii. Musimy to jakoś wytłumaczyć i wy musicie mi pomóc w stworzeniu przekonania, że była to słuszna decyzja. Po co nam członek partii, którego niewzruszona zasada mówienia prawdy naraża nas na niebezpieczeństwo?
W rozmowie w cztery oczy z Adrianem Eze, prezes Czuryłło przedstawił mu swoją decyzję jako decyzję kierownictwa podyktowaną interesem całej partii.
– Mimo niewątpliwych zasług dla Jednego Narodu, nie jesteś dobrze widziany przez większość naszych członków. Nie lubią cię, unikają kontaktów z tobą, są ci niechętni. Mają jakieś powody, których nie rozumiem, bo nie chcą o nich mówić, To wprowadza ferment w nasze szeregi. Dlatego musimy się rozstać. Jest mi bardzo przykro z tego powodu.
Eze nie rozumiał decyzji partii. Zajęło mu trochę czasu, zanim pogodził się z nią. Po decydującym spotkaniu z prezesem, rozmawiał jeszcze raz z nim samym i z jego asystentem. Obydwaj prosili go, aby nie dzielił się treścią rozmowy z innymi osobami.
Rozżalony na los Adrian zaglądał częściej do knajpy “Hot Africa”. Siedzącego samotnie w kącie przy stoliku wypatrzył Zeno Treska, kolega partyjny. Poznali się współpracując przy dwóch projektach. Treska polubił Adriana ze wszystkimi jego zaletami i słabościami. Nie przeszkadzała mu inność fizyczna i kulturowa. Nie porównywał go ze zwierzętami. On jeden w rozmowach z członkami partii nie używał ksywy Goryl, tylko imienia lub nazwiska. Na zakończenie spotkania, zapytany jak sobie radzi finansowo, Adrian wyjaśnił:
– Ty jeden traktujesz mnie przyzwoicie, więc odpowiem ci szczerze. Otrzymuję od partii świadczenie finansowe. Płatności idą z funduszu specjalnego i są traktowane jako usługi konsultacyjne. Jestem poza partią, ale pozostaję jej stałym doradcą. Mam nadzieję, że prezes zechce jeszcze skorzystać z moich usług.
– To wszystko prawda? – Zapytał Treska ciesząc się, że Adrian otrzymał rekompensatę za niesprawiedliwą decyzję.
– Wszystko, co usłyszałeś ode mnie, jest zgodne z prawdą. Nie znoszę kłamstwa, nawet jak robię coś podłego. Czarne to czarne, białe to białe.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 5 marca 2020
O godzinie czwartej rano, kiedy mężczyzna jest najbardziej twórczy, zamiast zająć się czytaniem Kamasutry, Iwan Iwanowicz pisał opowiadanie. Sam nie wiedział dlaczego, nigdy przedtem tego nie robił. Wyszło tak krótkie, że musiał je przeczytać trzy razy, aby nabrać poczucia, że coś rzeczywiście stworzył.
Dzieło miało klasyczny kształt, początek, rozwinięcie i zakończenie. Od pierwszej do ostatniej litery wypełniała je niebagatelna fabuła, niosąca pocieszenie dla obywateli strapionych pojawieniem się strasznego Gonokoka Królewskiego, o którym wszyscy słyszeli, nikt go jednak nie widział.
Była to historia samotnej kropli alkoholu, której udało się wyrwać na wolność z butelki, gdzie nastąpiło udane połączenie miłosne spirytusu i pszczelego miodu w dodatkiem aromatycznych ziół. Wiedział, jak dobry i mocny jest to nektar, ponieważ jego ojciec przygotował niegdyś litr takiego trunku i starszy brat go upił. Iwan Iwanowicz był wtedy jeszcze dzieckiem i dawał się straszyć wizjami, jakie nieszczęścia go spotkają, jeśli nie spróbuje cudownego ojcowskiego napoju, jak i mamić pochlebstwami, jaka to radość go spotka, jeśli to uczyni.
Zastanawiał się nad tytułem opowiadania.
Myślał o czymś finezyjnie wdzięcznym, odpowiadającym powabowi miniatury. Dwa tytuły przyszły mu do głowy. Pierwszym była “Kropla”. Po chwili zastanowienia, odrzucił go, uznając nie tylko za banalny, dziecinnie prosty, ale i niebezpieczny, bo mogący sugerować coś nieprzyzwoitego, na przykład kroplę zjadliwego wąglika rozpuszczonego w wodzie zdolnego unicestwić wielkie miasto.
Drugie skojarzenie, „Koliber”, wydało mu się o niebo lepsze. Jak tylko zapisał tytuł kształtując jego pierwszą literę na podobieństwo skrzydeł ptaka, usłyszał cichy szum. Ptak ożył i poruszał miniaturowymi skrzydełkami, aby utrzymując się nieruchomo nad kroplą z opowiadania, spijać jej nektar.
Nie trwało to długo. Jak tylko skończył się napój, koliber zwalił się pijany na podłogę i zaczął chrapać. Iwan Iwanowicz nie wierzył własnym oczom. Po metamorfozie z delikatnego ptaszka w obrzydliwie chrapiącego potworka, koliber wydał mu się czymś równie łajdackim jak miłość bez seksu, kradzież ostatniej pary butów bezdomnemu, czy wyssanie z piersi kobiecej ostatniej kropli mleka przeznaczonej dla zgłodniałego oseska.
Po tych wszystkich dodatkach, z koliberkiem, piciem nektaru, upadkiem i chrapaniem, opowiadanie urosło do całkiem przyzwoitych rozmiarów. Iwan Iwanowicz przeczytał je ponownie i uznał za udane. Było o niebo lepsze niż to pierwsze, miniaturowe. Kiedy uświadomił sobie piękno formy i treści, zrozumiał, że po stworzeniu takiego arcydzieła nie wyjdzie już z uwielbienia dla siebie samego. Postanowił zostać Narcyzem, człowiekiem tak zapatrzonym w siebie, że nie potrafi dostrzec potrzeby radykalnej naprawy psychiki, do czego od dawna zachęcała go rodzina. Myśl o Narcyzie przyniosła mu tyle ulgi, że zasnął. Śniło mu się ze zdziecinniał, co uznał za najlepsze rozwiązanie w czasach, kiedy za dziecko otrzymuje się niezły profit. Myśląc o pieniądzach, Iwan Iwanowicz pozostał w sennym błogostanie aż do późnego rana.
Kiedy obudził się, w jego głowie gościło już wyjaśnienie, skąd wziął się pomysł opowiadania. Chodziło o odrobinę absurdu, minimalnej dawki higieny psychicznej, niezbędnej dla oderwania się od przykrości, jakie spotykają każdego w życiu: słuchania ludzi nie mających nic do powiedzenia, siedzenia w samochodzie uwięzionym w kilometrowym korku, kobiety niegdyś słodszej od marcepana teraz uświadamiającej ci z konsekwencją walca drogowego, jakim jesteś brudasem lub niedorajdą, czy też – na dobrą sprawę – mężczyzny, niegdyś kształtnego jak Adonis, teraz przypominającego donicę leżącą z butelką piwa przed telewizorem, ukochanego dzieciątka budzącego cię trzydzieści razy nocą bez podania choćby zmyślonej przyczyny, teściowej kopiącej ci grób przypominaniem, że skończysz na cmentarzu dla oślepionych alkoholem samobójców, szefa o kwadratowym pysku wytykającym ci błędy, których nie akceptujesz, a czasem nawet nie rozumiesz, czy też ukochanego pudla, który pogryzł cię boleśnie, kiedy dla żartu usiłowałeś wyrwać mu kość z pyska.
Po przeczytaniu pełnej wersji opowiadania uznał, że trochę przerysował niektóre sytuacje. Dla równowagi pocieszył się myślą, że nadmiar sarkazmu czy krzywonogiego humoru nikogo jeszcze nie zabił.
Przez formularz kontaktowy strony autorskiej otrzymałem dzisiaj email od pana Szymona. Był tak sympatyczny, że postanowiłem go przytoczyć z pewnymi skrótami i odpowiedzieć na niego pozwalając sobie zachować tylko imię nadawcy.
„Spotkaliśmy się dzisiaj w tramwaju na Powstańców Warszawskich. Chciałem Panu podziękować za wizytówkę, którą od Pana otrzymałem. Spodobały mi się Pana opowiadania. Nie czytałem jeszcze wiele, ale na pewno to zrobię. Dziękuję jeszcze raz. Szymon”
Drogi Panie Szymonie,
Pański email to miła niespodzianka i motywacja dla mnie. Proszę do mnie pisać. Może ma pan jakiś ulubiony temat na opowiadanie? Mam kilkadziesiąt projektów. Rozkręcam się. Chcę stworzyć duży zbiór opowiadań, dobrą rozrywkę, dostępną bezpośrednio także ze smartfonu, wartościową literacko (mam nadzieję), pokazującą obecne i rodzące się czasy. Głos każdego czytelnika jest dla mnie cenny.
Pozdrawiam bardzo serdecznie, Michael Tequila
PS 1. Pisząc to zachęcam wszystkich Czytelników do przedstawiania swoich opinii bezpośrednio w formie komentarzy do blogów lub poprzez formularz kontaktowy do mnie. Także do stawiania lajków. Są dla mnie ważne, kiedy wybieram opowiadania do publikacji książkowej.
PS 2. Pisać to i tak będę niezależnie od ilości lajków, ponieważ uparłem się zostać znanym pisarzem. Popularność pisarza, to oprócz konsekwentnie dobrej jakości utworów, jedynie dotarcie do dużej ilości Czytelników.
PS 3. Liczę w szczególności na mieszkańców Gdańska, nie wspominając dzielnicy Piecki-Migowo, a konkretnie ulicy Myśliwskie Wzgórze i Osiedla Klimaty, gdzie mieszkam i włóczę się po nocach, kiedy nie mogę spać.
Bądź patriotą! Popieraj lokalnego pisarza! Think globally, act locally!
W poczekalni przychodni protetyki dentystycznej Iwan Iwanowicz znalazł się nieprzypadkowo. Kiedy poruszał szczęką, u podstawy lewego ucha skrzypiało mu wiązadło. Trwało to już dostatecznie długo, aby zwrócić uwagę na jawną nieprawidłowość funkcjonalną i estetyczną ciała. On jednak tego jakby nie zauważał. Skrzypienie stawało się coraz wyraźniejsze. Tak wyraźne, że interweniowała żona.
– W końcu musisz coś zrobić w tej sprawie. Nie możesz skrzypieć przy każdym posiłku jak nienaoliwiony rower.
Na jego wymowne spojrzenie, czy aż tak bardzo jej przeszkadza cichy dźwięk trących nieprawidłowo wiązadeł, odrzekła bez wahania.
– Tu nie chodzi o skrzypienie, tylko o twoje własne zdrowie. I nikt inny nie może o nie zadbać tylko ty.
Iwan Iwanowicz poczuł się zobowiązany do działania: umówienia wizyty u stomatologa w specjalistycznym ośrodku medycznym,
*****
Recepcja znajdowała się dokładnie na wprost drzwi wejściowych do budynku. W prawo szło się do szatni, gdzie królowała gadatliwa i wszechwiedząca kobieta z uszkodzonym lewym okiem, skośnym i zabielonym. Z boku recepcji, naprzeciw szatni, znajdowała się mała poczekalnia. Jedna długa ława do siedzenia wytyczała brzeg korytarza ciągnącego się w głąb budynku, gdzie mieściły się gabinety dentystyczne z aparaturą. Nad wejściem do korytarza widniała tablica „Pracownia protetyki stomatologicznej”, a pod spodem „Przychodnia Implantologii”.
Na szarokremowych ścianach poczekalni rzucały się w oczy wielkie czarne tablice ze zdjęciami absolwentów Academia Medica Geparda, Subfacultas Stomatologica. Pierwsza z nich poświęcona była Absolventes A.D. 1989/1990. Łącznie były to cztery identyczne tablice, każda poświęcona innemu rocznikowi absolwentów wydziału stomatologii. Iwan Iwanowicz zamyślił się patrząc na tablice. Przerwał mu chrypiący głos mężczyzny w ciemnym garniturze o aksamitnym połysku:
– Te tablice na pewno przywieziono je z mauzoleum. Wiem coś o tym, bo zwiedzałem niejeden taki zabytek. To znaczy, przy okazji, bo normalnie to pracuję w mauzoleum. Pozwoli pan, że się przedstawię: Cezary Kosko, starszy konserwator zwłok wybitnych postaci historycznych. Mógł pan o mnie słyszeć, bo to ja przywracałem do pełnej formy dwóch zabalsamowanych przywódców Alberii skradzionych dwa lata temu z mauzoleum w Androtil. Musi pan wiedzieć, że każda mumia, zwłaszcza znanego człowieka, na przykład bohatera narodowego, ma swoją godność jak każdy inny osobnik ludzkiego gatunku, żywy lub martwy. O zwierzętach nie będę mówić, ale im się też należy szacunek. Najciekawsze w tym wszystkim są zęby, bo to one stanowią dowód osobisty każdego umrzyka.
Zapowiadało się na dłuższy wywód. Iwan Iwanowicz gotów był słuchać, dopóki nie wezwą go do sali zabiegowej. Relację mężczyzny w aksamitnym garniturze przerwała młoda kobieta w białym fartuchu wywołując jego nazwisko.
– Nie zdążę panu powiedzieć więcej, bo mnie wołają. Proszę zapamiętać: Cezary Kosko, starszy konserwator zwłok wybitnych postaci historycznych. Może pan o mnie poczytać.
Iwan Iwanowicz wrócił do studiowania tablic. Szukał w głowie skojarzeń. Przyszły mu do głowy: parzystość, łacińskie napisy oraz czerń. Na każdej tablicy, nad sześćdziesięcioma ośmioma małymi prostokątnymi zdjęciami absolwentów, uwidoczniono pięćdziesiąt dwie postacie profesorów ubranych po cywilnemu, w tym czworo w togach akademickich. Było to staromodne towarzystwo: korpulentne sylwetki, rozdęte twarze, zaciśnięte usta. Wśród mężczyzn dominowali osobnicy z przyzwoitymi czuprynami i wąsami tęgimi jak u zbójców .
– Wyglądają jak wczesna rekompensata za coraz skromniejsze uwłosienie późniejszych pokoleń ciała profesorskiego – bez cienia złośliwości skonkludował Iwan Iwanowicz.
Zdjęcia absolwentów umieszczone u dołu tablicy były mniejsze, choć to zasadniczo im była poświęcona tablica, mająca upamiętnić ich szczęśliwe zakończenie studiów. Iwan Iwanowicz uznał to za pijany przekaz dawniejszych czasów: „to my, ciało profesorskie, jesteśmy ważniejsi, niż cztery roczniki absolwentów studiów medycznych”.
Absolwentami byli staromodnie ubrani, wystraszeni młodzi ludzie; niektórzy z pewnością nie przekroczyli dwudziestu trzech lat życia, choć wyglądali na osiemnaście. Mieli wytrzeszczone oczy.
– To może być efekt błysku silnych fleszy, jakich wówczas używano. Ciekawe, że tylko jedna osoba, mężczyzna, jest w okularach – Iwan Iwanowicz zanotował sobie w myślach obydwie obserwacje.
Odc. 2
Przy szatni stały trzy kobiety i głośno rozmawiały. Pierwsza z nich to starsza szatniarka z bielmem na oku, druga to kobieta w futrze i wysokich czarnych botach. Trzecia, najmłodsza, o wyglądzie produktu nijakiego czasu, trzymała za rękę potulną dziewczynkę, drobną istotę, cierpliwą, milczącą, zatopionią w sobie. Czekając na wezwanie i dawkę należnego mu cierpienia, Iwan Iwanowicz przysłuchiwał się rozmowie. Kobietę w futrze własnie zawiadomiono, że przyjechał po nią Mercedes.
– Zaraz, zaraz! Tylko wyślę SMS, że kupiłam nowe buty!
Po wysłaniu SMS-u kobieta kontynuowała swoją opowieść. Wyraźnie nie zamierzała iść do samochodu.
Iwan Iwanowicz słuchał nieprzerwanie. Nie krępował się, że podsłuchuje prywatną rozmowę. Miał uzasadnienie. Kobiety rozmawiały otwarcie, głośno, jakby życzyły sobie, aby je słyszano. Przypominały sobie fragmenty minionych dni, spotkania, czynności i rozmowy. Mężczyzna zdał sobie sprawę, że jest to rozmowa o wszystkim i o niczym, właściwie wymiana skojarzeń.
– Jakby ktoś wypowiadał dowolne słowa: piłka, lokomotywa, podróżować, buchalter, choinka, czarny. To współczesność, czas pomieszania – pomyślał. – Czy ja jestem inny? – naszła go refleksja. Był przyzwyczajony do wewnętrznych dialogów tego rodzaju.
Jego rozmyślania przerwała dentystka, która założy mu mechanizm korygujący ruchy w osi szczęka – żuchwa. W trakcie zabiegu Iwan Iwanowicz przypomniał sobie niezliczone wizyty, rozmowy i interwencje dentystyczne; uznając z niechęcią, że stomatologia jest przedłużeniem ewolucji uzębienia.
Iwan Iwanowicz wracał do domu tramwajem, obserwując pasażerów. Siedząca po drugiej stronie matka patrzyła nieprzerwanie w smartfon. Dziecko zadało jej po kolei trzy pytania, lecz ona nie słyszała tego lub słysząc po prostu nie odpowiadała. Interweniowała sąsiadka.
– Przecież dziecko zadało pani trzy pytania!
Potem opowiedziała swojej towarzyszce historię syna.
– Nie pracuje. Ma trzydzieści dziewięć lat i siedzi osiem godzin dziennie w laptopie.
Czego nie wspomniała, to to, że sama jest też fanką smartfonu. Kiedy gotowała obiad, przerwała dwa razy, aby zrobić zdjęcie zupy. Wysłała te zdjęcia przyjaciółkom z odpowiednim komentarzem.
*****
Późnym popołudniem Iwan Iwanowicz udał się do neurologa. W przychodni przy ulicy Equilibrium (cóż to za nazwa!) o tej porze było już prawie pusto. Pacjent był spokojny, była to okresowa wizyta sprawdzająca. Przed gabinetem urologa czekało trzech mężczyzn, wszyscy w zawansowanym wieku. Dwaj z nich prowadzili cichą wymianę zdań. Z jej urywków wynikało, że rozmawiali o złożonościach własnych losów związanych z prostatą.
Z gabinetu wyszedł pacjent i jeden z mężczyzn wszedł do środka. Przy półotwartych drzwiach słychać było jak tłumaczy coś lekarzowi długo i nieskładnie. Drzwi nie były zamknięte ponieważ zainteresowany wszedł tam „tylko na chwilę, aby uzyskać informację”. Po długiej wymianie zdań, w trakcie której lekarz wychowawczo go beształ, kiedy ten usiłował mu przedstawić opinię swojego lekarza domowego.
Przebijając się przez słowa rozmowy można było nabrać wrażenia, że sytuacja była zawiła, termin przybycia pacjenta nie ten co trzeba, a sam lekarz nerwowy jak panna na wydaniu. Chyba nic z tego nie wyszło, ponieważ pacjent opuścił gabinet i mruknął do siebie:
– To kompletny baran!
Miał zaczerwienioną twarz i był przygnębiony, kiedy to mówił. Był ubrany na czarno, jakby udawał się na pogrzeb.
W recepcji przychodni panowała zgoła odmienna atmosfera. Obok siebie siedziały dwie starsze dziewczyny, symbolizujące różne postawy. Jedna z nich, wyższa, rosła blondyna, z zachęcającym dekoltem, rozsiadła się na krześle w pozie podpitej królowej w koronie. Patrząc wyzywająco w sufit śmiała się nieprzerwanie. Druga zawzięcie pisała coś na komputerze lewą ręką, trzymając w prawej smartfon, do którego mówiła, coś dyktując lub komentując pisany tekst. Była to scena leworęcznego realizmu społecznego.
Odc. 3
Dwie męczące wizyty u lekarzy dały się Iwanowi Iwanowiczowi we znaki. Prowadząc życie samotnicze, nie miał wiele rozrywki, za to sporo obowiązków. Tego wieczoru postanowił zrelaksować się, najpierw obejrzeć dziennik telewizyjny a potem jakiś ciekawy program publicystyczny, ewentualnie film. Z wygodnej perspektywy ulubionego fotela zobaczył inny świat, świat telewizji, i poczuł się jak widz na honorowej trybunie najsłynniejszego cyrku na świecie Shanghai Circus World. Był przekonany, że nie ma lepszego cyrku niż chiński.
Nie to było jednak najważniejsze, ponieważ inne ciekawsze myśli pchały mu się do głowy niby samobójcze ćmy do ognia. Słyszał nawet cichy szum skrzydlatych myśli. Iwan Iwanowicz oderwał się od ekranu, od dwóch dni pokazującego ginące w męczarniach zwierzęta, walące się domy i monstrualne pożary na kilku kontynentach. Jego własny świat w tym momencie był nie mniej, ale bardziej okrutny, z tym, że w innej perspektywie. Był bogatszy i bardziej zawikłany. Iwan Iwanowicz myślał o mężczyźnie, produkcie biologicznej ewolucji ulegającym teraz przyśpieszonej degradacji. Wniosek był tylko jeden i nie budzący wątpliwości: osobnicy reprezentujący męski nurt ludzkości kurczyli się i stopniowo zanikali. W długim tunelu swojej mrocznej wizji Iwan Iwanowicz dostrzegł nawet ostateczny zanik mężczyzny. Drugą wersją tego scenariusza, jego szlachetniejszą a przynajmniej łagodniejszą odmianą, był mężczyzna poddany recyklingowi. Brzmiało to okropnie, Iwan Iwanowicz postanowił jednak postawić prawdę na najwyższym piedestale, bez względu na konsekwencje.
– Mężczyzna degraduje się, starzejąc się oraz gatunkowo – zdecydował w sposób nie pozostawiający wątpliwości. Jego myśli układały się składniej niż świeże deski sosnowe sztaplowane w tartaku w latach młodości.
Swoją opinią podzielił się z mężczyzną w telewizorze. Wyobraził sobie, że go wysłucha i zechce podjąć z nim dyskusję.
– Bardzo mi się to podoba, co pan mówi – odpowiedział bez wahania prezenter wiadomości wieczornych, poruszając ustami bez wydawania głosu. Wyglądało to bardziej naturalnie niż kiedy mówił. Wstał zza stolika, obszedł go i zniknął za kulisami.
Iwan Iwanowicz wykorzystał ten moment, aby przynieść sobie z kuchni gorącej kawy. Miał kawę w kubku na stoliku przed sobą, ale już wystygła. Postanowił ją podgrzać w metalowym rondelku. Często to robił, lepiej mu wtedy smakowała. Kawy mógł pić do woli; jego organizm był stworzony do przetwarzania kofeiny w celu podniesienia się na duchu. Do kawy dolał sobie trochę brandy. To jeszcze bardziej go przywróciło go do życia.
Kiedy wrócił do salonu, w pobliżu kanapy stał już prezenter dziennika TV. Iwan Iwanowicz domyślił się, że dostał się tam przez ekran. Mężczyzna nonszalancko otrzepał spodnie z niewidocznego zabrudzenia i rozejrzał się po pokoju.
– Wygodnie tu u pana. Ta kanapa szczególnie mi się podoba. Jest naprawdę wygodna. Pozwoli pan, drogi Iwanie Iwanowiczu, że przysiądę sobie na niej i wypiję z panem mojego ulubionego drinka Gin and Tonic, w którym szalenie gustuję – zaczął, rozglądając się z ciekawością po pokoju. – Proszę mi nie pomagać, sam się obsłużę. Sprawdziłem już barek, jest gin, tonic a lód jest zapewne w zamrażalniku w kuchni. Znajdę bez problemu.
Gospodarzowi podobały się światowe maniery gościa. Uznał go za najmilszego prezentera wiadomości, jakiegokolwiek widział na oczy.
Kilka minut później Iwan Iwanowicz przedstawił rozmówcy swoją najnowszą teorię gasnącego mężczyzny.
– Rozumiem mężczyznę jako przedstawiciela męskiej linii gatunku ludzkiego – zaczął. Już od pierwszego zdania czuł, że idzie mu wyjątkowo dobrze.
Wiedzę do swoich teorii Iwan Iwanowicz czerpał głównie z doświadczeń. Był empirykiem. To określenie sprawiało mu przyjemność, dobrze mu się kojarzyło. Wywoływało niezwykle delikatny masaż serca zmęczonego długą drogą życia. W określeniu „empiryk” było coś starogreckiego; to go tym bardziej poruszało, że w jego żyłach płynęła krew wywodząca się z tamtych obszarów geografii i kultury. W morzu słowiańszczyzny Iwan Iwanowicz czuł się mieszańcem, czasami nawet prawie kundlem, tak niezwykle bogaty był zestaw cech dziedziczonych po przodkach z innych krajów i kultur. Płynęła w nim krew grecka, cygańska, rosyjska i polska. Przy swoich religijnych usposobieniach i skłonnościach podejrzewał nawet Żydów i Arabów, że stanęli twórczo na drodze przodków wytyczających jego linię rozwoju ewolucyjnego. Stanowiło to zachętę do empatii i bycia otwartym wobec bliźnich.
*****
Zasilony świeżymi doświadczeniami, teorię zanikania mężczyzny Iwan Iwanowicz oparł mocno na dwóch specjalistycznych nurtach ewolucji człowieka: ewolucji uzębienia oraz ewolucji prostaty.
– Pokarm, napoje i wydalanie to podstawa metabolizmu. Ewolucja długo nad tym pracowała. Bez pokarmu nie ma życia. To środek energetyczny. A ten nie jest możliwy do przyjęcia, jeśli człowiek nie jest w stanie go pogryźć i rozdrobić. Stad niesamowita ranga zębów.
Są one – Iwan Iwanowicz zawahał się – może i najważniejszym organem człowieka. A jeśli nie najważniejszym, to jednym z najważniejszych – zastrzegł się. Mówiąc gestykulował prawą ręką, w lewej trzymając szklankę z ginem i tonikiem. Jego twarz zarumieniła się.
Odc. 4
Po uważnym wysłuchaniu Iwana Iwanowicza prezenter nie tylko zgodził się z nim, ale przedstawił dodatkowy argument.
– Dużo podróżowałem, jak pan wie lub nie, Iwanie Iwanowiczu. Otóż widziałem na własne oczy szkielet ryby amazońskiej, wielkiej piranii, z zębami przerastającymi ludzkie wyobrażenie. Na samym początku pyska, z dolnej szczęki wyrastały dwa kły. Były tak wielkie, że przebijały górną szczękę i sterczały ponad nią. Cokolwiek żywego nadziało się na nie, kiedy ryba rozwarła pysk, było z gruntu przegrane. Co najciekawsze, tuż przy podstawie każdego kła, znajdował się kieł zastępczy; po prostu czekał sobie spokojnie ułożony poziomo wzdłuż dolnej szczęki. W przypadku, gdyby ryba straciła kieł, ten zastępczy natychmiast podnosił się gotów do działania. To najlepsza ilustracja pańskiej tezy o roli ewolucji w uzębieniu.
– No właśnie – podjął Iwan Iwanowicz. – Jeśli chodzi o zęby, w przypadku człowieka rola ewolucji niestety zakończyła się definitywnie Nie potrzebujemy już jej. Dziś uzębienie reperują nam, udoskonalają i rozwijają stomatolodzy. To oni przejęli pałeczkę od ewolucji. Jest ich cała armia. Wdziałem dwa długie szeregi foteli dentystycznych w przychodni protetyki. Może pan w ogóle nie mieć zębów, protetyka natychmiast zapewni panu kompletny zestaw. Nowiutkie protezy na implantach wmontowanych nawet w skromniutką kość, wyjałowioną jak sucha gleba, z której normalnie wyrastają zęby. Nawet jak straci pan szczękę lub żuchwę, to oni ją panu zrekonstruują. Tak, drogi panie! Stomatologia w pełni przejęła rolę ewolucji.
Iwan Iwanowicz popadł w uniesienie. Przemawiało przez niego natchnienie. Jego oczy promieniały entuzjazmem dla ludzkich osiągnięć. Prezenter dziennika nie myślał nawet o włączeniu się do dyskusji, było to niemożliwe.
– Podobnie jest, kiedy zepsuje się panu prostata, pęcherz lub przewód moczowy. Dostanie pan najpierw cewnik i torbę na mocz, a potem chirurg operacyjnie przywróci panu zdolności sikania jak młody Bóg. I tak to wygląda nasze ludzkie post-ewolucyjne życie. Sztuczna ręka, i noga, proteza oka, ucha, zębów, sztuczna skóra, sztuczne nerka, trzustka i serce, różnego rodzaju implanty, proteza penisa, sztuczny pęcherz moczowy, w końcu nawet sztuczna inteligencja. Dawna lewatywa, leczenie ziołami, zamawianie choroby i szamaństwo to już tylko skansen na drodze postępu. Wystarczy drukarka 3D. Czasem słyszę ją jak pracuje gdzieś za drzwiami sali nowoczesnego szpitala. To tylko, drogi panie, kwestia kosztów i modelu urządzenia, bo technologia już jest! Stoimy wobec ciągłej wymiany fragmentów i organów organizmu, uzdatniania go do dalszej pracy. Kiedyś, w nie tak odległej przyszłości, nigdy się pan nie skończy, bo to, co się zepsuje, zostanie wymienione na nowe, a pan zostanie podniesiony do najnowszej wersji sprzętu i oprogramowania.
Rozmowa o przyszłości nastroiła ich tak pozytywnie, że wznosili toasty. Iwan Iwanowicz pilnował się, aby nie wypić za dużo. Miał ze sobą alkomat. O gasnącej roli ewolucji oraz kondycji człowieka w recyklingu rozmawiali aż do rana.
*****
Diana Carlos, zamężna córka Iwana Iwanowicza, zastała go rankiem następnego dnia w stanie głębszego niż zazwyczaj zatrucia alkoholowego, mimo to niezwykle pozytywnie nastawionego do życia. Dobry nastrój ojca nie udzielił jej się, mimo iż starała się być pozytywna. Zastąpiła go kobieca opiekuńczość.
– Jak możesz być tak nieodpowiedzialny w swoim wieku i kondycji? – zapytała, nie mogąc mieć niczego więcej na uwadze jak kumulację lat i oraz konieczność przyjmowania lekarstw. Iwan Iwanowicz szczycił się, że był w dobrej kondycji, choć życie czasem zaprzeczało jego życzliwej opinii na temat swego zdrowia i samopoczucia.
Kiedy zaczęła porządkować mieszkanie, Iwan Iwanowicz przedstawił jej historię minionej doby. Nie uważał, że popełnił jakieś bezeceństwo, wręcz przeciwnie. Chodziło o ważne fragmenty życia dojrzałego mężczyzny – spotkania ze stomatologiem i urologiem, kontynuatorami ewolucyjnego procesu uzdatniania męskiego gatunku w dwóch ważnych kwestiach.
O rozmowie z prezenterem z telewizji nie wspomniał. Wiedział, że córka oceniłaby go surowo. Znał słowa, jakie padłyby.
– To zwyczajne pijaństwo i czcza gadanina na temat ewolucji czy przyszłości człowieka jej nie usprawiedliwia. Powinieneś się wstydzić!
Koniec października przyniósł złotą jesień. Tak podała telewizja. To nastroiło mnie bardziej niż pozytywnie.
Idę wydeptaną piaszczystą drogą przez las i rozglądam się wokoło, aby nasycić oczy oczekiwanym pięknem zasypiającej na zimę przyrody. Nic z tego. Złota tyle, co kot napłakał, czyli żałośnie mało. Ale jest za to sucho i ciepło.
Na środku drogi widzę kobietę z dzieckiem. Maluch ma nie więcej niż trzy lata. Schodzą oboje na krawędź lasu ciągnącego się po obydwu stronach drogi. Kobieta zdejmuje z ramienia wielką wypchaną torbę, wyciąga z niej kraciasty kocyk i sadza na nim chłopczyka. Przygląda mu się, całuje go w policzek i coś szepcze poprawiając mu ubranko. Następnie wyjmuje niekształtny pakunek z torby i wchodzi do lasu.
Po minucie lub dwóch wraca ubrana w uniform wojskowy. Widzę naszywki sierżanta. Sięga po torbę i chowa coś do niej. Domyślam się, że jest to ubranie, jakie miała na sobie. Z bocznej kieszeni uniformu wyciąga smartfon i podłącza do uszu słuchawki. Przewód jest dwukolorowy niebiesko-żółty. Chłopiec wstaje z kocyka i czeka. Stoję z tyłu i patrzę. Kobieta mnie nie widzi. Jestem nieco wyżej na wzgórku. Po chwili słyszę jej głos.
– Baaczność!
Widzę jak dziecko wyprostowuje się i sztywnieje w żołnierskiej pozie.
– Spocznij!
Ma rumianą buzię, gości na niej rubaszny uśmiech. Matka zakłada mu mały hełm na głowę. Z sosny rosnącej przy drodze spada szyszka. Słyszę metaliczny dźwięk uderzenia o hełm. Kobieta patrzy na synka i skrywa uśmiech za wąsami (tak mi się wydaje) po czym mówi:
– Dobrze to robicie, szeregowy Szczeniak.
Domyślam się, że to jego matka. Nie mam czasu zastanawiać się, bo Szczeniak odpowiada.
– Ku chwale ojczyzny, pani sierżant Baba.
Sierżant nie patrzy na podwładnego, słucha smartfonu, jakby stamtąd czerpała komendy i instrukcje. Czekam, co będzie dalej. Chłopiec stoi wciąż w uważnej gotowości.
– Padnij!
Szeregowy Szczeniak posłusznie pada opierając się przy ziemi na rękach. Ćwiczenia wykonuje stojąc cały czas na kocyku.
– Powstań!
Chłopiec podnosi się na nogi. Robi to sprawnie.
– Teraz przećwiczymy to na tempa, szeregowy Szczeniak. – Zapowiada Baba.- Liczę do trzech i zaczynamy.
Komendy padają coraz szybciej. Szczeniak rytmicznie pada i powstaje. Na jego rumianej buzi nadal gości uśmiech, ale wkrótce pojawia się zmęczenie. Jego ruchy stają się wolniejsze a uśmiech blednie.
-Wystarczy – komenderuje sierżant Baba. – Spocznij! Możecie rozejść się.
Szczeniak rozgląda się dookoła i dostrzega mnie. Oprócz niego i matki na drodze jestem tylko ja. Patrzy na mnie wyczekująco. Rozumiem, że i mnie to dotyczy.
Sierżant Baba odwraca się, przygląda mi się z uwagą i przyzywająco kiwa do mnie ręką. Pochodzę do szeregowego Szczeniaka i zatrzymuję się obok.
– Słyszeliście komendę? – Mówi sierżant Baba. Możecie rozejść się!
Rozchodzimy się, on idzie w lewo od drogi, ja w prawo. Obydwaj siadamy na ziemi prawie równocześnie jakby kierowała nami niewidzialna siła powinności. W wybranym przeze mnie miejscu ziemia jest chłodna i nie całkiem sucha. Nie jest mile siedzieć na takim podłożu.
– Trudno – myślę. – Służba nie drużba.
Po chwili pada komenda:
– Zbiórka w dwuszeregu! – ręka sierżanta Baby wskazuje miejsce Szczeniakowi i mnie. On jest pierwszy, ja jestem za nim. – Niższy staje z przodu, aby był widoczny. To logiczne – myślę.
Stoimy i czekamy. Sierżant Baba patrzy na nas. Ocenia mnie od góry do dołu.
– A wy? – wskazuje palcem na mnie – To kto?
– Ochotnik, pani sierżant.
– To dobrze – odpowiada patrząc na zegarek. – Od dawna jesteście ochotnikiem?
– Od trzydziestu sekund.
– Ja jestem sierżant Baba. Matka tego tu szeregowego Szczeniaka. Ćwiczymy musztrę. Dziś trzeba być przygotowanym na wszystko. Mówię prawdę. Jesteście szeregowym, jak się domyślam? A wasze nazwisko?
– Tequ. Adam Tequ.
Sierżant Baba przygląda mi się jakby chciała zapamiętać moją twarz. Rusza przy tym wąsikiem, taki delikatny ciemniejszy puszek nad górną wargą typowy dla niektórych żołnierek.
– Widzę, że jesteście zorganizowani i zdyscyplinowani, Tequ. Należy wam się pochwała za to, bo dzisiaj młodzi ludzie to ciapciaki i fajtłapy. Nie to co szeregowy Szczeniak i wy.
– Ku chwale ojczyzny! – krzyczymy równocześnie ze Szczeniakiem. Jesteśmy coraz bardziej zgrani. Obydwaj czujemy, że jesteśmy miłośnikami ojczyzny twardej, zdyscyplinowanej, zbrojnej. W ustach słyszę mocną, rytmiczną muzykę. To marsz Radetzky’ego w wykonaniu młodzieżowej orkiestry dętej.
Zdobywam się na odwagę.
– Sierżancie Baba! Myślałem, że jeszcze przećwiczymy czołganiem naprzód.
– Następnym razem, szeregowy Dechu. Widzę, że jesteście równy chłop. Dzisiaj nie będziecie czyścić latryn, bo to przestarzała metoda wychowania żołnierza. Dzisiaj mamy wszędzie aseptyczny sprzęt, wszystko jest aseptyczne.
Patrzę na nią w niepewności, o co chodzi. Sierżant Baba uśmiecha się nieznacznie i wyjaśnia.
– To był oczywiście żart. Nie poznaliście się na nim. Nie zaprzeczajcie, to oczywiste. Nie wszyscy mają poczucie humoru. Tego trzeba się nauczyć.
Uśmiecham się, aby zatrzeć na sierżancie złe wrażenie.
– Mów mi Baba, Dechu. To krótsza forma, mniej zużywasz tlenu.
– Przepraszam Baba. Nazywam się Tequ, nie Dechu. Przykro mi, że zwracam uwagę.
– Nie szkodzi. W naszych szeregach jest miejsce i dla Dechu, i dla Tequ. Koniec ćwiczeń, możecie się rozejść.
Rozchodzimy się po lesie. Szczeniak idzie w przeciwnym kierunku. Po chwili dołącza do mnie Baba. Czuję, że chce mi coś wyznać.
– To świat kobiet, Tequ. Jest nas więcej i jesteśmy mocniejsze niż kiedyś. Wy, mężczyźni, spieprzyliście go. Prawie doprowadziliście do trzeciej wojny światowej. Dzisiaj my rządzimy. Musicie się z tym pogodzić. Na końcu powiem wam coś, co może was zaboleć, ale muszę to zrobić. Nazwisko to moglibyście sobie zmienić. Tequ nie brzmi dobrze. Jest jakieś tureckie; sugeruje jakbyście tylko w kucki umieli siedzieć i to w szarawarach. Nie znoszę tego rodzaju gaci. Kułła mać!
Kiedy mówi, patrzę na jej usta. Poruszają się rytmicznie, jak w marszu wojskowym. Czuję jak testosteron we mnie buzuje.
– Fajna baba – myślę. – Zwarta w sobie, piersi wysunięte do przodu, biodra jak marzenie, czarne kamaszki na grubej podeszwie, szeroki pas ze świńskiej skóry. Czuję, jak rośnie we mnie patriotyzm, ale jakiś inny, niewojskowy.
Patrzę na nią, a ona patrzy na mnie. Ma długie rzęsy i czarne, naprawdę piękne oczy. Dopiero teraz to zauważam. Ogarnia mnie straszny smutek. Ona, taka szalona wariatka z dzieckiem, na pewno mężatka, a ja taki samotny. Chce mi się wyć.
Autor: Michael (Michał) Tequila www.MichaelTequila.com Gdańsk, 14.01.2020
Po opadnięciu fali braw, jakimi nagrodzono Plenipotenta, na środek sali wystąpił Zbig Stanucha, znany aktor i inscenizator. Otaczała go dyskretna aura zapachów z kadzielnicy. Mężczyzna miał na sobie strój inkwizytora: na głowie trójkątną zdobną infułę; lamowana zlotem narzuta na ramionach przykrywała górną część jasnej sukni biskupiej, piersi zdobił owalny medalion na łańcuchu. Strój dopełniały czerwone rękawiczki. Prawą dłoń inkwizytor uniósł do góry w geście błogosławieństwa, w lewej trzymał wysoki pastorał. Zza wąskich szkieł okularów spoglądały chłodne oczy odnowiciela ducha społeczeństwa. Czarne wąsy i dyskretna broda okalały zaróżowione policzki. Mimo obwisłych policzków i zbyt wąskich ust, twarz dostojnika pozostawała kształtna, wyrażając spokój i opanowanie.
Staniucha przemawiał bez pośpiechu, w duchu ugody i porozumienia.
– Wybaczcie mi, przyjaciele. Znacie mnie, jestem inkwizytorem, skupiam w sobie ważne funkcje oskarżyciela, obrońcy i sędziego. W sztuce „Przebudzenie wiernych”, w której grałem kluczową rolę i którą sam inscenizowałem, trolle okazały się nieudanym eksperymentem. Wystraszyły niepotrzebnie społeczeństwo. Włączyliśmy je do sztuki bez dostatecznego przetestowania. Odbiło się to rykoszetem. Spadły gęste odłamki, jeden z moich przyjaciół został ranny. Tragiczne było to, że pod wpływem sztuki ludzie zakładali togi i łańcuchy, które okazywały się tak ciężkie, że wciągały ich pod koła samochodów, autobusów, tramwajów a nawet kombajnów. Pojawiły się protesty uliczne. Wydarzenia te wiązano z naszym teatrem, w szczególności ze mną. Przepraszam was za to. Wprawdzie konfrontacja, zderzenie postaw, jest częścią teatru, nie może jednak powodować, że ludzie rzucają się pod koła i popełniają samobójstwa. To dowód niedojrzałości społeczeństwa. Dla przywrócenia dobrego nastroju, trwa przecież nowy rok, serdecznie zapraszam na kiełbaski z rusztu. Jeśli ktoś się zatruje, to nie będzie to moja wina. – Zbig zaśmiał się serdecznie. Zauważając, że nikt mu w tym nie towarzyszył, przybrał poważny wyraz twarzy:
– To był tylko żart. Nie zawsze aktorowi wszystko się udaje, Teatr to wielka, ale i trudna sztuka.
Dziś nie mam o czym pisać, więc napiszę o sobie. Pominę czarne strony mego charakteru, bo sprowadziłbym na was piekło. A po co? I tak macie dosyć własnego. A jeśli nie macie, to go Wam nie życzę, życzę natomiast waszym wrogom. Jeśli ich nie macie, to już nie wiem, czego wam życzyć. Chyba tylko
władzy,
seksu
i pieniędzy,
świętej trójcy ludzkiej cywilizacji. Ewentualnie jeszcze alkoholu i owoców granatu. Jedzcie go koniecznie z pestkami. To źródło zdrowia od czasów Adama i Ewy, Mezopotamii i Babilonu, Sodomy i Gomory.
Piszę, publikuję, sporo też czytam. Mój dorobek literacki (w księgarniach) to powieści „Cztery portrety cudze i jeden własny” i „Sędzia od Świętego Jerzego”, zbiór poezji „Klęczy cisza niezmącona” oraz zbiór opowiadań „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco”. Recenzje wszystkich tych książek są na górnym pasku menu strony autorskiej www.MichaelTequila.com.
Jestem też aktywny na Facebooku i Twitterze.
Na stronie autorskiej piszę teraz krótkie opowiadania, różnej natury, fantastyka, groteska, humoreski. Ostatnio opublikowane: Znak pokoju – 22 grudnia 2019, Pies gończy słowa mówionego – 20 grudnia, Sen bez granic – 12 grudnia, Automat – 11 grudnia, Galeria handlowa – 10 grudnia, – Nienawiść organiczna – 7 grudnia. Zamierzam je kontynuować.
Od czasu do czasu na www.MichaelTequila.com przedstawiam także poezje, głównie ze zbioru „Klęczy cisza niezmącona”.
Myślę o stworzeniu podcastu z krótszymi utworami na YouTube.
Moi ulubieni autorzy to Gabriel Garcia Marquez, Friedrich Durrenmatt, Isaac Bashevis Singer, Alberto Moravia i Olga Tokarczuk. Jeśli i Tobie podobają się oni, to jesteś mi bratem i siostrą.
Kiedyś przeczytałem wypowiedź amerykańskiego pisarza, wydawcy miesięcznika dla pisarzy (creative writing). Żałuję, że nie zapamiętałem jego nazwiska. Na pytanie, jakie są czynniki sukcesu w pisarstwie, odpowiedział: talent, warsztat i wytrwałość. Trzeba mieć jakiś talent, to nie ulega wątpliwości. Warsztat, tego można (i trzeba) się nauczyć. Najbardziej podobała mi się część trzecia – wytrwałość. Ten czynnik uznałem za najważniejszy. Im dłużej żyję i piszę, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że to największe wyzwanie.
Dla mnie pisarstwo to pasja. Wydałem już cztery książki, mam projekty co najmniej kilku dalszych. Mam dobre recenzje, ale to nic nie znaczy w oceanie literatury dostępnej w księgarniach. W końcu przełamałem się, zrozumiałem, że sukces jest czymś niezwykle miłym i pożądanym ale niekoniecznie łatwo dostępnym, piszę więc z czystej pasji pisania. Traktuję to jak hobby, jak chodzenie do kina na dobre filmy, za które trzeba płacić. Sukces to sprawa przyszłości.
Ujawnię znaczący szczegół. Nie liczę już na wydawców, koszt wydania książki jest zbyt wysoki. Za moją ostatnią powieść „Cztery portrety cudze i jeden własny” wydawnictwo zażyczyło sobie 8.700 zł jako mój wkład), pełny koszt to około 10.000 zł. Wydałem powieść we własnym zakresie, kosztowało mnie to około 2.000 zł (było tam wszystko, dwie korekty, skład drukarski, projekt okładki oraz druk pierwszych sto egzemplarzy).
W podsumowaniu, jeśli wierzysz w siebie, i masz dobre recenzje, co jest jakimś potwierdzeniem Twojego talentu, kontynuuj jako pisarz i wydawca. Dzisiaj wydać dobrą książkę jest chyba trudniej niż ją napisać. Może to i przesada, ale niekoniecznie odległa od prawdy. Jeśli piszesz na dobrym poziomie, wierz w siebie, bo nikt inny tego za Ciebie nie zrobi. To droga do satysfakcji, oby również sukcesu.
Przełom starego i nowego roku prosił się o uświęcenie. Dyrektor Kukuła starał się o tym pamiętać, lecz wciąż zapominał. Żył w natłoku spraw i obowiązków; czasem mieszało mu się w głowie, co jest pilniejsze, a co mniej pilne. Jego myśli rwały się, przeskakiwały jedna na drugą jak strumień rozbijający się o kamienie, przęsła mostu i korzenie.
– Musi to być coś przełomowego, co wszyscy zapamiętaliby. Przypominał sobie wydarzenia z własnego życia, wielkie chwile, które głęboko przeżywał. Do głowy cisnęły mu się hasła: spowiedź w kościele, mądrość i przyzwoitość, zaufanie do drugiego człowieka. To ostatnie okazało się najważniejsze. Dyrektor marzył o uroczystości oczyszczającej pracowników i publiczność teatru duchowo i emocjonalnie.
Pomysł spotkania opłatkowego od razu przypadł mu do gustu. Rozmawiał ze sobą w duchu: „Spóźnione, bo spóźnione, ale ważne. Spóźnienie da się wytłumaczyć”. W ruch poszła wyobraźnia scenarzysty, reżysera, inspiratora. Dyrektor zobaczył przed oczami aktorów, publiczności, członków zarządu. Wszystkie postacie nabierają życia, mówią od serca o sobie i o teatrze, wyznają grzechy, kajają się, proszą o przebaczenie, obiecują poprawę.
Dyrektor od ręki ustalił termin i podał go sekretarce, aby nadała bieg sprawie. Poprosił ją, aby na ogłoszeniu zacytowano słowa Johanna Wolfganga Goethe: „Wiara jest miłością do tego, co niewidoczne; ufnością w to, co niemożliwe i nieprawdopodobne”.
*****
Spotkanie odbyło się na scenie nowej sali teatralnej „Nowenna”. Zgromadzili się tam wszyscy pracownicy teatru: zarząd, administracja, aktorzy sceniczni, aktorzy-widzowie. Na złotej mosiądzowanej tacy, zdobionej florystycznymi wzorami, wniesiono opłatek wielki jak bochen chleba i biały jak śnieg. Dyrektor Kukuła ubrany w czerwony królewski płaszcz Ferdynanda VII, zdobny złotym łańcuchem, białoniebieską wstęgą orderu i licznymi odznaczeniami na czarnym kaftanie, wykonał nad opłatkiem znak krzyża.
Głos mu się łamał ze wzruszenia.
– W ostatnim roku nastąpiły wielkie przemiany. Zmieniliśmy się. Ja sam się zmieniłem. Zakończenie starego roku i rozpoczęcie nowego skłania do refleksji, szczerej rozmowy, pojednania i podejmowania zobowiązań.
Dyrektor oderwał się od stołu, gdzie ustawiono tacę z wielkim opłatkiem, przyciężki, z wystającym brzuchem, i ruszył w kierunku Karola Zajączka, stojącego w pieszym rzędzie oczekujących. Zajączek, przewodniczący związku zawodowego aktorów teatru, najczęściej przeciwstawiał się dyrektorowi, chciał rozmawiać i dyskutować jego pomysły. Wedle słów dyrektora Karol Zajączek był niezniszczalny, uparty jak kozioł, nieprzerwanie składał męczące go propozycje usprawnień, zmian i poprawek. Był aktorem, któremu dyrektor najczęściej kneblował usta. Kukuła nienawidził jego uśmiechu zaczepionego między dwoma zajęczymi zębami.
– Bracie! – dyrektor wyciągnął ręce w kierunku Zajączka. Łzy stanęły mu w oczach. Żółto błyszczące w blasku lampy i złoceń królewskiego płaszcza, zatrzymały się na policzkach dyrektora, rzucając połyskliwy złoty blask na najbliżej stojące osoby.
– Pojednajmy się! – dokończył dyrektor.
Zajączek zawahał się. Rozejrzał się po osobach stojących obok, czekając na jakiś znak, sugestię, reakcję. W głowie mu szumiało.
– Gest dyrektora, jego oferta – myślał niespokojnie – są niesamowite. On szuka pojednania. To okazja – zdążył pomyśleć aktor, zanim rzucił się w ramiona pryncypała. Po złożeniu sobie życzeń mężczyźni natychmiast wdali się w rozmowę, zapominając o bożym świecie.
*****
Przed zebrany w sali tłum wysunął się plenipotent Dua. W przebraniu pasterza, bez garnituru – nigdy nie widziano go inaczej – wyglądał dostojniej, bardziej naturalnie i przekonująco. Rumiany na twarzy, z okrągłymi oczami zdziwionego wieśniaka, wyprostowany i swobodny, rozejrzał się z ciekawością na prawo i na lewo. Mówił od serca. Jego głos stopniowo stawał się coraz mocniejszy, pewniejszy siebie.
– To jest spotkanie, jakiego oczekiwałem od dawna. Dyrektor Kukuła dał nam przykład. Nadszedł czas, kiedy wszyscy, jak tu jesteśmy, dyrektorzy, pracownicy wyższego i niższego szczebla, aktorzy i widzowie, możemy powiedzieć sobie szczerze to, co leży nam na sercu. Byłem figurantem. Postanowiłem to zmienić. Dziś rano uruchomiłem resztkę mojej dumy. Od dawna o tym myślałem. Podobnie jak Zajączek, czułem potrzebę zmniejszenia zależności od od dyrektora teatru, który i mnie często każe robić to, na co niekoniecznie mam ochotę. Przez kilka lat współpracy krępowałem się wyrazić głośno moją opinię na temat mojej godności, a przecież wokół dzieje się tyle ciekawego. Dlatego dzisiaj ogłaszam moją zawodową niezależność do dyrektora, co wyznaję w waszej obecności. Tak mi dopomóż Bóg!
Plenipotent uderzył się w pierś, po czym kontynuował.
– Jutro wezwę do siebie tego wysuszonego starca z nowym uzębieniem, łajdaka niezwykle udanie grającego rolę dobroczyńcy , którego ostatnio awansowałem, i powiem mu prosto w oczy:
– Stań tu, nikczemniku, to cię zdegraduję. Wyłudziłeś ode mnie awans, przejście na dobrze płatną emeryturę, oszukałeś mnie. Była noc, byłeś w przebraniu, nie zauważyłem, że to ty. Dlatego teraz musisz odejść. Jesteś symbolem zła dawnych czasów. Nie wybaczyłbym sobie, gdybym pozostawił cię na wysokim stanowisku, na które sam cię nierozważnie wyniosłem za rekomendacją dyrektora Kukuły. Dostaniesz jednak solidną odprawę, ponieważ ja ludzi nie krzywdzę.
Skoczywszy swoją kwestię, Plenipotent odetchnął.
– Tyle miałem do powiedzenia. To jest mój wkład w rozwój naszego ukochanego teatru.
Myślałem, że dzisiaj nic już z siebie nie wykrzeszę, a tu proszę, rozum i pamięć mi się objawiły, aby czerwonym dywanem wysłać drogę Życzeniom Noworocznym.
W Nowym Roku życzę (w kolejności alfabetycznej czyli niekoniecznie sprawiedliwej):
Biskupowi Jędraszewskiemu – łaski bożej objaśniającej różnice między ochroną środowiska, ekologizmem i ideologią;
Dzieciom – mniej słodyczy, za to więcej czasu i uwagi ze strony rodziców i dziadków;
Dzielnym strażakom – dużo pary w sikawce przy gaszeniu pożarów i nie tylko;
Hierarchom kościelnym – skuteczniejszych środków przeczyszczających umysły i serca;
Kandydatce na prezydenta Kidawie-Błońskiej – więcej testosteronu oraz trafiających do serc mocnych i prostych słów;
Kobietom – mniej obowiązków, więcej wolnego czasu;
Mężczyznom – mniej piwa, brzucha i prostaty, więcej czasu na myślenie, sport i spacery z rodziną;
Ministrowi Ziobrze – lepiej zakamuflowanych trolli, mocniejszych kagańców i jeszcze piękniejszych rumieńców na twarzy;
Młodzieży – smartfonu, który sam będzie pisać i czytać banały i oglądać tysiące zdjęć;
Narodowi polskiemu – aby spuścił jeszcze trochę pary ze zbiornika dumy, patriotyzmu i historii;
Narodowi rosyjskiemu – więcej pałaców rządzących oligarchów, aby przypomniały im pytania o bezdomnych, praworządność, służbę zdrowia, oświatę, płace i równość społeczną,
Opozycji sejmowej – pomysłów, zwartości szeregów i mocnej szczęki;
Osobom strzelającym sztuczne ognie i petardy – aby ten miły huk brzmiał im w uszach przez większą część roku;
Osobom wierzącym – więcej watykańskiego Franciszka, mniej toruńskiego Rydzyka i jego słodkich pierników;
Premierowi Morawieckiemu – aby okazał ludzką słabość i przestał mówić wyłącznie prawdę;
Prezesowi Kaczyńskiemu – szczudeł w upominku, z wysokości których dostrzeże drugą połowę Suwerena i przyczyny jego malkontenctwa;
Prezydentowi Dudzie – jeszcze większych bochenków chleba do całowania na dożynkach, udanych przemówień o żarówce oraz przejścia na dobrze zasłużoną emeryturę;
Prezydentowi Putinowi – udanych walk z niedźwiedziem, podniebnych lotów z łabędziami, wygranych meczów hokejowych w ocieplanej koszulce kuloodpornej oraz kolorowych snów ze zwycięskim Stalinem i przegranym Hitlerem.
Sędziom K. Pawłowicz i S. Piotrowiczowi – przegryzienia wszystkich łańcuchów i klamek w Trybunale Konstytucyjnym w dowód wierności Prezesowi i Jego Idei;
Sześćdziesięciu dwom procentom polskiego społeczeństwa – przeczytania jednej książki, a jeśli zdrowie im pozwoli to nawet dwóch;
Zwolennikom PiS – refleksji odnośnie osiągnięć i cnót miłościwie nam rządzących;
Sobie zaś – mniej przekleństw i polityki, więcej cierpliwości i szampana.
Anna, sekretarka dyrektora Kukuły, kończyła śniadanie, kiedy zadzwonił telefon. Dyrektor mówił w pośpiechu, jakby był ponaglany przez kogoś stojącego obok.
– Pani Anno! Proszę jak najszybciej przyjechać do biura. Musi mi pani pomóc. Mam ręce pełne roboty. Udzielam dziś wywiadu, muszę się przygotować. Przewiduję różne pytania.
– Dzisiaj przecież teatr nie pracuje! Mamy dzień wolny od pracy.
– Pracuje, nie pracuje, proszę przyjechać. Pilnie potrzebuję panią. Jest mi pani bardzo potrzebna.
Nie mogła odmówić, musiała przyjechać. Była zła, bo była już spakowana. Obiecała siostrze, że ją odwiedzi. Przeczuwała, że w pracy szykuje się coś niezwykłego, ponieważ dyrektor kilka razy używał słowa „muszę” lub „musimy”. Pomyślała, że będzie się czuć lepiej mając kogoś za ścianą. Ostatnio nie wyglądał dobrze. Chodził jak podminowany.
*****
Dyrektor Kukuła spodziewał się, że po transmisji wywiadu udzielonego niezależnej telewizji nastąpi burza medialna.
– Muszę być przygotowany na najgorsze – mruknął do siebie.
Kiedy Anna weszła do sekretariatu, wokół panowała cisza. Zdjęła ubranie i zapukała do drzwi gabinetu dyrektora, weszła do środka i zamieniła z nim kilka słów. Otrzymała instrukcje i wróciła do swego pokoju. Czekała na przyjście gościa. Nie martwiła się, że będzie się nudzić. Zawsze nosiła ze sobą książkę do czytania.
Wkrótce usłyszała podniesiony głos dyrektora. Rozmawiał z kimś. Nie mogła to być reporterka, bo nikt nie dzwonił do drzwi wejściowych. Anna pomyślała, że to ktoś z zarządu teatru, kto miał klucze do bocznych drzwi budynku.
*****
Dyrektor zaprosił reporterkę, aby usiadła na fotelu naprzeciw jego biurka. Była inaczej ubrana i jakby wyższa. Nie zastanawiał się nad tym. Czekał na pytania. Nie zaskoczyły go.
– Nad jakimi projektami pracujecie państwo teraz? Kto będzie zajmować się ich realizacją?
Dyrektor słuchał wpatrując się w maskę wiszącą na ścianie nad fotelem. Przez chwilę miał wrażenie, że fotel odsuwa się od niego w kierunku ściany. Skoncentrował się.
– Mamy przed sobą wyzwań co niemiara. Angażujemy się w życie społeczności lokalnej, ponieważ jesteśmy jej częścią. Uczestnictwo w jej życiu jest także źródłem naszej inspiracji. Mamy mnóstwo pracy, ale radzimy sobie. – Zapewnił dyrektor.
– Rozumiem, ale jakie macie państwo plany na najbliższe miesiące? Pański teatr jest już dobrze znany poza krajem. Czy planuje pan jakieś spektakle za granicą?
– Mamy taką sztukę na tapecie. Nasza społeczność jest trochę zaśniedziała, potrzebujemy ją rozkręcić. Negocjujemy też występy za granicą, liczymy na powodzenie.
– Kto się tym zajmuje?
Dyrektor popatrzył na kobietę z uwagą. Zastanawiał się, dlaczego o to pyta.
– Teo Dua, nasz plenipotent. On reprezentuje nas w kwestiach formalnych, prawnych i międzynarodowych. Ma pełnomocnictwo do podpisywania umów. To uczciwy i spolegliwy człowiek, niezwykle pracowity. Mogę go zbudzić o północy, od razu jest chętny wykonać zlecenia. Sprawdzam regularnie, czy utrzymuje się w kondycji. Potrzeba nam takich ludzi.
Dyrektor przerwał wyjaśnienia. Chwilę błądził wzrokiem po ścianie gabinetu, starając się wydobyć coś z pamięci lub sformułować myśl. Zatrzymał się na masce, która odwzajemniła jego spojrzenie nienaturalnym wytrzeszczem oczu wykonanych z opalizującej muszli. Podjął temat ze wzmożoną energią.
– W sprawach bieżących teatru decydujący głos ma administrator, Jeremi Smukły, powszechnie zwany adminem. To człowiek wysokich kwalifikacji, mam do niego pełne przekonanie. Sam nie mam dostatecznie dużo czasu, aby zająć się wszystkim. Moją rolą jest być inspiratorem, promotorem i animatorem tego, co się tutaj dzieje. Jak już wspomniałem, piszę także scenariusze i reżyseruję każdą sztukę. Admin natomiast ustala plany, koordynuje ich wykonanie, pilnuje spraw bieżących. Nie tylko teatralnych, gdyż jesteśmy forpocztą szeroko rozumianej kultury. Angażujemy się w różne projekty, współpracujemy z innymi organizacjami. W razie potrzeby Admin wygłasza też przemówienia, na przykład z okazji oddania do użytku pomnika, otwarcia izby pamięci, śmierci, a nawet awansu kogoś znaczącego, przypomina o ważnych wydarzeniach kulturalnych, zapowiada obchody i demonstracje. Ostatnio informował o klęskach żywiołowych, okropnym pożarze i powodzi. Jesteśmy rodzajem kroniki ważnych wydarzeń i kreatorem rzeczywistości, nowym rodzajem teatru, który nazywam obywatelskim.
Naszym najnowszym pomysłem jest przedstawienie dotyczące sprawności i sprawczości. W jego przygotowanie najbardziej zaangażował się Zbig Stanucha, nasz inscenizator. Pracownicy teatru nazywają go człowiekiem w kapturze. Sztuka, o której mówię, ma mocno wstrząsnąć widzem. Społeczeństwo mamy raczej statyczne, potrzebujemy je rozkręcić, zwiększyć w obywatelach wiarę w przyszłość, uelastycznić. Sztuka dotyczy niezwykle ważnego obszaru działań, w którym decydująca rola przypada sędziom, prokuratorom i zarządom więzień. Te trzy role integrujemy w jedną. Chcę, aby ludzie gotowi złamać prawo, widząc kogoś takiego, doznawali wstrząsu, poczuli dreszcz na plecach, ten rodzaj uczucia, jakie wywołuje w człowieku solidny kryminał czy dobry mecz bokserski. Chodzi o stworzenie nowej świadomość i moralności, które nazywam strumieniem natchnienia obywatelskiego. Stanucha to były wojskowy. Jest specjalistą od zaskoczenia, ładunków wybuchowych i eksplozji. Publiczność bardzo to lubi, ten dreszcz emocji, wstrząs, poczucie, że zaraz coś się zawali.
Dyrektor Kukuła ożywił się.
– Wyznam szczerze, chcę zrobić tę sztukę lepiej niż Franz Kafka ten swój “Proces”. Bohaterów dodatkowo uszlachetnimy i wzmocnimy, pokażemy ich co najmniej z dwóch stron: z jednej strony sędzia, z drugiej prokurator. Niektórzy mogą mieć jeszcze trzecią twarz, naczelnika więzienia, ewentualnie kata. To będzie mocny przekaz.
*******
Po zakończonym wywiadzie, dyrektor Kukuła poprosił sekretarkę do siebie. Zapytała go wówczas:
– Z kim pan rozmawiał, panie dyrektorze? Dzisiaj teatr jest nieczynny. Nikt do budynku nie wchodził. Główne wejście było zamknięte, klucz miałam cały czas przy sobie. Oprócz mnie i pana nikogo tu nie było.
Kukuła patrzył na nią uważnie jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Był zamyślony. Ubierał się powoli wpatrując się w maski na ścianie. Przyciągały jego uwagę. Potem poszukał wzrokiem swojej czarnej teczki, w której trzymał dokumenty. Jeszcze raz przyjrzał się sekretarce, podszedł do niej i ucałował jej dłoń na pożegnanie.
– Proszę nie zapomnieć zamknąć na wszystkie zamki drzwi wejściowe.
– Rozmawiał sam ze sobą? Dziwne. Wygląda na zmęczonego, ma cienie pod oczami – pomyślała Anna.