Spryciarz i bohater. Opowiadanie. Odc. 6/6. 6 lajków.

Odc. 1 Nastroje

W Dobromyślu panował nastrój przygnębienia, mimo że w szpitalu  miejskim lekarze skutecznie zwalczali już wirusa nowymi szczepionkami sprowadzonymi z Indii. Było to poważne ale nie rozstrzygające osiągnięcie, ponieważ epidemia przynosiła wciąż nowe nieprzerwanie bankructwa i powiększała i tak już wysokie bezrobocie. W mieście rządziły marazm, depresja i myśli samobójcze. Na dodatek w stolicy odkryto ciało martwego wiceministra zaopatrzenia medycznego, członka rządu, który się powiesił się. Kiedy przy zmarłym znaleziono kartkę z informacją: „Kradł fundusze przeznaczone na walkę z Covid-19”, okazało się, że był to lincz a nie targnięcie się na własne życie. Przypuszczano, że wykonawcy wyroku byli jego wspólnikami i zrobili to z zemsty, ponieważ nie podzielił się z nimi korzyściami z malwersacji.

Nastroje nie były życzliwe ani dla rządu ani dla władz miejskich.

W takim to czasie w Dobromyślu zjawił się Alexander Maria Waldoff, wywołując niemałą sensację samym swoim pojawieniem się. Sporo mieszkańców znało go osobiście, wielu słyszało o nim; tylko nieliczni nie mieli pojęcia, kto to taki. Od lat nie widziano go w mieście. Nikogo to nie dziwiło, ponieważ brak pracy na miejscu a potem wirus i epidemia rozrzuciły mieszkańców prawie po całym świecie.

– Reputację to on ma gorszą niż wściekły pies – orzekli ludzie na rynku, największym rozsadniku plotek i pogłosek. 

– To oszust podpisujący się tylko nazwiskiem Waldoff. Jego pełne nazwisko to Aleksander Maria Waldoff. Używa też ksywy Gajny. Powiem szczerze: to łajdak i zakała naszego miasta – grzmiał burmistrz na zebraniu rady miasta.

– Gdzie ten człowiek ma rozum, nie wspominając przyzwoitości, że wraca do miasta, gdzie nikt go nie oczekuje? – do krytycznego głosu burmistrza dołączyli radni.

– Górnik podający się za pszczelarza! Pszczelarz udający wspinacza wysokogórskiego – wtórowała prasa lokalna.

W doniesieniach prasowych musiało być coś niejasnego, ponieważ Aleksander Maria Waldoff miał osiągnięcia: wyhodował specjalny gatunek pszczół górskich zdolnych zapylać rośliny na wysokości ponad pięciu tysięcy metrów nad poziomem morza. Pisała o tym prasa międzynarodowa, między innymi Universal Beekeeper, Pszczelarz Uniwersalny.

Rodzina Aleksandra Marii Waldoffa konsekwentnie wypierała się go, twierdząc, że nic go z nią nie łączy. Lokalnemu dziennikowi „Wysłaniec Dobromyślny” udzielił wywiadu senior rodu, dziewięćdziesięcioletni Jan Alfred Waldoff.

– Alexander Maria to podrzutek, uzurpujący sobie prawa do naszego nazwiska. Przyjęliśmy go z dobrego serca, kiedy rodzona matka pozostawiła go nocą w sieni naszego domu. Możemy tylko żałować, że okazaliśmy mu wtedy miłosierdzie.

Odc. 2 Pierwsze sukcesy

Waldoff okazał się człowiekiem zamożnym. Kwestia, w jaki sposób przeciętny człowiek w trudnych czasach mógł wejść w posiadanie tak dużych pieniędzy, intrygowała mieszkańców. Zaczęto dociekać, jak jemu się to udało. Temat podjęto na posiedzeniu rady miasta, podobnie jak burmistrz niechętnie nastawionej do Waldoffa. Stenogram z dyskusji ujawnił wiele z tego, co nie było jeszcze wiadome o tym człowieku.

Jak się okazało, Waldoff prowadził tak bogate życie, że był w stanie to skapitalizować sprzedając fragmenty swoich przeżyć ludziom nie mającym własnych pomysłów, jak dobrze żyć. Chętnie kupowali od niego opisy jego przeżyć, doświadczeń i przemyśleń, ponieważ dawały one szansę zmiany własnego życia na lepsze. Dla nabywców było to jak dzielenie się miliardera metodami dochodzenia do wielkich pieniędzy. Autor księgi przeżyć szybko zyskał reputację człowieka z inwencją, wynalazcy, wręcz cudotwórcy.

– Waldoffowi powodzi się bardzo dobrze, ponieważ ma wciąż nowe pomysły. To człowiek zupełnie innego pokroju niż większość mieszkańców naszego miasta, nieradzących sobie w czasach, kiedy pojawiają się nieznane wcześniej trudności i wyzwania. On potrafi zarabiać na wszystkim. Byłby zdolny sprzedać własną babkę i to w taki sposób, że by go jeszcze chwalono. – skomentowała radna Karolina Zeta, kobieta o wyjątkowo pięknej twarzy i niezwykle tęgich łydkach. Koledzy i koleżanki z rady miasta nazywali ją Dysharmonią z racji jawnej niezgodności górnej i dolnej połowy ciała. 

Płynąc na niekończącej się fali pomysłów, Waldoff założył muzeum przedmiotów niezwykłych. Były to zabytkowe i zapomniane artefakty historii. Wydobywał je – jak mówił – z pustynnych piasków przeszłości i umieszczał w muzeum, pobierając wysokie opłaty za przywilej ich oglądania. Mieszkańcy Dobromyśla oraz ludzie przyjezdni chętnie odwiedzali muzeum; w czasach ogólnego przygnębienia znajdowali tam wszystko, co nieznane i fascynujące. Informator muzeum zawierał długą, ilustrowaną listę niezwykłych eksponatów.

Muzeum umożliwiało oderwanie się od ogólnego marazmu komplikującego ludzkie życie w czasach wirusa i epidemii. Obszerne pomieszczenia wystawowe i dobrze działająca wentylacja gwarantowały bezpieczne zwiedzanie; kustosz i pracownicy muzeum pilnowali, aby goście mieli na sobie poprawnie założone maseczki i jednorazowe rękawiczki. Te ostatnie nie były bezwzględnie wymagane zważywszy na zakaz dotykania eksponatów. 

Inwencja Waldoffa wydawała się nie mieć końca. Po ustabilizowaniu muzeum jako źródła dochodów, jego następnym krokiem i od razu osiągnięciem było skonstruowanie zegarka mierzącego czas pozostały człowiekowi do końca życia. Wynalazca wykorzystał w tym celu świeżo odkryte szmery przestrzeni kosmicznej oraz fale pulsacyjne wysyłane przez ludzkie serce, słabnące w miarę starzenia się organizmu. Waldoff skonstruował i opatentował taki zegarek, zlecił jego produkcję znanej firmie zegarmistrzowskiej i w krótkim czasie sprzedał z solidnym zyskiem pierwsze dwieście sztuk. Taki postawił sobie cel. Po jego osiągnięciu odsprzedał patent na zegarek firmie ubezpieczeń na życie Pro Uniqua.

Kolejnym etapem jego twórczej aktywności było zatrudnienie się w pracowni jubilerskiej, specjalizującej się w testowaniu wyrobów ze złota, ocenie ich autentyczności oraz określaniu próby. Charakterystyczną cechą tego metalu jest jego miękkość. Pomysł Waldoffa był prosty, a zarazem niesamowity. Dostarczony przez klienta wyrób obmywał spirytusem a następnie lekko ściskał zębami, sprawdzając czy jest to prawdziwe złoto i jaka jest w nim zawartość czystego kruszcu. Ten zwyczaj sankcjonowała historia testowania złota przez pierwszych jego wydobywców i handlarzy. Cieniutka warstewka złota pozostawała na zębach Waldoffa. Była to metoda spokojnego i niezwykle skutecznego przemycania złoto na zewnątrz. Jego współpracownicy pamiętali, że był to okres, kiedy się w ogóle nie uśmiechał. Oceniono, że w ciągu trzech lat udało mu się „wyprowadzić” z miejsca pracy co najmniej sto kilogramów złota, ale były to tylko przybliżenia.

To człowiek, który ma łeb mocno osadzony na karku – pisał dziennik Nowy Biznesmen, jedyne lokalne i regionalne medium życzliwe autorowi niezwykłych pomysłów.

Następnym pomysłem Waldoffa było zatrudnienie się w charakterze dystrybutora wędlin dużej masarni. Używał w tym celu wozu konnego, środka transportu preferowanego ze względu na nienajlepszy stan jezdni w mieście oraz trudności dojazdu nieutwardzonymi drogami w terenie. Jego podstawowym obowiązkiem było rozwożenie wędlin. Pracował bardzo rzetelnie, firma była z niego zadowolona. Co kwartał otrzymywał premie za wysoką wydajność pracy. Stawiano go za wzór innym pracownikom.

Odc. 3 Proces sądowy

Waldoff stracił pracę, kiedy okazało się, że wyjeżdżając z masarni przemycał wędliny ukryte w metalowym dyszlu wozu.

– Proceder kradzieży wędlin nie mógł trwać wiecznie; w końcu sprytnego przemytnika ujęto – wiadomość podana przez lokalny dziennik wywołała falę potępienia jak i podziwu dla Waldoffa.

Wyrok za okradanie pracodawcy nie mógł być wysoki, ponieważ masarnia występująca w roli oskarżyciela nie była w stanie określić, ile wędlin oskarżony wywiózł nielegalnie w okresie zatrudnienia.

Proces sądowy ciągnął się kilka miesięcy. Waldoff przebywał w tym okresie w areszcie śledczym. Czas ten wykorzystał, aby opracować w szczegółach nowy niezwykły pomysł, na którym zamierzał zarabiać, jak tylko skończy się proces.

W sądzie tłumaczył się, że to koń namówił go do kradzieży wędlin. Uzasadniał, że zwierzę jest niezwykle inteligentne i było – zanim je nabył – szkolone przez pięć lat przez behawiorystów zwierzęcych, eksperymentujących z inteligencją zwierząt. Koń według niego potrafił być całkiem samodzielny w swoim postępowaniu.

Przez sąd przewinęła się w charakterze ekspertów plejada badaczy inteligencji zwierząt. Przedstawili oni dziesiątki badań, teorii i argumentów, powołując się na najnowsze teorie psychologów Wolfganga Köhlera, związanego z psychologią Gestalt oraz Edwarda Thorndike, psychologa behawioralnego. Okazało się, że zwierzęta posiadają nadzwyczajne zdolności komunikacji – wykonywania gestów, wydawania głosów przypominjących ludzką mowę, bogatej mimiki oraz potrafią nauczyć się nawet stu znaków języka migowego. Lista innych zdolności była bardzo długa: uczenie się przez obserwację, kreatywne rozwiązywanie problemów, doskonała pamięć, zdolność pomagania innym gatunkom, znajomość pojęcia hierarchii oraz posiadanie własnego dość skomplikowanego języka.

Ostateczny wydźwięk przedstawionej argumentacji był taki, że koń był w stanie wykonać to, o co oskarżał go Waldoff, ale musiał być sterowany przez właściciela, który nauczył go kilkudziesięciu znaków języka migowego oferując nagrody w postaci żywności i dobrego traktowania za poprawne wykonywanie poleceń.

Postępowanie Waldoffa powszechnie uznano za próbę pozorowania choroby psychicznej, w celu zrzucenia z siebie odpowiedzialności za przemyt wędlin. Zaskoczeniem dla opinii publicznej było uznanie go za osobę niewinną i obarczenie winą konia, zgodnie z tym, co uparcie twierdził oskarżony. Dla wielu mieszkańców Dobromyśla jedynym rozsądnym wytłumaczeniem wyroku było to, że przekupił ławników, aby orzekli, że jest niewinny.

Koniec procesu sądowego był taki, że człowiek został uniewinniony, koń natomiast dostał wyrok dwunastu miesięcy pracy pod ziemią w kopalni węgla kamiennego.

Odbywanie kary przez konia nie odbyło się bez udziału Waldoffa, który – pozostając jego właścicielem – utrzymywał z nim kontakt i nadzorował jego pobyt i pracę w kopalni. Koń odnalazł się twórczo w trudnej sytuacji: rozwoził górnikom gotowe zestawy kanapek z wędliną oraz butelką alkoholu. Po kryjomu ktoś podrzucił górnikom dwie skrzynki trotylu. Sprawca tego czynu słusznie przewidział, co nastąpi, kiedy podekscytowani alkoholem górnicy dorwą się do materiału wybuchowego. Nastąpił potężny wybuch. Jedna sztolnia kopalni zapadła się a wraz z nią kilkanaście budynków w mieście.

Policja przeprowadziła śledztwo nadzorowane przez burmistrza i władze miejskie. Wyjaśnienie okazało się prozaiczne.

– Nic się nie zapadło. To tylko grupa cwaniaków usiłowała zbić na nieszczęśliwym wypadku kapitał, przedstawiając w sądzie wymyślone rachunki strat – wyjaśnił komendant policji.

Zniszczenia w samej kopalni były tak wielkie, że ją zlikwidowano i koń wyszedł na wolność. Sąd darował mu resztę winy, mając na względzie jego zasługi w akcji ratowania górników poszkodowanych w wybuchu.

Wartość szalonej historii wymyślonej przez Waldoffa polegała na tym, że po zakończeniu procesu zatrudniano go, aby opowiadał jego szczegóły bawiąc gości na różnego rodzaju imprezach i uroczystościach: zaręczynach, weselach, urodzinach, jubileuszach, zjazdach rodzinnych. Waldoff snuł swoje opowiadania z taką swadą, że prawie bez wyjątku jego zleceniodawcy – organizatorzy imprez chwaleni byli za zapewnienie uczestnikom wyjątkowej rozrywki.

Odc. 4 Kopalnia złota

Niezwykle osiągnięcia Waldoffa doprowadziły do rozłamu społeczności miejskiej w ocenie jego postępowania, zwłaszcza moralności. Ludzie niechętni mu uważali, że jest w stanie popełnić każde łajdactwo i potem nawet je tłumaczyć jako akt dobroczynności.

– Wystarczy mu tylko dobrze zapłacić – to był argument koronny jego przeciwników.

– Tak mówią i uważają tylko ludzie zawistni – odpowiadał zainteresowany, starając się unikać drażliwych dyskusji. Uważał, że niepotrzebnie antagonizują one ludzi i wzbudzają niezdrowe emocje. Jego tłumaczenie przyjmowano jako dowód, że jest nie tylko podły ale i fałszywy.

U szczytu epidemii Waldoff podjął działalność deweloperską: sprzedaż mieszkań wykuwanych w ścianach nieczynnej od lat kopalni złota położonej na wzgórzach w pobliżu miasta. Kupił ją za bezcen na miejskiej aukcji nieruchomości. Był to pomysł zapożyczony z cieplejszych krajów, Turcji i Hiszpanii, gdzie ludzie od wieków drążą mieszkania w skałach. Jedyna różnica była taka, że w kopalni złota mieszkania wymagały instalacji grzewczych. Nie pociągnęło to za sobą nadmiernych kosztów, ponieważ w głębi ziemi temperatury są stabilne w porównaniu z powierzchnią.

Mieszkania nie sprzedawały się, brak było chętnych.

– To beznadziejny pomysł. Wreszcie ten pseudo deweloper dostanie po kulach – cieszyli się jego przeciwnicy.

Sytuacja zmieniła się, kiedy pojawiła się informacja, że w ścianie pierwszego sprzedanego mieszkania odkryto żyłę złota. Była ona na tyle zasobna, że za wydobyty kruszec właściciel mieszkania kupił sobie następne.

– Jestem pewny, że i ta inwestycja zwróci mi się w ciągu pół roku. W ścianach kopalni jest jeszcze sporo nieodkrytych żył złota – opowiadał szczerze z błyskiem radości w oczach nie pozostawiając wątpliwości co do prawdziwości swoich przekonań. 

– Musisz mieć tylko dobrze namagnesowany nóż i trochę szczęścia. Wystarczy poskrobać ścianę w kilku miejscach. Złoto wytwarza silne pole magnetyczne i nóż sam podąży we właściwym kierunku.

Jego słowa zostały użyte w formie cytatu w ulotce informacyjnej dewelopera. Ulotki wrzucano do skrytek pocztowych w domach w mieście i okolicach oraz zakładano za wycieraczki samochodowe na parkingach. Pojawiły się także ogłoszenia na portalach informacyjnych. Po sprzedaży dwóch dalszych mieszkań nikt więcej już ich jednak nie kupował. Waldoff poniósł straty, najbardziej ciążyły mu koszty wykucia i wyposażenia mieszkań.

Ratując się, wpadł na nowy pomysł. Było to już w czasie, kiedy rząd wprowadził na czas nieokreślony powszechny obwiązek służby wojskowej ze względu na pandemię, która wyeliminowała ze służby wielu żołnierzy zawodowych. Nie wszyscy poborowi byli chętni do podejmowania służby wojskowej. Jedyną podstawą uzyskania zwolnienia z tego obowiązku był zły stan zdrowia.

W celu realizacji swego zamysłu Waldoff zorganizował przy siedzibie Miejskiej Komendy Uzupełnień laboratorium medyczne, wykonujące testy wymagane przez komendę. Ktoś natychmiast puścił w obieg pogłoskę, że miał układ z przewodniczącym komendy uzupełnień, pułkownikiem Kazurem, któremu odpalał dolę za każdego poborowego odrzuconego przez komisję.

Burmistrz był pierwszy w upowszechnianiu oskarżeń. Czynił to dyskretnie, powierzając tajemnicę w zaufaniu i na zasadzie, że on sam „tylko o tym słyszał i nie jest w stanie przedstawić żadnych dowodów”.

– Kazur to hazardzista regularnie tracący pieniądze w kasynach. Jeszcze do niedawna nie miał tego nałogu, lubił wypić, jak to wojskowi, ale nie przepuszczał pieniędzy w kasynach. To Waldoff celowo wpędził go w ten nałóg, zapraszając go do kasyna i fundując mu bezpłatne żetony. Uzależnił go w tej sposób od siebie.

Odc. 5 Zdarzenia i opinie

W laboratorium medycznym poborowi wykonywali testy krwi i moczu. Mężczyźni pragnący uniknąć poboru do wojska za dodatkową opłatą otrzymywali testy wykazujące poważne odstępstwa od normy, najczęściej zatrucie ołowiem, rtęcią lub inną substancją szkodliwą dla zdrowia. Wraz z fałszywym wynikiem badania otrzymywali instrukcję, jak wytłumaczyć okoliczności dojścia do takiego zatrucia. Komisja lekarska Miejskiej Komendy Uzupełnień z miejsca odrzucała ich jako niezdolnych do służby wojskowej.

Źródło dochodów wygasło po niecałym roku, kiedy komisję lekarską rozwiązano z powodu stopniowego zanikania epidemii oraz powrotu do służby żołnierzy zawodowych.

Nie był to ostatni pomysł biznesowy Waldoffa. Wkrótce wszedł on przypadkowo w kontakt z proboszczem parafii położonej niedaleko Dobromyśla. Duchowny okazał się kolegą z ławy szkolnej; kiedyś się nawet przyjaźnili. Spotykali się potem regularnie, aby powspominać młodzieńcze czasy. Mieli do siebie zaufanie. Wróciła atmosfera dawnej szczerości. Proboszcz przyznał się, że ma potrzeby finansowe przerastające hojność parafian.

– Składki na tace i inne dochody mi nie wystarczają. To mała parafia. Muszę coś z tym zrobić. Szukam jakiegoś dodatkowego źródła dochodów. Muszą to być oczywiście dochody legalne.

Po kilku dalszych rozmowach Waldoff zapytał przyjaciela, co sądzi o handlu relikwiami.

– Jest on jak najbardziej legalny. Regulują to przepisy kościelne.

Po dwóch dniach namysłu proboszcz zaakceptował propozycję. Była to cicha spółka. Wyznaczyli sobie role: proboszcz miał dostarczać Waldoffowi opisy relikwii poszukiwanych przez osoby prywatne będące członkami jego parafii, a Waldoff wyszukiwać je na rynku i dostarczać zainteresowanym za pośrednictwem księdza. Wykluczyli od razu relikwie pierwszego stopnia czyli fragmenty ciała osób świętych i fragmenty krzyża, reprezentujące najwyższą rangę wśród relikwii. W grę wchodziły tylko relikwie drugiego i trzeciego stopnia czyli fragmenty ubiorów oraz przedmioty, jakich używała osoba święta za swego życia. W tym zakresie obwiązywała zasada, że święty musiał dotknął takiego przedmiotu przynajmniej raz w życiu.

Możliwe było również tworzenie relikwii poprzez dotknięcie wybranym przedmiotem do rzeczy należącej do świętego, na przykład do jego ubioru. Była to relikwia najniższego rzędu, do zaakceptowania dla wielu osób wierzących. Proboszcz i Waldoff uznali takie podejście za niezbyt profesjonalne.

Obrót relikwiami nie trwał długo. Zakończył się zupełnie niespodziewanie. Współpraca upadła, kiedy Waldoff dostarczył proboszczowi fragmenty kości pochodzące ze starego cmentarza, zapomnianego już i zapuszczonego cmentarza. Otrzymał je za opłatą od grabarza, który oświadczył mu pod przysięgą, że w grobie spoczywały kiedyś szczątki świętej Carmeny. Proboszcz sprawdził ten fakt w księgach parafialnych, okazał się on nieprawdziwy.

Eulalia Harny, osoba o twarzy gęsto nakrapianej piegami, nauczycielka angielskiego w liceum miejskim, uważała, że Waldoffowi przypisywano cechy charakteru, których w istocie nie posiadał. Podjęła ten temat z w niedzielne popołudnie, kiedy przygotowywała wspólny obiad z udziałem męża i córki.

– Ludzie go demonizują. Myślą o nim tak, jakby był nie jedną ale trzema osobami, każda z odrębnym charakterem i sposobem zachowania się. Dorabiają mu życiorysy, których nigdy nie posiadał. Takie opinie są nieuczciwe i dlatego diabla warte. To tak, jakby o kimś powiedzieć, że jest równocześnie mądry i głupi, naiwny i przebiegły, inteligentny i nie radzący sobie w najprostszych sprawach. Nawet jego wygląd, jak go opisują, budzi moje zdziwienie, bo dobrze znam człowieka.

Kiedy mąż i córka wyrazili zdziwienie, odpowiedziała:

– Był moim uczniem. Spotkałam go ostatnio. Kiedy mnie zobaczył, zatrzymał się i serdecznie mnie pozdrowił. Rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Dużo opowiedział mi o sobie. Przez kilka przebywał za granicą głównie w Wielkiej Brytanii i Francji. Mieszkał tam i pracował. Tam się nauczył, jak radzić sobie w życiu. Angielski, którego go uczyłam, bardzo mu posłużył. Francuskiego nauczył się sam. To był naprawdę zdolny chłopiec. Pamiętam jego słowa:

– Życie rzucało mi kłody pod nogi, a wokół nie było nikogo, kto by mi pomógł. Musiałem się szybko usamodzielnić, aby radzić sobie w każdej sytuacji. Pracowałem w różnych zawodach. Byłem kelnerem, taksówkarzem, pracowałem w handlu nieruchomościami. Najważniejsze, że nauczyłem się myśleć elastycznie oraz współpracować z ludźmi. Tutaj, w Dobromyślu, ludzie są inni, bardziej zastali, odczuwają niechęć do zmian. A przecież zmiany oprócz zagrożeń niosą ze sobą nowe możliwości i szanse. Za granicą nauczyłem się dostrzegać i wykorzystywać okazje, jakie niesie życie.

Odc. 6 Sława

– Dlatego Aleksander tak dobrze radzi sobie z sytuacjami, w których inni się gubią. A te historie rzekomo wzięte z jego życia oczywiście są nieprawdziwe. Ludzie go demonizują.

– Zgadzam się z tobą – mąż pani Harny, Julian, zażywny osobnik o rękach ciężko pracującego piekarza i jowialnej twarzy, nie krępował się mówić prawdę prosto w oczy. Prawdopodobnie dlatego nie był zbytnio lubiany i nie miał wielu przyjaciół.

– Zgadzam się z tobą – powtórzył patrząc na żonę znad gazety. – Waldoff jest po prostu bystry i elastyczny, umie interpretować fakty, wyczuwać i rozumieć ludzi oraz szybko rozpoznawać prawdę i kłamstwo. W czasach wielkiej niepewności, w jakich żyjemy, to naturalny talent. Dlatego osiąga sukcesy.

– Nie słyszałam, aby był żonaty – odezwała się milcząca dotąd córka państwa Harny.

Popatrzyli na nią oboje i zobaczyli siebie: Eulalia Harny – twarz gęsto pokrytą piegami ułożonymi we wzór codziennie oglądany w lustrze, Julian Harny – okrągłą twarz młynarki z opowieści o tajemniczym młynie nad rozlewiskiem.

Pani Eulalia znała powody niechęci burmistrza do młodego człowieka.

– Nie lubi Waldoffa i to jest bardzo zrozumiałe, bo kiedyś powiedział mu publicznie w oczy, że dziwnym trafem przetargi organizowane przez miasto wygrywają jego znajomi, rodzina lub przyjaciele.

– Nikt nie lubi, jak go się prawdą kłuje w oczy, bo to niebezpieczne. Burmistrz nie jest święty, wie to najlepiej jego spowiednik, zadający mu pokutne leżenie krzyżem na posadzce kościoła.

Znajomi i przyjaciele ceniący przedsiębiorczość Waldoffa okazywali mu uznanie a nawet wdzięczność. Nie szczędzili mu pochwał.

– Pomaga przeżyć innym ludziom dając im zatrudnienie lub choćby dobry przykład, jak sobie radzić. W Kolumbii, Peru i Boliwii mają uprawy koki, my mamy Waldoffa.

Pod koniec epidemii wirusa miasto wykupiło jego muzeum, pozostawiając go na stanowisku kustosza. Lubił tę pracę; odkurzał eksponaty, pilnował, aby ich nie dotykano, wyjaśniał, oprowadzał wycieczki. Za wspólne zdjęcia ze zwiedzającymi pobierał opłaty i sprawiedliwie dzielił się nimi z muzeum.

Bohaterem Waldoffa ogłoszono wtedy, kiedy sporządził testament, zapisując zgromadzony majątek miastu. Był jeszcze stosunkowo młody, tym większe przypisano mu zasługi. Mieszkańcy Dobromyśla z wdzięczności ufundowali mu pomnik.

W odsłonięciu pomnika na placyku przed wejściem do muzeum uczestniczyła połowa miasta. Uroczystość trzeba było transmitować na telebimach ustawionych na sąsiednich ulicach. W trakcie uroczystości przecinano wstęgi, wygłaszano przemówienia i rozdawano odznaczenia. Przemawiał burmistrz i inni notable oraz zaproszeni goście. Wszyscy zapamiętali słowa burmistrza, niegdyś zadeklarowanego krytyka Waldoffa:

– Aleksander Maria Waldoff, honorowy obywatel naszego miasta, to najwspanialszy człowiek pod słońcem. To prawdziwy bohater.

Sam zainteresowany przemawiał krótko. Podziękował za pomnik, uznając go za dowód nadzwyczajnego uznania, jakie miasto okazało jemu, zwykłemu obywatelowi, którego jedyną zasługą było to, że starał się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję dla pomnożenia zasobności własnej oraz osób z nim współpracujących.

Sława bohatera towarzyszyła Waldoffowi kilkanaście miesięcy, potem w sposób naturalny zaczęła przygasać. Pojawiły się wtedy głosy, że Waldoff zajął wybitne miejsce nie tylko w pamięci współobywateli ale także w sercach kobiet, podobnie jak słynne postacie historyczne: bohaterowie narodowi, odkrywcy nowych lądów, genialni wodzowie, wybitni naukowcy. Młode kobiety miały mu się oddawać z miłości i pragnienia wspólnego z nim potomstwa. Mówiono nawet, że pewna matka pod osłoną nocy przyprowadziła do niego córkę, aby zaszła w ciążę utrwalając jego nadzwyczajne geny. Prawdziwość takich zdarzeń w przeszłości potwierdził z całą powagą nauczyciel historii z miejskiego liceum.

Sam Waldoff, uporczywie nagabywany przez dziennikarzy i reporterów w sprawie życia erotycznego, zachowywał monarszą wstrzemięźliwość; niczego nie potwierdzał ani nie zaprzeczał. Jego sława niezwykłego człowieka pozostała niewzruszona podobnie jak spiżowy pomnik osadzony na granitowym postumencie.

Michael Tequila
Gdańsk, 30 04 2021

Przekaż dalej
0Shares

Biblioteka opowiadań. Opis zmian. 

Dzisiejszy dzień poświęcam na porządkowanie biblioteki opowiadań na stronie autorskiej oraz komunikacje z Państwem, moimi Czytelnikami. Robię to między innym dlatego, aby móc bardziej skoncentrować się na pisaniu.

Poszczególne opowiadania kolejno scalam w jeden tekst łącząc razem odcinki publikowane pod różnymi datami. W tekście pozostawiam tylko numery odcinków (Odc. 1, Odc. 2 itd.) bez nazw, aby Czytelnik mógł łatwiej zapamiętać, który odcinek ostatnio czytał.

Wyrzucam przerywniki w postaci gwiazdek rozdzielających tematyczne bloki opowiadania.

Z opowiadań usuwam zdjęcia i obrazy. Tekst będzie wyglądać bardziej jak książka.

Do spisu opowiadań (co jakiś czas przesuwanego na dzień bieżący) dodaję ilość wyrazów zawartych w opowiadaniu oraz ilość odcinków. To pokazuje długość tekstu.

Pod opowiadaniem umieszczam imię i nazwisko autora i datę powstania opowiadania. Jeśli kopiujecie Państwo tekst, proszę o pozostawienie tej informacji. To kwestia praw autorskich, także popularyzacji autora i jego twórczości. 

Ponawiam prośbę o stawianie lajków. To ważna wskazówka, które opowiadania przyjąć do zbioru, jaki zamierzam wydać w formie książkowej być może jeszcze w tym roku.

Możecie Państwo kontaktować się ze mną przez formularz kontaktowy (patrz górny pasek menu po prawej stronie) albo dodając komentarz bezpośrednio do blogu.

Będę wdzięczny za komentarze, także krytyczne; zwracają one uwagę na coś, co mogę lub powinienem poprawić, zmienić lub dodać. To kwestia nieprzerwanego doskonalenia się.

Zastanawiam się, czy nie odejść od pseudonimu literackiego Michael Tequila na rzecz Michał Tequila. Jedna i druga forma ma swoją wartość.

Piszcie do mnie.
Pozdrawiam serdecznie,
Michael (Michał) Tequila.

Przekaż dalej
0Shares

Pisać czy nie pisać?

Kiedyś przeczytałem wypowiedź amerykańskiego pisarza, wydawcy miesięcznika dla pisarzy (creative writing). Żałuję, że nie zapamiętałem jego nazwiska. Na pytanie, jakie są czynniki sukcesu w pisarstwie, odpowiedział: talent, warsztat i wytrwałość. Trzeba mieć jakiś talent, to nie ulega wątpliwości. Warsztat, tego można (i trzeba) się nauczyć. Najbardziej podobała mi się część trzecia – wytrwałość. Ten czynnik uznałem za najważniejszy. Im dłużej żyję i piszę, tym bardziej umacniam się w przekonaniu, że to największe wyzwanie.

Dla mnie pisarstwo to pasja. Wydałem już cztery książki, mam projekty co najmniej kilku dalszych. Mam dobre recenzje, ale to nic nie znaczy w oceanie literatury dostępnej w księgarniach. W końcu przełamałem się, zrozumiałem, że sukces jest czymś niezwykle miłym i pożądanym ale niekoniecznie łatwo dostępnym, piszę więc z czystej pasji pisania. Traktuję to jak hobby, jak chodzenie do kina na dobre filmy, za które trzeba płacić. Sukces to sprawa przyszłości.

Ujawnię znaczący szczegół. Nie liczę już na wydawców, koszt wydania książki jest zbyt wysoki. Za moją ostatnią powieść „Cztery portrety cudze i jeden własny” wydawnictwo zażyczyło sobie 8.700 zł jako mój wkład), pełny koszt to około 10.000 zł. Wydałem powieść we własnym zakresie, kosztowało mnie to około 2.000 zł (było tam wszystko, dwie korekty, skład drukarski, projekt okładki oraz druk pierwszych sto egzemplarzy).

W podsumowaniu, jeśli wierzysz w siebie, i masz dobre recenzje, co jest jakimś potwierdzeniem Twojego talentu, kontynuuj jako pisarz i wydawca. Dzisiaj wydać dobrą książkę jest chyba trudniej niż ją napisać. Może to i przesada, ale niekoniecznie odległa od prawdy. Jeśli piszesz na dobrym poziomie, wierz w siebie, bo nikt inny tego za Ciebie nie zrobi. To droga do satysfakcji, oby również sukcesu.

Przekaż dalej
0Shares

Literacki blog wyborczy nr 3: Olga Tokarczuk i Nagroda Nobla

Dziś jest ostatni dzień debaty przedwyborczej. Cytuję informację prasową:

„Zagłosujmy we właściwy sposób, za demokracją” – zaapelowała wczoraj noblistka Olga Tokarczuk do Polaków. To oznacza, że prawica będzie miała z nią jeszcze większy kłopot. Radość premiera Morawieckiego i wicepremiera Gliński z przyznania pisarce najważniejszej literackiej nagrody nie powinna nas zmylić.

  • Instytut Książki uznał, że tłumaczenia jej książek nie zasługują na dofinansowanie.
  • Radni PiS w Wałbrzychu wyszli z sali, kiedy odbierała tytuł „Zasłużonej dla miasta Wałbrzycha”.
  • Prawicowcy w jej ukochanej Nowej Rudzie grozili, że spalą jej dom, po tym, jak powiedziała kilka słów gorzkiej prawdy o Polsce i Polakach.

Olgi Tokarczuk nie da się zagłuszyć. Od lat jest aktywną uczestniczką debaty społeczno-politycznej i nagroda Nobla tego nie zmieni. Na szczęście dla nas i dla demokracji”.

Cenię i popieram Olgę Tokarczuk jako pisarkę i obywatelkę!.

PS. To takie miłe ze strony PiS, instytucji kierowanych przez PiS, radnych PiS oraz prawicy utożsamiającej się z PiS, że nie zgadzają się dofinansować tłumaczenia jej książek, nie popierają przyznania jej tytułu „Zasłużonej dla miasta Wałbrzycha” oraz grożą spaleniem jej domu za to, że pisze i mówi o tym, że Polacy nie tylko pomagali Żydom w czasie II Wojny Światowej, ale także ich prześladowali a nawet mordowali. Tak, jakby nie było to prawdą.

My, Polacy, wszyscy jak jeden mąż jesteśmy ideałami.

Przekaż dalej
0Shares

Od autora. Szanowne Czytelniczki, Szanowni Czytelnicy!

Jak zapewne się Państwo domyślili, publikuję na stronie autorskiej nową powieść.  Zmieniłem właśnie jej tytuł na „Laboratorium szyfrowanych koni”. Poprzedni tytuł „Projekt No Name” był tytułem roboczym. Utrzymywałem go do czasu aż wymyśliłem lepszy. Powieść łączy w sobie gatunki literackie science-fiction, fantasy i realizmu magicznego, z dodatkami groteski. Mam nadzieję, że podoba się Państwu i zechcecie nie tylko czytać, ale i zachęcać inne osoby do czytania.

Wcześniej podejmowałem inne próby pisania powieści, nie były one udane, gdyż nie mogłem ułożyć sobie w głowie ostatecznego jej formatu (konstrukcji). Obecna wersja może powtórzyć pewne ich fragmenty. Proszę zapomnieć o tych próbach, zignorować je. Przepraszam za zamieszanie, jakie mogłem nimi wywołać. Obecna wersja powieści jest ostateczna, zamierzam ją doprowadzić do zwycięskiego końca.

Pisanie tej powieści nie okazało się dla mnie łatwe. Faktem jest, że pracuję nad nią co najmniej kilkanaście miesięcy. Każdy nowy odcinek, nawet już przygotowany w zarysie, wymaga kilku godzin pracy bezpośrednio przed publikacją. Dlatego mogę publikować nie więcej niż jeden odcinek na przestrzeni dwóch –  trzech dni.

Będę wdzięczny za kliknięcia „Lubię to” jak i za wszelkiego rodzaju komentarze, w szczególności co zmienić, poprawić, uzupełnić lub wyrzucić, jak również sugestie wątków czy treści. Reakcje czytelników ogromnie mnie motywują, nawet jeśli są krytyczne.

Życzę udanej lektury,

Michael (Michał) Tequila, Ryczący Lew Literatury

 

 

Przekaż dalej
4Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 5: Szaleństwo śmieci i przełom myślowy

Rosaton nie uległ szaleństwu konsumpcji, ale też nie wzdrygał się przed nią, ale tylko do czasu, kiedy wchodząc do lasu zauważył, że jest on umeblowany. Na polanie i między otaczającymi ją drzewami i krzewami stały fotele, szafy, stołki, małe etażerki i duże regały, stoły i krzesła, wszystko ustawione tak, jakby ktoś miał tam mieszkać. Nie był to normalny widok, dlatego mężczyzna pozostał tam chwilę, aby zrozumieć, co się dzieje. Rozejrzał się także po okolicy. Wszędzie, jak las długi i szeroki, stały na ziemi meble i urządzenia domowe, łóżka, tapczany, w kilku miejscach leżały na ziemi garnki i inne naczynia kuchenne oraz stały oparte o drzewa rowery, hulajnogi i jeden wózek dziecięcy z uszkodzonym kołem. W dalszej partii lasu zaimponował mu widok dobrze utrzymanych samochodów w różnym wieku, o lakierze połyskującym wszystkimi kolorami tęczy.

Jego mnemotechniczny umysł szybko wyciągnął wniosek, jedyny jaki znajdował uzasadnienie, że ludzie masowo wyrzucali całą zawartość swoich mieszkań, garaży i piwnic do lasu tylko dlatego, że brakowało już miejsca na śmietnikach i wysypiskach.

– To bardzo źle rokuje – pomyślał. – To wszystko musi się zawalić. Myśląc o „wszystkim”, nie sprecyzował, co to znaczy.

Pierwsze z serii nieszczęść nadeszło, kiedy wielka chmura deszczowa, przeogromny balon wypełniony wodą, zaczepiła o szczyt skał i rozpruła się wylewając z siebie całą zawartość. Meteorologowie nazwali to później oberwaniem się chmury. Woda zalała wielkie składowisko śmieci usytuowane w kamieniołomie, który kiedyś wydawał się przepastny jak ocean i runęła w dół falą śmierdzącego błota zatapiając doszczętnie wieś, pięćdziesiąt pięć domów i trzydzieści osiem budynków gospodarczych, i powodując śmierć dwustu trzydziestu osób i dziewięćdziesięciu ośmiu zwierząt hodowlanych i domowych. Statystyka była bardzo dokładna, bo w urzędzie powiatowym znaleziono listę wszystkich mieszkańców z imionami, nazwiskami i adresami oraz stanem inwentarza żywego i zwierząt domowych.

Na miejscu osuwiska oprócz ratowników pojawili się fotoreporterzy, telewizja, ciekawscy i ekolodzy. Wszyscy byli w najwyższym stopniu przygnębieni, lecz najbardziej wzburzeni byli ekolodzy. Krzyczeli. Nie wiadomo do kogo, prawdopodobnie do władz wszystkich szczebli, od lokalnego do państwowego. Ktoś z boku stwierdził, że oni krzyczą do ludzkich sumień, które skurczyły się jak porzucony na słońcu mokry worek ze szmatami.

– Ostrzegaliśmy przed tym nieszczęściem. Nie możecie więcej niszczyć środowiska, bo wszyscy zginiemy, nie tylko my ale i zwierzęta, cała ożywiona przyroda, oprócz roślin, które zawsze sobie poradzą, nawet gdybyście rzucili bombę atomową.

Masakra dużej wsi z ludźmi i zwierzętami wstrząsnęła społeczeństwem. Rząd ogłosił żałobę narodową oraz publiczną debatę na temat, co dalej.

Wnioski były jednoznaczne: problemem jest człowiek. Wszyscy nagle zrozumieli, że ludzie stanową śmiertelne zagrożenie nie tylko dla przyrody żywej, ale przede wszystkim dla siebie samych, dla własnego gatunku, że są samobójcami. Był to rodzaj wielkiego rozbłysku świadomości, że dłużej tak żyć się nie da.

To i podobne nieszczęścia, jakie wkrótce nawiedziły kraj, wyzwoliły w społeczeństwie myślenie o przełomie technologicznym zdolnym ocalić kraj a może nawet i ludzkość. Był to rodzaj refleksji filozoficznej na masową skalę, obejmującej całe społeczeństwo, a nie pojedynczego, zakopanego w głębokim fotelu, genialnego naukowca.

Wniosek był jeden: Wymyśleć coś, co raz na zawsze ograniczy przyrost demograficzny, zmniejszy konsumpcję i jej napór na przyrodę.

– Przyroda to inaczej mówiąc środowisko naturalne, niezbędne nam wszystkim do życia – tłumaczyli ekolodzy dzieciom i mniej rozgarniętym osobom dorosłym.

Naukowcy zaczęli mówić otwarcie o konieczności zmiany orientacji z homocentrycznej na przyrodocentryczną. Wkrótce do parlamentu trafił ich wniosek, aby drogą legislacyjną zmienić ilościowe i jakościowe relacje „ludzie-zwierzęta” oraz „cywilizacja-przyroda”, na korzyść zwierząt i przyrody.

– Musimy zwolnić rozwój demograficzny człowieka i przyspieszyć rozwój demograficzny świata zwierzęcego. Zwierzęta nie kupują, nie konsumują i nie tworzą gór śmieci, jedzą tylko tyle, ile trzeba, ani grama więcej, dlatego nie naruszają przyrody. To jest jedyna szansa uratowania nas samych i planety.

Na uzyskanie odpowiedzi na pytanie, jak osiągnąć te zmiany, potrzeba było tylko dwóch dni. Zaskoczyło to obywateli, że tak szybko i łatwo można było dość do rewolucyjnego wniosku. Parlament jak jeden mąż uzgodnił, że jedynym rozwiązaniem jest inżynieria genetyczna. Był to moment, kiedy rządzący i opozycja zbratali się ze sobą podając sobie ręce życzliwie patrząc sobie w oczy.

Rząd pod presją wszystkich stron smaganych tym samym batem nieszczęść i ponurej perspektywy, ustanowił nowe, przełomowe, zasady prawne dotyczące inżynierii genetycznej.

– Krótko mówiąc, dajemy swobodę eksperymentowania nad rozwiązaniami genetycznymi, ale tylko takimi, które ograniczają rozwój człowieka i równocześnie przyspieszają rozwój populacji zwierząt.

W wywiadzie opublikowanym na łamach największego dziennika krajowego „Et cetera” dyrektor Laboratorium Gatunków Świętej Pamięci, którego nazwę zmieniono na Laboratorium Minionych i Przyszłych Generacji wspomniał o projekcie integracji człowieka i konia.

– Z wyglądu będzie to istota prawie dokładnie taka sama, jako to sobie wyobrażali starożytni Grecy tworząc mit o Centaurze.

Wywołało to przerażenie.

 

Przekaż dalej
41Shares

Kronika pisarska. O pisaniu i wydawaniu książek.

Wielkanoc przyniosła mi natchnienie. Zmieniłem zainteresowania. Od dawna nosiłem się z tym zamiarem. Wznawiam także aktywność na portalu Lubimyczytac.pl. Data wznowienia jest przypadkowa. Zamierzałem to uczynić trzynastego dnia kwietnia, gdyż trzynastka jest dla mnie szczęśliwa.

Kronikę zacząłem rok temu, przerwałem jednak, ponieważ do głowy wpadł mi inny pomysł – uprawianie groteski politycznej; po kilkunastu miesiącach szybowania zawisł on w powietrzu podobnie do dronu. Pisanie o polityce okazało zajęciem niewdzięcznym. Straciłem cierpliwość.

Kronika jest o pisaniu i wydawaniu książek, o ich promocji jak również o promocji samego autora, jego twórczości. Ten punkt widzenia jest ważny; czytelnik wybierając coś do czytania kieruje się często autorem, którego zna i lubi.

Wcześniej rozumiałem pisanie jako podstawową działalność autora, teraz – kiedy klapki opadły mi z oczu – widzę to szerzej. Możesz napisać arcydzieło, pozostaniesz jednak w mroku, całkowicie ignorowany, dopóki nie zyskasz minimum rozpoznawalności i uznania, dopóki twoich książek nie będzie kupować i czytać ktoś więcej niż uczestnicy spotkań autorskich i klienci zabłąkani w labiryntach salonów księgarskich i Internetu.

Kiedy to piszę, jest godzina 5.15 rano. O tej porze nie mogę już spać, choć wciąż jestem niewyspany. Siadam więc do biurka i podejmuję pracę. Rano idzie mi średnio.

Popołudnie okazuje się dużo lepsze. Zyskuję motywację. Z drukarni przychodzi paczka z książkami. To już moje trzecie dzieło literackie. Tytuł: „Niezwykła decyzja Abuelo Caduco. Humoreski i inne opowiadania", format A5, miękka okładka, 108 stron. To druga książka, którą wydaję sam.

Wysłałem już kilkadziesiąt egzemplarzy do mojego dystrybutora (hurtowni książek), który rozprowadzi je po księgarniach. To tylko mała część pracy niezależnego, pragnącego umocnić swoją pozycję autora. Za kilka, kilkanaście dni książka ukaże się w księgarniach. Zarejestrowałem już ją w systemie ISBN, wysłałem także dwa obowiązkowe egzemplarze do Biblioteki Narodowej, aby ją skatalogowano. Wolałbym tego nie robić, ponieważ zabiera to cenny czas przeznaczony na pisanie, którego mi wiecznie brakuje.

Opowiadań jest w sumie czternaście. Przedstawiam pierwszą część tytułowego opowiadania dla rozrywki i oceny Czytelnika. Mam nadzieję, że mój styl przypadnie do gustu przynajmniej niektórym czytelnikom.

Przy okazji, składam serdecznie życzenia zdrowych i radosnych Świąt Wielkanocnych. Oby baranki, zajączki i pisanki wypełniły Ci się spełnionymi marzeniami.

Niezwykła decyzja Abuelo Caduco

Punktualnie o godzinie 11.45 Abuelo Caduco zdecydował się umrzeć. To był piękny dzień, aby odejść – majowy, słoneczny, świeży. Ptaki śpiewały, dwa piętra niżej ludzie pokrzykiwali radośnie, grabiąc szarą ziemię pod nowy trawnik. Z oddali dochodził jęk piły tarczowej, za ścianą sąsiadka ubijała tłuczkiem mięso na kotlety.

Od czasu, kiedy Kacyk, twórca nowego rządu, zabrał mu marzenia i fatalnie go oszukał, dla Abuelo nic nie miało już znaczenia. Miał tylko jedno marzenie: umrzeć godnie. Z góry wybaczył sobie umieranie przed czasem, które ktoś mógłby nazwać samobójstwem. Abuelo rozmawiał o tym z Bogiem i On wszystko zaakceptował. Właściwie nie musiał nawet zawracać Mu głowy, bo i tak sam podjął wcześniej nieodwołalną decyzję.

Dojrzał do odejścia. Był już starym człowiekiem, czuł to w kościach. Tu go bolało, tam go strzykało, coraz bardziej dolegał mu kręgosłup. Z chodzeniem też nie było najlepiej. Miał coraz więcej bezsennych nocy. Pamięć go zawodziła, zdradzała jak pijana, bezwstydna kochanka, nie wiadomo z kim i po co. Raz zapomniał nawet swój adres zamieszkania.

Ludzie tego nie dostrzegali. Mówili:

– Każdy ma takie problemy, jak się starzeje. Dzisiaj to nawet młodzi mężczyźni łysieją. To jest dopiero problem. – Ich wyjaśnienia nie stanowiły dla Abuelo wystarczającego wytłumaczenia własnej sytuacji. Wierzył, że jego kondycja powinna być lepsza niż równolatków, bo całe życie dbał o siebie.

Tego przedpołudnia, mimo niewątpliwych zachęt do życia ze strony natury i sąsiadów, Abuelo wyraźnie opadł z sił. W głowie mu się kręciło, a ręce i nogi latały mu jak u paralityka. Był to nieudawany objaw syndromu niespokojnych nóg. Nabył go stosunkowo niskim kosztem, włócząc się godzinami po mieszkaniu z powodu bezsenności, a następnie umocnił, chodząc często do lekarza. Po drodze modlił się, aby go nie wyleczono, bo chciał umrzeć. Lekarz spełniał jego milczące życzenia nieudzielania mu pomocy, ponieważ wizyty u niego nie dawały skutku. Abuelo nie musiał go prosić ani przypominać się, co było bardzo miłe. Był zresztą zbyt dumny, aby poniżać się prośbami w tak trywialnej sprawie.

Oprócz niedomagań starości, była również inna ważna przyczyna, przez którą nie widział sensu dalszego życia. Przywódca partii rządzącej przez aklamację, Kacyk, obiecał mu złote góry, a on nie potrzebował złota. Abuelo myślał o biedakach, którym nic nie obiecano, choć bardzo prosili. To go dobijało, bo był człowiekiem współczującym.

Co do zakończenia życia, to chciał, aby było ono godne, aby go pamiętano, a pamięć po nim była życzliwa, nie byle jaka, kończąca się z chwilą wyjścia żałobników z cmentarza.

Wobec przeciwności losu Abuelo nie pozostawał bezczynny. Jak tylko poczuł, że go oszukano, podobnie jak jego rodzinę, przyjaciół, znajomych i tysiące innych obywateli, stworzył sobie plan. Chodziło o ratowanie społeczeństwa, całego, z wyjątkiem tych, którzy uczestniczyli w spisku. Wybory i ich rezultat uważał za spisek.

Plan traktował poważnie a zarazem radośnie. Żadne tam smutki, rozpacze, niepokoje, co się stanie i jak to będzie. Dla jego pomyślnej realizacji musiał zmienić się trochę, ale nie za dużo. Problemem było to, że miał ciemniejszą cerę, która wyróżniała go w tłumie. Niewiele ciemniejszą, tylko o jeden odcień. Musiał ją rozjaśnić. Znał się na kolorystycznych niuansach, bo lubił obrazy i sam malował w przeszłości. Ciemniejszej karnacji nie uznawał za przeszkodę, tylko za utrudnienie, coś, co daje się wyeliminować.

Podjął stosowne kroki. Oprócz tego, że unikał słońca, używał kremu rozjaśniającego skórę. Znalazł go w drogerii, nie kosztował nawet zbyt drogo. Pieniędzy zresztą mu nie brakowało. Miał rozsądną emeryturę i trochę oszczędności.

*****

Po podjęciu decyzji o odejściu, pozostało Abuelo tylko tyle czasu, aby usiąść do laptopa
i napisać zaproszenia na pogrzeb i stypę. Umiał korzystać z komputera. Nie był zacofanym jaskiniowcem, kryjącym się przed nowoczesnością. Wybrał elegancki format zaproszenia. Oświadczenia woli, kto i co będzie dziedziczyć, już nie pisał, bo zabrakło mu chęci i czasu.

– Trudno. Będą musieli podzielić się schedą zgodnie z prawem. – Powiedział głośno i ucieszył się, kiedy to usłyszał, bo nie zawsze słuch mu dopisywał. Wyobraził sobie, jaki wspaniały będzie pokaz wzajemnej miłości rodziny po otwarciu testamentu. Było w nim trochę przekory i przewrotności. Wiedział, że się pokłócą. Lubił teatr i cyrk; mimo wieku zachował dziecinną świeżość. Skończył już siedemdziesiąt lat, choć wyglądał poważniej, na dziewięćdziesiąt. Pamiętał o tym, bo poprzedniego dnia w urzędzie podatkowym składał deklarację i pytał, czy miała być na formularzu Pod-70, Pod-80, czy Pod-90. Cenił sobie powagę wieku; była dlań znakiem: ostoją i oazą dojrzałości.

Zaproszeń na pogrzeb i stypę nie wysyłał.

– Nie mam czasu, zrobię to w ostatniej chwili. – Zdecydował po chwili wahania. Wahał się krótko, bo nie miał czasu. Była to rozsądna decyzja.

– Obym tylko nie zapomniał. – Zaniepokoił się, ponieważ wcześniej przeoczył kilka ważnych zobowiązań, imienin, urodzin oraz jedną okazję do gorącej, namiętnej i szybkiej miłości z pewną pobożną niewiastą, która przyjechała na wakacje do jego miejscowości. Poznali się w kościele, kiedy śpiewali razem psalm, korzystając z jednego śpiewnika.

Abuelo oderwał się od laptopa, aby nastawić budzik, pilnujący jego zobowiązań. Słowa dotrzymał. Dla pewności nastawił dwa budziki. Ten większy ładniej dzwonił.

Wrócił do laptopa, natychmiast jak tylko sobie przypomniał, gdzie on stoi i dlaczego on, Abuelo, oderwał się od niego. Musiał działać szybko, ponieważ myśli uciekały mu z głowy niczym przestraszone króliki z otwartej klatki. Miał problemy z pamięcią; starzała się szybciej niż ciało. Sam to zdiagnozował, posługując się rozumem, chronometrem i specjalnym termometrem, szczególnie dokładnie mierzącym temperaturę ciała nocą. Metoda diagnozy była tak rewelacyjna, a wyniki tak ciekawe, że postanowił je opublikować. Nie doszło do tego, ponieważ redaktor miesięcznika medycznego „Lancet Pamięci” nie oddzwonił. Może dlatego, że Abuelo pierwszy do niego nie zadzwonił. Nie był tego pewien.

Szybsze starzenie się pamięci miało swoje plusy i minusy. Minus był taki, że Abuelo zapominał o wieku i na ulicy widział tylko młode kobiety. Zauważył, że noszą obcisłe getry, a w nich piękne ruchome pośladki, poruszające się uroczo w górę, w dół i na boki. Widać to było szczególnie wyraźnie, kiedy kobieta miała na nogach pantofle z wysokimi obcasami; unosiły one jej biodra na wysokość jego wzroku. To był plus. Oczu i piersi nie widział. Robiło mu się z tego powodu tak żałośnie, że mógłby zobaczyć łzy w swoich oczach, gdyby nie nosił ciemnych okularów.

Pomyślał, że może wzrost utrudnia mu pełne widzenie. Nie był tak niski, jak Kacyk pokazywany często w telewizji, który żył z ambicji rządzenia umysłami ludzkimi zamiast krajem. Abuelo nazwał go Kacykiem na własny użytek, inni tak go nie nazywali.

– Nieważne, jak się nazywa, ważne, że trzęsie wszystkim i wszystkimi. Jest najwyższą władzą w tym kraju. Ale nie na zawsze. – Abuelo tłumaczył sobie spokojnie, jakby dla zapamiętania, że nie może odstąpić od planu pod żadnym pozorem.

C.d.n.

Przekaż dalej
0Shares

Prywatne lekcje pisania opowiadań. Część 1.

Z natury i zamiłowania jestem samoukiem. Ponieważ mam także doświadczenie nauczania, udzielam sobie prywatnych lekcji. Tym razem pisarstwa. Zintegrowany w jednym ciele nauczycieloucznia kroczę dwiema drogami: studiowania podręczników o pisarstwie oraz popełniania błędów, dostawania cięgów od czytelników i wyciągania wniosków. Problemem nie jest popełnianie błędów; kłopot pojawia się wtedy, kiedy nie wyciągamy z nich wniosków i nie zmieniamy swego zachowania.

Temat, który usilnie nasuwa mi się pod klawiaturę (pomyślałem „pod pióro”, ale to już prawie antyczny termin), to „Jak pisać opowiadanie”. Moje doświadczenia z opowiadaniem „Izabella i Księżna”, nad którym wciąż pracuję, są wyjątkowo frustrujące. Choć tekst zapewne nie przekroczy osiemnastu stron, morduję się nad nim bez mała pięć miesięcy. Szukałem w sobie przyczyny tego stanu rzeczy. I co odnalazłem?

Przyczyna tkwi w niedostatecznym przemyśleniu fabuły i głównych postaci. Na początku miało to być opowiadanie „Izabella i Królowa”. Okazało się ono niewypałem. Miało mieć charakter poniekąd prześmiewczy, satyryczny, parodystyczny w odniesieniu do postaci królowej. Rzecz w tym, że Polakom najbardziej znana jest królowa brytyjska, Elżbieta II. Ostatnio transmitowano w wielu krajach obchody 60-lecia panowania królowej, które pokazały ją w bardzo pozytywnym świetle jako prawdziwą ostoję tradycji, stabilności i powagi państwa. Czytelnik nie przyjąłby dobrze przejaskrawień, śmiesznostek czy słabości postaci monarszej mojego opowiadania. Postać z opowiadania nie pasowała do realiów, zderzała się z nimi, budziłaby niechęć do opowiadania i autora. Szybko odrzuciłem te wersję po opiniach trzech „recenzentów” z kręgu rodzinnego: nie lubię opowiadań, nie podoba mi się to opowiadanie, bardzo pozytywnie myślę o królowej Elżbiecie II.

Trzy ebooki Michaela Tequila do nabycia po 0,99 US$ na platformie publicystycznej www.smashwords.com po wpisaniu Michael Tequila w wewnętrzną wyszukiwarkę platformy. Skorzystaj z okazji!

Przekaż dalej
0Shares