Dojrzałość. Opowiadanie.

Józef Ceglany miał swoje lata. Trzymał się prosto i nie miał kłopotów z pamięcią. Czytał książki i mógł odtworzyć ich treść wiele miesięcy później. Pamiętał numery telefonów, imiona członków rodziny i ważnych osób w państwie, nazwy lekarstw a nawet marki i nazwy ulubionych samochodów jeszcze z czasów młodości, kiedy pasjonował się motoryzacją. Szczycił się tym. Czasem tylko kładł gdzieś klucze do domu i nie pamiętał gdzie. Wtedy modlił się do Świętego Antoniego, patrona rzeczy zagubionych, aby sobie przypomnieć, a gdy to nie pomagało, przeklinał klucze, siebie i świętego. Potem miał wyrzuty sumienia i jeśli mu bardzo dokuczały szedł do spowiedzi. Proboszcza tak to nużyło, że raz zasnął w konfesjonale i głośno zachrapał zwracając na siebie uwagę wiernych. Miał o to pretensje do Józefa. Publicznie zachowywał się jednak przyzwoicie.

– Piękny wiek osiągnął pan, panie Józefie. I to w niezłym zdrowiu – mówił mu proboszcz. – Jest pan dobrym człowiekiem, uczynnym, chętnym do pomocy, to i Bóg życzliwie pana traktuje. Tacy ludzie jak pan nie rodzą się na kamieniu, nawet gdyby był on wysłany łabędzim puchem.

W pochwałach wtórowała proboszczowi Zinajda, sąsiadka Józefa. Nie wierzył jej, bo regularnie usiłowała zastąpić mu żonę, ilekroć ta wyjeżdżała w odwiedziny do wnuków. Pomagając mu w domu, o co prosiła ją żona Józefa, Zinajda ocierała się o niego, kiedy mijali się w drzwiach. Chętnie opierała się też o jego plecy, kiedy siedział przy stole a ona potrzebowała sięgnąć po cukiernicę, spodek lub talerzyk z kawałkiem ciasta, które upiekła specjalnie dla niego. Myślał wtedy, że gdyby nawet stół był pusty, to oparłaby się o niego, aby zrzucić z obrusa niewidoczny pyłek. Była czyściochą i nie znosiła kurzu w żadnej postaci, szczególnie zaś tego nieistniejącego, podobnie jak jego żona.  

Kobiety zawsze mu imponowały swoją wytrwałością i konsekwencją postępowania, ale tylko wtedy, kiedy miały ciało. Uczucie, jakim je darzył, było bardzo ludzkie i zwierzęce zarazem. Tak to odczuwał. Promieniowała z nich pewność siebie, ciepło i ufność. Czasem było to tak wyraźne, że pragnął wtulić się w takie ciało a nawet wejść do niego jak wchodzi się do jasnego pokoju lub do raju.

Kiedyś powiedział o tym księdzu przy spowiedzi. Nie wikaremu, tylko starszemu, proboszczowi. Długo o tym rozmawiali. Była to rozmowa o Adamie i Ewie. Proboszcz uznał temat za ważny i zadawał mu wiele pytań. Józef też zadawał pytania. Bardzo mu się to podobało.

– Czy Ewa była pulchna czy pełna? Jak chodziła ubrana? Czy ta historia z listkiem figowym była prawdziwa czy nie?

Adam mniej interesował Józefa. Uważał to za normalne, bo wiedział jak wyglądał i jak się czuł. Sam przecież był mężczyzną.

Tego dnia ksiądz nie mówił o grzechu ani nie zadał mu pokuty. Ceglany zauważył to dopiero po spowiedzi ale nie zdziwił się, ponieważ proboszcz miał opinię człowieka tolerancyjnego i wyrozumiałego dla ludzkich słabości. Wiele wybaczał. Często cytował Biblię na ten temat. Nazywał się Marian Dusza i to do niego pasowało.

Zinajda nie podobała się Józefowi. Nogi miała chude do nieprzyzwoitości i to go raziło. Chudość źle mu się kojarzyła. Oglądał kiedyś w telewizji pokaz mody z udziałem kilkunastu najsłynniejszych modelek z całego świata. Na końcu przeszły nago, tak jak je Bóg stworzył. Prawie słyszał jak klekotały ich kości. To go dobiło bo obrażało jego męskie poczucie piękna i dumę. Od tego czasu Józef żył obawą, że znowu nawiedzą go w nocy strasząc swoim wyglądem. Wkrótce potem rząd francuski zakazał zatrudniania modelek anorektyczek i chorych na bulimię, aby nie promować złych postaw żywieniowych wśród młodzieży. To podziałało na Józefa uspokajająco.

W innych fragmentach ciała Zinajda była całkiem przyzwoita. Niewiele to zmieniało. Ceglanemu nie podobała się jej fałszywa pobożność. Raz śpiewając psalmy trzymała książeczkę do nabożeństwa do góry nogami. Kiedy stojąca obok parafianka zwróciła jej na to uwagę, odpowiedziała:

– O cholera! Dzieci mi ją w domu przekręciły a ja tego nie zauważyłam. Muszę wkładać okulary.

– Przecież pani ma okulary na nosie!

Zinajda znowu się uśmiechnęła, tylko głos jej pociemniał.

– To nie moje. To zerówki, niczego nie powiększają, ani nie pomniejszają. Wnuczka mi je wypożyczyła bo lepiej w nich wyglądam. Jestem jeszcze młodą kobietą i muszę dbać o sobie.

Józef nie lubił jej przeklinania w kościele oraz wykrętów, jakie wymyślała, zamiast przyznać się, że jest ślepa jak kret lub nie umie czytać. Nie znosił analfabetów. Uważał, że każdy ma obowiązek umieć czytać, pisać, liczyć do tysiąca, korzystać z telefonu komórkowego oraz jeździć na rowerze.

Starał się nie myśleć o swoim wieku. Miało to dobry skutek, bo poprawiało mu nastrój. Nie tylko to go cieszyło. Również nazwisko Ceglany. Było to dziwne, bo brzmiało obrzydliwie, sam to przyznawał.

– Jest w zjadliwym kolorze i to mi całkowicie odpowiada. Lubię takie kolory.

Była w tym perwersja. Mówił dobrze o swoim nazwisku, bo czuł do niego obrzydzenie.

Z wiosną soki zaczęły żywiej krążyć w przyrodzie. Jego też to nie ominęło. Trzeciego, kolejnego ciepłego dnia, jak tylko wstał z łóżka poczuł, że ciało mu się powiększyło i stwardniało. Odmłodniał i miał znowu nie więcej niż czterdzieści pięć lat. Tak się ocenił. Wyszedł przed dom i zobaczył słońce w pełni chwały. Na jego widok wybuchło tak intensywnymi promieniami, że Józef pomyślał, że płoną zabudowania gospodarcze. Stał i wyzywająco patrzył w sam środek płonącej tarczy, zachwycającej pasją ogrzewania wszystkiego, co stanęło jej na drodze.

– Energia jest źródłem życia – powiedział głośno. Chciał, aby wszyscy to słyszeli i zapamiętali.

Otoczony promieniami niby wielki męczennik ze świętego obrazu w kościele Napomnienia Ceglany nie mógł się pogodzić tylko z jednym: nie rozumiał wielkich pojęć filozoficznych. Czasem przeglądał encyklopedię i wtedy stawały mu uparcie przed oczami filozofia, etyka i metafizyka. Nie za bardzo wiedział co znaczą; miał tylko przeczucie, że są one ważne.

Tym razem wyobraził je sobie w formie sześcianu szczęścia. Pojawił się przed jego oczami niby ogromny motyl, wypełniając całą wolną przestrzeń podwórka. Boki miał oznaczone słowami: Bóg, Czas, Przestrzeń. Józef nigdy nie mógł wyobrazić sobie tego, co za nimi stało czyli nieskończoności. To go męczyło. Myślał intensywnie.

Normalnie to nie miał czasu na myślenie. Prowadził razem z żoną gospodarstwo rolne. Hodowali dwie krowy, dwa prosiaki, kaczki i kury. To powodowało, że ręce mieli ubabrane robotą po łokcie.

Przyjrzał się sześcianowi. Z boku szły w górę schodki. Z ciekawości wszedł na jego szczyt i popatrzył w dół. Przed nim roztaczało się całe miasto, podzielone siecią ulic, skwerów, budynków, linii tramwajowych, wstęgą rzeki,  mostami i parkami. Ludzie przypominali małe robaczki poruszające się po utartych ścieżkach. Przyszło mu do głowy, że jest to doczesność. Znał ten wyraz z encyklopedii. Widok nie zachwycił go. Było w nim rozmamłanie, pośpiech i bylejakość. Starał się wyrzucić ten obraz z głowy, aby go nie męczył. wierząc, że złe myśli przynoszą nieszczęście. Był zabobonny. Schodząc z sześcianu splunął na ziemię i wypowiedział słowa:

– Na psa urok! A kysz! A kysz! A kysz!

Wtedy wszystko zniknęło. Został sam na sam ze sobą. W końcu podwórka zobaczył Zinajdę z cienkimi nogami. Szła w jego kierunku. Józef zamyślił się nad nią i nad życiem.

Michael Tequila
Gdańsk, 11 kwietnia 2021

 

Przekaż dalej
0Shares

Dzień Wszystkich Świętych 2019

Każdego roku publikuję kilka wierszy odpowiadających nastrojowi tego wyjątkowego dnia. O ile narodziny człowieka wydają się logiczne, jasne i proste, o tyle śmierć jest totalną zagadką, podobnie jak Bóg, kosmos, czas czy nieskończoność.

Dzisiaj dwa wiersze z mojego niepublikowanego zbioru „Modlitwy do Anioła”

Cmentarz nadziei

Nagrobek przybrany w betonowe szaty,
na nim dłutem wyryte nazwiska,
urodził się… zmarł… ale gdzie daty?
Każda rubryka pusta, szara, czysta.

Niektórzy za życia już po tamtej stronie,
a ja marzenia uparcie wciąż gonię.
Nie dam się zepchnąć pod strojne marmury,
wybiorę wolność spopielałej chmury.

Hindus nad Gangesem płomieniem się wzbiję,
lekkością zachwycę i blaskiem opiję,
nie zgodzę się oddać do wiecznej kasacji,
wrócę w łańcuchu reinkarnacji.

Mnie myśl ociężała przy ziemi nie trzyma
wierzę w mądrość Stwórcy, dobroci olbrzyma,
nie zniżę czoła do cmentarnej jaźni;
ulotnością żyć będę w boskiej wyobraźni.

Zwierzyniec, 20 lipca 1997

W snach przyjdzie

Bezdrożami chodzi ten, co mnoży kwiaty,
wolność hoduje, z oczu zdejmuje kraty.
On czas zatrzyma, łez rozmrozi krople,
da przemówić drzewom, co szumią wyniośle.

Kiedy już cię spotka, obejmie serdecznie,
brodaty, stęskniony, bo sam żyje wiecznie,
oczy ma poważne, rozumne, śmiejąc
spyta, czy widziałeś, jak ptak budzi słońce.

Nie planuj na próżno, by wymawiać słowa,
Jemu niepotrzebna pusta, ludzka mowa,
On cię bez prośby obdarzy wytchnieniem.
Ciesz się: oczy rozumne niosą zapomnienie.

Gdynia, 8 stycznia 2000

Śmierć jest dla mnie czymś nieskończenie absurdalnym, ponieważ całe ludzkie życie, ten ciąg starań, trosk, przeżyć, radości i cierpienia, nade wszystko miłości kończy bezsensem, zanikiem świadomości, zapomnieniem wszystkiego, zerwaniem wszystkich więzi. Na jej usprawiedliwienie można powiedzieć chyba tylko to, że jest aktem ostatecznej sprawiedliwości, zrównując wszystkich ludzi, bez względu na pochodzenie, dorobek, pozycję społeczną, stan zdrowia, wiedzę czy poglądy. Nie darmo przeszłe cywilizacje wyniosły ją do rangi boskiej. Oto przykłady:

  • Anubis – mitologia egipska, później zastąpiony przez Ozyrysa
  • Azrael – islam
  • Balor – mitologia celtycka
  • Hades – mitologia grecka
  • Mictlantecuhtli – mitologia aztecka
  • Jama – hinduistyczny bóg śmierci i zmarłych
  • Mot – mitologia bliskowschodnia
  • Ozyrys – mitologia egipska
  • Tanatos (mitologia) – mitologia grecka, uosobienie śmierci
  • Weles – mitologia słowiańska

Michael Tequila, poezja i proza, w księgarni: https://tinyurl.com/y52br67b  

Przekaż dalej
0Shares

Czas i ludzie. Opowiadanie.

Nikt nie miał czasu. Było to widoczne jak na dłoni, nawet tej porośniętej kaktusem. Zegarki były coraz większe, żeby łatwiej było obserwować godziny i minuty. Biedniejsi musieli oszczędzać czas, aby starczyło go na wszystko. W niezamożnych rodzinach kobiety udzielały mężom prostych zleceń.

– Idź do supermarketu, kup sobie dobre piwo, mnie tusz do rzęs, ten najczarniejszy, marki Sigmund VII, a Zuzi ciasto marcepanowe.

Mąż wracał i mówił:

– Nie wystarczyło mi czasu. Spiesząc się kupiłem sobie pierwsze z brzegu tanie piwo, tobie tusz do rzęs marki Specific, a Zuzi słodką bułeczkę.

Bogaci mieli lepiej, stać ich było, aby nabywać tony czasu. Gromadzili go gdzie się dało, w piwnicach, hangarach i szopach, aby tylko był pod dachem. Wtedy mniej korodował, dłużej można było go użytkować.

Był też czas sztuczny, najmniej wartościowy, ponieważ zaśmiecał pamięć i rozum. Produkowano go z niezliczonych momentów bezmyślności powstałych, kiedy użytkownicy smartfonów czytali dyrdymały lub prowadzili drętwe rozmowy. Niektórzy z nich oglądali w dodatku w telewizji cudne romanse o tym, jak to dojrzałe małżeństwa nagle odkrywają, że mają dzieci, o których nigdy nie słyszały, staruszkowie wskutek upadku odzyskują dawno utraconą pamięć, a pewna matrona odkrywa w lesie książkę z instrukcjami, jak przeprowadzić dietę odchudzającą „Pogrom cellulitu”.

Jedna z teorii mówiła, że najbardziej kradły ludziom czas pustosłowie i przekleństwa. Mało kto w to wierzył. Mało kto wierzył w cokolwiek.

Doba się skurczyła. Nominalnie wciąż miała dwadzieścia cztery godziny, w rzeczywistości zaś … Otóż to. Rzeczywistość też się zmieniła, zindywidualizowała się. Dla jednej osoby doba miała dwadzieścia cztery godziny, dla innej dwadzieścia trzy godziny i trzydzieści minut, jeszcze dla kogoś innego tylko szesnaście godzin. Poniżej szesnastu godzin nikt nie schodził, to było minimum. Związki zawodowe stanęły okoniem i zażądały nie więcej niż osiem godzin na pracę i nie mniej niż osiem godzin na sen. To minimum/maksimum gwarantowała także konstytucja, gwarancja była jednak coraz mniej pewna.

– Dawniej była ona żelazna, potem brązowa, teraz chyba nawet robią ją ze słomy. – Powiedział mi sąsiad w zaufaniu.

– Tej, co im z butów wyszła? Zapytałem, bo nie byłem pewny.

– O to, to. Lecę. Nie mam czasu. Muszę być w domu, zanim zapadnie zmrok. -Wyjaśnił mi kierując się do drzwi.

– Gdzie pan się tak śpieszy? Przecież to w drugiej klatce piersiowej.

Sąsiad popatrzył na mnie dziwnym wzrokiem. Natychmiast zreflektowałem się. Omyliłem się. Miałem na myśli klatkę schodową. Nie miałem już czasu mu wyjaśnić, bo wyszedł.

– Szczęściarz. – Pomyślałem. – Ma tak gęste włosy. Nie miał czasu, aby wyłysieć, bo jest zajęty przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Jak to jest możliwe, Bóg raczy wiedzieć.

Na śmietnikach pojawiało się coraz więcej odpadów czasu, mimo że ludziom go brakowało. Odpady te włączono do recyklingu poszerzając segregację śmieci: szkło, metal i plastik, odpady zielone do przemiału na nawóz, pozostałe resztki, na końcu czas. Pojemnik na czas zamknięty był na kłódkę, aby ludzie nie kradli zawartości. Niepotrzebny i zużyty czas darto na mniejsze kawałki, maksimum był to kwadrans, i wrzucano przez otwór do pojemnika. Pojemnik na odpady czasu wydzielał niemiły zapach, przypominający tęsknotę za czymś minionym, poprzednim ustrojem, może nawet za aktualną władzą.

Wszyscy za czymś tęsknili, a czas kurczył się lub uciekał. Taka to była ludzka tęsknota i filozofia czasu. Jedno zazębiało się z drugim, tworząc chmury na horyzoncie. Te zmiany nic dobrego nie wróżyły.

– Jestem pesymistą. – Pomyślałem i zamilkłem, bo czas na dzisiaj mi się skończył.

Przekaż dalej
0Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 202: Sefardi rozmawia z Izabellą i przechodzi cichy zawał serca

Przy najbliższej okazji Sefardi zapytał Isabelę, co sądzi o zniknięciu i powrocie czasu. Był ciekaw jej komentarza. Jej reakcja zdumiała go, choć znał kobietę bardzo dobrze. 

– Nie biorę udziału w tej monstrualnej hecy, bo to chamska prowokacja – oświadczyła, po czym zaczęła bluźnić tak strasznymi słowami, że Mistrz przestraszył się nie na żarty. Pomyślał, że jej rozum odjęło i że zaraz zacznie się rozbierać jak głupia wiejska Tola, która za jabłko oddawała się dorastającym chłopcom.

Nie miał nic przeciwko temu, taka myśl przemknęła mu przez głowę, aby zobaczyć gospodynię w spontanicznym akcie obnażania się. Isabela widocznie domyśliła się, co mu chodzi po głowie, bo rzuciła mu tak zjadliwe spojrzenie, że odszedł zmieszany wymawiając się pilną pracą do wykonania. Zanim to się stało wyjaśniła mu, że widziała z bliska fenomenalne szaleństwo czasu i wyglądało ono inaczej niż jej relacjonował.

– Ogląda pan rzeczywistość jak ślepa kura, don Sefardi, bo nie zauważył pan żadnych zmian. Ludzie w kraju odwracają się do siebie plecami, kobiety unikają kontaktu z mężczyznami, dzieci dojrzewają tak szybko, że aż strach bierze, i już w szkole współżyją ze sobą jak dorośli ludzie. Niektóre chodzą zaniedbane i szczerbate, tłumacząc, że rodzice nie mają dla nich czasu albo pieniędzy, aby zaprowadzić je do dentysty. Ci z kolei twierdzą, że nie mogą leczyć, bo brakuje im amalgamatu do wypełniania plomb, albo narzędzi dentystycznych, a może nawet i chęci do pracy. W ogóle nie zauważył pan, jak wszystko zmieniło się po Apokalipsie! Nawet fabryki się zmieniły; pracują teraz dłużej i bardziej intensywnie wyrzucając z kominów dym czarniejszy i bardziej cuchnący niż sam diabeł.

W takich okolicznościach czas też mógł zwariować, ale ja się do tego nie mieszam. Mnie to nie obchodzi.

*****

Niezdolność wyjaśnienia fenomenu znikającego czasu męczyła Mistrza. Nosił w sobie poczucie winy i wstydu wobec społeczeństwa, gubernatora, nie wspominając Isabeli, szczególnie krytycznej wobec jego niewiedzy. Złe wspomnienia doskwierały mu tak bardzo, że odczuwał duszności i szum w głowie. Kiedy poczuł bolesny ucisk w klatce piersiowej, zgłosił się do lekarza rodzinnego, który po osłuchaniu skierował na badanie w klinice profesora Navarro, znanego kardiologa. Okazało się, że w dniach niepokoju, kiedy Sefardi nie umiał wyjaśnić ludziom fenomenu kurczącego się czasu, doznał zawału serca. Profesor wyraził swoją opinię bardzo poetycko.

– Pański zawał był tak spokojny jak przelot kolibra nad plantacją róż w Ekwadorze. Nie mógł pan go odczuć ani usłyszeć, bo był cichy niby tykanie zegara z bajki. Niby je słychać, ale tak jesteśmy do niego przyzwyczajeni, że naprawdę to go nie słyszymy – skomentował niezbyt wyraźnie kardiolog.

Sefardiego nie zdziwiło, że profesor mówił bełkotliwie, ponieważ jego głos przebijał się z przez zmierzwioną brodę, której gęste, rude włosy działały jak tłumik.

– Widocznie wszystko jest teraz cichsze niż kiedyś – pomyślał Sefardi, starając się zapamiętać te słowa. Wydały mu się godne pamięci jako prosta teza naukowa, którą warto kiedyś zweryfikować. Miał we krwi sprawdzanie wszystkiego, co tworzyło czasoprzestrzenną rzeczywistość. 

Obydwaj mężczyźni, lekarz i pacjent, razem oglądali obraz na ekranie monitora medycznego. Profesor zwrócił uwagę, że serce Mistrza prawdopodobnie wskutek zawału zmieniło się, upodabniając się do zegarka o kształcie serca, jaki niegdyś nabyła od Sefardiego królowa angielska.

Był to oczywiście żart ze strony profesora, z którego obydwaj się pośmiali. Rozmowa przedłużyła się, kiedy lekarz wyznał, że jest miłośnikiem zegarów, a w dodatku wielbicielem wynalazków Sefardiego, w związku z czym czuł się zaszczycony goszcząc go w swojej klinice.

Przekaż dalej
2Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 201: Fenomen czasu

Niezwykłość rzeki Mondegi przebił fenomen czasu. Z czasem w Nomadii działo się coś dziwnego. Był nadal obecny; słońce wschodziło i zachodziło jak zawsze, zegary tykały jak zwykle, niektóre głośniej, jak zegar na ratuszu, huczący dzwonami rankiem, w południe i wieczorem, kiedy inne pracowały w coraz większym milczeniu, jakby gasły. Tak czy inaczej, wszystko, co dotyczyło czasu, było jakoś pokręcone.

Ludzie pogubili się doszczętnie, stracili rachubę minut i godzin, i nieprzerwanie spoglądali na zegarki. Mówili, że stracili czas, tak jakby stracili rękę lub nogę, bezpowrotnie i jednoznacznie. Nawet najbogatsi, których dotychczas stać było na kupienie wszystkiego, łącznie z miłością, zdrowiem i pogodą, nie byli w stanie uzyskać czasu. Nie znikł on całkowicie, ale potwornie się skurczył, wyglądało to, jakby zjadał sam siebie.

Obywatele różnie to sobie tłumaczyli, każdy z innej perspektywy. W sumie tłumaczenia powinny dać pełen obraz czasu i społeczeństwa, ale nie dały. Sefardi, powszechnie uznany mistrz czasu i zegara, śledził dziwny fenomen, lecz nie potrafił go wytłumaczyć. Uważany za geniusza, czuł się teraz szczególnie niezręcznie. Któregoś dnia zatrzymano go na ulicy, myślał, że chodzi o autograf, i zapytano go:

– Mistrzu! Co jest z tym czasem? Mam go coraz mniej, a nie wiem, dlaczego. Czy to jakaś nowa Apokalipsa?

Widząc wyraz głębokiego zaniepokojenia na twarzy pytającego, może nawet przerażenia, Sefardi poczuł się jeszcze bardziej zakłopotany, nie umiejąc powiedzieć coś sensownego nawet na pocieszenie. Czuł się tak głupio, że pomyślał, że Bóg – zmieniając naturę czasu – wystawił go na ciężką próbę a może nawet zrobił z niego idiotę. Aby zyskać uspokojenie, tworzył na potęgę hipotezy i teorie, szukając wytłumaczenia znikającego czasu. Chciał zmierzyć szybkość tego zanikania, upewnić się, że czas nie zniknie całkowicie, nie skurczy się do zera, a jeśli tak, to kiedy. Nic mu jednak nie wychodziło. Nie rozmawiał na ten temat z nikim, nawet z Isabelą. Wiedział, jaka byłaby jej reakcja.

Wobec kurczącego się czasu obywatele Nomadii zapomnieli o prokreacji. Jej przeciwnicy wręcz ją przeklęli i zamknęli gęby na kłódkę, aby na próżno nie strzępić języka. Wydawało się, że pamięć o niej zanikła. Gubernator wciąż jednak pamiętał o problemie i usiłował coś naprawić, wkrótce jednak i on zagubił się w zapomnieniu jak w letargu. Niby żył, ale częściej był bardziej nieprzytomny niż przytomny. Krążyły pogłoski, że z rozpaczy popadł w pijaństwo i nie potrafi bądź nie chce go porzucić. Były to początki śpiączki.

*****

Tej nocy, kiedy Barras pogrążył się w marzeniu o własnym królestwie, czas zniknął całkowicie. Ludzie patrzyli na zegary i nie wiedzieli, która jest godzina. Cyferblaty były puste i bezbarwne. Wywołało to panikę. Wkrótce ustąpiła ona uczuciu wielkiej ulgi, kiedy zauważono, jak na twarzach wygładzają się zmarszczki, a ludzie czując się bardziej zrelaksowani, młodnieją, a przynajmniej mają takie uczucie. Każdy łapał za telefon i dzwonił do najbliższych, aby podzielić się sensacyjną wiadomością, cieszyć się wspólnie lub po prostu porozmawiać. Nikt nie przyjmował za złe nawet budzenia go w nocy wściekłym brzęczeniem dzwonka. Panowało przekonanie, że zniknięcie czasu jest przejawem nieokreślonego dobra.

Na przedraniu gubernatora obudził telefon z centrum kryzysowego. Dzwonił sam dyrektor, którego zaalarmował dyżurny krajowej służby meteorologicznej. W rozmowie nie udało się gubernatorowi ustalić niczego z wyjątkiem uzyskania przyrzeczenia, że rozmówca będzie informować go o rozwoju wydarzeń i ostatecznym powrocie czasu.

– Jeśli to w ogóle nastąpi – dodał gubernator takim tonem, jakby chciał powiedzieć, że go to smuci i cieszy zarazem.

Zaraz po zniknięciu czasu Penelopa poprosiła męża do siebie. Był tym całkowicie zaskoczony, od lat nie był w jej pokoju. Nie miał pojęcia, że w ogóle jest w domu. Leżała w łóżku.

– Isabeli nie ma u siebie, a ja czuję się nieco osłabiona – wyjaśniła na wstępie i poprosiła Sefardiego o przekręcenie jej tułowia lekko w prawo sygnalizując to mruganiem oka. Nic z tego nie zrozumiał, poprosił więc o słowne wyjaśnienie. W czasie udzielania pomocy dała mu znać, że czas nie jest dla niej ważny. Była wiecznie młoda i wygładzanie się zmarszczek pod nieobecność czasu, co tak zachwyciło masę kobiet, nie miało dla niej znaczenia. Jej twarz pozostawała gładka jakby stale miała dwadzieścia lat. Zachwyt kobiet nad jej niezwykłą urodą przyjmowała ze spokojną godnością. Miała ją zapisaną w genach podobnie jak gładkość cery.

*****

Po telefonicznej wymianie informacji ze swoim zastępcą i dwoma członkami gabinetu, Blawatsky dał się przekonać, aby nawiązać kontakt z Sefardim.

– To najwybitniejszy specjalista od czasu i zegarów w całym kraju, a może nawet i na świecie – przekonywał go minister spraw wewnętrznych. – Powinien pan z nim porozmawiać, gubernatorze. To zbyt ważne, aby nie odłożyć na bok nawet najgłębszej nienawiści. Nie wyobrażam sobie życia bez czasu. Wszystko się nam zawali.

Kiedy zadzwonił gubernator, Sefardi wrócił właśnie od żony. Rozmowa przebiegała spokojnie i poważnie. Sefardi nie był w stanie niczego wyjaśnić ani doradzić gubernatorowi, zobowiązał się jednak pomóc, jak tylko zorientuje się co do natury zniknięcia czasu. Też był zaniepokojony tym zjawiskiem. Myślał o nim intensywnie.

Rano już nikt o niczym nie pamiętał. Czas wrócił, jakby nigdy nic, jakby wyszedł na spacer, tylko zapomniał o tym powiadomić osoby zainteresowane jego obecnością. Fakt zniknięcia czasu pozostał jednak niezbity. Ludzie musieli na nowo regulować zegary, ponieważ wskazywały różne godziny. Zastanawiano się potem wielokrotnie, jak to się stało, lecz nikt nie umiał wyjaśnić fenomenu. Meteorolodzy sugerowali, że mogło to być wynikiem rozmagnesowywania się ziemi, inni specjaliści, że był to efekt woli Boga, który pragnął o czymś ludziom przypomnieć. Gubernator przyjął ostatnie wyjaśnienie za pewnik i oficjalnie zadekretował, że zniknięciem czasu opatrzność przypomniała mieszkańcom Nomadii o obowiązku prokreacji, gdyż nic tak nie uprzytamnia upływu czasu jak pojawienie się dziecka i obserwowanie, jak szybko kończy pierwszy tydzień, miesiąc, rok i lata następne. Czas wracał do normy stopniowo, aż wskazania zegarków wyrównały się w całym kraju.

Przekaż dalej
4Shares

Ciało w odbiciu lustrzanym. Część 5, jeszcze nie ostatnia. Może i szkoda?

Nie widziałem się z Wiktorem dłuższy czas. Trochę mi go brakowało. Jego relacji o tym, jak radzić sobie z własnym organizmem i cieszyć się dobrym zdrowiem, kondycją i wyglądem fizycznym.

Spotkaliśmy się późnym popołudniem w parku, gdzie Wiktor ćwiczył szybki spacer i jogging na zasadzie własnej formuły 50/50. Ja wybrałem się na przejażdżkę rowerową. Przyświecał nam obydwu ten sam szlachetny cel dbałości o ciało i zdrowie. To nas łączyło. Przywitaliśmy się. Zagadałem pierwszy.

Pamiętam, co mi mówiłeś ostatnio. Była to mowa o jedzeniu. Byłeś natchniony, jakbyś dopiero co wrócił z Bangladeszu głodującego po wielkich powodziach lub ze Stanów Zjednoczonych po dewastujących pożarach i tornadach. A co z innymi rzeczami: sportem, snem, dobrą lekturą?

Co do sportu, sam widzisz. Sportuję się. Praktykuję to, co widzisz. Staram się to robić pięć dni w tygodniu, co najmniej pół godziny każdorazowo. Gdzieś trzeba ćwiczyć serce, płuca, mięśnie, poprawiać metabolizm i chudnąć. Wysiłek musi być dostatecznie intensywny i dostatecznie długi. Chodzenie spacerkiem dwie godziny dziennie po świeżym powietrzu to tylko zabawa. Nabierasz wtedy lepszego apetytu i jeszcze bardziej przybierasz na wadze. Nie oszukujmy się, spacery są dobre dla karmiących matek i śpiących osesków.

W ogóle, utrzymanie dobrej wagi i kondycji to sprawa niezmiernie złożona. Współczesna cywilizacja dała i wciąż nam daje mnóstwo dóbr, pozbawia nas jednak innych, przed wszystkich konieczności częstego chodzenia pieszo. Drugą kwestią jest czas: współczesność pozbawiła nas czasu. Wszystkim wciąż brakuje czasu. Ostatnia, mocno niedoceniana, to współczesność dała nam wielki garb na grzbiecie w postaci stresu. To wszystko działa przeciwko tobie.

Statystka podaje, że nasi dziadkowie i babki przeciętnie chodzili 10 razy więcej. Patrzymy na chodzenie jak na marnotrawstwo czasu, podczas gdy jest to dobrodziejstwo podobnie jak sen. Chodzenie, a szerzej mówiąc ruch, utrzymuje i regeneruje organizm: mięśnie, kości, stawy, płuca, serce, nawet system trawienia i wydalania. Podobnie działa sen, regenerując system nerwowy i organy wewnętrzne, które odpoczywają.

Zdałem sobie sprawę, że będąc indywidualnie i zbiorowo mądrzejsi, jesteśmy większymi głupcami niż nam się wydaje. To arogancja przez nas przemawia, a oprócz niej potężny strumień nieprzerwanej reklamy promującej kupowanie, jedzenie, używanie, konsumowanie, bawienie się, leczenie się i poznawanie wszystkiego, co inni mają ci do zaoferowania. Zatraciliśmy miarę, co jest a co nie jest pożyteczne i mądre z punktu widzenia dobrego życia: radosnego, szczęśliwego, zrównoważonego. Staliśmy się nieszczerzy i kłamliwi przed wszystkim wobec siebie, udając, że to, co ludzie robią powszechnie jest sensowne, ponieważ jest powszechne.

Wiktorze, chyba dużo naczytałeś się o filozofii życia. Mówisz jak z podręcznika. Problem w tym, jak to przetworzyć na codzienność własnego życia – wskoczyłem w nurt monologu w momencie milczenia, które przyjaciel zafundował sobie dla zebrania myśli. O tym zaraz będę mówił. Przećwiczyłem i sprawdziłem to na sobie.

Przekaż dalej
0Shares