Rok był przestępny. Dwudziestego dziewiątego lutego ogrody nad rzeką Karmą były jeszcze ośnieżone, kiedy zakwitły drzewa kłamstwa. Uznano to za cud przyrody. Kwiaty były dwukolorowe czarno-czerwone i wzbudzały powszechny zachwyt.
– To tak jakby jeden kolor wzywał do piekła, a drugi do szalonej, gorącej miłości – napisał poeta Jeremi Caprio.
Kilka dni potem zakwitły drzewa prawdy. Kwiaty były drobniejsze i miały tylko jeden kolor – śnieżnej bieli z aksamitnym połyskiem błękitu w dniach, kiedy panował mróz. Ponieważ śniegu było nadal dużo, pierwszego dnia nikt nawet nie zauważył białego kwiecia. Nie miały w sobie tyle czaru ile ich poprzedniczki.
Widok kwitnących ogrodów kłamstwa i prawdy był tak niezwykły, że pod ogrody samochodami i środkami komunikacji miejskiej przyjeżdżały tłumy ludzi, aby je podziwiać. Mróz trzymał jeszcze dwa tygodnie powodując, że przy najlżejszym powiewie z drzew sypał się pył śnieżny … „i błyszczał rozzuchwalony osobliwością kwitnienia” – dopisał do swego poematu Jeremi Caprio, urzeczony niezwykłością zjawiska.
Joanna stała na balkonie i podziwiała dwa odosobnione drzewa kłamstwa widoczne w dole, na stoku przy strumieniu. Była zamyślona, kiedy obok niej pojawił się mąż. Przyniósł jej bukiet kłamstwa, najpiękniejszy, jaki mogła sobie wymarzyć. Wręczył go całując ją w szyję i szepcząc do ucha:
– To z okazji trzydziestolecia naszego ślubu. Wyglądasz piękniej niż Wenus z Milo.
Uszczęśliwiona kobieta wzięła bukiet w rękę i trzymała go przed sobą, aby nasycić się widokiem i odurzającym zapachem kwiatów. Wiatr uchylił poły jej szlafroka i odsłonił biel obfitych piersi. Błyszczały zachwycone nagłą jawnością. Nie mogły być piękniejsze, bardziej dorodne ani bardziej ponętne. Przysłonięte bukietem kłamstwa były idealne.
Przez dwa tygodnie słonecznej pogody rozwijała się moda na bukiety kłamstwa. Ludzie obdarzali się nimi nie szczędząc pieniędzy ani zachodu w poszukiwaniu najpiękniejszych kwiatów. Przybrane ciemnoczerwonymi wstążkami z dodatkiem złotego pyłu, cieszyły się szczególnym wzięciem u zakochanych par, młodych panien i narzeczonych, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodziły wyznania i przysięgi, szepty i oczarowania.
– Będę kochać cię nad życie – wyznał Zdzisław Krystynie stojąc na ślubnym kobiercu w pałacu ślubów Hosanna, wręczając jej symboliczną gałązkę drzewa kłamstwa przybraną jedynie dwiema wstążeczkami. Wiedział, że lubiła proste formy. Tego dnia wprost zgadywał jej życzenia.
– Szacunek, miłość, oddanie – na tle bukietu kłamstwa te słowa nabierały nowego znaczenia. Niektóre kobiety przyjmowały je lekko i z wdziękiem, inne poważnie, jakby były to portfele wypełnione grubymi plikami banknotów, jeszcze inne z uśmiechem, tak jakby kwiaty im się zawsze należały.
Umiejętności doboru, wręczania i otrzymywania bukietów kłamstwa dzieci uczyły się od osób dorosłych w sposób naturalny i niewymuszony. Było w tym coś budującego, jak szybko nabywały tych umiejętności.
– Czy odrobiłaś już lekcje, kochanie? – zapytał ojciec swoją Jolę, uczennicę drugiej klasy.
– Oczywiście, tatusiu. Odrobiłam je wyjątkowo solidnie, choć miałam mało czasu – dziewczynka uśmiechnęła się, wręczając ojcu gałązkę kłamstwa zapakowaną w celofan z kolorowymi wstążeczkami. – Sama je namalowałam – dodała.
Dzięki bukietom kłamstwa ludziom łatwiej było porozumiewać się bez słów. Czarno-czerwone kwiaty miały w sobie niezwykły urok. Kiedy w domu stał taki bukiet, mniej było kłótni, życie toczyło się pogodniej. Czasem wystarczył nawet jeden mały, ale ładnie ułożony bukiecik, aby rozradować napięcie lub uśmierzyć kłótnię.
Z bukietów kłamstwa chętnie korzystali tłumacze języka migowego. Nadia, zatrudniona w telewizji jako tłumaczka tego języka, była wręcz entuzjastyczna.
– Wreszcie mamy coś, co ułatwia nam, tłumaczom migowym, komunikację. Ileż musiałam namachać się rękami, dłońmi i palcami tłumacząc wystąpienie jakiegoś naukowca lub urzędnika na konferencji prasowej! To niewiarygodne. Teraz posiłkuję się bukietem kłamstwa i wszyscy obserwujący mnie wiedzą, o co chodzi. Ważne jest ułożenie gałązek w odpowiedni sposób. Sygnał staje się wtedy mocniejszy, a przekaz wyraźniejszy.
Wkrótce pojawiły się reklamy zachęcające do kupowania bukietów kłamstwa. Najbardziej popularne było hasło: Człowiek może cię oszukać, kwiat nigdy ci nie skłamie”.
W telewizji odbyło się kilka dyskusji na temat najbardziej popularnych kwiatów sezonu. Udział brali w nich ogrodnicy, przyrodnicy, etycy a nawet historycy. Każdy z nich miał coś ciekawego do powiedzenia. Najwięcej kontrowersji wywołała wypowiedź katechetki, starszej wysuszonej niewiasty w granatowej sukience, zatrudnionej w biurze porad sercowych i matrymonialnych.
– Nie musisz się tłumaczyć, że popełniłeś czy popełniłaś zdradę. Wręczasz bukiet kłamstwa i masz sprawę z głowy. Każda kobieta to zrozumie, każdy mężczyzna wybaczy.
Osoby obecne na widowni argumentowały, że jeden bukiet niekoniecznie wszystko załatwi.
Zapytany o kwiaty kłamstwa rzecznik rządu zdystansował się ostrożnie.
– Jesteśmy nowoczesnym, demokratycznym społeczeństwem. Korzystanie czy nie korzystania z bukietów kłamstwa to wybór indywidualny, jeśli tylko mieści się on w granicach konstytucyjnego prawa wolności słowa i ekspresji.
– Czy ministerstwo szkolnictwa myśli o wprowadzeniu do programu edukacji sztuki układania kwiatów kłamstwa?
Na to pytanie rzecznik odpowiedział wymijająco:
– Nic mi o tym nie wiadomo. Proszę pytać o to ministra szkolnictwa.
Po dwóch latach okazało się, że z ogrodów prawie całkowicie znikły drzewa prawdy wyparte przez drzewa kłamstwa.
– To było nie do uniknięcia. Kwiaty drzewa kłamstwa są oryginalniejsze w kształcie, bogatsze w kolorze i piękniej pachną – wyjaśniali ogrodnicy. – Dlatego ludzie chętniej je kupują i hodują. Każdego roku mamy coraz więcej klientów zgłaszających się po ich sadzonki.
Drzewa kłamstwa okazały się też bardziej odporne na niekorzystne warunki atmosferyczne, mróz, suszę, obfite deszcze, silny wiatr oraz szkodniki.
– Jak na razie nic się ich nie ima. Może z czasem pojawi się jakieś robactwo, bakterie lub grzyby wywołujące choroby, ale miejmy nadzieję, że nie nastąpi to prędko – tłumaczyli ogrodnicy, osoby najlepiej zorientowane w zawiłościach rozwoju drzew kłamstwa.
Obydwie odmiany drzew można było sadzić wiosną, latem i jesienią, pod warunkiem, że przez pierwsze cztery tygodnie sadzonki będą należycie podlewane i osłonięte przed nadmiernym słońcem i zimnym wiatrem. Pół litra wody wystarczało na tydzień dla jednego drzewka.
Późną wiosną odkryto jeszcze jedną użyteczną właściwość kwiatów kłamstwa. Okazało się, że mają one znaczenie lecznicze. Kobieta w białym fartuchu reprezentująca firmę Gemma Flowers tłumaczyła w telewizji, że napar z ich kwiatów działa leczniczo na bóle sumienia.
Po kilku dalszych latach rosnącej popularności drzew kłamstwa pojawiła się ich krzyżówka z drzewem przekleństw. Z wyglądu obydwa gatunki drzew były prawie identyczne, w kwiatach hybrydy było tylko więcej szarości. Najczęściej były one nie do odróżnienia. Uwidoczniło to zupełnie nieoczekiwany problem.
– O ile kwiaty kłamstwa wszystkim odpowiadają zapachem, kolorem i kształtem, o tyle te z domieszką przekleństw wyraźnie śmierdzą prostactwem i chamstwem.
Niechęć społeczeństwa do nowej hybrydy była tak wielka, że ministerstwo rolnictwa wydało zakaz hodowli krzyżówek drzewa kłamstwa i drzewa przekleństwa. Nakazano też zniszczenie istniejących ich egzemplarzy. Ponieważ nie wszyscy obywatele potraktowali nowe prawo z należytym szacunkiem, w domach i ogrodach pojawili się strażnicy miejscy a nawet policjanci. Wręczali oni mandaty oraz niszczyli drzewa podobne do wzorca, jaki mieli w smartfonach i na zdjęciach. Kiedy wszystkie krzyżówki z udziałem drzewa przekleństwa zostały zniszczone, okazało się, że niewiele to dało. Ludzie nadal bluzgali jak rzeźnik tonący w kloace.
– Świat kręci się jak zawsze dookoła własnej osi i wokół słońca, niezależnie od tego czy na ziemi rosną drzewa kłamstwa, prawdy czy też hybrydy. Wszystko zależy od poczucia piękna i estetyki. Jedni lubią kwiaty drobne i białe, inni większe, czarnoczerwone. Czy mają one więcej czy mniej szarości, czy też nie mają jej w ogóle, wielu osobom nie robi jednak różnicy. Mamy coraz bardziej liberalne społeczeństwo. Przekleństwa zadomowiły się w naszym życiu podobnie jak drzewa kłamstwa i prawdy w ogrodach – tłumaczono w programie „Kultura roślin” w telewizji. – I tak już musi być, chyba żebyśmy wystrzelali tych najbardziej przeklinających dla odstraszenia pozostałych. To jest oczywiście niemożliwe, bo kraj by się wyludnił.
Nie były to mądre słowa. Następnego tygodnia zastrzelono znanego polityka oraz ciężko zraniono dwóch innych.
W nocy padał intensywny deszcz. Prezes partii Jeden Naród, Anastazy Czuryłło, obudził się i słyszał, jak na balkonie krople uderzają o metalową balustradę tworząc nieprzerwany, uspokajający szum. Chwilę potem usłyszał kroki na balkonie, miał wrażenie, jakby ktoś się skradał. Wiedział, że jest to niemożliwe. Chwilę później zasnął.
– Spotka mnie jakaś niespodzianka. Ten deszcz… – Zaczął rano przy śniadaniu. Żona nie podjęła tematu, szybko zapomniał o wszystkim. Miał wiele spraw na głowie. Martwił się, partia traciła popularność, pokazywały to sondaże.
Rano do siedziby partii przy ulicy Dostojewskiej 12 zgłosił się mężczyzna. Wszedł niezauważony, choć w pomieszczeniu były dwie osoby; sekretarka prezesa, Maria Bor, i jego osobisty asystent, Jan Kantar. Mężczyzna podszedł do biurka sekretarki miękkimi, skradającymi się krokami, zatrzymał i spokojnym, gardłowym głosem wyraził swoje życzenie.
– Chcę zapisać się do partii Jeden Naród. Słyszałem o niej wiele dobrego. Czy mogę prosić o formularz członkowski? Chciałbym go wypełnić i od razu złożyć.
Nieoczekiwane wejście i nagły nieznajomy głos z dziwnym akcentem wystraszyły sekretarkę. Zaskoczona podniosła głowę i ogarnęła mężczyznę niepewnym spojrzeniem. Był średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała. Jego policzki pokrywał intensywny cień czarnego zarostu, szczyt głowy zdobiła czupryna sztywnych włosów. Miał ciemniejszą karnację twarzy; jego uniesione do góry prawie zrośnięte ze sobą krzaczaste brwi wyrażały zdziwienie. Nietypową twarz uzupełniały szeroki nos i wydłużone usta.
Obraz natychmiast skojarzył jej się z tatuażem „Niebieska twarz goryla”, którego wielką reklamę widziała w oknie wystawowym studio tatuaży Rebeka. Od razu pomyślała o mężczyźnie „Goryl”. Poczuła się nieprzyjemnie.
– Czy mogę prosić o imię i nazwisko? – Pytanie nie było konieczne; za chwilę i tak miałaby formularz z wszystkim danymi osobowymi. Uczyniła to odruchowo, jakby ze strachu, na wszelki wypadek. Po chwili refleksji zrobiło jej się przykro, poczuła się nieswojo, że skojarzyła sobie zwykłego człowieka z małpą. Cała sytuacja wyprowadziła ją z równowagi. Ręce jej drżały, kiedy sięgała po formularz.
– Adrian Eze. Mogę podać pani od razu datę i miejsce urodzenia oraz adres zamieszkania i numer paszportu. Imię Adrian wymówił w miękki nietypowy sposób.
Widząc zaskoczenie w oczach sekretarki, mężczyzna wyjaśnił:
– Jestem obcokrajowcem ale mam już przyrzeczenie obywatelstwa. Moim ojcem jest Anglik urodzony w Nigerii, a matka Polką urodzoną we Francji. – Eze rozgadał się. Kontynuował, widząc zainteresowanie w oczach sekretarki. – Chcę się zapisać do partii, ponieważ zawsze byłem aktywny społecznie. O partii Jeden Naród słyszałem wiele dobrego – powtórzył frazę użytą na początku spotkania. – Wiem jakie wartości reprezentuje, jakie ma cele. Wczoraj wszedłem na stronę internetową i przeczytałem statut, bo wiem, że będę musiał podpisać oświadczenie o jego przestrzeganiu.
Sekretarkę ujął rzeczowy ton petenta; uspokoiła się, pozostając ciągle pod wrażeniem podobieństwa twarzy do reklamy z okna wystawowego.
– Dziękuję. Nie potrzeba. Pańskie dane spiszę za chwilę z formularza.
Eze wypełnił formularz, podpisał oświadczenie o przestrzeganiu statutu i oddał obydwa dokumenty sekretarce, po czym wyszedł z pokoju zabierając po drodze ze stojaka folder reklamowy partii. Maria odetchnęła z ulgą i zapytała kolegę siedzącego przy sąsiednim biurku, co sądzi o kandydacie. Adam, asystent prezesa, odniósł podobne wrażenie.
– On jest rzeczywiście podobny do goryla.
Podekscytowani rozmawiali o zdarzeniu kilka minut. Swoimi obserwacjami podzielili się w czasie lunchu z przyjaciółmi pokazując im zdjęcie Eze przyczepione spinaczem do deklaracji członkowskiej.
Zanim podanie Adriana Eze zostało rozpatrzone, w siedzibie Jednego Narodu wszyscy wiedzieli o nowym kandydacie. Mimo, że w partii obowiązywała zasada niedyskryminowania ludzi ze względu na wygląd, pochodzenie, religię czy rasę, ksywa „Goryl” przylgnęła do niego i natychmiast weszła do obiegu partyjnego.
Wywiad z kandydatem odbył się dziesięć dni później. W chwili jego przybycia, w gabinecie prezesa obecny był on sam i komisja kwalifikacyjna. Jej przewodniczący i dwóch członków stawili się z obowiązku, pozostała dwójka, kobieta i mężczyzna, przybyli z ciekawości. Zwyczajem partii było angażowanie większej ilości osób w ocenie nowych członków. Prezes przypominał na naradach, że ocena kandydata jest wtedy pewniejsza i bardziej wyważona. Rozmowa prowadzona przed przybyciem Eze dotyczyła potrzeby pilnego naboru nowych członków partii.
– To zmusza nas do przyjmowania także obcokrajowców coraz liczniej osiedlających się w naszym kraju. Nie możemy tego uniknąć. To konieczność. Oni są zresztą bardzo pomocni. Chcą się wykazać i nie boją się żadnej pracy. Łatwo podporządkowują się zasadom organizacji – argumentował przewodniczący komisji kwalifikacyjnej.
Dyskusja podzieliła zebranych. Część uczestników była przeciwna lub co najmniej niechętna obcokrajowcom, osobom reprezentującym inną kulturę czy religię. Niechętny był im także prezes partii; męczyła go ich odmienność, wiara, wygląd, sposób zachowania, nieznajomość tradycji i zwyczajów lokalnych, nie mówiąc o języku.
W chwili wejścia Eze do pokoju, rozmowy ucichły. Prezes wstał z fotela, obszedł biurko i podał mu rękę. Poczuł zaskakująco mocny uścisk dłoni.
Komisja kwalifikacyjna już wcześniej przeprowadziła wywiad środowiskowy, zebrała informacje o kandydacie i postanowiła udzielić mu rekomendacji.
– Mimo jego społecznej i kulturowej odmienności – wyjaśnił przewodniczący komisji. – Ten człowiek cieszy się dobrymi opiniami, jest życzliwy, pracowity, spokojny. Nie widzę przeciwskazań. Za jego przyjęciem przemawiają także potrzeby chwili. Zbliżają się wybory, potrzeba nam ludzi do pracy. On będzie dla nas bardzo użyteczny. Musimy pogodzić się z tym, że wygląda inaczej i pamiętać, aby nie powiedzieć przy nim Goryl. Wszyscy tak go nazywają. Nic na to nie poradzę – uzupełnił usprawiedliwiająco, schylając głowę, aby ukryć skrzywienie warg.
Odc. 2
W czasie rozmowy kwalifikacyjnej z kandydatem pierwsze pytanie zadał prezes Czuryłło. Pytał o to, co było dla niego najważniejsze.
– Czym chciałby się pan zajmować, panie Adrianie, w naszej partii? Czy ma pan jakieś doświadczenia zawodowe, które mógłby pan wykorzystać?
– Chętnie zajmuję się rozwieszaniem afiszów, plakatów i transparentów. Zawsze dobrze mi to szło. Umieszczam je wysoko, na słupach, drzewach i budynkach tak, że nie sposób jest je zerwać, zniszczyć lub uszkodzić, na przykład spryskując je sprejem. Roznosiłem także ulotki, a nawet organizowałem niektóre spotkania i wiece. Nie te najważniejsze oczywiście. Bardzo to lubię. Ja, jak się w coś angażuję, to robię to z pełnym sercem.
Słuchając go prezes myślał, że opatrzność zsyła mu człowieka idealnego do wykonywania pewnych prac w okresie kampanii wyborczych, które tylko nieliczni ludzie potrafią dobrze wykonać.
– Byłem gimnastykiem i pracowałem w cyrku. W takich sytuacjach nabywa się umiejętności użytecznych potem w życiu.
Mocowanie czy zakładanie czegokolwiek na większej wysokości idzie mi bardzo sprawnie – kontynuował Goryl. – Nie boję się pracy na wysokości. Robiłem wiele takich rzeczy jako wolontariusz pracując dla różnych organizacji. Raz także dla partii politycznej. Podobała im się moja robota, ale nie chcieli mnie przyjąć na członka.
Wyznanie Goryla zaniepokoiło prezesa.
– Dlaczego nie chcieli?
– Sam nie wiem dlaczego. Nigdy mi tego nie wyjaśnili. Powiedzieli tylko, że poradzą sobie sami, że już mają ludzi sprawdzonych w takich sprawach.
Goryl popatrzył na rozmówców jakby czekając na pocieszenie, że nie potraktowano go przyzwoicie. Widząc tylko wpatrzone w siebie oczy, kontynuował. Starał się pokazać z jak najlepszej strony.
– Jestem człowiekiem ciekawym, jak świat się kręci, i potrafię także zdobywać informacje o ludziach. Dla każdej partii jest ważne, aby jak najlepiej przygotować swoich kandydatów do dyskusji. Im więcej wiedzą o swoich konkurentach, tym lepiej. Mam w tym sporo wprawy, umiem zrobić to dyskretnie – Goryl rozkręcił się, mówił bez skrępowania, nazywając rzeczy po imieniu.
– Dlaczego wybrał pan nas a nie inną partię? – prezesa Czuryłło ogarnął nagły niepokój, czy siedzący przed nim człowiek nie jest przypadkiem wtyczką którejś z partii konkurencyjnych. W grę wchodziło zaufanie.
– Odpowiadają mi wartości, jakie reprezentuje Jeden Naród. Wolność, równość, braterstwo. To hasła rewolucji francuskiej, ale ja w nie wierzę, choć niektóre partie polityczne i organizacje już dawno o nich zapomniały. Dla nich ważniejszy jest postęp techniczny, szybki rozwój gospodarki czy liberalizacja handlu.
– Czym zajmował się pan konkretnie w czasie kampanii wyborczych? – Inni uczestnicy także mieli pytania.
Goryl rozgadał się na temat zadań wykonywanych w Nigerii w okresie wyborów burmistrza Ibadanu.
– Jeździłem wtedy wypożyczonym samochodem, obserwowałem wiece polityczne, robiłem zdjęcia i nagrywałem rozmowy. Inaczej nie mogłem, bo niektórzy ludzie boją się mnie. Tego nie rozumiem, ponieważ nikomu krzywdy nie zrobiłem. To nie leży w moim charakterze. Wyglądam trochę inaczej niż inni, ale nic na to nie poradzę. Taki się urodziłem.
Prezes Czuryłło powoli przekonywał się do niezwykłego kandydata mimo zakorzenionej niechęci do obcokrajowców. .
Po zakończeniu wywiadu na prośbę prezesa w gabinecie pozostał tylko przewodniczący komisji kwalifikacyjnej. Siedział na krześle ze wzrokiem utkwionym w ścianę i czekał. Nie chciał pierwszy zabierać głosu. Prezes dłuższy czas patrzył przez okno, zbierając myśli.
– Nie wydaje ci się, że Goryl, znaczy się Eze, to dobry nabytek dla nas? Zupełnie nietypowy obcokrajowiec, trochę taki dziwny. Goryl. Ta nazwa pasuje do niego jak ulał. Oczywiście ja tak nie myślę, mimo że – jak dobrze wiesz – ni lubię obcych. Mam tylko jedną wątpliwość. On chyba nie jest zbyt inteligentny, bo zawsze mówi otwarcie to, co myśli. Takie miałem wrażenie. A może to dobra cecha? My jesteśmy rozważniejsi, bardziej wyważeni, liczymy się ze słowami. To znaczy … my tutaj, kierownictwo partii, jesteśmy szczerzy ze sobą. Bez tego nie moglibyśmy w ogóle działać. Wracając do Goryla, jestem prawie przekonany, że będzie dla nas bardzo użyteczny, Myślę, że wykorzystamy go w pełni.
Prezes miał na języku jeszcze słowa „Jest idealny do specjalnych poruczeń”, postanowił jednak zachować tę myśl dla siebie. Miał już w głowie pewien plan.
Odc. 3
Nie mając jeszcze stałej pracy, miał ją podjąć dopiero za dwa miesiące, Adrian Eze zaoferował swój czas i energię partii. Prezesowi Czuryłło bardzo to odpowiadało. Zaczął od drobnych spraw. Dawał mu różne zlecenia, przeważnie prace organizacyjne i administracyjne. W sekretariacie dostawiono dla niego dodatkowe biurko.
Bezpośredni kontakt umożliwiał prezesowi obserwację. Goryl bez wahania wykonywał wszystkie zlecenia. Nie było po nim widać, że ma jakieś preferencje, nad czymś się zastanawia lub się waha. Był chętny do pracy bardziej niż inni członkowie partii. Każdy z nich miał jakieś oczekiwania; wychodziły one na jaw prędzej czy później.
Któregoś dnia prezes przywiózł ze sobą psa, czarnego teriera manchesterskiego, o imieniu Nero. Po pracy miał jechać z nim do szczepienia. Goryl natychmiast zaopiekował się zwierzęciem, wyprowadził je na spacer do pobliskiego parku i bawił się z nim dłuższy czas rzucając mu patyk do aportowania. Widać było, że bardzo lubi psy i to z wzajemnością. Prezes zauważył to, jak tylko Goryl wrócił z pupilem po zakończonym spacerze.
Wkrótce Goryl zaczął otrzymywać poważniejsze zlecenia. Otrzymywał je od samego prezesa, wyłącznie w formie bezpośrednich ustnych instrukcji, nigdy telefonicznie. Potem obydwaj omawiali szczegóły, jeśli zleceniobiorca miał jakieś pytania.
Zlecenia pisemne były bardzo rzadkie. Dotyczyły z zasady spraw bardziej zawiłych, z większą ilością szczegółów, wymagających zbierania danych lub opinii, lub sporządzenia analizy statystycznej. Zleceń pisemnych udzielał mu Kantar, osobisty asystent prezesa, w jego imieniu. Wyglądały zawsze tak samo: drukowane na jednej kartce cienkiego papieru, bez oznaczeń i podpisów. Asystent przywoził je rano ze sobą. Były drukowane poza siedzibą partii na drukarce, o której – z wyjątkiem prezesa i jego asystenta – nikt nie miał pojęcia, że w ogóle istnieje. Kantar kupił ją na pchlim targu, w innym mieście, kilka lat wcześniej.
– Nawet gdyby taka instrukcja wpadła komuś w ręce, ich autorstwa nie będzie można nikomu przypisać. Polityka to delikatna materia. Łatwo jest być posądzonym o niewłaściwe postępowanie – tłumaczył Kantar. Przekazując dokument prosił Goryla, aby po zapoznaniu się z treścią, zapamiętał to, co konieczne, a papier podarł na kawałeczki, wrzucił do sedesu i spuścił wodę.
– Ewentualnie możesz spalić papier, aby nie pozostawiać śladów.
W trakcie kolejnej rozmowy w cztery oczy z prezesem, Goryl przyznał się, że doskonale wie, jak go nazywają poza jego plecami.
– Taka jest prawda. Już się do tego przyzwyczaiłem i chyba już mi to nie przeszkadza. Mam szacunek dla ludzi i dla zwierząt, może nawet większy dla zwierząt niż dla ludzi. Wychowałem się w Nigerii, częściowo w dżungli, na terenach gdzie zwierzęta żyją na wolności. Znam ich zwyczaje równie dobrze jak zwyczaje ludzi. Obowiązuje tam prawda, bez względu na to, jak jest okrutna. Ludzie tutaj mają wypaczone pojęcie dżungli, jako czegoś podstępnego, najeżonego pułapkami i oszustwem.
Prezesowi ten fragment rozmowy zapadł w pamięć. Zdziwiło go, ze nieskomplikowany z natury człowiek snuje tak filozoficzne rozważania. Przypominało to zagadkę.
Każde otrzymane zadanie Goryl realizował z jednakowym wigorem i skrupulatnością bez względu na jego skalę, rangę czy znaczenie.
Zastanawiając się nad pracą Goryla, prezesowi mimowolnie nasuwały się dziwne porównania. Pozwalał sobie na nie tylko w obecności asystenta.
– On jest jak dziecko, bawiące się klockami, a zarazem chirurg prowadzący skomplikowaną operację. Obydwaj traktują każdy szczegół z identyczną uwagą, wszystko jest dla nich ważne; dla jednego sposób położenia klocka, dla drugiego precyzyjny ruch skalpela.
Wyniki swoich działań Goryl przedstawiał wyłącznie prezesowi lub jego asystentowi. Nikt poza nimi nie wiedział, że to on jest autorem zdarzeń, które potem wszyscy komentowali. Rzetelność realizacji zadań, wytrwałość i dyskrecja zyskały Gorylowi szacunek prezesa. Goryl stał się dla niego czymś w rodzaju niewidzialnej ręki, ideału pracownika partii, która jak każda inna organizacja podejmuje działania wymagające dokładności, skuteczności i dyskrecji.
– On to naprawdę lubi. Sprawia mu to autentyczną przyjemność. To jest jego życie. – Zadania stawiane mu przez partię poruszają jakąś ukrytą strunę jego osobowości, stanowią wyzwania, w których się spełnia. Przypomina to zdobywanie najwyższego szczytu w Tybecie w warunkach zimowych. – Tłumaczył prezesowi psycholog społeczny, jego dobry znajomy, z którego porad korzystał regularnie od czasu powierzenia Gorylowi pierwszego poważniejszego zlecenia. Chodziło mu o solidne zrozumienie motywacji, postępowania i reakcji członka partii wyraźnie odstającego od przeciętności.
Odc. 4
Z czasem partia powierzała Gorylowi coraz bardziej wymagające i ryzykowne zadania. Dwa razy zakłócił wiec opozycji, raz eksplodując petardę, drugi raz rzucając jajkiem w prowadzącego.
Był niewidzialny, działał jakby poza ludzkimi oczami i kamerami. Potrafił skutecznie zakłócić spotkanie. Jego szczególną umiejętnością było wydawanie z ukrycia przerażającego skowytu, kompletnie wyprowadzającego ludzi z równowagi. Nikt nigdy nie odkrył ich autora. Zdobywał też poufne informacje dotyczące przeciwników politycznych Jednego Narodu. Wiązało się to z niezwykłą łatwością poruszania się w każdych warunkach, wchodzenia do budynków i pomieszczeń, przemykania się bez zwracania na siebie uwagi. Asystent osobisty prezesa skomentował to lapidarnie:
– On naprawdę zasługuje na miano Goryla, ponieważ robi to z autentycznie małpią zręcznością.
Reporterzy i dziennikarze, jeśli nie bali się Adriana Eze, to z pewnością czuli przed nim respekt i nie lubili go. Zaskakiwał ich nieprzyjemnie na spotkaniach organizowanych przez Jeden Naród.
– On jest nieobliczalny. Musisz się przed nim pilnować – ostrzegali się nawzajem. I nie bez przyczyny, ponieważ potrafił nagłym, nieoczekiwanym ruchem ręki a nawet głowy wybić z dłoni aparat fotograficzny lub dyktafon w taki sposób, że wyglądało to na niezręczność. Nie można było go o nic oskarżyć; on sam nie sprzeciwiał się i nie protestował, kiedy mu to wytykano. Wręcz przeciwnie, przepraszał za niezręczność.
Media nie komentowały jego niezwykłych umiejętności, bojąc się oskarżeń o naruszenie ludzkiej godności. Natychmiast zarzucono by im dyskryminację, ponieważ część społeczeństwa przyznała Eze specjalne prawa uznając go za osobę poszkodowaną przez los.
Prezes Czuryłło podejrzewał, że niezwykła zręczność Goryla wynika z dwoistości jego natury, połączenia cech ludzkich i zwierzęcych. W końcu sam uwierzył, że Goryl ma w sobie także geny zwierzęce. Dzielił się tym poglądem niechętnie, wyłącznie z zaufanymi osobami z kierownictwa. Od pewnego czasu traktował Goryla jako kogoś wyjątkowego. Czasem bał się nawet mówić o nim, obawiając się wyjść na głupka, ośmieszyć siebie i partię, że głosi poglądy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem.
– Mówiąc to czuję się tak, jakbym twierdził, że ziemia jest płaska, kiedy wszyscy są pewni, że jest okrągła.
– Panu prezesowi chodzi o coś znacznie poważniejszego niż dyskusja o kształcie naszej planety – takim i podobnymi komentarzami asystent prezesa usiłował wzmocnić przekaz swojego szefa.
Myśl o nieprzeciętnych cechach Goryla tak bardzo prześladowała prezesa, że zlecił potajemne zbadanie próbki śliny Goryla pozostałej na jego chusteczce higienicznej wyrzuconej do kosza. Badania genetyczne wykluczyły podejrzenia sugerujące związki Adriana Eze ze światem zwierzęcym.
Niezależnie od negatywnych wyników badania, prezes Czuryłło miał coraz więcej obaw. W postępowaniu podopiecznego dostrzegł pewną nieobliczalność; Goryl nigdy nie zastanawiał się nad powierzanymi mu zadaniami; wszystkie bez zastrzeżeń akceptował i realizował, nawet jeśli stały one na pograniczu prawa. Prezes myślał o tym z coraz większym niepokojem.
– Abstrahując od korzyści, jakie osiągamy z jego działań, Adrian stanowi dla nas coraz poważniejsze zagrożenie. On zachowuje się jak dziecko, jest naturalny, otwarty i szczery. Mam wrażenie, że po prostu nie umie kłamać. Jeśli dotychczas nie ujawniono niektórych naszych działań to tylko dlatego, że wszystko mu się dotychczas udawało. W końcu jednak się potknie. To jest nieuniknione, bo nikt nie jest nieomylny. Wtedy sprawa wyjdzie na jaw, pojawi się w mediach, może nawet trafić na wokandę sądową. Zostaniemy oskarżeni, znajdziemy się pod obstrzałem. Czy możemy być pewni, że Adrian pod presją nie obciąży nas wówczas, mówiąc szczerze, co się stało? Czy on potrafi powiedzieć „nic nie wiem w tej sprawie” albo „nie mam tu nic do powiedzenia”, albo „nie wiem, o co chodzi”, inaczej mówiąc zaprzeczyć samemu sobie, swojej naturze? Czy w ostrej konfrontacji, na przykład w sądzie, nie wyzna wszystkiego, co wie?
Odc. 5
Po zwycięskich wyborach parlamentarnych, w których Eze miał znaczący choć milczący udział, zwolniono go z partii. Zaskoczyło to wszystkich. Decyzje podjął osobiście prezes Czuryłło. Konsultował ją tylko z dwoma najbliższymi współpracownikami, swoim zastępcą oraz asystentem osobistym. Aby upewnić się co do słuszności decyzji, wspólnie ocenili działania i charakter Goryla. Podsumowanie w ustach prezesa zabrzmiało jak uzasadnienie wyroku sądowego.
– Goryl zyskał sławę, nie da się tego ukryć, jako utalentowany i oddany członek naszej partii. Nawet ludzie z zewnątrz mi to mówią. Nie są ślepi i widzą, jak sprawy wyglądają. Też nazywają go Gorylem, czasem także Małpą, czego osobiście nie akceptuję ani nie pochwalam, co jednak mogę zrozumieć. To, co jest najgorsze, sam zrozumiałem to zbyt późno, to fakt, że on nie umie kłamać. Gdyby ktoś go podszedł lub przycisnął do muru, Goryl nie umiałby zaprzeczyć i skłamać, co u nas robił i nadal robi. Człowiek nie umiejący kłamać dla partii politycznej jest niebezpieczny. Powiem szczerze, bardzo niebezpieczny. Dlatego musiał odejść z partii. Teraz najważniejszą kwestią jest, jak to zakomunikować, aby ta decyzja była zrozumiała dla innych członków partii. Musimy to jakoś wytłumaczyć i wy musicie mi pomóc w stworzeniu przekonania, że była to słuszna decyzja. Po co nam członek partii, którego niewzruszona zasada mówienia prawdy naraża nas na niebezpieczeństwo?
W rozmowie w cztery oczy z Adrianem Eze, prezes Czuryłło przedstawił mu swoją decyzję jako decyzję kierownictwa podyktowaną interesem całej partii.
– Mimo niewątpliwych zasług dla Jednego Narodu, nie jesteś dobrze widziany przez większość naszych członków. Nie lubią cię, unikają kontaktów z tobą, są ci niechętni. Mają jakieś powody, których nie rozumiem, bo nie chcą o nich mówić, To wprowadza ferment w nasze szeregi. Dlatego musimy się rozstać. Jest mi bardzo przykro z tego powodu.
Eze nie rozumiał decyzji partii. Zajęło mu trochę czasu, zanim pogodził się z nią. Po decydującym spotkaniu z prezesem, rozmawiał jeszcze raz z nim samym i z jego asystentem. Obydwaj prosili go, aby nie dzielił się treścią rozmowy z innymi osobami.
Rozżalony na los Adrian zaglądał częściej do knajpy “Hot Africa”. Siedzącego samotnie w kącie przy stoliku wypatrzył Zeno Treska, kolega partyjny. Poznali się współpracując przy dwóch projektach. Treska polubił Adriana ze wszystkimi jego zaletami i słabościami. Nie przeszkadzała mu inność fizyczna i kulturowa. Nie porównywał go ze zwierzętami. On jeden w rozmowach z członkami partii nie używał ksywy Goryl, tylko imienia lub nazwiska. Na zakończenie spotkania, zapytany jak sobie radzi finansowo, Adrian wyjaśnił:
– Ty jeden traktujesz mnie przyzwoicie, więc odpowiem ci szczerze. Otrzymuję od partii świadczenie finansowe. Płatności idą z funduszu specjalnego i są traktowane jako usługi konsultacyjne. Jestem poza partią, ale pozostaję jej stałym doradcą. Mam nadzieję, że prezes zechce jeszcze skorzystać z moich usług.
– To wszystko prawda? – Zapytał Treska ciesząc się, że Adrian otrzymał rekompensatę za niesprawiedliwą decyzję.
– Wszystko, co usłyszałeś ode mnie, jest zgodne z prawdą. Nie znoszę kłamstwa, nawet jak robię coś podłego. Czarne to czarne, białe to białe.
Autor: Michael (Michał) Tequila Gdańsk, 5 marca 2020
– Dla mnie rodzina jest najważniejsza. Mówię to szczerze. – Kontynuował Marszałek. – Znacie mnie. Jestem prawdomówny i prostolinijny. Jeśli ktoś miałby wątpliwości co do mego charakteru, niech przypomni sobie przemówienie pana Namiestnika Kukuły, kiedy nadawał mi tytuł Marszałka. Jestem mu wdzięczny. Jest dla mnie jak ojciec. Nie boję się odejść ze stanowiska, Mój los jest w rękach Boga.
– Czy wierzy pan w tego samego Boga, co my? – Krzyknął mężczyzna z opozycji. Nikt go nie lubił, bo zabierał głos tak natarczywie, że skracano mu czas wypowiedzi do jednej minuty. Kiedy czas ten przekraczał, a robił to często, płacił dobrowolnie pieniądze na cele charytatywne. Tłumaczył się potem brakiem równowagi, ponieważ jedną nogę miał krótszą.
– Moja wiara jest prosta. Bóg jest tu, z nami, na tej sali. To on decyduje o wszystkim. – Marszałek popatrzył w kierunku Namiestnika. Rozległy się oklaski.
– Co do kosztów przelotu, to zawsze chciałem płacić za loty mojej rodziny, nalegałem na to, nawet groziłem, że jak nie przyjmą zapłaty, to nie polecę. Nic to nie dało, odmawiano mi wydania biletów i przyjęcia należności.
– Zepsuł nam się biletomat pokładowy, nie jesteśmy w stanie go uruchomić. – Takie tłumaczenie wydało mi się niezbyt poważne. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. Nie wiadomo, kiedy się skończy, bo jest to sprawa skomplikowana. Musimy przesłuchać dziesiątki ludzi. Były też inne poważne względy. Kiedy byłem u spowiedzi, ksiądz powiedział mi:
– Chłopie. Byłeś dobrym ogrodnikiem, a teraz jesteś dobrym marszałkiem i co najważniejsze, dobrym chrześcijaninem. Korzystaj z życia. Carpe diem. Coś w tym stylu. Poczytałem i zrozumiałem, że życie ludzkie jest zbyt krótkie, aby spędzać je w pociągu, autobusie czy nawet w samochodzie osobowym. Wziąłem sobie to do serca, postanowiłem dawać wzór innym ludziom nie umiejącym żyć ani latać. Taki już jestem. – Dodał Marszałek na zakończenie, odrzucając jednym ruchem głowy grzywę włosów do tyłu. – I nie zmienię się za nic. Taki już jestem – powtórzył. – Co ważne, nie latam dla przyjemności. Nie lubię latać. Latanie sprawia mi autentyczną przykrość. W samolocie jest duszno i ciasno. Kiedy w czasie lotu usiłowałem otworzyć drzwi, aby wywietrzyć, napadli na mnie pilot i stewardessa i powalili mnie na podłogę. Co jeszcze mogę powiedzieć? Jedzenie w samolocie też jest podłe. Nic tylko frytki i hamburgery. Fotel z kolei jest tak twardy, że – przepraszam za określenie – dupa drętwieje mi nieprzerwanie.
Po wyjaśnieniach Marszałka poparcie dla niego wzrosło trzykrotnie. Ludzie uwierzyli w prawdę, którą głosił.
– Teraz nikt nie mówi prawdy, tylko on jeden. To nadzwyczajny człowiek. – Mówiono.
Spontanicznie powstawały komitety poparcia dla Marszałka. Hierarchowie kościelni złożyli mu nawet propozycję, aby został kaznodzieją.
– Mówisz cudownie. Z ust płynie ci prawda w ilościach, którymi można wykarmić pół narodu. Jesteś nam potrzebny dla szerzenia wiary w uczciwość, mądrość i sprawiedliwość. Przyłącz się do nas, udostępnimy ci ambonę. Nie jedną, ale wiele. Zorganizujemy ci także wielkie Alleluja z grillem i kiełbaskami. Piwo musisz jednak sam przynieść, bo my nie pijemy tandety za trzy złote z groszami.
Tę swawolną historyjkę opowiedział Iwanowi Iwanowiczowi pewien niedorozwinięty młodzieniec w opóźnionym średnim wieku, który po zrobieniu doktoratu z prawa został najpierw – ku swemu zaskoczeniu – awansowany na strasznego ważniaka, a potem, kiedy już wyszedł z więzienia za bunt przeciwko moralności publicznej zajął się tropieniem wysublimowanych przestępstw popełnianych przez cwaniaczków udających przyzwoitych ludzi.
Od czasu, kiedy najpierw rząd, a potem kraj ulegli zezwierzęceniu, premierowi, pseudonim Chudy Chomik, śniło się po nocach, ale tylko nad ranem, że go przesłuchiwano, najpierw w prokuraturze, potem w sądzie, pytając o szczegóły, kiedy, gdzie i w jakich okolicznościach kłamał, dlaczego to robił, oraz dlaczego nie chce przyznać się do kłamstw.
Rano, kiedy szedł do pracy ogolony, pachnący i wyprostowany jak struna najpiękniejszej gitary, jak nazywano rzeczniczkę rządu, choć była gruba i starszawa, i potrafiła gwizdać na opozycję przez zęby, premiera zatrzymała grupka dziennikarzy z mikrofonami. Zaczęli z nim rozmowę niby to pytając o drobiazgi, jakiej wody kolońskiej używa, lub czy używa pasty kiwi czy też innej do uzyskania tak fantastycznego połysku lakierek. Premier wiedział, że to wybieg, że zaraz mu zrobią świństwo wyciągając kartkę z pytaniem z lewej, zamiast z prawej kieszeni, jak miał to umówione z przedstawicielami życzliwej mu prasy.
Tak rzeczywiście się stało. Chudy Chomik zdenerwował się, kiedy kolejny, dziesiąty już raz, co uważał za grubą przesadę, zarzucono mu kłamstwo. I to w taki sposób, jakby mu zarzucano lasso na szyję, aby go powalić na brudną ziemię i ujarzmić. Tak to go to rozwścieczyło, że najpierw krzyknął do dziennikarza „Co za dużo, to niezdrowo, to i świnie nie chcą”, po czym zapragnął uderzyć go pięścią w twarz, ale się zreflektował, kiedy zauważył, że była to dziennikarka. Ochłonął nieco i rzucił półgębkiem do swojego sekretarza, tęgiego osobnika o ospowatej twarzy, w rogowych okularach, z brzuchem wydętym frazesami, który mu towarzyszył niosąc teczkę wypchaną tajemnicami służbowymi i partyjnymi.
– Uderzyłem kiedyś kochankę, to mi oddala i to butem w dolną część brzucha. To mnie tak zabolało, że do dzisiaj pamiętam. Innym razem uderzyłem żonę, nie te pierwszą, wysmukłą, tylko tę drugą, tęższą. Źle to się dla mnie skończyło, bo skierowała sprawę do sądu o przemoc w rodzinie. Pamiętam to doskonale, bo mnie to kosztowało grube miliony.
– To pan zarabiał tyle pieniędzy? – Zapytał sekretarz z niedowierzaniem, bo sam otrzymywał dochody idące tylko w dziesiątki tysięcy.
– No cóż! – Westchnął Chomik. – Zarabiało się kiedyś niezłe pieniążki. Prezes mnie lubił to i płacił. Byłem wtedy bardzo przystojny. Wiesz, chłopie – premier poweselał i rozgadał się – nosiłem wtedy elegancki garniturek wyjęty prosto spod parowej prasowalnicy, bez najmniejszej zmarszczki, smukłe szeleczki w miniaturowe, białe koniki, czarne buciki z wąskimi szpicami, okularki w złoconej oprawie, złoto 24 karaty, ze szkłami antyrefleksyjnymi, a na samej górze, pod szyją, wąziutki krawacik w ciapki. No i miałem sylwetkę, wierz mi chłopie, jak od Gianniego Versace Online Store lub innego Diora. Ech, było się przystojnym chłoptysiem! – Premier rozczulił się zapominając o dziennikarce i kłamstwach, które – tak czy inaczej – trzy razy w tygodniu, kiedy brał gorący prysznic, spływały po nim jak po gęsi.
– A w jakim zawodzie pan pracował, panie premierze? – Zapytał sekretarz udając głupiego, bo dobrze wiedział, że premier był banksterem i to międzynarodowym, bo mówił jednym językiem swoim i jednym obcym, a w tamtych czasach w banksterstwie to się liczyło na wagę brylantów.
– Więcej mój informator nie słyszał, bo spadły mu akurat okulary i aparat słuchowy. – Usprawiedliwiał się Iwan Iwanowicz. – Nie mając okularów, nie mógł znaleźć aparatu słuchowego, a nie mając aparatu, nie słyszał, kiedy okulary uderzyły o chodnik, aby wiedzieć, gdzie ich szukać. Trudno jest żyć bez okularów i aparatu słuchowego. Choć z drugiej strony dobre jest to, że bez nich widzi się mniej wrednych ludzi i słyszy mniej kłamstw. – Iwan Iwanowicz potrafił każdego zaskoczyć swoją refleksyjną filozofią.
*****
Aforyzm: Pies! Co to jest pies? Proste pytanie, prosta odpowiedź. Pies to wyższy gatunek człowieka na smyczy!
– Robiąc zakupy korzystam z każdej okazji, aby wzbogacić się i rozwinąć politycznie, zrozumieć złożoną rzeczywistość oraz nasycić wiadomościami krążącymi lotem jastrzębia po kraju, Europie i świecie. – Objawił mi w zaufaniu Iwan Iwanowicz.
– Stałem cierpliwie w kolejce w sklepie „Pod Przecudnym Owadem”, kiedy zaskoczono mnie pytaniem, co myślę o potwornym kłamstwie premiera Chudego, który w palącym słońcu na wiecu bezlitośnie obnażył prawdę liczbową o opozycji. Odpowiedziałem, że jestem średnio zorientowany, na co odezwały się głosy oburzenia, że „brak ci człowieku zaangażowania”, „taki stary a taki niemrawy intelektualnie”, „a gdzie rześkość emeryta postpeerelowskiego” i podobne.
Rozpętała się dyskusja. Jak zwykle głosy w kolejce rozdwoiły się niby język węża, jedni bronili premiera, że nie skłamał tylko się omylił podając fakty sięgające nawet ośmiu lat do tyłu, inni upierali się, że nie tylko on kłamie, ale i opozycja, jeszcze inni mówili o kłamliwych nie tylko ustach premiera, ale i jego okularach, którymi wprowadza w błąd tworząc aurę profesora, kiedy w istocie jest zwykłym sługusem i pomagierem Tego, Który Stoi Nad Nim. Ostatnia głos zabrała niewiasta, która w telewizji szeptała orzeczone przez sąd przeprosiny premiera zsiniałymi z przerażenia ustami, wyjaśniając, że uczyniła to tylko dlatego, że jej obiecał złotą górę i paczkę bezpłatnych voucherów do sklepów „Pod Przecudnym Owadem”. – Muszę dorabiać do emerytury – dodała ze szlochem.
Zrobił się rozgardiasz, który doprowadziłby do awantury, gdyby nie szczęśliwy traf, że w sklepie znalazł się współpracownik premiera Chudego, jego prawa ręka, wyposażony w wiedzę bogatszą niż niejeden gabinet polityczny. Był to osobnik masywny jak zapaśnik mongolski o obfitych ustach wioślarza znad Nigru. Wyjaśnił szczegółowo sytuację premiera.
– Premier swoje rzekome kłamstwo przeżywa bardzo ciężko, wręcz je odchorowuje, leczy się szumem strumieni górskich, szukając ukojenia także w miejscach słonecznych nad jeziorem Garda we Włoszech oraz w muzyce uderzeń siekiery w twardy pień dębu. Przez to oskarżenie o kłamstwo, które w mojej ocenie było czystą prawdą, pan premier mniej jeździ na spotkania z wyborcami, a jak jedzie, to tylko tam, gdzie odbywają się akurat dożynki i gospodarze rozdają chleb do całowania oraz kwiaty do wpięcia w górną kieszonkę marynarki, ponieważ premier kocha jedno, drugie i trzecie, i zatracając się w miłości zapomina o bólu.
– A co robi w domu? – zapytano. Przecież nie jest cały czas w rozjazdach!
– W domu pan premier siedzi najczęściej przed lustrem, kaja się, zadaje sobie pytanie, dlaczego to akurat jego złapali na kłamstwie, powtarza „czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”, pluje sobie w brodę, co kończy się na lustrze, karci siebie i udziela sobie pokuty, po czym sięga po cieniutki flet i gra na nim tęskne melodie dla uspokojenia skołatanego serca.
– Flet – wyjawiła prawa ręka premiera – wpływa na niego kojąco, przypomina mu ukochaną muzykę harfy, która podobno szczególnie mocno zniechęca do kłamstwa. Pan premier to człowiek nadzwyczajny. Jak zapewne zauważyliście, jest elegancko smukły, jego głos rozchodzi się promieniście po całym kraju, jego okulary o cienkich złotych oprawkach promieniują dobrocią jego osobistej władzy oraz Tego, Który Stoi Nad Nim.
– Jak scharakteryzowałby pan premiera Chudego jako polityka? – Padło dociekliwe pytanie.
– O tym cudownym człowieku mogę mówić tylko w superlatywach, wywyższać go, ale nie bardziej niż Tego, Który Stoi Nad Nim, bo on jest dla nas wszystkich Ojcem Narodu, Słońcem i Kosmosem Nadziei. Premier jest osobą serdeczną, ciepłą, o anielskim usposobieniu, a to, że nie udało mu się skłamać tak, jak by powiedział prawdę, świadczy tylko o nadzwyczajnych zdolnościach dyplomatycznych, bo powiedzieć dobre kłamstwo nie jest tak łatwo. Ćwiczymy to od kilku lat i sam wiem, jaka to odpowiedzialność wobec pana Boga, który na szczęście jest po naszej stronie, podobnie jak Różowa Pantera, jak nazywamy ministra z różanymi policzkami i sylwetką greckiego efeba, który będzie rozliczać opozycję za oszczerstwa wobec pana premiera Chudego.
Początek jesieni przyniósł stęsknionym dzieciom i ich rodzicom ważną uroczystość – zapowiedź uzdatniania systemu szkół morskich. Reformie nadano nazwę „Płyń po morzach i oceanach”. Na prośbę kapitana Jaroszki wzięła ją w kształtne dłonie Oficer Kulturalno-Oświatowa, kobieta z charakterem i ustami pełnymi reformatorskiej pasji i nadziei.
Dotychczasowy system nie był zły, ale załoga bardzo pragnęła go poprawić, uczynić jeszcze lepszym i piękniejszym, pełnym kwiatów i radosnego gwaru młodzieży aspirującej do mądrości i rozwagi. Ludzie, którzy lubią skróty myślowe mówili, że w sumie chodziło o to, żeby przenieść szkołę z jednej komórki drewnianej do drugiej i przestawić dwa klocki, aby było tak, jak dawniej, czyli lepiej.
Na uroczystości przemówił Nijaki, zwany też Człowiekiem Bez Twarzy, postać niezwykle ważna i tajemnicza. Przybył w towarzystwie żony, niestety niemowy; nawet kiedy ją proszono, aby mówiła, to odmawiała, choć podobno bardzo pięknie śpiewa i to w różnych językach. Nijaki to najwyższy urzędnik administracji morza, może mieć nawet dwa i pół metra, tak jest wysoki. Nazywają go różnie i różnie o nim mówią. Że nie jest tym, kim jest, że się ukrywa przed samym sobą, że popełnił grzech, którego nie może sobie wybaczyć, że jest bardzo nieśmiały. To, co o nim wiadome i pewne, to widoczna część jego organizmu, zakończona okrągłą uśmiechniętą twarzą, która obraca się jak ptak na prawo i na lewo, do góry i w dół, bardzo szybko, aby zobaczyć, kto się do niej uśmiecha, a kto nie.
Kapitan Jaroszka zaprasza go regularnie na wszystkie imprezy, prywatne i państwowe, i często prosi, aby przy okazji coś mu podpisał, na przykład laurkę, kartkę imieninową albo manifest statkowy, bo ma ładny charakter pisma i umie kaligrafować. Nijaki lubi bardzo sporty wodne, dlatego chętnie przyjeżdża na statek, aby sobie popływać po oceanie na hulajnodze wodnej. W tym sporcie, jak sam wyznał, jest najlepszy na świecie i lubi robić sobie zdjęcia w kombinezonie sportowym oraz nowym, czerwonym kasku ochronnym, co powiększa mu głowę i dodaje jej dodatkowego splendoru.
Nijaki bardzo lubi i ceni kapitana Jaroszkę, który jest dla niego dobry jak ojciec, uważa go za prawdziwą legendę, nomen-omen i w ogóle geniusza. Ktoś kiedyś powiedział, że widział, jak kapitan przez omyłkę przydepnął Nijakiemu palce u nóg i to dwa razy, w dodatku boleśnie, ale Nijaki zniósł to bardzo męsko i nawet się uśmiechnął. Incydent okazał się plotką, choć nigdy nie wiadomo, co jest plotką, co kłamstwem, a co prawdą. O Człowieku Bez Twarzy mówiono też, że jest strachliwy od dziecka, i dlatego, w obronie własnej godności, lubi się podporządkować, bo – jak mówi kapitan Jaroszka – na statku „Ordnung muss sein”. Nijaki podziela ten pogląd, w dodatku uważa, że bez porządku to on też żyć nie może i dlatego, oprócz samego Pana Boga, tak bardzo czci i szanuje kapitana Jaroszkę.
– Kocham go jak ojca. – Powtarza sobie po cichu, aby nie zapomnieć powinności synowskich w obliczu nieuzasadnionych żądań, że powinien mieć własne zdanie. Kiedy takie niebezpieczeństwo pojawia się na horyzoncie, Nijaki mówi sobie „Nie ze mną takie sztuczki, Bruner”; jest to stare porzekadło ludowe, które pozwala mu odpędzić złe spojrzenia i niebezpieczne pokusy.
Dla żartu powiedziałem ostatnio pewnej drobnej kobiecie w dużym sklepie: – Niech pani nie wierzy mężczyznom. Mężczyźni kłamią. Po czym dodałem, aby zobaczyć jej reakcję: Nawet, kiedy mówią prawdę.
Na ogół kobiety przyjmują takie rewelacje spokojnie, z uśmiechem lub bez. Moja rozmówczyni zareagowała inaczej: pokiwała zdecydowanie głową dodając energicznie: Tak! Tak!
– Widocznie ktoś jej zrobił krzywdę mówiąc nieprawdę, albo prawdę, w którą trudno było jej uwierzyć.- Pomyślałem zabawiając się w psychologa.
W mojej męskiej przewrotności byłem przygotowany na jej reakcję. Kiedy ona powiedziała: Tak! Tak!, to ja jej na to: „Ale kobiety robią to lepiej!”
O znaczeniu prawdy świat wie już od zarania cywilizacji pisanej.
“Amicus Plato sed magis amicus veritas”. – Uczyłem się łaciny. To były słowa Arystotelesa znaczące: Platon jest moim przyjacielem, lecz prawda jest mi droższa (niż przyjaźń).
Przeciwieństwem prawdy, jej zaprzeczeniem, jest kłamstwo. Czym jest kłamstwo, prócz tego, że jest kategorią etyczną?
Kłamstwo jest w pierwszym rzędzie nieuczciwością wobec siebie samego, oszukiwaniem siebie w tym sensie, że nie ujawniając prawdy akceptujemy słabość swego charakteru, jesteśmy niezdolni przyjąć odpowiedzialności za konsekwencje jej ujawnienia. Jeśli ktoś kłamiąc ukrywa fakt, z pieniądze przepił, to pragnie uniknąć konsekwencji w postaci nagany, krytyki lub czyjegoś gniewu. Kiedy unikanie prawdy staje się częste lub nagminne, wówczas kłamstwo obrasta sumienie jak chwast i deformuje osobowość. Buddyzm mówi o tym wyraźnie: jesteśmy sumą naszych czynów, nawet tych najdrobniejszych, czyli słów, myśli, decyzji, działań, wszystkiego, co uczyniliśmy jak i zaniechaliśmy. Jeśli jest w tym dużo kłamstw, to ulegamy zepsuciu.
Wiem to od kogoś, kto długo i boleśnie dojrzewał do akceptacji prawdy o sobie samym.