Kat. Opowiadanie.

To już całe opowiadanie. Wreszcie je dopracowałem. Proszę mi wierzyć, to masa roboty. Mam nadzieję, że się Państwu podoba.
Pozdrawiam serdecznie,
Autor

Na sześćdziesiąte urodziny swojej babki, Katarzyny Kaszmir, Maurycy zaprosił kata. O zaproszeniu tej jednej osoby nic nikomu nie powiedział, przede wszystkim samej zainteresowanej. 

Maurycy od początku nie był entuzjastą organizacji tych urodzin. Do zaangażowania się trzeba było go przekonać. Największą rolę odegrała w tym jego cioteczna babka, Karolina, siostra Katarzyny. Stać ją było na to, aby – nie przejmując się wrażliwością krewniaka – wyrazić swoją prośbę w bardzo bezpośredni sposób.

– Maurycy! Masz dwadzieścia pięć lat, umiesz pisać i czytać, nie masz nic do roboty. Zamiast obijać się po mieście, pić piwo i podrywać mężatki, zajmij się lepiej organizacją urodzin swojej babki. Masz ją tylko jedną a rocznica jest wyjątkowa. Jej organizacja nie wymaga nadzwyczajnych kwalifikacji. Nie chodzi o gastronomię ani o przygotowanie pomieszczeń, tylko o sporządzenie listy gości i wysłanie im zaproszeń. No i zorganizowanie jakichś atrakcji. Musisz wymyśleć jakiś program. Jestem przekonana, że potrafisz zrobić to wszystko, tym bardziej, że niezwykłych pomysłów nigdy ci nie brakowało.

Zaproszenie prawdziwego kata, pracującego lub kiedyś wykonującego  ten zawód, miało być niespodzianką, dobrze przemyślaną i oryginalną rozrywką. Katarzyna Kaszmir była zawodową aktorką i grywała także w sztukach dramatycznych opartych na różnych scenariuszach. Lubiła też literaturę kryminalną i detektywistyczną. Obecność kata, odpowiednio ubranego i wyposażonego w symbol władzy katowskiej, nie powinno jej niemile zaskoczyć – rozumował Maurycy. Miał w tym także swój własny plan.

Zaproszeni byli ludźmi z kręgów towarzyskich, w jakich babka obracała się przez swoje długie zawodowe życie: miłośnicy teatru, literatury i bibliotek, autorzy, krytycy, recenzenci, wydawcy i kilka innych postaci określanych mianem celebrytów.

– Razem z tym swoim doborowym towarzystwem babcia Kasia zasługuje na nietypowe potraktowanie – mruknął do siebie Maurycy, zaklejając kopertę z zaproszeniem dla kata.

Kat nazywał się Patryk Radwan. Nie pracował już w zawodzie, był na emeryturze. Zanim Maurycy go zaangażował, zebrał o nim informacje z różnych źródeł. Nie chciał popełnić błędu włączenia do ważnej imprezy niewłaściwego człowieka. Mając już podstawowe dane w ręku, umówił się Radwanem, aby przeprowadzić z nim rozmowę, która uzupełniłaby luki i wyjaśniła szczegóły dotyczące jego kariery zawodowej.

Kat Radwan okazał się zwalistym, wysokim mężczyzną o rumianej twarzy wieśniaka i sumiastych wąsach starodawnego szlachcica. Spotkali się w barze hotelu „Nepot”. Po zamówieniu czegoś do picia, Maurycy poprosił gościa, aby w krótkich słowach powiedział coś o sobie.

– W charakterze kata pracowałem w Stanach Zjednoczonych przez dziesięć lat. Było to w stanie Virginia. Wykonałem egzekucję czterdziestu czterech osób. Na początku więzienie korzystało z krzesła elektrycznego, potem były już zastrzyki trucizny. Stosowaliśmy głównie tiopental. Takie jest najkrótsze streszczenie mojej kariery w tym zawodzie.

Maurycy pomyślał, że była to odpowiedź w iście katowskim stylu, raz a dobrze. Wywnioskował, że Radwan ma szczególne poczucie humoru, kiedy ten mu powiedział z całą powagą, że skazańcy, na których miał dokonać egzekucji go lubili podczas gdy on ich nienawidził.

– Skąd pan wie, że pana lubili? I dlaczego miał ich pan nienawidzić?

– Nienawidziłem ich, bo byli to bezwzględni przestępcy i z ich powodu miałem niekiedy wyrzuty sumienia.

– Ale przecież żaden z nich nie mógł wiedzieć, że to pan będzie dokonywać na nim egzekucji. Takich informacji nie udostępnia się osobom skazanym na karę śmierci.

– Oficjalnie nie, ale i tak wszyscy oni dowiadują się o tym przed egzekucją. Nie wiem po co to robią, ani co to im daje.

W trakcie rozmowy ustalili szczegóły wystąpienia kata na urodzinach. Miał on odegrać w nich ważną aczkolwiek nietypową rolę.

Partię gości spoza miasta przywiózł ze stacji kolejowej wynajęty mikrobus. Pod dom solenizantki podjechał punktualnie, dwadzieścia minut po przyjeździe pociągu. Maurycy obserwował wysiadających. Kata poznał od razu, jak tylko wyszedł z mikrobusu. Był ubrany w szary flanelowy garnitur w paski i miał przy sobie wielki topór. W głowie Maurycego kotłowało się. Myślał o tym, co miało się zdarzyć, martwiąc się, czy plan się powiedzie i impreza się uda. Wróciły dawne niespokojne wspomnienia. Aby oderwać się od nich, skoncentrował się na Radwanie.

– Przyjechał kacisko i przywiózł ze sobą wielki topór. Błyszczy z daleka, nie sposób go nie zauważyć. Zatłucze tę gadzinę, moją babkę. Tak obrzydziła życie memu ojcu, że nie miał czasu ani siły, aby mnie wychować.

Maurycy przypomniał sobie szczegóły swojego dzieciństwa. Babka Katarzyna przez wiele lat maksymalnie wykorzystywała Jana, jego ojca. Maurycy miał bardzo jasny pogląd na ten temat. Babka przekazała ojcu do prowadzenia, a właściwie to kazała mu prowadzić dużą firmę odzieżową, stanowiącą od pokoleń własność rodziny. Sama nie była w stanie – jak mówiła – sprostać wszystkim obowiązkom domu, pracy w teatrze i biznesu, albo po prostu nie miała już chęci osobiście zarządzać firmą. Ojciec był dla Maurycego dobry ale nie miał dla niego czasu, zaniedbał go. Matka Maurycego sama nie umiała sobie poradzić z synem. Po kilku aresztowaniach i dwóch krótkich pobytach w więzieniu Maurycy nabrał głębokiego przekonania, że ojciec zmarnował mu życie. Nie mogąc zapewnić mu właściwego wychowania, widząc jak się wykoleja, ojciec popełnił samobójstwo.

– To przez babkę Katarzynę się zabił, a ja się zmarnowałem. Przepuściłem wszystkie pieniądze, jakie ojciec mi zostawił, i teraz muszę żyć na garnuszku tej wiedźmy.

Maurycy nie znosił babki, lecz skrzętnie to ukrywał. Nikt nie miał prawa o tym wiedzieć, ona sama najmniej. Jeśli rozmawiał z kimś o niej, to jedynie z przyjacielem ze szkoły, Cezarym, z którym się spotykał, aby razem pić do upadłego. Czasem rozmawiał na głos sam ze sobą. Treść była ta sama.

– Jest brzydka, choć wszyscy mówią, że to nieprawda, że ma oryginalną urodę. Ja tej urody nie widzę, mimo że staram się rozumieć innych ludzi. Jeśli mówią, że babka jest urodziwa, to chciałbym wiedzieć, w czym się to wyraża.

Maurycy widział tylko jej brzydotę. Zmarszczki pod oczami, pypeć na lewym policzku, jak to nazywał. Inni uznawali to za uroczy pieprzyk.

Solenizantka uznała obecność kata za oryginalny i zabawny pomysł. Jak tylko przedstawiono jej Patryka Radwana, podjęła z nim rozmowę. Pytała o szczegóły. Jak wykonywał egzekucje, jak się do nich przymierzał, także o wyrzuty sumienia. Odpowiadał szczerze, w sposób dla niego typowy, krótki i szarmancki.

– Wyrzuty sumienia to na pewno nie. Miałem je tylko na początku, potem mi przeszło, kiedy sobie uświadomiłem, że uśmiercam tylko morderców, podżegaczy do zbrodni i podobnych łajdaków.

W trakcie rozmowy z katem, ktoś podszedł do Katarzyny. Miała jeszcze inne obowiązki, była panią domu. Nie mogła dłużej z nim rozmawiać, wyjaśniła mu, że musi odejść. Aby nie pozostawiać gościa samego poprosiła siostrę, Karolinę, aby w jej miejsce kontynuowała rozmowę z Radwanem. Pomyślała, że to szansa dla niej, aby poznać kogoś nowego i interesującego. Karolina była tak krótko mężatką, że wiele osób wciąż uważało ją za starą pannę.

– Nie dziw, że nikt jej nie chce. Jest zbyt podobna do Katarzyny. Ta sama krew – pomyślał Maurycy, uważnie obserwujący wszystko, co dzieje się na sali. Starał się kontrolować rozwój sytuacji.

Karolina i Patryk Radwan rozmawiali z ożywieniem najpierw w salonie, nieco na uboczu, pod wielkim oknem, potem udali się na przechadzkę po parku okalającym dom z dwóch stron.

Po dłuższym czasie nieobecności z parku wrócił tylko kat. Nie skierował się do sali ogólnej, gdzie przebywali goście, tylko na taras z boku budynku, gdzie przebywała Katarzyna Kaszmir razem z Maurycym. Kat trzymał w prawej ręce za włosy ludzką głowę. Była to głowa Karoliny; z szyi kapała jeszcze krew. Maurycy omówił tę scenę wcześniej bardzo dokładnie z Radwanem. Rekwizyt był przygotowany w umówionym miejscu w parku.

Maska twarzy Karoliny była wykonana w sposób idealny. Kosztowało to charakteryzatora masę pracy. Był to podstawowy rekwizyt przedstawienia granego przez kata.

Efekt był bardziej przerażający niż to przewidział Maurycy. Chciał tylko babkę przerazić, ukarać ją za to, co zrobiła z jego ojcem. Był przekonany, że zareaguje spokojniej, była przecież zawodową aktorką, osobą przyzwyczajoną do niezwykłych inscenizacji.

Na widok głowy siostry Katarzyna upadła na taras, dostała drgawek, po czym znieruchomiała.

– To zawał serca – po krótkim badaniu stwierdził lekarz przybyły z salonu razem z innymi gośćmi, kiedy Maurycy zaczął wzywać pomocy. Maurycy przypomniał sobie, że sam umieścił nazwisko lekarza na liście zaproszeń sugerując się opinią babki, że był on wielbicielem jej talentu i oglądał wszystkie jej wystąpienia teatralne. Lekarz natychmiast wezwał karetkę pogotowia ratunkowego. Jak tylko przyjechała, powiedział rozkazująco:

– Proszę się rozejść. Nic państwo tu nie pomożecie. Chodzi o natychmiastową pomoc. Ja się tym zajmę, pojadę z nimi, pomogę ją reanimować w drodze do szpitala. Proszę pozostać na miejscu. Możliwe, że przyjedzie tu policja. Mam obowiązek ich zawiadomić o takim zdarzeniu.

Kilka godzin później Maurycy otrzymał telefon ze szpitala. Dzwonił lekarz.

– Pańskiej babci nie udało się uratować. Bardzo mi przykro z tego powodu.

Maurycy zastanawiał się, co czuje. Był zdezorientowany. Tłumaczył sobie:

– To nie była moja wina. Nikt tego nie mógł przewidzieć.

Odczuł ulgę, kiedy wyjaśnił sobie, że tak musiało być, że śmierć ojca została pomszczona i była to jego zemsta zza grobu.

Rozprawa odbywała się w dużej, staromodnie zabudowanej sali sądowej. Maurycy uczestniczył w niej w charakterze oskarżonego o usiłowanie spowodowania śmierci. Patryk Radwan twierdził natomiast, że miał pewne obawy co do sceny z obciętą głową, ale zleceniodawca uspokoił go zapewniając, że zna dobrze swoją babkę i jej stan zdrowia, i wszystko będzie w porządku.

– To, czego oczekiwał ode mnie pan Maurycy Kaszmir, było tak niezwykłe, że z obawy o konsekwencje mimo jego zapewnień poprosiłem go o potwierdzenie zlecenia na piśmie. Mam je przy sobie.

Na życzenie sądu pokazał pismo sędzi; ta, po przeczytaniu go, poleciła włączyć je do akt. Sąd nie dopatrzył się w dokumencie niczego nadzwyczajnego.

Dwa dni po rozprawie Maurycy otrzymał list.

– Maurycy, o mało co mnie nie wykończyłeś. Nigdy bym cię nie posądziła o taką wyobraźnię i takie postępowanie. To była gruba przesada, jeśli chodzi o rozrywkę. To, co uczyniłeś, było okropne. Uznałam, że miałeś nieudany dzień i skłonna jestem ci wybaczyć. Ty zagrałeś „va bank”, ja również, dlatego upozorowałam własną śmierć. Moja przyjaciółka obserwowała spacer kata Patryka z moją siostrą. Poszła za nimi i widziała wszystko. Zdążyła ostrzec mnie w porę.

– Ten wypadek był wyrokiem losu – pomyślał Maurycy i czytał dalej.

– Chyba zawsze posądzałeś mnie, że zrujnowałam życie twojego ojca. Teraz sprawa jest jasna. Chciałeś mnie przetestować, dać mi nauczkę. Martwię się o twój stan psychiczny. Być może to nic poważnego, ale powinieneś skorzystać z pomocy psychoterapeuty. Musisz się zmienić. Jeśli tego nie zrozumiałeś, to powiem się ostrzej:  musisz się leczyć. Stawiam to jako warunek naszego porozumienia. Jeśli tego nie uczynisz, wydziedziczę cię, bo nie będziesz się nadawać nawet na parobka do sprzątania nawozu ze stajni. Chociaż nie! Może koń cię kopnie i wbije ci do głowy trochę rozumu. To może być jednak niebezpieczne, bo równie dobrze może skończyć twój nędzny żywot!

Maurycy przyjął list z ulgą. Babka żyła i to było najważniejsze. Tym razem to ona go przechytrzyła. Miał jeszcze nadzieję, że wróci do jej łask. Nie przekreśliła go całkowicie. Swoją przebiegłością i porównaniem go do parobka zraniła go bardziej niż sugestią wydziedziczenia. Bardzo go to zabolało.

Cztery tygodnie później w nocy spłonął dom Katarzyny Kaszmir. Była wewnątrz budynku. Maurycy nie miał co do tego wątpliwości; obserwował babkę od pewnego czasu, aby dokładnie poznać jej zwyczaje. Oglądał też pożar z oddali i słyszał kobiece krzyki.

Zaraz po straży pożarnej przyjechała policja. Skutki były tragiczne. W pogorzelisku znaleziono zwęglone ciało kobiety.

– Katarzyna Kaszmir zginęła tragicznie. Tym razem naprawdę. – Lokalna prasa rozpisywała się obszernie o pożarze i jego ofierze przez kilka dni. 

Wkrótce rozpoczęto zakrojone na szeroką skalę śledztwo. W kręgu podejrzanych znalazła się służba pani domu, przede wszystkim kucharz zwolniony przez nią kilka tygodni wcześniej, oraz Maurycy. Policji nie udało się niczego mu udowodnić. Już po pierwszym przesłuchaniu był przekonany, że tak właśnie będzie. Dom podpalił nie pozostawiając śladów mogących doprowadzić śledczych i prokuratora do sprawcy pożaru. Był jedną z wielu osób przebywających w domu lub w jego pobliżu w ciągu ostatniego miesiąca. Kilka dni przed pożarem podłożył specjalny zapalnik, którego obudowa stopniała i wyparowała pod wpływem wysokiej temperatury.

Po ustaleniu podstawowych faktów i przesłuchaniu świadków, sędzia zażądała od prokuratury dokładniejszego zbadania okoliczności związanych z pożarem domu. Maurycy uznał, że rozprawa nie poszła we właściwym kierunku. Spodziewał się, że dochodzenie zatrzyma się w miejscu z braku dowodów wskazujących, kto konkretnie wywołał pożar, i całe zdarzenie rozejdzie się po kościach. 

Czekał na uspokojenie się sytuacji. Był szczęśliwy, że wreszcie wszystko się stabilizowało. Był też pewien, że do dnia pożaru babka nie zdążyła zmienić testamentu. Nie zrobił niczego, co mogłoby ją nastawić negatywnie do niego. Wręcz przeciwnie, starał się prowadzić jak najbardziej przykładne życie. Zaczął nawet poszukiwać pracy. Zadbał o to, aby ta wiadomość dotarła do babki Katarzyny, co prawdopodobnie podniosło jego notowania. W przypadku pozytywnego rozwoju wydarzeń, planował kilkutygodniową wycieczkę zagraniczną. Przemyślał nawet, jak to zrobi. Pieniądze na nią pożyczyłby z banku, później spłaciłby ze swojego udziału w spadku.

Niecały tydzień później, z samego rana, do drzwi mieszkania Maurycego zapukał oficer policji.

– Wygląda na generała, tyle ma odznaczeń – pomyślał Maurycy zaskoczony nietypową wizytą. Za oficerem stał drugi policjant, młodszy i niższej rangi. Mężczyzna stojący za progiem przedstawił się:

– Podinspektor policji Damian Narożny. A to jest detektyw policyjny sierżant Józef Paliwoda.

Z wszystkiego, co usłyszał, Maurycy zapamiętał tylko nazwisko Paliwoda. Szumiało mu w uszach, czuł ssanie w żołądku. Nie rozumiał tego, ponieważ nigdy wcześniej, nawet w najbardziej opresyjnych sytuacjach nic takiego nie odczuwał. Znający go ludzie mówili o nim, że ma skórę słonia.

– Jest pan aresztowany pod zarzutem podpalenia domu pani Katarzyny Kaszmir i usiłowania jej zabójstwa.

Maurycy domyślił się, że coś poszło zdecydowanie nie tak, jak zaplanował, ale nie upadł na duchu. Postanowił walczyć.

– Nie mam pojęcia o co chodzi – odpowiedział zdecydowanym tonem.

– Nie szkodzi. Nie musi pan wiedzieć. Mam nakaz aresztowania. Tam, gdzie pana zabierzemy, będzie się mógł pan wytłumaczyć ze swojej niewiedzy.

– Co mam ze sobą zabrać? – zapytał zrezygnowany Maurycy, gotów udać się od razu w głąb mieszkania, aby zebrać i włożyć do plecaka niezbędne rzeczy.

– To, co pan chce, ale tylko rzeczy osobiste. Zrobi pan to w asyście sierżanta Paliwody. Tylko bez żadnych wygłupów, bo w razie jakichkolwiek wątpliwości sierżant natychmiast obezwładni pana, a to może być bolesne.

Po opuszczeniu domu i zamknięciu drzwi na klucz, Maurycy zajrzał do skrytki pocztowej. Był tam tylko jeden list. Zabrał go ze sobą, nie sprawdzając nawet, kto był nadawcą. W samochodzie usiadł na tylnym siedzeniu obok sierżanta. Jadąc siedział nieruchomo i gapił się w milczeniu przez okno. Podinspektor popatrzył na niego przekręcając głowę z przedniego siedzenia.

– Ma pan teraz czas. Może pan spokojnie przeczytać ten swój list.

Maurycy otworzył kopertę obrywając jej boczną krawędź palcami. Serce w nim zadrżało, kiedy rozpoznał charakter pisma. Zaczął czytać.

– Nie wiem jak się do Ciebie zwracać, bo na pewno nie „Drogi Maurycy”. Wiedz, że mam prawo serdecznie cię nienawidzić po tylu udrękach, jakie na mnie sprowadziłeś. Tym razem wyeliminowałeś się sam. Domyśliłam się, że twój stan psychiczny nie polepszył się i nie popuścisz, dopóki nie uczynisz czegoś okropnego. Nie miałam pojęcia, co to mogłoby być. Pomyślałam, że zechcesz zrobić coś, aby mnie postraszyć bardziej niż za pierwszym razem.  Dlatego kazałam cię śledzić. Cały czas chodził za tobą detektyw. Byłeś zbyt pewny siebie i chyba także zbyt głupi, abyś to zauważył. Nawet nie spostrzegłeś, że wokół domu poleciłam zainstalować kamery. Nie sądziłam jednak, że stać cię na taką podłość, że spalisz dom, aby mnie ostatecznie unicestwić. Na szczęście byłam nieobecna, musiałam wyjechać na kilka dni do rodziny. Podpalając dom, niczego nie osiągnąłeś. Wewnątrz była tylko gosposia, która zdążyła uciec. Uratowała się cudem. Informacja o ludzkich szczątkach znalezionych wewnątrz służyła tylko uśpieniu twojej czujności. Nie był to mój pomysł. Dom był ubezpieczony, w związku z czym nic nie straciłam. Mam jego plany i mogę go odbudować w takiej samej postaci. Lubię teatr dramatyczny, ale to, co zrobiłeś, przerasta ludzkie wyobrażenie. Wydarzenia wywołane przez ciebie uznałam za najbardziej tragiczne chwile mojego życia.

Przebywając w areszcie śledczym Maurycy otrzymywał listy. Wszystkie pochodziły od babki Katarzyny. Uznał, że go prześladuje, choć nic prześladowczego w nich nie było. Pojawiły się w nim wyrzuty sumienia. Odrzucał je od siebie. Babkę wciąż nazywał starą, podłą klępą oraz dręczycielką. Potem nachodziły go myśli, że ona w ogóle nie istnieje, że ją sobie wymyślił, że wychowywał się bez ojca a nawet go nie znał.

Katarzyna Kaszmir była zawsze kilka kroków do przodu. Pisała mu co się zdarzyło, w końcu także o tym, co się zdarzy.

Tydzień przed procesem otrzymał list w żółtej kopercie. Nigdy wcześniej nie otrzymał takiej przesyłki. Ucieszył się, że to nie od babki. Pomylił się. Tym razem napisała mu o zbliżającej się rozprawie sądowej, przewidując jaki zapadnie wyrok. Było tak, jak zapowiedziała. Sąd skierował go na badania do szpitala psychiatrycznego.

– To tylko badania – pocieszał się. Miał pojechać tam prosto z aresztu.

Zaraz po zakończeniu rozprawy sądowej, otrzymał kolejny list. Koperta była bez znaczka. Wyglądało na to, że ktoś specjalnie przyjechał do aresztu sądowego, aby go doręczyć adresatowi w odpowiednim czasie.

– Cieszę się, że wreszcie otrzymałeś zaproszenie na stały pobyt tam, gdzie zawsze było twoje miejsce. Nie martw się. Będę cię regularnie odwiedzać. Będziesz paradować w białym mundurku z rękawami zapinanymi na plecach na klipsy, a ja będę mieć na sobie moją najlepszą garsonkę, tę, w której najbardziej mnie nienawidziłeś. Możesz liczyć na mnie, będę ci służyć w formie wyrzutów sumienia. Ilekroć mnie zobaczysz, będziesz żałować swojej głupoty i okrucieństwa. Obudziłeś w sobie najgorsze duchy naszej rodziny. Czeka cię jeszcze jedna niespodzianka; nie zgadniesz jaka, ja ci też tego nie zdradzę. Niespodzianka to niespodzianka.

Samochód z podsądnym zatrzymał się na placyku przed wejściem do szpitala. Najpierw wysiadł strażnik więzienny, potem Maurycy. Wśród trzech osób, które czekały na niego, był także …. Tego się nie spodziewał. Zrozumiał, co babka miała na myśli pisząc o niespodziance. To był Patryk Radwan, masywne chłopisko ze swoim nieodłącznym towarzyszem – wielkim katowskim toporem. Stał spokojnie i czekał, aż Maurycy podejdzie bliżej. Przywitał się z nim jak z dobrym znajomym. Nie rozmawiali długo.

– Będę czekać na ciebie. Skontaktuj się ze mną po południu, to pogadamy. Mam tu pokój gościnny. To numer 13, przynoszący szczęście. Dziś wieczorem wygłaszam tutaj prelekcję. Będę opowiadać o moim zawodzie, o występach w roli kata. Wyobraź sobie, ci ludzie tutaj w większości biorą mnie za prawdziwego kata, podobnie jak ty, choć byłem tylko aktorem charakterystycznym grającym takie role. Przyjdź, przypomnisz sobie swoją własną przeszłość i zlecenie, jakiego mi udzieliłeś. Musisz wiedzieć, że kiedy to uczyniłeś, nie zadając sobie trudu sprawdzenia, gdzie pracowałem i co robiłem w ostatnich latach, byłeś już przegrany. Twoja babka Katarzyna to moja koleżanka ze sceny. Przyjaźniliśmy się. Powiedziałem jej o wszystkim. Nie grałeś nigdy w teatrze, byłeś amatorem i to jest twoja największa słabość. Dobry byłeś tylko w jednym; wspaniale udawałeś osobę zaburzoną psychicznie, aby wykończyć Katarzynę i przejąć majątek rodzinny, którym dysponuje. Teraz musisz dokonać poważnego wyboru, najpoważniejszego w twoim życiu. Pierwsza możliwość jest taka, że nadal będziesz grać osobę psychicznie niezrównoważoną, niebezpieczną dla otoczenia … i wtedy pozostaniesz tu na stałe. Druga możliwość, przyznasz się do świadomie popełnionych przestępstw i wtedy dostaniesz dożywocie za podpalenie domu i usiłowanie dwóch zabójstw z premedytacją. Masz na koncie też kilka szantaży i dwie krótkie odsiadki w więzieniu. W średniowieczu ktoś taki jak ja musiałby skrócić cię o głowę.

Masz jeszcze trzecie wyjście. Skończyć ze sobą. Ale nie życzę, ani nawet nie rekomenduję ci tego. Gdybyś się jednak na to zdecydował, doradzę ci, jaka trucizna jest najłagodniejsza w rozstaniu się ze światem. Jeśli mnie oczywiście poprosisz o radę. My, zawodowi aktorzy, niczego nie robimy na siłę, w odróżnieniu od amatorów, takich jak ty, którzy ubarwiają fikcję, myśląc, że dokonują czegoś realnego. Życie to wielki teatr, w którym trzeba umieć grać.

Michael Tequila,
Gdańsk, 27 grudnia 2020

Przekaż dalej
0Shares

Natręt. Opowiadanie kryminalne.

Mężczyzna siedział na samym dole krótkich, wysokich schodów prowadzących z ulicy Drobnej na ulicę Samarytańską, gdzie znajdował się przystanek autobusowy. Miał podniszczoną twarz i przekrwione oczy, jego włosy i broda były w nieładzie a czoło nad prawym okiem szpeciła świeża blizna. Twarz postarzał zarost niegolony od kilku dni. Na policzku poniżej widoczne były ślady drobnych zadrapań. Ogorzała skóra sugerowała regularne przebywanie na świeżym powietrzu. Wygląd mężczyzny niewiele poprawiała czysta niebieska koszula z krótkimi rękawami, dwiema dużymi kieszeniami i pagonami na ramionach oraz nowe krótkie  spodenki w ciemnym kolorze, z których wystawały chude nogi. Ludziom śpieszącym na przystanek widok podpitego mężczyzny mimowolnie nasuwał określenie menel. 

Karol Sapieha, właściciel dobrze prosperującego warsztatu samochodowego Auto-Manit, maszerował ze wzrokiem utkwionym z ziemię. Ulica była nierówna, patrzył więc pod nogi. Śpieszył się do autobusu; chciał dotrzeć na plażę co najmniej godzinę przed zachodem słońca, aby wykąpać się i posiedzieć trochę na ciepłym piasku. Mężczyznę siedzącego na schodach zauważył z odległości kilku metrów i od razu poczuł do niego niechęć. Było w nim coś antypatycznego. Karol pomyślał z niechęcią:

– Pijaczyna i obibok.

Nazwał go pijaczyną tylko dlatego, że był raczej drobnej budowy. Nie lubił osób leniwych i nadużywających alkoholu. W pracy miał tylko problemy z takimi ludźmi.

Mężczyzna podniósł głowę i popatrzył na Sapiehę, kiedy zbliżył się do schodów. Mówił powoli, przymykając oczy, jakby był zmęczony.

– Przepraszam pana. Czy ja dojadę stąd na Zarzecze?

Karol popatrzył na niego. Z bliska widoczne były krótko przycięte wąsy, jaśniejsze niż włosy na głowie, oraz ślady siwizny na skroniach. Na środku twarzy sterczał wyraźny bulwiasto zakończony nos.

Niechęć Karola do pytającego nie przeszkadzały mu, aby odpowiedzieć na pytanie. Zawsze starał się być pomocny, nie był tylko pewny, czy tym razem udzieli prawidłowej odpowiedzi. Wiedział, gdzie jest dzielnica Zarzecze, nie przypominał sobie jednak żadnego autobusu idącego w tamtym kierunku.

– Chyba nie. Nie sądzę, aby z tego przystanku mógł pan dojechać bezpośrednio na Zarzecze.

Mężczyzna podziękował i zamilkł. Karol wszedł na górę po schodach i skierował się do wiaty przystankowej, aby sprawdzić godzinę odjazdu swojego autobusu. Odszukał numer sto dwadzieścia siedem. Odjazd miał nastąpić za piętnaście minut.

Odwrócił się i znowu zobaczył zaniedbanego osobnika z blizną i podrapaną twarzą. Siedział na ławce pod wiatą, niecałe trzy metry od niego, na przeciwnym końcu przystanku. Karol pomyślał, że niepostrzeżenie wszedł po schodach zaraz za nim.

Na przystanku było już kilka osób: dwie młode kobiety z dziećmi w wózkach, małżeństwo w średnim wieku, samotna, siwiejąca niewiasta z granatową torbą wypełnioną zakupami oraz trójka rozprawiającej żywo młodzieży. Nie mając nic lepszego do roboty, Sapieha chodził tam i z powrotem wzdłuż krawędzi chodnika. Kiedy znalazł się na wysokości menela, ten wstał z ławki i zapytał go:

– Nie wie pan, czy dojadę stąd na Zarzecze?

Sapieha popatrzył uważnie na stojącego przed nim człowieka. Zastanowił się, dlaczego pyta go po raz drugi o to samo. Odpowiedział niechętnym tonem:

– Wyjaśniłem panu wcześniej, że stąd nie ma bezpośredniego połączenia z Zarzeczem.

Mężczyzna nic nie odpowiedział. Jego oczy patrzyły bezmyślnie gdzieś w przestrzeń na prawo od Karola, który nie czekając podjął spacer wzdłuż krawężnika. Pijaczek odszedł na bok, obrócił się i zaczął gapić się na dom mieszkalny po drugiej stronie ulicy Samarytańskiej. Sapieha przyglądał mu się dyskretnie, prześlizgując się po szczegółach ubioru i sylwetki. Kiedy doszedł do twarzy, skojarzył sobie, dlaczego go nie lubi.

Wrócił pamięcią do wydarzenia sprzed prawie trzydziestu lat. Był wtedy uczniem liceum, mieszkał w internacie. Szkoła znajdowała się w centrum miasta, internat natomiast na jego obrzeżu, trzy kilometry dalej. Było już późne popołudnie. Karol wracał z miasta. Lubił tę porę dnia. Robiło się chłodniej, ściemniało się. Szedł zamyślony przez park, za którym majaczyły już budynki internatu. Z naprzeciwka nadchodził jakiś mężczyzna. W momencie zrównania się, obcy zatrzymał go i zapytał o adres. Kiedy Karol się zastanawiał, mężczyzna uderzył go w twarz i silnym pchnięciem powalił na ziemię. Schylił się, przydusił kolanem jego ramię i bezceremonialnie przeszukał mu kieszenie oraz torbę z podręcznikami. Zabrał mu wszystkie pieniądze, jakie miał w portmonetce i zażądał oddania portfela. Tłumaczenie, że nie ma portfela oraz niewielka kwota pieniędzy, rozdrażniły chyba napastnika, bo odchodząc kopnął leżącego i splunął w jego kierunku. Karol zapamiętał jego rozwichrzone włosy, nierówną brodę oraz ślad sinej blizny nad okiem.

Po kilku minutach spaceru wzdłuż krawężnika Sapieha postanowił nie marnować czasu na bezmyślne chodzenie, tylko poczytać książkę. Podszedł do ławki na przystanku, wyciągnął książkę z plecaka i zagłębił się w lekturze. Lubił tę powieść. Przestał obserwować, co dzieje się na przystanku i wokół na ulicy. Siedział na ławce zagłębiony w lekturze, kiedy naprzeciw przystanku gwałtownie zahamował samochód. Głośny pisk hamulców wyrwał go z zamyślenia. Podniósł wzrok i napotkał uważne spojrzenia pijaczka; jego oczy natychmiast uciekły w bok.

– Wcale nie jest taki pijany – przeszło przez myśl Karolowi.

Kiedy chwilę później patrzył, czy nie nadjeżdża jego autobus, mężczyzna z podrapaną twarzą wstał, rozejrzał się niemrawo, przeszedł chwiejnym krokiem i usiadł na chodniku tuż obok ławki. Patrzył gdzieś w przestrzeń nad domami. Karol odwrócił wzrok, odchylił nieznacznie rękaw koszuli i dyskretnie przyglądał się nowiutkiemu Rolexowi. To był najcenniejszy upominek, jaki otrzymał w życiu. Dostał go od żony na czterdzieste piąte urodziny. Zaskoczyła go swoją szczodrobliwością; zegarek był wyjątkowo kosztowny i elegancki. Tamtego dnia powiedział swojemu przyjacielowi:

– Rolex po prostu mnie zafascynował. Przeleciałem chyba pół encyklopedii, aby dowiedzieć się jak najwięcej o tym arcydziele techniki i sztuki.

Przyglądając się zegarkowi, podniósł na moment głowę, aby rzucić okiem w kierunku, skąd miał nadjechać autobus. Kątem oka zauważył, że jego prześladowca znowu mu się przygląda. Sytuacja powtórzyła się. Jak tylko obrócił głowę w jego kierunku, tamten natychmiast uciekał wzrokiem, udając że patrzy w inną stronę.

– Bawi się ze mną w kotka i myszkę – pomyślał Karol, zastanawiając się, dlaczego ten człowiek go obserwuje. Czuł się prowokowany.

Brak autobusu w perspektywie ulicy skłonił go do powrotu do książki. Nie przeczytał więcej niż dwie strony, kiedy jego uwagę przerwał znany mu głos:

– Przepraszam pana, czy ja dojadę stąd na Zarzecze?

– Chyba już po raz piąty pyta o to samo – pomyślał ze złością Sapieha. – Ten typ czepił się mnie jak rzep psiego ogona.

Po chwili opanował się. Nie starał się być uprzejmy. Odpowiedział niechętnie:

– Nie, nie dojedzie pan. Proszę mi dać wreszcie spokój.

Zdecydowana i nieuprzejma odpowiedź Karola chyba nie przekonała natręta, aby dał mu spokój. Nadal siedział rozciągnięty niedbale i patrzył w ziemię; wyglądało to tak, jakby czerpał stamtąd energię do zadawania dalszych pytań. Po kilku minutach bezmyślnego  patrzenia przed siebie znowu zadał to samo pytanie. Karol nabrał przekonania, że sprawia to mu jakąś perwersyjną przyjemność.

Nastąpiła chwila przerwy. Autobusu wciąż nie było, natręt przestał powtarzać swoje pytania. W pewnym momencie Karol znowu zauważył, że mężczyzna przygląda mu się bardzo uważnie. Trwało to ułamek sekundy.

Na przystanku ubywało ludzi. Przyjeżdżały różne autobusy, ale nie jego. Sytuacja coraz mocniej działała mu na nerwy. Ludzi było coraz mniej, w końcu na przystanku zostali tylko on i pijak, który znowu z uporem maniaka zaczął powtarzać swoją beznadziejną mantrę o autobusie do Zarzecza.

– Przeklęty oberwaniec! – myślał Karol z rosnącym gniewem. Żałował, że nie pojechał na plażę swoim samochodem. Był zmęczony po całym dniu pracy i chciał sobie ułatwić życie. Miał blisko do autobusu, sto dwudziestka siódemka dojeżdżała prawie aż pod samą plażę. Siedzenie w autobusie i gapienie się przez okno relaksowało go.

Autobus wciąż nie nadjeżdżał, mimo że rozkładowa godzina odjazdu już dawno minęła. W Karolu skumulowała się zła energia. Przypomniał sobie napad, kiedy był uczniem, dręczyła go świadomość, że nie zdąży na plażę oraz uparcie spóźniający się autobus, nawet ostatnia sprzeczka z żoną. Agresywna nachalność pijaka doprowadziła go do ostateczności. Miarka przebrała się. Musiał rozładować to napięcie. Czuł, że zaraz wybuchnie i zrobi coś niedorzecznego. Miarka przebrała się, stracił cierpliwość. Do głowy przyszedł mu szalony plan.

– Po prostu zwariowałem – uznał w duchu. Przestał się wahać.

Powiedział natrętowi:

– Mój autobus nie przyjeżdża i nie wiem, czy w ogóle przyjedzie. Parę minut stąd jest inny przystanek, z większą ilością połączeń, z którego może pan dojechać na Zarzecze. Ja też tam z pewnością będę mieć połączenie dla siebie. Jeśli pan chce, możemy pójść tam razem.

Mężczyzna zgodził się bez zastanowienia.

Szli nie śpiesząc się. Na początku milczeli, każdy z nich był zatopiony we własnych myślach. Potem pijak zapytał go o coś i Karol odpowiedział. Wywiązała się rozmowa. Karol odpowiadał prawie automatycznie, niewiele myśląc. Nie miało już znaczenia, o co pytał go idący obok człowiek i co on mu odpowiadał. Uspokoił się już wewnętrznie, wiedział dokąd idzie i po co. Postanowił dać nauczkę dręczycielowi.

Po kilku minutach doszli do krawędzi lasu, tuż przy nowym osiedlu mieszkaniowym. Było to odludzie na obrzeżu miasta zarośnięte młodymi brzozami. Karol uważnie patrzył przed siebie. Wokół nie było żywego ducha. Kilkaset metrów dalej na bocznej drodze widać było rowerzystę, Sapieha wiedział, że zaraz przejedzie i zniknie. Znał ten teren, chodził tam czasem na spacer.

Nadszedł czas działania. Karol zatrzymał się i schylił, pozorując potrzebę zawiązania sznurówki. Na ziemi w zasięgu ręki miał solidny kawał drewna, idealny dla jego celu. Akurat taki, jaki można było wygodnie uchwycić. Zamierzał dać nauczkę pijanemu natrętowi – przyłożyć mu porządnie kilka razy za wszystkie doznane krzywdy. Pochylił się sięgając po narzędzie kary kiedy poczuł uderzenie czymś ostrym w plecy i ból w klatce piersiowej, przenikliwy i szarpiący. Oszołomiło go to, nie miał pojęcia co się stało. Wkrótce nadeszło drugie uderzenie, w końcu trzecie, już mniej bolesne. Tracąc przytomność czuł, jak pijak ściąga mu z ręki Rolexa. Dopiero wtedy dotarło do niego, że został wywiedziony w pole, że sceny na przystanku były czystą prowokacją. Poczuł ogromny żal, przede wszystkim do siebie, że po raz drugi pozwolił, aby ktoś go tak podle potraktował. Upadając, jego ciało obróciło się. Leżał na plecach i patrzył w niebo. Usiłował coś wydobyć z siebie, lecz wargi odmawiały mu posłuszeństwa. Zdążył tylko wyszeptać:

– Boże! Tak dać się oszukać!

Autor: Michael (Michał) Tequila
Gdańsk, 19 maja 2020

Przekaż dalej
0Shares