Okruchy raju. Powieść.

Odc. 1 Niedzielna kawa. 

Rano kawa jest dla mnie wszystkim, znaczy więcej niż nogi, ręce, tułów, imię i nazwisko, a nawet garb i godność osobista, bez których nikt nie jest w stanie się obejść zwłaszcza w dniach niepogody. Bez kawy jestem niczym, nie istnieję. Wiem to stąd, że patrzę w lustro i niczego nie widzę. Nie rozpoznaję własnego oddechu, zupełnie jak ślepe pisklę, gorzej nawet, jak kawałek drewna lub rurki metalowej bez poczucia bytu. Krótko mówiąc, nie żyję. Ożywam dopiero jak wypiję. Mówię sobie wtedy: To jestem ja, osobnik męski, imię: Zenobiusz, nazwisko Tarka, imię z bierzmowania: Karol. Udzielam sobie pierwszej instrukcji: Bierz się do roboty, łajdaku, bo życie stawia ci wymagania.

Odc. 2 Przejście dla pieszych

Poznałem człowieka, który spotkał Wielkorządcę. Było to na przejściu na pieszych. Wielkorządca jechał na hulajnodze uzbrojony w haubice i rakiety. Dyszał ciężko z wysiłku, ale się uśmiechał. Tłumy ludzi płynęły wokół niego, jedni płakali z rozpaczy, inni zaciskali w ustach przekleństwa a w rękach karabiny, a on nic, jak ten głaz.

Zatrzymali się na środku pasa dla pieszych, ten poznany przeze mnie człowiek oraz Wielkorządca, i konwersowali.

– Nie ustąpimy – wyjaśnił Wielkorządca, duża zacięta twarz, spuchnięta – dopóki nas nie pokonają. A i wtedy też nie ustąpimy.

Na zebrach poruszali się ludzie pomalowani w czarnobiałe pasy, wyglądające zupełnie jak pasiaki więzienne, modele Afryka, Azja, Europa. Rasy i poglądy mieszały się, Azja w tym galimatiasie była najbardziej dzika. Na tle Wielkorządcy pojawiły się plansze z napisami: Polityka. Ideologia. Niebezpieczne eksperymenty społeczne. Klimat. Wielkie migracje.

– Wybije się jakąś rasę lub grupę etniczną, zaraz druga zajmuje jej miejsce. Co ich napędza? – padło pytanie z opuchniętych ust Wielkorządcy. Trzymał się z dala od innych ludzi, jakby bał się ich oddechów.

– Ryż, kukurydza, woda, głód, susza, pragnienie potomstwa i samochodu, domu, w końcu migracja – odpowiedział sam sobie i od razu dodał: – Migracje to wielka przyszłość świata. Dlatego dolejemy do nich ropy naftowej i dorzucimy pszenicy i kukurydzy, bo ludzie i pojazdy potrzebują energii. Tak rozumiem dzisiejszą cywilizację. Jeśli ci się ona nie podoba, to rząd zbuduje ci obóz koncentracyjny.

Nikt nie rozumiał, co mówi, bo był to już inny człowiek, mały, siwy, z dużym brzuchem i kwaśno skrzywionymi ustami. Bełkotał na mównicy o gejach i kolanach.

– Półgłówek! – ktoś krzyknął z lewej strony sali.

– Geniusz! – odkrzyknął ktoś z prawej.

Opinie i sprawy mieszały się ze sobą, rzeczywistość zmierzała w nieznanym kierunku.

Odc. 3 Niko 

Pies nazywał się zwyczajnie, Niko, i miał oczy pana domu, ciemnozielone, przenikliwe, wyraziste. Miał też jego brwi i dwanaście innych cech, włącznie z temperamentem i umysłowością. Takie mieli życzenie jego właściciele, uważający się za jego najbliższą rodzinę, Jonasz i Sandra Zagna, majętni i bezdzietni idealiści. Psy były dla nich wszystkim, kochali je, wierzyli w ich wyższość nad ludźmi, nazywali je wyższym gatunkiem człowieka.

– To istoty przyjazne, lubiące zabawę, kochające człowieka. Nie niszczą środowiska naturalnego, nie kradną, nie kłamią – małżeństwo miało skłonność idealizowania tego gatunku.

Inżynieria genetyczna nie pozwalała nadawać zwierzętom cech ludzkich, ani ludziom cech zwierzęcych. Potajemnie nie takie rzeczy robiono. Zazwyczaj stało za nimi wojsko lub dyktator usiłujący manipulować społeczeństwem. Sponsorowani przez wojsko lub władcę bez skrupułów, sprzedajni i zwariowani naukowcy, genetycy, lekarze, inżynierowie sztucznej inteligencji i podobnych zawodów, zawsze znajdowali jakąś furtkę, aby w tajnym, fantastycznie wyposażonym laboratorium, prowadzić eksperymenty, mające zbawić ludzkość, a co najmniej oszczędzić jej cierpienia, w końcu uratować planetę przed nadchodzącą klęską klimatyczną. Ich wątpliwości budziły jedynie etyka i moralność.

Jonasz i Sandra Zagnowie uprościli te kwestie. Wierzyli w jedno i drugie, ale potrafili wytłumaczyć sobie potrzebę czynienia wyjątków od zasad. Uwierzyli, że mogą ocalić planetę przed zagładą.

– Ludzie to samobójcy, którzy zniszczą klimat, przyrodę i planetę. Niech chociaż psy przeżyją, ale tak, aby ludzkość miała szansę się odrodzić w długim ciągu ewolucji. Niko stwarza tę szansę. Musimy jeszcze tylko znaleźć mu partnerkę – podejmując tę decyzję umówili się, że suczka będzie miała cechy pani domu, przede wszystkim długie, jasne włosy i owalne, orzechowe oczy. 

Bawili się swymi planami. Mieli czas i pieniądze, aby pozwolić sobie na to. Nie mieli natomiast pojęcia, że ich umysły od dłuższego czasu wędrowały po manowcach logiki, rozumu, miłości i rozwagi. Widzieli je niekiedy w formie abstrakcyjnych kształtów, plam, figur geometrycznych oraz eksplozji świateł i cieni, ale szybko o nich zapominali, zwłaszcza kiedy w pobliżu znalazł się Niko, pies-przyjaciel, ideał zwierzęcia i człowieka.

Niko stał się wyznacznikiem przyszłości.

Odc. 4 Kariera

W kraju pojawili się w wielkiej obfitości obcokrajowcy.

– Dziś łatwiej jest znaleźć w lesie człowieka z innego kraju niż grzyba, choćby nawet kurkę – zapewniał mieszkaniec przygranicznej wsi.

Mimo powszechności występowania cudzoziemcy byli w cenie.

– Wielu mieszkańców mojej wsi marzy o statusie obcokrajowca, oczywiście nie u nas, tylko za granicą. Być obcym u siebie w kraju to żadna frajda.

– Oni dematerializują się, przenikają przez mur graniczny i znowu materializują, zazwyczaj w lesie. – wyjaśniał profesor Zybe, tak już stareńki, że przypominał antyk. Sam tak siebie definiował.

– Jestem wiekowy jak obiekt średniowieczny, nawet starszy, powiedzmy jak starogrecka amfora z obrazem dwóch zmagających się gejów.

– Skąd przyszli panu do głowy homoseksualiści?

– Bo to gatunek człowieka równie stary jak świat. Miłość samca do samca oraz samicy do samicy to nic nowego także wśród zwierząt. Zawsze to przypominam ludziom władzy, bo to ich ulubiony temat.

Po dwóch latach najwyżej spośród wszystkich obcokrajowców wybił się Dycepan Septa, mówiący czterema językami smagły, tęgi Rumun o twarzy śmiejącego się dziecka, były posiadacz ziemski, arystokrata, wybitny znawca win, właściciel wytwórni dronów bojowych. W nowej ojczyźnie zrobił fenomenalną karierę; został szefem doradców prezydenta.

– Jak to jest możliwe, że taki człowiek, nikomu nieznany cudzoziemiec, osiągnął u nas taki sukces? Tym bardziej, że nie potrafił nawet potwierdzić swojej rzekomo wspaniałej przeszłości żadnymi dokumentami ani zeznaniami świadków – pytali ludzie ciekawi źródeł sukcesu człowieka z nikąd, który przeniknąwszy mur graniczny zrobił karierę, jakiej nie powstydziłby się mistrz świata w maratonie karierowiczów.

– Rządzącym najbardziej potrzebni są ludzie zgadzający się z ich poglądami i kadzący im, jacy to oni są rozumni, przenikliwi i dalekosiężni w tych swoich spojrzeniach przez przepocone okulary – skomentował Salomon Ircha, też z oznakami czasowego zużycia na twarzy. – Znam dobrze Dycepana Septę. Zapytany o prezydenta, wyjaśnił mi kiedyś niechętnie.

– Prezydent może być zwykłym dupkiem. Ludzie tego nie widzą, ponieważ chodzi w drogim garniturze w otoczeniu legionu ochroniarzy, jeździ luksusowym samochodem, pokazuje się w towarzystwie ludzi władzy i celebrytów. Prezydent ma nadęte ego. Bystry doradca to wyczuwa i umiejętnie wykorzystuje, bo ego da się nadymać, a on lubi nadęcie.

Odc. 5 Stwórca

Salomon opowiedział mi swoje najnowsze przeżycie. Chętnie go słucham, nadaje na tej samej fali co ja. Możemy się nie zgadzać, ale rozumiemy się i akceptujemy. To wielka sztuka.  

– Stwórca objawił mi się niespodziewanie. Czekał na mnie w mieszkaniu, kiedy rano wróciłem ze sklepu. Przeniknął przez mury i ściany. Powszechnie nazywają go Stwórcą, choć on sam przedstawiał się jako „Naj”. To mi się podobało. Brzmiało to jak krótkie, zwięzłe imię, w którym mieściło się także nazwisko. Pełna identyfikacja. Naj wyszedł z mroku słów i snów wałęsających się po nocy. Zestarzał się. Widziałem to wyraźnie. Wychudł, włosy mu się przerzedziły, przybierając kształt aureoli, wyglądał jednak godnie jak na obrazach. Skarżył się.

– Sprawy wymknęły mi się spod kontroli. Stworzyłem sobie ogród różany i nazwałem go Rajem.

– Stworzyłeś go sobie a Muzom – dodałem, zaskakując siebie samego nieprzemyślaną reakcją. Czasem zdarza mi się chlapnąć coś, ni przypiął ni przyłatał.

Dostojny gość przemilczał moją uwagę.

– Ożywiłem Raj i zaludniłem go chyba niezbyt udanie, bo jego mieszkańcy przestali mnie słuchać. Od pewnego czasu żyją własnym życiem. Pozostając ludźmi, stali się też zwierzętami. Po prostu zdziczeli.

– Wyemancypowaliśmy się, staliśmy się od ciebie niezależni – tak mi mówią. Nie jesteś już nam potrzebny. Myślimy i mówimy o tobie jako o symbolu lub idei. Jesteś tylko Bogiem, niczym więcej.

– Niszczą to, co stworzyłem i robią to wbrew własnym interesom. Głupcy! Będą tego żałować – powiedział Naj i zniknął, nawet nie wiedziałem kiedy.  

– Postanowiłem udać się na spoczynek – kontynuował Salomon. – Taki miałem zamiar, ale wyszło inaczej, gdyż zacząłem kłócić się sam z sobą, co do domniemanego człowieczeństwa istoty ludzkiej i jej wpływu na przyrodę i klimat. Marnie to wygląda. Nie martwię się jednak o to, gdyż człowiek nie żyje wiecznie. Smutne jest jednak to, że wszystkie, w dodatku wciąż narastające, problemy zostawiamy następnym pokoleniom. Jakoś nikt nie bierze sobie do serca koncepcji sprawiedliwości międzypokoleniowej.

Odc. 6 Zwielokrotnienia

Było to niemożliwe, a jednak kraj uległ takiej deformacji, że wprost trudno było w to uwierzyć. Wszystko wydawało się krzywe, wykoślawione i zwodnicze. Ludzie – w przekonaniu, że zachowują się normalnie – zachowywali się dziwacznie. Niektórzy przyznawali to otwarcie, mówiąc o tym bezosobowo, jakby bali się, że zdradzają największą tajemnicę:

– Mieszkańcy naszego kraju zachowują się osobliwie a nawet patologicznie. Widać to na każdym kroku.

Najbardziej zaskoczył społeczeństwo Omerni strajk tramwajarzy. Na przystanku, w oczekiwaniu na najbliższy pojazd, zebrał się tłum pasażerów. Nudząc się, rozmawiali o nowych zachowaniach.

– Moja siostra lewym okiem mruga sześć razy szybciej niż prawym. Ma taki tik. Jej to nie przeszkadza.

– Mój brat mył się rano pod pachami trzydzieści razy. Nie wiem, co o tym myśleć. Chyba strasznie się poci.

Każdy mówił o innej osobie, ale wszyscy wiedzieli, że to jemu się to przydarzyło. Mówienie czegoś dla niepoznaki było powszechne.

– Ryba psuje się od głowy. Kradną do maksimum. Niedługo zabraknie świeżego powietrza i wody mineralnej w butelkach – mówiono, oglądając portrety wysokich funkcjonariuszy państwowych, ustawione na piedestałach w miejscach publicznych i na placach zabaw dla dzieci. Były to domeny rządu tępawego oprycha zwanego Czarnym Małpoludem.

Pojawiły się głosy sprzeciwu.

– Może i kradną ale dzielą się z innymi, Nie to, co ich poprzednicy.

– Ale oni kradli mniej.

– I co z tego! Wolę, aby kradli więcej i dawali mi więcej. „Nie je ważne, czyje co je, ważne to je, co je moje”, że tak powiem, cytując klasyka – podsumował łysy mężczyzna z przystanku tramwajowego trzymający się na uboczu.  

– Moim zdaniem – wyznał Salomon Ircha Tadziczkowi, mieszkańcowi prowincji – najgorszy jest ten zboczony krasnal w garniturze, o krzywym uśmiechu, robiący złośliwe porównania pod adresem ludzi zmieniających płeć. On nie rozumie, jak bardzo jest to dla nich bolesne, a jeśli to są dzieci, to jakżeż bolesne jest to także dla ich rodziców.

– To zwykły palant – skwitował Tadziczek, dając dobitny przykład skrótowego myślenia o władzy.

Tramwaj miał przypłynąć dopiero za cztery dni, o czym nikt na przystanku nie wiedział. Kiedy wreszcie pojawił się, ludzie słaniali się z wyczerpania. Dwie osoby zachorowały w trakcie czekania na tramwaj; zepchnięto je do wody licząc, że dopłyną do najbliższego szpitala. Wszyscy ich pocieszali jak mogli.

– To nie tak daleko. Tylko piętnaście kilometrów z prądem. Przy szpitalu brzeg rzeki jest bardzo łagodny, w najgorszej sytuacji wczołgacie się na podwórko. W dzień natychmiast was ktoś znajdzie i podniesie alarm. Jeśli to będzie noc, to pies pilnujący szpitala swoim szczekaniem obudzi ratowników. W ostateczności przeleżycie sobie do rana na świeżym powietrzu. Noce są teraz łagodne i śpiewają cykady. Sam chciałbym znaleźć się w takich warunkach, ale dobry stan zdrowia mi na to nie pozwala.

Po uporządkowaniu kwestii chorych, zaczęły się skargi i kłótnie.

– Nikt nas nie informował. Po pierwsze, że jest to tramwaj wodny, po drugie, że przyjedzie dopiero za cztery dni, bo tramwajarze strajkują.

– Po co oni to robią? Nie dość im problemów z suszą, klimatem, drożyzną i upadkiem kościoła?

– Strajkują nie wiadomo po co. Skarżą się, że mają za mało wody pod kilem i nie nadążają pompować z rufy pod dziób, gdzie jej najbardziej potrzeba. To jacyś szaleńcy – skarżyli się pasażerowie.

Tylko jeden z nich bronił tramwajarzy, bo jego matka była tramwajarką.

– Wprawdzie była sadystką, biła mnie nieprzerwanie i przypalała papierosem, ale to zawsze matka.

– Myśleliśmy, że to tramwaj szynowy. Kiedy to zmieniono? – pytali inni podnosząc do góry brwi i poprawiając odruchowo włosy.

Każdy chciał dobrze wyglądać, łącznie z łysymi, choć uważano to za absurd. Kiedy im zwracano uwagę, że łysi nie muszą poprawiać włosów, odpowiadali:

– Co ma łysy do wiatraka?

Pytanie nie było bezsensowne, tylko nikt nie umiał na nie sensownie odpowiedzieć.  

Sytuacja z niedostateczną informacją była przykra, ale niewielu obywateli zaskoczyła, ponieważ Omernia już od kilku lat schodziła na psy. Dokładna i terminowa informacja przestała być w cenie. Społeczeństwo było niedouczone, nie miało pojęcia, że brak lub niedokładna informacja to sprawa nie tylko marnotrawienia czasu, ale także frustracji, niepotrzebnie wydatkowanej energii i utraty dobrego samopoczucia. Ludzie żyli zatopieni w smartfonach i niewiele więcej ich interesowało.

Przyroda też reagowała inaczej. Róże w ogródku działkowym niejakiego Marcina, pseudonim Chórzysta, rozlały się najpierw po działce, potem zeszły na drogę przed furtkę, rozpełzły i przeistoczyły w strumienie czerwieni na sąsiednich drogach, aby w końcu wypłynąć na ulice miasta. Wyglądałoby to jak krew, gdyby nie pachnące płatki pozostałe na obrzeżach.

– Róże płyną zupełnie jak woda w czasie burzy z piorunami – podsumował hydrolog, dla którego w okresie przedłużającej się suszy woda była wszystkim, słońce zaś tylko niepotrzebnym dodatkiem.

Odc. 7 Zdarzenie w bazylice

Zdarzenie miało miejsce w Bazylice Romańskiej. Odnotowały je media, podkreślając, że nastąpiło ono w najmniej oczekiwanym czasie i w dziwnych okolicznościach. Jego bohaterką była Zinajda Kowalska, z domu Pokora, mężatka, która po rozwodzie wróciła do statusu starej panny, szczycąc się, że tysiące kobiet takich jak ona chodzi po ulicach miasta.

Uczestnicząc w niedzielnym nabożeństwie Zinajda zwróciła na siebie uwagę tym, że od początku do zakończenia mszy żegnała się nieprzerwanie kreśląc ręką znak krzyża na piersi i modląc się półgłosem o zbawienie społeczeństwa Omerni. Na podstawie dwuminutowego wideo, nagranego przez stojącego z boku młodego człowieka, obliczono, że w ciągu godziny przeżegnała się co najmniej pięć tysięcy razy.

Najciekawsze nastąpiło dopiero pod koniec mszy; kobieta oderwała się od uporczywego żegnania się i modlitwy, przeszła przez tłum wiernych do ołtarza, podeszła do księdza i odepchnęła go na bok burknąwszy:

– Usuń się, cholerny klecho. Wiadomo, co ty i tobie podobni trzymacie pod sutanną i co wam w głowie. Teraz ja będę mówić do wiernych. Zobaczymy, kto jest lepszym kaznodzieją, kobieta czy taki uzurpator męskości jak ty w duchownym przebraniu.

Ksiądz pod wpływem nieoczekiwanego pchnięcia i oskarżeń Zinajdy zatoczył się i upadł. Podniósł się jednak bardzo szybko, pragnąc pokazać, że nadal panuje nad sytuacją. W wywiadzie udzielonym później twierdził, że nie upadł tylko pochylił się głęboko, aby podjąć z ziemi chusteczkę do nosa, która chwilę wcześniej wypadła mu z rękawa i że w ogóle było zupełnie inaczej niż opisywali to dziennikarze. Biskup, zwierzchnik księdza, tłumaczył jego zachowanie postępująca amnezją. Następnego dnia pytany o to samo, wyjaśnił:

– Każdy duchowny podchyliłby się pod ciężarem niesłusznych oskarżeń o pedofilię. Zjawisko to zdarza się w kościele tak niezwykle rzadko, że nie ma o czym mówić. Mamy przed sobą poważniejsze problemy i wyzwania, dlatego proponuję przejść do innego tematu.

Zinajda zapewniła stojących przed nią wiernych. że nie jest uzurpatorem mądrości, wiary i przebaczenia lecz w odróżnieniu od tysięcy duchownych występuje w obronie prawdziwego Boga.

– Fałszywy Bóg kościoła zrejterował wobec nawały okrucieństw dyktatora Ibragima, bombardującego miasta i wsie. Jego ludzie ostrzeliwują i zabijają ludzi cywilnych na ulicach, rabują domy, a nawet kradną z nich sedesy, aby je wywieźć do swojego kraju. Ponadto w tajemnicy przed opinią światową przeładowują na środku oceanu ropę z zbiornikowców Ibragima na tankowce pływające pod obcymi banderami, aby mogły spokojnie wpływać do wszystkich portów świata i tam się rozładować.

Swoimi wynurzeniami i religijnością kobieta wywarła wielkie wrażenie na osobach zebranych w bazylice. Ludzie szeptali między sobą, że jest pierwszą osobą, w dodatku kobietą, która w sposób jednoznaczny i otwarty mówi o związkach wiary i kościoła z polityką i społeczeństwem.

– To działa na człowieka. Ona ma wiedzę i zdolność szczerej prezentacji swoich poglądów. To bardzo pozytywne zachowanie.

Kiedy zakończyły się już brawa, Zinajda – zupełnie nieoczekiwanie – pobłogosławiła zebranych jakby była księdzem, po czym przeszła przez kościół i stanęła w drzwiach, aby żegnać się z wiernymi. Poruszeni jej słowami, wychodzili ze zwieszonymi głowami, że nie potrafili albo nie mieli odwagi odróżnić boga prawdziwego od boga fałszywego.

Kilka dni później wyszło na jaw, że Zinajda Kowalska to nikt inny jak była dyrektorka Instytutu Odgadywania Przyszłości, która rok wcześniej odeszła z pracy i wyjechała z miasta. Wśród młodzieży popularna była żartobliwa jego nazwa: Instytut Odczarowywania Tego, Co Przed Nami. Na spotkaniach z publicznością, w czasach kiedy jeszcze pracowała w instytucie, miała podobno mówić i ostrzegać:

– Co do wirusów, to wszystkie ich podstawowe odmiany epidemiczne nasz kraj zidentyfikował i trzyma ich próbki dobrze chronione w pojemnikach w zamrażalniku banku naukowych zasobów medycznych. Z tym sobie radzimy. Problem tkwi gdzie indziej. Jako społeczeństwo, najgorzej nam idzie w radzeniu sobie z samoświadomością. Uważamy, że jesteśmy narodem mądrym i praworządnym, ale naprawdę taka jest najwyżej połowa społeczeństwa. Ta druga połowa błądzi ze wzrokiem utkwionym w ścianę, widzi podłość tam, gdzie jej nie ma, i nie dostrzega przewrotności tych, którzy karmiąc ich z ręki i okradają ich z przyszłości. Czas, abyśmy zdali sobie z tego sprawę i nieco spuścili z tonu naszej nadzwyczajnej dumy narodowej.

Słowa Zinajdy były tak poważne, że mało kto ją zrozumiał. Wycofała się więc i pogrążyła w depresji, o której mówiła, że wszystkich czeka, jeśli nie nauczą się pływać w mętnej wodzie współczesności i odróżniać ziarna prawdy od plew kłamstwa.

Odc. 8 Ormianka 

Miała na imię Zina, była Ormianką, rzeźbiarką, właścicielką niesamowicie błękitnych oczu i upartego charakteru. Pracowała w warsztacie, atelier rzeźbiarskim. mieszczącym się w dużym drewnianym budynku lekkiej konstrukcji położonym naprzeciw przystani rybackiej. Lubiła widok łodzi rybackich wpływających lub opuszczających przystań. Czasem zdarzały się też żaglówki zawijające tu dla odpoczynku lub zaopatrzenia się w żywność i świeżą wodę.

Poniedziałkowy ranek zapowiadał deszcz. Mimo to przed otwartym atelier Ziny pojawiła się jak zwykle grupka osob lubiących obserwować ją przy pracy. Artystka przez trzy godziny ostrzyła nóż elektroniczny, opowiadając ze szczegółami otaczającym ją widzom, co robi, jak to robi i po co to robi, niewiele jednak z tego zrozumieli. Było to zbyt skomplikowane. Wiadome było tylko, że chodzi o jakieś nadzwyczajności artystyczne, rzeźby, jakich jeszcze świat nie widział. 

– To, co zrobię, dotyczy przyszłości, w szczególności roli kobiet. Odprawiam misterium kobiece, tworząc życie, którego nikt nie złamie. Nie pokona – poprawiła się.

Patrząc na otaczających ją ludzi albo na przystań rybacką, wyrzucała z siebie słowa lekko jakby to były miniaturowe piłeczki pingpongowe.

Nadeszła zima, czwarty grudnia z bardzo niskimi temperaturami. Zina wzięła z namaszczeniem do ręki nóż elektroniczny; rzeźbiła w zmrożonym powietrzu, wycinając zeń ludzkie figury. Tworzyła postacie ze swojej najbliższej rodziny, dziadka i babcię, potem swoich rodziców. Figury dziadka i babci były tak misternie odtworzone, rysy twarzy tak wyraźne a spojrzenia tak ostre i rześkie, że przy każdym ich wydechu widać było parę wodną zastygającą w mroźnym powietrzu. Z rzeźbieniem rodziców szło Zinie gorzej. Tłumaczyła to obserwującej ją grupce miłośników jej pracy:

– W odróżnieniu od dziadka i babci, moi rodzie żyją, chodzą, poruszają się, wykonują gesty. To utrudnia mi wewnętrzne skupienie się, rozprasza mnie; nie mogę uchwycić rysów ich twarzy tak wyraźnie jak innych postaci.

Rodzice Ziny odmówili obejrzenia rzeźb własnych postaci. Ich stworzenie uważali za bluźnierstwo.

– Zina chyba oszalała. Nie chcemy mieć sobowtórów – mówili. – W naszym życiu nie ma miejsca ani czasu na bałwochwalstwo.

Na początku stycznia rzeźby ustawiono na placu przed ratuszem, aby mieszkańcy miasteczka i przyjezdni mogli do woli je oglądać. Każdego dnia przechodził przed rzeźbami korowód zwiedzających; potem lokalna społeczność oswoiła się i zainteresowanie nieco spadło. Do pokazania na zdjęciach rzeźby się nie nadawały, ponieważ były zbyt przezroczyste. Stały tak przez dwa lata; zimą przeistoczone w zlodowaciałe powietrze na otwartej przestrzeni, latem przechowywane dzień i noc w przezroczystej zamrażarce. Były to największa atrakcja w mieście, przyciągająca tłumy turystów, zimą przebywających samochodami, koleją, skuterami śnieżnymi a nawet saniami.

Nadszedł czas, kiedy opatrzyły się jak wszystko inne w życiu, włącznie z samym życiem.

– W końcu każdy musi dożyć swego finału, nawet gdyby go ustawić na mroźnym powietrzu i zafundować mu wieczną zimę jak w kosmosie – powiedział Zina.

Któregoś dnia postacie znikły. Przedstawiciel ratusza był zdezorientowany albo kręcił; tłumaczył zniknięcie rzeźb wysokimi kosztami energii elektrycznej zasilającej zamrażarkę, potem kradzieżą, w końcu zajęciem rzeźb i zamrażarki przez komornika w związku z zaległościami podatkowymi ratusza. Było w tym coś mętnego, co najmniej dwuznacznego. Dochodzenie policyjne niczego nie wyjaśniło. 

Kradzież rzeźb zniechęciła Zinę do pracy. Na piątkowym targu sprzedała wszystkie dłuta rzeźbiarskie, nóż elektroniczny, młotek i torbę na narzędzia.

– Nie żal pani tego wszystkiego – zapytałem Zinę, kiedy spotkałem ją na przystanku autobusowym.

Odpowiedziała mi coś, ale nie zrozumiałem, ponieważ nadjeżdżający autobus zagłuszył jej słowa. Wyciągnęła do mnie rękę, aby się pożegnać. Miała zgrabne palce, zakończone trzema czerwonymi i dwoma bordowymi paznokciami. Na serdecznym palcu błyszczał pierścionek z pulsującym opalem. Schwyciłem jej dłoń, nic jednak nie poczułem. Nie było jej tam, gdzie ją widziałem. Dopiero wtedy zrozumiałem, że Zina była wytworem mojej wyobraźni.

– Jeśli ona nie istnieje, to jaka jest pewność, że ja istnieję – zadałem sobie pytanie.

Odpowiedzi udzielił mi młodzieniec w letnim białym garniturze i płaskim słomkowym kapeluszu. Biegnąc w kierunku otwartych drzwi autobusu, przeszedł przeze mnie na wylot niczego nie zauważając. Było to niezwykłe przeżycie, postanowiłem zachować je w pamięci.

Odc. 9 Porządkowanie czasu

Budzę się o godzinie 4.45. Za oknem niebo rozjaśnia się. Przecieram oczy i myślę, o sobie i o otaczającej mnie rzeczywistości. Jak na tak wczesną porę dnia idzie mi całkiem dobrze. Przechodzę na myślenie abstrakcyjne. Czuję potrzebę porządkowania czasu, przestawiam minuty. To, co zdarzyło się o godzinie 4.55 przesuwam na 4.50. Powoduje to akumulację, bo o 4.50 mam zwyczaj intensywnie wpatrywać się w sufit. To takie ćwiczenie oczu. Mam teraz dwie różne czynności o tej samej porze. Oceniam, jak to wygląda, czy nie jest to sytuacja konfliktowa, jak na przykład dwa jadące samochody w tym samym miejscu i czasie. Nieźle to wygląda. Gorzej jest z godziną 4.53, tutaj doświadczam zupełnej pustki. I to nie jest w porządku, ponieważ czas istnieje tylko w postaci zdarzeń. Jeśli nic się nie dzieje, czas nie płynie. Po prostu go nie ma.  

W zaroślach nad strumieniem Hania odzywa się ptak. Chyba kos, bo słyszę pogwizdywanie. Wiem, że jest mały i bezbarwny i umie wszystko naśladować, nawet wbijanie gwoździ i zgrzyt metalu na szkle. Dla mnie to geniusz. Mimo to postanawiam go ulepszyć; dodaję mu kolorowe pióra na skrzydłach, czerwone gardło i wydłużam ogon, aby upodobnić go do ptaka rajskiego. Chyba mu się to spodobało, bo śpiewa piękniej. W jego melodii słyszę słowa podziękowania. Nie wiem, czy on jest mi naprawdę wdzięczny, czy to tylko moje wyobrażenie.

Właściwie to żyję wyobrażeniami. O godzinie 5.05 wyobrażam sobie, że mnie nie ma. Jest mi z tym bardzo dobrze, ponieważ przestaję odczuwać ból pleców i drętwienie lewej nogi, które nawiedzają mnie o tej porze. Patrzę na łóżko, gdzie przed chwilą leżałem i leżę nadal; jest puste. W pokoju też nie widzę nikogo. Przestaję się rozglądać, ponieważ wiem, że nigdzie mnie nie ma. Ale muszę gdzieś być, skoro wyobrażam sobie to wszystko. I rzeczywiście, widzę siebie blisko okna, coś jak przezroczysty cień: głowa, ręce, nogi, tułów, piżama. Moje oczy są zawieszone w powietrzu i lekko fosforyzują. Istnieją tylko w formie blasku.

Postanawiam to zakończyć, przestaję rozglądać się i myśleć. Z chwilą, kiedy przestałem myśleć, przestałem istnieć. Ja tak, ale nie kos za oknem. Słyszę go, śpiewa bajecznie pięknie choć ciąży mu długi ogon rajskiego ptaka. Daje mi o tym znać, potrząsając nim nerwowo. Nie wiem, co zrobić z tym fantem. Postanawiam wyłączyć się. Porzucam świadomość czasu, przestrzeni i przedmiotów. Jest mi z tym dobrze. Przestałem odczuwać ból pleców i drętwienie lewej nogi.

Odc. 10 Laboratorium 

Przebudziłem się w prawie kompletnej ciemności, w wielkim okrągłym zamkniętym pomieszczeniu. Z docierającej go do mnie mieszanki woni i zapachów wywnioskowałem, że jest to jakieś laboratorium.

– Sceptycjuszu! – usłyszałem męski głos. – Wiem o tobie wszystko. Nazywają cię także Sceptykiem, którym zapewne jesteś, imię złośliwie przekręcane przez twoich kolegów i znajomych na Scep. Jesteś aktywnym członkiem Światowego Towarzystwa Sceptyków. Zgadza się? Mów szczerze! – zażądał głos.

Płynął wprost ze ściany, jego ton i brzmienie były trudne do określenia, można by powiedzieć pokrętne. Był mieszaniną ludzkich i zwierzęcych głosów zabarwionych pewnością siebie i poczuciem dominacji. Była w nim także jedwabistość i układność, coś zupełnie niezrozumiałego, kolidującego z energią i mocą. Poczułem, że się pocę, wilgotny niepokój pełzał strużkami po moim ciele.

– Kim jesteś? – zapytałem, starając się ukryć niepokój.  

– Nie pytaj o to. Wkrótce sam się domyślisz – uciął nieznajomy. – Powiem tylko, że to ja tutaj rządzę. Możesz uważać mnie za możnowładcę i nazywać szefem. Złośliwcy i komedianci przedstawiają mnie jako postać o tępym obliczu i niekształtnym pysku, ubierającą się na czarno. Czyniąc to, usiłują mnie ośmieszyć. Czy nie sądzisz, że ich zachowanie samo w sobie jest po prostu śmieszne?

– Czyj to głos? Skąd ja go znam? – intensywnie usiłowałem przypomnieć sobie. Kojarzyłem go z ciemnicą i tajemniczością, czymś nienaturalnie obcym i niezrozumiałym.

Odpowiedź nadeszła natychmiast.

– Domyśl się, kto to mów. Nie wszystko można obliczyć, zważyć i dotknąć. To wasz ludzki błąd. Brak wam wyobraźni i wiary. Masz dużo czasu na przemyślenie tego, co ci przekazuję, gdyż stąd nie ma wyjścia. Chyba, że potrafisz przenikać ściany. Tylko ja mogę cię stąd zwolnić. Pobyt tutaj może ci zaszkodzić, może też wyleczyć z twoich dolegliwości, przede wszystkim wiary w człowieka i w Boga. Ty o tym zadecydujesz. Masz wolną wolę, dokonaj wyboru.

Zapadła cisza. Zdałem sobie sprawę, że rozmawiałem z Szatanem. Poczułem się beznadziejnie zagubiony. Przypomniałem sobie, że zwykłem pić wściekle gorącą kawę i wszyscy uważali, że to źle wróży. Nie myślałem wtedy o miejscu w postaci kulistego laboratorium pozbawionego drzwi, okien i jakichkolwiek innych otworów. To z fusów wrzącej kawy wywróżono mi, że trafię do piekła.

Odc. 11 Śmieciarze

Poranek na osiedlu Aura rozpoczął się pod znakiem słońca. O godzinie siódmej słońce było już bliskie zenitu i zawisło nad osiedlem Aura niosąc niezapowiedziany przez meteorologów upał. Może i wybiegłem z moją wyobraźnią nieco do przodu, bo brzmi to jak proroctwo, ale taka była prawda. Mieszkańcy osiedla wyszli z domów i mieszkań, stanęli w cieniu drzew i patrzyli z niepokojem w niebo. Trudno im było uwierzyć w to, co czuli i widzieli.

– Słońce wygląda jak rozpalony jastrząb, gotów zabić każde żywe stworzenie w zasięgu swego wzroku.

– Mnie kojarzy się ono bardziej z beczką wypełnioną trotylem, gotową wybuchnąć w każdej chwili i wysuszyć wszystko na wiór.

Salomon poczuł się jak niegdyś na pustyni. Miał złe wspomnienia od czasu, kiedy w czasie wyprawy na pustynię obudził się w nim wielbłąd i zachłannie pił wodę. Współuczestnicy wycieczki oraz przewodnik robili zakłady, ile wypije. W ciągu pół godziny wchłonął w siebie dwadzieścia pięć litrów wody. Nikt nie wygrał zakładu, ponieważ nikt nie przewidywał, że człowiek jest zdolny wypić pod wpływem upału dwa i pół wiadra wody. To osiągnięcie miało być zapisane w Księdze Guinnessa. Nie doszło do tego, ponieważ nikt nie przygotował przepisowej dokumentacji ani listy świadków z adresami i numerami telefonów kontaktowych.

Salomon oderwał się od dziwnych wyobrażeń, kiedy usłyszał i chwilę później zobaczył ogromną śmieciarkę z dwoma doklejonymi do niej śmieciarzami. Wielki jak hala fabryczna pojazd wtargnął na osiedle Aura, terroryzując mieszkańców warkotem ciężkiego pojazdu wojskowego i łoskotem setek metalowych i szklanych odpadów w swoim przepastnym wnętrzu.

Smieciarkę obsługiwało dwóch osiłków z obnażonymi ramionami i nogami. W koszulkach bez rękawów i w krótkich spodenkach przypominali umięśnione gnomy z bajki. Jeden był łysy i miał na kostce prawej nogi błyszczącą opaskę odblaskową. Zachowywał się tak, jakby zamierzał kopniakami usuwać każdego przechodnia, który śmiałby stanąć na drodze jego śmieciarki zanim nawet wyda ostrzegawczy okrzyk:.

– Hej! Uważaj, człowieku, bo oto jesteśmy tutaj, nieśmiertelni pracownicy firmy oczyszczania miasta, aby wypełnić ważną rolę. .

Ciężarówka zatrzymała się. Łysy wyciągnął z budynku ze śmieciami niebieski pojemnik na kołach wypełniony stosem zużytych opakowań kartonowych.

– Cywilizacja kartonowych pudeł – warknął Salomon. Miał złe skojarzenia. Za każdym razem, kiedy coś kupił przez Internet, przysłano mu to w wielkim kartonowym pudle wypchanym dla uzupełnienia nadmiaru wolnej przestrzeni fragmentami papieru, ścinkami tektury lub plastikiem.

Znał dokładnie sytuację. Wszyscy na osiedlu i w mieście ją znali. Dwie lokalne firmy produkujące opakowania kartonowe należały do Kościoła Ostatecznego Przebaczenia i były zarządzane przez proboszcza Jana Przaśnego, pyzatego, zadowolonego z siebie duchownego. Kościół był także właścicielem firmy sprzątającej miasto, do której należała śmieciarka i dwaj pracownicy z gołymi torsami.

Komercjalizacja działań kościoła nie stanowiła dla nikogo większego zaskoczenia. Liczba wiernych skurczyła się tak horrendalnie, że parafii brakowało pieniędzy nawet na zakup mszalnego wina. Ratując się przed bankructwem kościół kupił kilka biznesów, w tym zakład produkcji tekturowych opakowań i firmę oczyszczania miasta. W obydwu organizacjach kasę trzymał starszy syn księdza Przaśnego. Nikt o tym publicznie nie mówił, że byli spokrewnieni, ale wszyscy o tym wiedzieli.

– Oni są do siebie podobni jak dwa końce tego samego kija – żartował burmistrz miasta.  

Biznesy kościoła były ze sobą powiązane w niezwykle udany sposób. Jedna firma zarabiał na produkcji kartonów, druga na ich segregacji i utylizacji. Przedsiębiorstwo oczyszczania miasta sprzedawało zebrane kartony zakładowi produkcji kartonów, który je wykorzystywała jako surowiec wtórny do produkcji nowych kartonów. Im więcej kartonów wyprodukowano, sprzedano i zużyto , tym większe były dochody i zyski kościoła. Ksiądz Jan Przaśny wyjaśniał młodzieży prowadząc naukę religii w szkole:

– Pan Bóg bardzo źle ocenia niszczenie przyrody, dlatego musieliśmy zaangażować się w recykling opakowań z tektury. Miasto nie poradziłoby sobie bez nas. Gdyby nie Kościół Ostatecznego Przebaczenia, utonęlibyśmy wszyscy w zużytych opakowaniach tekturowych. Bóg zawsze wie, co robi.

Odc. 12 Nocne abstrakcje Żorża Kociuby

Żorż obudził się w stanie zagubienia. Śniła mu się drewniana komórka z narzędziami, pozbawiona dachu, zadziorny kogut, który zadziobał kozę, ponieważ buntowała przeciwko niemu kury, trzy prezerwatywy podziurawione gwoździem przez garbuskę wierzącą w nieograniczone prawo do poczęcia, czerwone porzeczki porastające krzak w takiej obfitości, że niebo barwiło się na czerwono a na liściach ukazywały się drobniutkie kropelki krwi, szparagi pożerające się nawzajem z czystej nienawiści, w końcu karawan z grupą klaunów w roli orkiestrantów. Niezwykły ciąg nocnych zdarzeń zaniepokoił go do tego stopnia, że nie wychodził z domu przez dwa dni, usiłując dojść do siebie.

Psycholożka, do której się udał, wytłumaczyła mu, że jest to normalne, ponieważ ma umysł o podobnej sile wyobraźni jak malarze abstrakcjoniści.

– Czyli osoby nienormatywne artystycznie – przerwał Żorż, nie mogąc doczekać się diagnozy, że nie grozi mu szaleństwo, które nękało jego przodków. Poraziła go myśl, że podobnie jak dziadek ze strony ojca i prababka ze strony matki będzie musiał spędzić resztę życia przykuty do ściany w azylu dla obłąkanych.

Psycholożka, kobieta drobna i szczupła, o oczach koloru oceanu, wstała ze swojego fotela i stanęła obok biurka patrząc z uśmiechem na Żorża.

– Nienormatywność nie oznacza nienormalności. Wielu ludzi tego nie rozumie. Tacy na przykład homoseksualiści. Oni istnieli zawsze, od początku dziejów, i są tworem boskim lub ewolucji, jak kto woli, stanowiąc pewien margines typowych zachowań. Aby to zrozumieć trzeba rozumieć statystykę. To, że dziewięćdziesiąt siedem procent jabłek w sadzie ma kolor czerwony nie oznacza, że pozostałe trzy procent w jasnozielonym kolorze to jabłka nienormalne. One są po prostu inne. I tak jest z innymi odstępstwami od normy. Dlatego proszę się nie niepokoić i nie dręczyć zwariowanymi snami.  

Żorż chwycił się jej tłumaczenia jak koła ratunkowego. Nie mógł powstrzymać się od wyrażenia zadowolenia.

– Zgadzam się z panią. Gdyby myśleć tak, jak ludzie nawiedzeni, to można by uznać, że pisarze i poeci to też jednostki nienormalne. Przecież oni fantazjują, piszą o rzeczach nieistniejących, tak bardzo odmiennych od naszego świata, że wprost rozsadza to wyobraźnię.

– Ma pan rację. Żyjemy już w czwartej dekadzie dwudziestego trzeciego wieku, który ma za sobą wiele wstrząsów w postaci wojen, wielkich migracji, pożarów, powodzi i tornad, epidemii, tsunami, zmian pola magnetycznego i kilku okropnych katastrof w tym kataklizmu nuklearnego, i dlatego musimy być przygotowani na bunty naszego własnego umysłu.

Odc. 13 Szalony dom 

Jedno niezwykłe zdarzenie wykoślawiło życie mieszkańców budynku numer siedemnaście na osiedlu Aura. W garażu pod budynkiem śmierdziało trupem, rano łagodnie, po południu coraz mocniej. W nocy zapach stawał się nieznośny. W kolejnych dniach fetor nasilał się coraz bardziej. Ludzie bali się zjeżdżać windą do garażu.

Humanoidalny robot „Alena” przywieziony przez policję szybko i sprawnie wykonał zlecone zadanie. Alena miała twarz młodej kobiety i miękki głos z ledwo uchwytnym dalekowschodnim akcentem.

– Analiza pochodzenia i struktury zapachu nie nastręczyła mi wiele kłopotu – wyjaśniła. – To ciało mężczyzny zmarłego około siedmiu dni temu. Mogę powiedzieć z prawdopodobieństwem przekraczającym dziewięćdziesiąt procent, że miał powyżej trzydziestu pięciu lat, był blondynem, miał nadwagę i chorował na cukrzycę. Ciała nie ma już tutaj, usunięto je nie później niż dzisiaj rano, sądząc po intensywności zapachu.

– Jak do tego doszłaś, Aleno? – Salomon Ircha czuł się swobodnie w kontaktach z mówiącymi robotami humanoidalnymi. To on wezwał policję dla przeprowadzenia śledztwa, chciał wiedzieć jak najwięcej o zmarłym i jak doszło do jego zgonu.  

– Mój elektroniczny nos odróżnia zapachy na podstawie ich składu chemicznego. Każdy zapach reprezentuje inny związek chemiczny. Inną woń wydają włosy nieboszczyka, inną tkanka tłuszczowa, jeszcze inną tkanka mięśniowa. Zapach włosów ma numer 34 AB, co oznacza, że denat był jasnym blondynem.

Charakterystyka sporządzona przez Alenę odpowiadała opisowi mężczyzny mieszkającego na najwyższym piętrze budynku razem z żoną. Nazywał się Jan Szczodry. Policja udała się do mieszkania, aby sprawdzić podejrzenia. W domu była żona.

Okazało się, że siedem dni wcześniej Jan Szczodry zniknął.

– Jak zwykle wyszedł rano z domu do pracy i już nie wrócił. Nie miałam z nim kontaktu telefonicznego. Nie odpowiadał na moje telefony i SMS-y. Po kilku godzinach oczekiwania zgłosiłam na policję jego zaginięcie.

– Gdzie pani mąż pracował?

– W biurze projektowym Studio Gamma.

W Studio Gamma nikt nie słyszał o Janie Szczodrym ani nie znał nikogo podobnego.

Policja wszczęła śledztwo.

Po dwóch miesiącach Salomon Ircha zadzwonił do detektywa policyjnego.

– Co z tym nieboszczykiem z budynku numer 17 na osiedlu Aura, którego tajemnicę miał pan rozwikłać – Salomon postanowił nie dać się sprowadzić na manowce jakimś prostym wytłumaczeniem. – Przecież ten człowiek gdzieś pracował.

Detektyw podrapał się po skroni wskazującym palcem i spochmurniał.

– Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej mocy. Mimo to nie udało nam się odkryć miejsca, gdzie pracował. To bardzo dziwne. Ale nie ustajemy w poszukiwaniach. Ponieważ nie odnaleźliśmy ciała, nie znamy tajemnicy zgonu człowieka. Zniknął jak kamień w wodę. Dom numer siedemnaście na pańskim osiedlu jest dla mnie domem tajemnic. Coś muszę z tym zrobić, bo sprawa spać mi nie daje.

Odc. 14 Przemyślenia prezydenta

Prezydent Jonasz Dyga dużo myślał. Dla porządku zapisywał swoje przemyślenia. Co jakiś czas publikowała je prasa prorządowa, głównie Gazeta Poranna, której redaktorem naczelnym był Paweł Isik, specjalizujący się w zagadnieniach religii i wiary.

„Czasy się zmieniły. Żyjemy już w przyszłości. To wymaga nowego, twórczego podejścia do życia. Czasem od nadmiernego myślenia dzwoni mi w głowie. Podejrzewam, że powiększa mi się wtedy ilość połączeń neurologicznych w mózgu. Zmierzyłem obwód głowy, rzeczywiście jest większy o dwa centymetry. Cieszę się tym: im większa głowa, tym więcej szarych komórek, tym więcej rozumu. Już sam fakt, że to dostrzegam, dobrze świadczy o mnie i moim urzędzie. Dzięki niemu stoję wysoko i każdy to widzi. Również ptaki. One są najgorsze, bo zostawiają plamy, a te są nie do usunięcia. Przenikają aż do wnętrza, gdzie przechowuję największe zalety narodowe i osobiste, dumę, honor, tradycję, godność osobistą a także poczucie wielkości, nierozerwalnie związane z urzędem prezydenckim.

Szary kolor komórek nie kojarzy mi się jednak najlepiej. Szarzyzna i szarość nie są u mnie w cenie, mimowolnie człowiek łączy je z obozem koncentracyjnym. To z tego powodu duża głowa kojarzy mi się także z niejakim Adolfem i jego polityką traktowania odmienności ludzi. Gdybym żył za jego czasów, na pewno już kurier wiózłby meldunek do kwatery głównej führera: „Ten Mensch Präsident ma niewymiarową głowę”. W meldunku byłaby moja charakterystyka: pucołowaty, łagodny charakter, można na nim polegać, hobby garncarstwo artystyczne oraz gra w domino zwłaszcza zimą. Podejrzewam, że w meldunku nawet nie wspomnieliby, że mam zasługi dla ludzkości. Napisałem i wygłosiłem dziesiątki przemówień i orędzi, ganiąc w nich przywary i ułomności ludzkie, przede wszystkim seksualne i obyczajowe. U Adolfa liczył się porządek: pasujesz, albo nie pasujesz. Jesteś blondynem i masz niebieskie oczy, jesteś OK, jesteś szatynem i masz rude włosy, lub nie daj Boże jesteś łysy, przepadłeś. My też dla dobra kraju nie tolerujemy odmienności. To jest zasada, której przestrzegamy. Nie wszyscy obywatele to lubią, ale mówi się trudno”.

Odc. 15 Początki dyskryminacji

Przyszłość niosła ze sobą zmiany. Wymagała innowacji. Ciągle coś wymyślano. Ludzie, w odróżnieniu od zwierząt, czuli wewnętrzną presję niekontrolowanych zmian. Nawet to, co było dobre i sprawdzone, stale ktoś ulepszał.

– Jak to jest możliwe? – pytanie to padało z wielu stron, spod warzywniaków, sklepów z alkoholem, sal konferencyjnych i operacyjnych, a nawet szpitali psychiatrycznych. To stamtąd ludzie zagubieni w labiryntach własnych myśli i uczuć przed oddaniem ducha obłędowi podejmowali rozpaczliwe próby, aby ktoś ich usłyszał i cokolwiek zrozumiał, jak doszło do ich nieszczęścia.

– Dla mnie jest to proste – oświadczył Erazm, przyjaciel Salomona, wywodzący się spoza Omerni. – Niekontrolowany postęp technologiczny będzie trwał tak długo, jak długo bogiem będzie pieniądz. Dla zysku, panie, dla zysku! My tego już nie zmienimy, bo pieniądz wrósł serca i umysły i zapuścił tam korzenie. -Wypowiedzenie tych słów było dlań tak dotkliwe, że usta mu się wykrzywiły boleśnie i takie pozostały do końca dnia.

Jeśli dla niektórych ludzi ciągłe zmiany i usprawnienia były czymś naturalnym, może nawet pożądanym, to dla innych oznaczały obłęd. Najbardziej poszkodowane były osoby starsze, zmęczone życiem, wypalone, niedowidzące, niepełnosprawne i zagubione. Ledwie nauczyły się posługiwać smartfonem pierwszej generacji, już wtykano im do ręki generację trzecią, szóstą i dziewiątą. Niektórych tak to szokowało, że zamykali się w skorupie zobojętnienia zupełnie jak ślimaki i przestawali się odzywać. Inni protestowali, wycofywali do ogródków działkowych lub patrzyli w przestrzeń kościoła z nadzieją, że ujrzą Boga, który w ich imieniu zmieni coś na lepsze.  

Erazm, osobnik dojrzały niby boski owoc mango gotowy spaść z drzewa, wykształcony i zrównoważony, przedstawił na „Forum Dojrzałości Cywilizacyjnej” swój pogląd:

– Wynalazcy oszaleli. Najtańszy smartfon ma tysiąc funkcji. Po co mi one? Ja potrzebuję smartfonu dla prostych czynności: zapisania numeru telefonu, wybrania numeru, kiedy dzwonię do kogoś, odbioru rozmowy telefonicznej, kiedy ktoś do mnie dzwoni, ewentualnie wysłania SMS-a lub MMS-a, czasem zrobienia zdjęcia. To wszystko. Tymczasem producenci wrzucają do mego smartfonu taką ilość funkcji, że gubię się w nich nieprzerwanie, aż rzygać mi się chce. I muszę za to w dodatku słono zapłacić.

W dniu, kiedy złożył tę prostą deklarację, zadzwoniły do niego z poparciem dwa tysiące siedemset dwadzieścia osób. Następnego dnia ich liczba podwoiła się. Wiele osób wyszło na ulice, aby zademonstrować swój sprzeciw.

Producenci i dystrybutorzy smartfonów zignorowali protest. Prasa podała, że niektórzy z nich publikowali na forach dyskusyjnych osób starszych zdjęcia pośladków pogardliwie zwane “gołą dupą” jako symbol ich przekonań: „Wypinamy się na was”, „Dla nas nie istniejcie, nawet jeśli macie pieniądze”, „Jesteście zapomnianą generacją staruchów”, „Liczą się tylko młodzi, dzieci, nastolatki i młodzi dorośli”.

To był początek wojny osób dyskryminowanych technologicznie z oprawcami technologicznymi. Żadna ze stron nie zamierzała przebierać w słowach czy pomysłach. Walka szła o wielką stawkę: kto kogo zdominuje.

Odc. 16 Rozliczenia

– W roku 2030 zakończyła się fala nieszczęść: kilka kolejnych epidemii zdziesiątkowało ludność naszego kraju, powodzie wymyły nam najlepsze gleby, susze wypaliły znaczące połacie ziemi i zniszczyły połowę zasiewów, pożary zdewastowały lasy. Potem mieliśmy falę uciekinierów z innych krajów, tornado i tsunami, w końcu otarliśmy się o wojnę i kataklizm nuklearny – profesor Zybe zbliżał się do końca wywiadu, o który od kilku tygodni zabiegał Paweł Isik, redaktor naczelny Gazety Porannej. Kochał podejmować trudne tematy i kierować dyskusją. Czuł się wtedy spełniony jako dziennikarz i obywatel.  

– Czy pan, panie profesorze, sądzi, że to czegoś nas nauczyło? Nas, to znaczy nasze społeczeństwo.

– Tak sądzę. Mieszkańcy Omerni uświadomili sobie bezmiar winy, jaką oni, ich rodzice, dziadkowie i pradziadkowie ponoszą za stan kraju i planety. Klapki niewiedzy spadły im z oczu zupełnie jak koniowi. Pan prezydent Dyga i ja uważamy, że jest to zjawisko korzystne. Lepiej późno niż wcale. Teraz wypada tylko odpokutować winę.

Najgłośniej wzywali do kajania się nowi kaznodzieje, ludzie młodzi, wypełnieni pragnieniem pomocy, przybyli z górnego biegu rzeki Marleny, obszaru położonego najbliżej równika i najbardziej dotkniętego zmianami klimatu. Wkrótce wszystkie kościoły głosiły potrzebę rozliczenia się z grzechu zaniedbań i podłości wobec przyrody. Gorączkowano się, podały pytania.

– Ale jak to zrobić? Jak zmierzyć negatywny wpływ na przyrodę człowieka lub małej społeczności, osiedla, wsi lub miasteczka? Jak ocenić, kto zawinił najbardziej?

Z pomocą przyszły nowe technologie. Ludzkie postępowanie stało się mierzalne. Na rynku pojawiły się grzechomierze zagranicznej produkcji, wkrótce także krajowej. Były to zmyślne urządzenia oceniające, które z dziesięciu bożych przykazań ludzie naruszyli, jaką ilość energii zużywali dla własnych celów oraz mierzące subiektywne poczucie winy. W grę wchodziły dwa przykazania: Czcij swego ojca i swoją matkę, jak ci nakazał Pan, Bóg twój, abyś długo żył i aby ci się dobrze powodziło na ziemi, którą ci daje Pan, Bóg twój” oraz „Nie będziesz zabijał”.

Mierzenie i ocena grzechu dewastacji planety przybrało formę nałogu. Było to zjawisko spontaniczne, odruchowe. Ludzie kajali się, modlili i podejmowali zobowiązania naprawy krzywd wyrządzonych przyrodzie i przyszłym pokoleniom.

Rząd wzywał do umiarkowania, tłumacząc, że wszyscy mają udział w niszczeniu planety. Premiera Chudego, który mówił o tym na spotkaniu z mieszkańcami miasteczka Palmiarnia nad rzeką Marleną, wykrzyczano i wygwizdano. Pierwszy wystąpił z krytyką dyrektor szkoły średniej Ernest Modena. Zanim wypowiedział się, splunął pogardliwie na ziemię.

– Niech pan nie zaprzecza, panie premierze, że pański rząd nie ma aktywnego udziału w dewastacji planety. Nie prowadziliście żadnej edukacji, nie stworzyliście funduszu badań zmian klimatu, popieracie wydobycie węgla, zaniedbaliście nowe technologie wytwarzania tańszej i bezpiecznej energii odnawialnej. To tylko niepełna lista.

Brukowiec „Nie Bądźmy Palantami” doniósł jeszcze tego samego dnia w dodatku specjalnym:

– Dyrektorska ślina aż się zagotowała, tyle było w niej goryczy i pogardy dla naszego rządu. Jak długo będziemy znosić nieuzasadnione eksplozje wrogości wobec najlepszych przedstawicieli naszego narodu?”

Po dokonaniu rozliczenia z własnym sumieniem ludzie gremialnie udawali się do kościoła, aby przysięgać na klęczkach, ze łzami w oczach, odejście od wzrostu demograficznego, który rozpoznali jako główny czynnik dewastacji środowiska naturalnego i klimatu. Żądano zmiany polityki kraju. Sprawa stała się głośna.

Mówili o tym zgodnie trzej przedstawiciele Kościoła Ostatecznego Przebaczenia: Kardynał Reno Bluszcz, biskup Tomasz Karoca oraz proboszcz Jan Przaśny. Przygotowywali się do tego nader starannie, dyskutując stanowisko kościoła przez trzy kolejne dni w pałacu biskupim.

– Po co nam przyrost gospodarczy i naturalny? Po co więcej ludzi na planecie i w kraju? I tak już ludzkość konsumuje połowę masy biologicznej ziemi, podczas gdy wszystkie pozostałe gatunki razem drugą połowę! Bóg nakazał Adamowi i Ewie rozmnażać się, ale czy w nieskończoność?

Tadziczek i Żorż krytycznie odnieśli się do nieoczekiwanego, twórczego odejścia ojców Kościoła Ostatecznego Przebaczenia od dotychczasowej doktryny.

– Oni jak kot spadają na cztery łapy. Wyczuli, że zmiana stanowiska kościoła w sprawach klimatycznych przyniesie im korzyści.

– Założę się, że kościół ma już poważny udział w produkcji urządzeń energii odnawialnej i przejmie stopniowo biznes produkcji i dystrybucji grzechomierzy.

Z trójki przyjaciół jedynie Salomon był powściągliwy. Myślał już o spotkaniu przy krawężniku i dyskusji na temat roli kościoła w kształtowaniu polityki klimatycznej. Nie chciał, aby mu zarzucano brak bezstronności.

Odc. 17 Dom Nadziei

Dysponując dokładnym opisem zaginionego Jana Szczodrego, mieszkańca budynku numer 17 na osiedlu Aura, policja kontynuowała dochodzenie. Jan Szczodry okazał się być współwłaścicielem firmy „Dom Nadziei” przy ulicy Zasobnej 22. Według opinii osób mieszkających w sąsiedztwie, był to potajemny dom publiczny zwany Burdelikiem zarządzany przez dwóch alfonsów. Policja zachowała te informacje dla siebie.

Prawdę ujawnili dziennikarze prowadzący śledztwo we własnym zakresie. Nie było żadnego burdeliku, żadnych prostytutek ani alfonsów. Klientami „Domu Nadziei” były głównie kobiety pragnące mieć dzieci. Nie mogąc zajść w ciążę z własnym mężem lub partnerem, szukały po cichu szczęścia z innymi mężczyznami korzystając z usług „Domu Nadziei”. Czyniły to po kryjomu, także dlatego, że takie zachowania były zbyt niepokojące dla Kościoła Ostatecznego Przebaczenia oraz purytańskiej części społeczeństwa, zwłaszcza starszych matron o wypalonych uczuciach bez nadziei prawdziwej miłości. Podobnie było z mężczyznami, którzy nie będąc w stanie doprowadzić do ciąży żony lub partnerki, trafiali do Domu Nadziei, aby szukać szansy ojcostwa oferując się innym kobietom.

I jedni i drudzy szukali partnera lub partnerki odpowiadających im nie tylko emocjonalnie, psychicznie i fizycznie, ale przede wszystkim zdrowotnie. Pomagała im w tym klinika, diagnozując ich problemy i określając je odpowiednim kodem medycznym. Umożliwiało to dopasowanie się kobiety i mężczyzny. Strony umawiały się na portalu internetowym „Domu Nadziei”, aby ostatecznie spotkać się bezpośrednio w jednym z licznych miejsc oferowanych przez dom: w restauracji, barze, hallu głównym, siłowni, pokoju hotelowym, parku, ogrodzie, bibliotece, czytelni, klubie sportowym, przystani jachtowej lub muzeum historii miłości. W recepcji „Domu Nadziei” pracownicy uprzejmie informowali klientów, że jest to „leczniczy dom spotkań z nadzieją na szczęście osobiste”. Czasem ktoś z personelu żeńskiego dodawał:

– Mówię to z przekonaniem, ponieważ sama znalazłam tutaj szczęście. Teraz pracuję tu jako wolontariuszka pomagając innym.

Jan Czeremcha, detektyw prowadzący śledztwo, przyjrzał się uważnie Salomonowi zanim zdecydował się podzielić się z nim swoją wiedzą.

– Ustaliliśmy już pewne fakty. „Dom Nadziei”, zwany pieszczotliwie Burdelikiem, jest sponsorowany i w dużej mierze finansowany przez firmę farmaceutyczno-medyczną, oferującą kobietom i mężczyznom środki, porady i leczenie związane z bezpłodnością. Mam wrażenie, że po cichu podtrzymują atmosferę „burdeliku” w celu uatrakcyjnienia klientom żmudnego procesu rozwiązywania ich problemów. Takie mamy dzisiaj czasy; każdy droga prowadząca do celu jest dobra, nawet jeśli budzi wątpliwości. Nie każdy jest jednakowo wrażliwy na niuanse moralne lub estetyczne.  

– Wszyscy potrzebujemy pozytywnych impulsów, aby nie wpaść w przygnębienie, melancholię lub jeszcze gorzej, w depresję. Sposób, w jaki postępujemy, to tylko  nietypowa forma promocji płodności– mówiła szefowa działu komunikacji z klientami „Domu Nadziei”.

Najczęściej kobiety pragnęły, aby dziecko znało i miało także ojca, choć coraz więcej preferowało samotne macierzyństwo. Kiedy w końcu udawało się osiągnąć szczęście i kobieta zachodziła w ciążę, modliła się do kolorowego obrazka patronki macierzyństwa, Matki Bożej Brzemiennej a czasem nawet Hery, Bogini Niebios i Płodności. Dziękowały swoim protektorkom oczami pełnymi łez, całując złoty medalik na łańcuszku poświęcony Bogu.

Otrzymawszy wiadomość o spełniającym się ojcostwie, mężczyźni zachowywali się zupełnie odmiennie, najczęściej upijali się lub wprowadzali w stan narkotyczny. Niektórzy wsiadali w samochód i pędzili przed siebie, aby upoić się szybkością. Często był w tym także niepokój, czy z trudem poczęte dziecko nie będzie miało wad cielesnych lub umysłowych, które je upośledzą. Czasem, i to było najbardziej tragiczne,  przepełniony szaleństwem szczęścia i niepewności, mężczyzna pił lub szpikował się narkotykiem tak intensywnie, że umierali zatruty jadem jednej lub drugiej używki.

Odc. 19 Sąsiad z czwartego piętra

W pierwszej połowie lipca nastąpiły w kraju poważne zmiany. Jak gejzer wybuchła inflacja i zalała kraj panosząc się bezczelniej na bazarach i rynkach, gdzie najwyraźniej widać ceny na etykietach. Jakby tego było za mało, w powietrzu tliła się coraz mocniej kolejna epidemia zagrażająca najnowszą odmianą wirusa.

Nie wszystkich nieszczęście dotknęło w jednakowym stopniu. Mój sąsiad z czwartego piętra, nazwiska nie znam, wprost zarażał ludzi pesymizmem. Przerażający był sposób w jaki to czynił, opowiadając na każdy poważny temat żarty, bagatelizując wyzwania i spłycając problemy. Lubił rozmawiać z mieszkańcami domu, wykorzystywał ku temu każdą okazję. Czynił to na klatce schodowej, czekając na windę i w samej windzie, w garażu, na ulicy, kiedy mijał ludzi, wychodząc lub wchodząc do budynku. Zaczynało się zwykle od drobiazgu, powitania, niezobowiązującego pytania o zdrowie, wzmianki o tym, co ktoś powiedział w telewizji. Każdy pretekst i wymówka służyły mu do nawiązania rozmowy i zarażania innych pesymizmem.

Sprawa była poważna. Wiedziałem od innych osób, że cierpi na ciężką depresję i kilka razy próbował popełnić samobójstwo. Ignorował znaczenie swoich nieudanych prób. Opowiadając ponure żarty zachowywał się jak człowiek nienormalny, śmiejąc się dziko i rżąc jak koń. Wyjaśniał to faktem, że kiedyś uprawiał hippikę, był nawet dżokejem i to pozostawiło w nim ślady. Jego wyjaśnienia tylko podkreślały tragizm sytuacji.

Tego dnia nie było inaczej. Sąsiad poskarżył mi się, że kupił pączki, przyniósł je do domu, aby wręczyć żonie i teściowej, które je bardzo lubiły, lecz te wyskoczyły na niego prawie z przekleństwami.

– Zachowujesz się jak słoń w składzie porcelany. To nie jest dzień na jedzenie pączków! Nie dzisiaj! – krzyczały.

Reakcja domowników zamurowała go. Przeraził się nie na żarty.

– Zobaczyłem w obydwu, poniekąd najbliższych mi istotach, głęboką, zimną studnię ocembrowaną niezrozumiałymi kręgami wrogości. Dokąd to wszystko zmierza? Od tej pory zadaję sobie nieprzerwanie to pytanie.

Jego depresja pogłębiła się natychmiast. Trudno było z nim rozmawiać. Zapytany, jak widzi sytuację w kraju, odpowiadał z pozoru całkiem logicznie. Za największe wyzywania uznawał inflację, uchodźców, wojnę i choroby psychiczne, w końcu otyłość, cukrzycę i inne schorzenia cywilizacyjne. Myśląc intensywnie o tym wszystkim pogłębiał swoją depresję.

– Skąd w panu tyle pesymizmu, sąsiedzie? – pytałem go przy każdej okazji, w przekonaniu,  że pomogę mu zbudować samoświadomość, która jeśli go nie wyzwoli, to przyniesie mu ulgę.

– Jestem perfekcjonistą, introwertykiem zanurzonym w bagnie własnych uczuć i analizy otoczenia. Niepewność dzisiejszych czasów dosłownie mnie dobija. Chcę wiedzieć wszystko, co się dzieje i dokąd to zmierza. Nieprzerwanie bombarduję siebie pytaniami i karmię niepewnością. Przestałem wierzyć w Boga. Chyba nikt ani nic nie jest już w stanie mi pomoc.

Był bliski płaczu.

Nie odzywałem się, sytuacja była nieprzyjemna, nie wiedziałem jak zareagować. Człowiek przeżywał załamanie. Było to zjawisko powszechne w społeczeństwie, występowało częściej niż deszcz. Lekarze przewidywali jeszcze większą deformację zachowań społecznych. Rząd miał inne zdanie, był o niebo bardziej optymistyczny.

– Te głąby rządowe nie pochowają nieboszczyka nawet po dziesięciu dniach. Będą twierdzić, że wszystko jest na dobrej drodze, trzeba tylko mieć trochę cierpliwości i dać mu więcej czasu na dojście do siebie – grzmiała opozycja.

Najgorsze było to, że obywatele przestali rozumieć zachodzące zmiany i uczyć się nowych, użytecznych zachowań.

– Stajemy się społeczeństwem debili. Ludzie przestali cokolwiek rozumieć, wrócił wtórny analfabetyzm, kiedy człowiek czytając zwykły prosty tekst w gazecie niewiele z niego rozumie. On wciąż wierzy rządzącym – Erazm, zazwyczaj wyważony w ocenach i wypowiedziach, tym razem był nad wyraz krytyczny.

– Ludzie przestali czytać teksty inne niż te zamieszczane na ekranie smartfona – zgodziłem się z nim.

Zwiesiliśmy głowy, zgasł w nas zwyczajowy optymizm.

Odc. 20 Szalony dzień Salomona

Dochodziła godzina ósma rano. Salomon Ircha budził się z najwyższym trudem. Bał się, że zanim postawi nogi na podłodze, znowu zaśnie. Nastawił budzik na stan drzemki. Ilekroć wyciągał rękę, aby go wyłączyć na kolejne pięć minut, miał wrażenie, że wydłużała mu się ręka.

Siedząc już na krawędzi łóżka, czuł niezwykły ciężar ciała. Usiłował powstać, w końcu udało mu się stanąć na nogi. Z trudem ściągnął górną część piżamy i zobaczył zwały tłuszczu na brzuchu. Widział je już wcześniej, ale nie były tak przerażające. Karząc się, szczypał się w gniewie, w końcu uspokoił się.

Słuchał głosów dochodzących z zewnątrz. W zaroślach nad strumieniem kilkakrotnie odezwał się kos, wydając z siebie głos zarzynanego koguta. Potem nastąpiła cisza. Po drugiej stronie pokoju, na chodniku prowadzącym do klatki schodowej, ktoś głośno rozmawiał. Salomon podszedł do okna, uchylił je i popatrzył w dół. W zasięgu wzroku nie było nikogo oprócz małego, długowłosego psa, kuśtykającego ze zwieszonym łbem.

– Szalony dzień – pomyślał mężczyzna, odchodząc od okna.

Ledwie to uczynił, usłyszał słowa przypominające modlitwę; jakaś kobieta żarliwie modliła się o łaskę dla człowieka skazanego na śmierć. Głos ustał, kiedy na wewnętrznej drodze osiedla pojawiła się wielka śmieciarka, z dwoma ponurymi mężczyznami o twarzach terrorystów, przewiązanymi w pasie żółtymi odblaskowymi szarfami.

Włączył radio, aby posłuchać wiadomości. Był piątek, trzynastego lipca.

– Prognoza pogody jest niekorzystna – zapowiedział dziennikarz. – Do końca dnia powietrze będzie ciężkie, wilgotne, wyładowane elektrycznością, w dodatku będzie zimno. Najwyższa temperatura wyniesie zaledwie trzynaście stopni. Przewidujemy apokaliptyczny dzień. Na niebie i ziemi pojawią się złowieszcze znaki, świadomość ludzka zostanie zaburzona. Wiele osob nie będzie w stanie odróżnić fikcji od rzeczywistości. Są to efekty załamania klimatycznego, pogłębiającej się depresji oraz coraz powszechniejszego stosowania środków regulujących świadomość i samopoczucie.

Tego dnia liczba „trzynaście” przewijała się przez wszystkie wiadomości telewizyjne i radiowe. W renomowanym hotelu Victoria w Doradzie, w pokoju numer trzynaście, znaleziono ciało mężczyzny o tak bardzo pomarszczonej skórze, że nie można było rozpoznać rysów twarzy. Z dowodu osobistego wynikało, że miał on dopiero czterdzieści trzy lata. Wezwano policję.

– Nieboszczyk wyglądał tak przerażająco, że wyszedłem z pomieszczenia, aby się uspokoić, choć niejedno widziałem już w życiu – opowiadał policyjny detektyw. Kilka dni później na jego twarzy pod oczami pojawiły mu się liczne zmarszczki.

– Bardzo się zestarzał, wygląda prawie jak jego ojciec – martwiła się żona. – To przerażające.

Tego dnia w Omerni popełniło samobójstwo osiem osób, przeważnie byli to ludzie w pełni sił.

– To był niesamowicie ciężki dzień – zanotował Salomon w notatniku osobistym.

Nad ranem media podały, że dzień trzynastego lipca był o godzinę krótszy. Brzmiało to jak żart lub absurd, ale informacje meteorologiczne nie pozostawiały wątpliwości. Doba trwała dwadzieścia trzy godziny; o godzinie dwudziestej trzeciej wskazówki zegarów przeskoczyły o jedną godzinę do przodu. Nikt nie umiał wytłumaczyć niezwykłej anomalii czasowej. 

Odc. 21 Instrukcje przetrwania kryzysu

Kolejne dni lipca upływały pod znakiem niepewności i pogarszania się sytuacji w kraju i na świecie. Wiadomości o przeciągającej się wojnie za granicą, szalejąca inflacja, wreszcie odnawiająca się epidemia agresywnego wariantu wirusa Quagga wywołała panikę w kraju.

– Jak żyć?- pytali mieszkańcy Dorady, stolicy i największego miasta Omerni, zatrzymując się na ulicy i patrząc z rozpaczą w niebo. Bezradność ujawniała się w każdym miejscu i w każdym czasie. Wszyscy oczekiwali pomocy.

– Co za ludzie! -zżymał się premier, zwracając się do swego gabinetu. – Czy oni kiedykolwiek się usamodzielnią? Są nieporadni bardziej niż ślepe szczeniaki. Poprzednie rządy psuły społeczeństwo i teraz my musimy to naprawiać. Na szczęście wiemy jak to uczynić.

Rząd interweniował na wszystkich frontach. W specjalnym programie telewizji państwowej „Tuba TV” premier Leon Chudy co dwa dni udzielał informacji, jak radzić sobie w kryzysie, przede wszystkim z inflacją.

Wejście premiera w towarzystwie przewodniczącego partii rządzącej Hugona Kmity na salę konferencyjną wywołało entuzjazm. Ludzie wstawali i bili brawo. Wołano: Niech żyje Leon, niech żyje Hugo!

Premier uciszył tłum ręką i przemówił.

– Nie mamy skomplikowanej recepty. Jest prosta, ale skuteczna: odżywiać się i żyć oszczędnie, wybierać i kupować tańsze produkty żywnościowe, najlepiej dzień lub dwa przed datą przydatności do spożycia. Jest szansa, że będą wówczas przecenione. Mam dużą rodzinę i sam tak kupuję. Możecie mi wierzyć, wiem, że nie jest wam łatwo. Ważne, aby kupować mniej i jeść mniej. To wspaniała okazja do odchudzania się, ponieważ mamy w kraju wielkie problemy z nadwagą. Otyłość jest nie tylko niezdrowa ale i nieestetyczna. Popatrzcie na mnie.

– Czy moja szczupłość i zdrowa cera wam nie imponują? – premier wyprostował się, przetarł okulary i wyciągnął z kieszeni małe lusterko, aby się w nim przejrzeć. Jego naturalność została przyjęta z uznaniem. Brawa trwały nieprzerwanie, dopóki premier nie podniósł ręki i nie uspokoił audytorium.

– Mówiąc szerzej, widzę kryzys jako okazję do realizacji wspaniałych przedsięwzięć. Sam zwijam się jak w ukropie, sprzedaję ziemię, buduję domy, kupuję akcje, bo wiem, że jutro będzie już drożej. Trzeba iść z prądem wydarzeń. To jest tak ekscytujące.

– A jak pan widzi zimę, kiedy pojawią się mrozy?

– W zimne dni ubierajcie się ciepło. Pamiętajcie szczególnie o głowie, ponieważ mózg pochłania najwięcej energii, a wyziębiona głowa to prawdziwe nieszczęście. Gorzej niż przemarznięte kolana albo łokcie. Zalecam też, aby nie wychodzić z domu bez potrzeby, a po domu nie ruszać się nadmiernie, organizm będzie wydatkować wtedy mniej energii.

Odc. 22 Upadek Juliana Malaparte

Całą historię opowiedział mi Salomon. Julian był mieszkańcem osiedla Aura, dziwakiem, utrzymującym, że spełnia się w różnych wcieleniach, podlegając nawet teleportacji. Salomon przybył do jego domu wezwany przez sąsiadów, którzy słyszeli, że w mieszkaniu Juliana dzieje się coś niezwykłego.

Julian włączył czajnik, aby zagotować wodę na herbatę. Żona zwróciła mu uwagę, że przeszkadza jej w oglądaniu filmu w telewizji. Wtedy się wściekł. Rzucał się na wszystkie strony, przeklinał, powtarzając uparcie „Kurwa mać”. Salomon obserwował go z bezpiecznej odległości. Julian szarpał się i rzucał. Wyzywał rodzinę, że uniemożliwia mu normalne życie. Narobił rabanu, krzyczał:

– Muszę wyrwać się z tego piekła niemocy, a wy mi to umożliwiacie! Po co ja tu jestem? Przeszkadzam wam! Jestem tu potrzebny jak piąte koło u wozu! – Idę się powiesić – oświadczył w końcu. – Zrobiło to przede mną wiele innych osób, teraz nadeszła moja kolej.

Wyszedł z domu jak stał, w koszulce letniej i krótkich spodenkach, założył tylko stare sandały i letnią czapkę z daszkiem. Przepadł jak kamień w wodę.

– To jego koniec – orzekła rodzina.

Znaleziono go po dziesięciu dniach na drugim końcu miasta w przytułku dla obłąkanych. Miał podkrążone, półprzytomne oczy, był zaniedbany. Miał brodę i wąsy, trudno było go poznać. Stracił pamięć. Pracownicy przytułku mówili, że chodził po okolicy w poszukiwaniu zaginionego życia.

– Ukrzyżujcie mnie! – to były jego pierwsze słowa, kiedy go zabierano.

– Ten człowiek jest w głębokiej depresji. Trzeba go leczyć – oświadczył lekarz wezwany do przytułku. – Nie dziwni mnie to, mamy teraz wiele takich przypadków. Ludzie po prostu nie wytrzymują napięcia i niepewności.  

Odc. 23 Wybuch słońca 

Dzień eksplodował słońcem. Trwało to dwadzieścia sekund, nie więcej, eksplozja na niebie przypominała dwa rozciągnięte, walczące ze sobą monstrualne koty, rude do szaleństwa. Potem nastąpiła szarość, słońce skryło się za chmurami. Zdałem sobie sprawę, że to poetycka wizja wszechświata. Zatopiłem się w sobie, w głębinach wspomnień. Postanowiłem przeżyć dzień wspomnieniami.

Pierwsze dotyczyło młota pneumatycznego. Wczoraj, pracowałem młotem pneumatycznym rozbijając schody prowadzące do ogrodu. Była to konstrukcja zbrojona, jeszcze z czasów despocji, kiedy krajem rządzili ludzie łysi, krótko strzyżeni, prości jak drut, boleśni jak ostatnie życzenie wisielca, zrośli plecami ze Wschodem. Myślałem, że pod schodami ukryty jest bunkier przeciwpancerny, ale odkryliśmy tylko sztaby żelaza, rury i inne elementy zbrojeniowe. Chciałoby się powiedzieć kłębowisko żmij, wyszło kłębowisko metalu.

Wieczorem poznałem, co to znaczy cios w serce. Zadali mi go piłkarze, banda osiłków, pełni dobrych chęci, krótko strzyżeni, jeden łysy, jeden z kokiem na głowie. Naprzeciwko nich stanęli wyuzdańcy, tak ich nazwałem, choć na takich nie wyglądali. Byli lepsi, szybsi i sprytniejsi. Zbijali piłkę tak potężnie, że widzowie kulili się z przerażenia.

Praca z młotem nie wyszła mi na dobre. Ręce tak mi się rozwinęły, że wyglądam jak krab z potężnymi odnóżami. Ukryłem je pod koszulką. Na badaniach okresowych lekarka popatrzyła na mnie, była tak zdumiona, okulary spadły jej na podłogę, szybko je podniosła.

– Pański regularny tułów wygląda jak przyczepiony do potężnych kończyn. Czy pan pracuje przy młocie pneumatycznym?

Trafność jej obserwacji wyprowadziła mnie z równowagi.

– Nie, pani doktor. Dużo gram w domino, przez co rozwijam się nierównomiernie.

Zaśmiała się a ja płakałem. Zrekompensowałem to wieczorem po wykonaniu sobie kilku kolorowych zdjęć w stroju sportowym. Sprzedaję je przez Internet. Zawsze marzyłem, jak twórczo wykorzystać moje ciało. Stałem się celebrytą. Czuję, że żyję.

Odc. 24 Nadzieja zwycięstwa

Czasy są trudne. Trwa wojna, ludzie giną na ulicach i w domach. Telewizja pęka w szwach od bolesnych wiadomości. W kraju na południu szaleją nawałnice. Covid uległ metamorfozie i objawił się w numerowanej wersji Omikron, najbardziej płodnej i zaraźliwej. Ludzie znowu chorują jak chomiki przebudzone w zimowej śnieżycy i wypędzone przez zły los w poszukiwanie ciepła i radości. Ogarnęło mnie zwątpienie we wszystko, co chodzi nogach i porusza na gąsienicach, głośno przelatuje nad głową, nadmiernie grzeje lub ziębi.

W chwili największego zwątpienia w ludzkość, klimat i pogodę, a nawet w życie, zadzwoniłem do Erazma. Opowiedziałem mu historię moich zmagań z młotem udarowym i schodami. Wysłuchał mnie uważnie. Odpowiedział jasną rekomendacją:

– Weź się znowu za młot. To ci dobrze zrobi.

Erazm ma moc przekonywania. Coś we mnie wstąpiło. Poczułem się zwycięzcą, nie wiedząc jeszcze, co i jak będę zwyciężać. Wziąłem młot to ręki, najcięższy, jaki miałem, dziesięciokilogramowy. Przywiązałem się do niego, abym nie odleciał przy silniejszym uderzeniu. Wysłuchałem wiadomości politycznych i to mnie poruszyło. Wyszedłem na dwór. Szukałem obiektu, w który mógłbym uderzyć. Wstąpił we mnie terminator. Czułem głęboką potrzebę eliminacji zła.

Odc. 25 Wiec 

Nie przeszedłem więcej niż trzysta metrów, kiedy zobaczyłem zgromadzenie ludzi o niwelowanych twarzach. Podszedłem do nich. Był to wiec agitacyjny. Przemawiał mały wyblakły brzuchal.

– Kto to jest? – zapytałem. Wydawał mi się znany a zarazem obcy.

– To Hugo Kmita, zwany także Kacykiem, przewodniczący Ruchu Trzymania Społeczeństwa w Ryzach, działającego pod hasłem „Damy wam popalić”. Nazywali siebie miłosierną władzą, dawcami szczęścia, ale ich przeciwnicy nazywali ich palantami.

– To ohydne zachowanie – komentowali zwolennicy Hugo Kmity.

Hugo stał na podwyższeniu w otoczeniu wiernych szeregów Ruchu Trzymania Społeczeństwa w Ryzach odseparowanych od tłumu mieszkańców miasta przez policję. Siwy i uroczo brzuchaty, silny jak biblijny Matuzalem, szemrał jak strumyczek. Mówił o sprawach ważnych i tajemniczych, wrogach ojczyzny, pieniądzach, których nie ma, mimo że są, o empatii dla LGBT i przyjaźni dla Unii Kontynentalnej, o wojnie, węglu, niepokojach i radościach obywateli oraz opozycji nieżyczliwej, gorszej niż zwierzęta.

– Nie chcą nam pomoc, a przecież świętą zasadą rządzenia jest, że opozycja wspiera rząd, przejmuje się jego trudną rolą, jest mu życzliwa, tym bardziej, że rząd nie depcze jej po palcach, nie pluje w twarz, nie wyzywa od półgłówków i nie grozi więzieniem.

Chciałem podejść bliżej Kacyka, ale mnie nie dopuszczono. Podjechała do mnie policjantka na wielkim koniu z przezroczystymi klapkami na oczach i huknęła do mnie:

– A wy dokąd?

– Chcę podejść bliżej przewodniczącego Kmity. Posłuchać, co mówi.

– Udział w wiecu jest zarezerwowany wyłącznie dla obywateli życzliwych władzy. Nikt obcy nie może w nim uczestniczyć. Takie mają zasady. Jeśli ma pan pytania, proszę przekazać je korespondencyjnie panu Kmicie.

Odc. 26 Leśna abstrakcja

Po południu robię sobie przerwę w pracy, wychodzę z domu. Las brzozowy. Znam go jak własną kieszeń. Idę przed siebie. Nieoczekiwanie nogi odłączają się ode mnie i schodzą na boki. Tułów wisi w powietrzu. Obserwuję wszystko uważnie. Układ jest nietypowy, wydaje mi się wręcz oryginalny. Aż do absurdu, myślę.    

– Stójcie! Co robicie?- zbieram się w sobie i krzyczę do nóg.

Zatrzymują się posłusznie. Chcę im wydać polecenie powrotu, kiedy nagle odczepiają się ode mnie ręce i odchodzą na bok. Nie mogę poświęcić im uwagi, ponieważ nad laskiem przelatuje z hukiem samolot. Obserwuję go. Myślę, że mnie fotografuje. Odrzucam ten pomysł. To nie samoloty ale drony robią zdjęcia, wyjaśniam sobie. Po minucie samolot znika. Robi się tak cicho, że słyszę skrzypienie myśli. To moja głowa, myślę. Chyba nie naoliwiłem sobie mózgu. Jest to logiczne wytłumaczenie, ale jakoś mnie nie przekonuje.

Po krótkim wahaniu postanawiam namalować leśną scenę z moim udziałem. Jest fascynująca. To czysta abstrakcja, myślę: tułów wiszący w powietrzu, nogi stojące po bokach, nad nimi ręce wykonujące jakieś gesty. Do tego skrzypienie w głowie. Wszystko jest w kolorach z wyjątkiem skrzypienia.

Przede mną pojawiają się sztalugi, farby i pędzel. Chyba sam je wyczarowałem. Wobec odłączenia się rąk, trzymam pędzel w ustach ściskając go zębami. To mnie przyprawia o dreszcz ekscytacji. Podoba mi się to uczucie. Malowanie idzie mi powoli ale dobrze. Podejmuję postanowienie: kiedy ukończę ten obraz, sprzedam go i kupię sobie nowy rower i prawdziwe rękawice bokserskie. Zawsze o nich marzyłem. Mam sąsiada, który się nade mną znęcał, kiedy byłem mały. Nie zapomniałem tego. Przywalę mu, obiecuję sobie. Mimo pewnej niekompletności czuję się wyśmienicie.

Odc. 27 Odlot

Życie na planecie kończyło się. Trwały mordercze upały, niekończące się susze, nawałnice, huraganowe wiatry. Dzień był ciężki. Julian Malaparte, mieszkaniec osiedla Aura, mówiący o sobie, że dobrze realizuje się w różnych wcieleniach, podjął decyzję:

– Przestaję myśleć. Kieruję się tylko intuicją. Działam spontaniczne, robię to, to co akurat przychodzi mi do głowy.

Wstał z fotela, przebrał się i wyjechał do zbiorczego punktu odlotowego. Segregacja chętnych do odlotu nie trwała długo. Stosowano uproszczenia, nie było czasu na pełne procedury emigracyjne.

Odlot na Trzynastą Stację Kosmiczną miał nastąpić za kilka godzin. System kwalifikujący był w pełni zautomatyzowany. Wszystko wykonywały roboty. Juliana zaliczono do kategorii osób zdatnych do przesiedlenia z ograniczeniami.

– To nic poważnego – mruknął robot Klepsydra, patrząc mu w oczy.

Julian wszedł do korytarza. Przechodząc przez kolejne bramki uzyskiwał informację głosową, dokąd ma iść. Minął trzy bramki zanim trafił do sali odpraw. Siedząc, czuł jak zasypia. Wiedział, co się stanie. Pasażerów transformowano w pakiety wysyłkowe o wymiarach odpowiadających pojemności ciała pozbawionego płynów organicznych. Płyny wysyłano osobno. Wszystko było doskonale zsynchronizowane.

Obudził się po dwóch miesiącach od przybycia na stację kosmiczną. Tak mu powiedziano. Czuł się dziwnie, ale stopniowo odzyskiwał władzę i zmysły. Ważył o połowę mniej.

– To zajmie panu jeszcze kilka tygodni, wszystko jest jednak na dobrej drodze – słyszał to kilka razy.

Był dobrej myśli. Pomyślał, że powinien zaprzyjaźnić się z innymi pakieciarzami. Widział przez szybę ludzi poruszających się na otwartej przestrzeni przed budynkiem. Wszyscy chwiali się jak na wietrze. Scena wydała mu obca jak i całkiem naturalna. Miał wrażenie, że jest w tym samym miejscu, tylko w innym otoczeniu. Poczuł dreszcz chłodu.

– To nowa rzeczywistość albo jakieś oszustwo – pomyślał.

Odc. 28 Władza

Jestem na Placu Zebrań Ludowych.

– Lud to my – słyszę krzyki.

Nie wiem kto krzyczy, ale czuję w sobie drżenie. Na podwyższeniu stoi nieznana mi postać. Starszy mężczyzna, rozwichrzone włosy, raczej wątły, ale silne ramiona. Potężny palec jego prawej ręki wskazuje w kierunku zgormadzonych. Coś mówi głośno, potem krzyczy. Na twarzy widać wysiłek, ale jego głos nie dociera do ludzi zgormadzonych na placu.

– To chyba Pan Bóg – informuje mnie kobieta stojąca obok. Obracam się w jej kierunku, widzę że ma siwe oczy i włosy. – W kościele ksiądz proboszcz zapowiadał, że dzisiaj na wiecu usłyszymy dobre nowiny. To na pewno pan Bóg, tak jak mówił ksiądz proboszcz – jej siwe, poważne oczy płoną rozpalone wiarą. Czuję to. Kiedy na chwilę ogień w nich zanika, przeglądam się w jednym z nich, konkretnie w lewym. Widzę, że mam włosy w nieładzie, więc je poprawiam. To mnie nieco uspokaja, bo czułem się jakiś roztrzęsiony.

Kiedy mówca w końcu przebija się do tłumu ze słowem dobrej nowiny, podchodzi do niego niezbyt imponujący wzrostem brzuchaty mężczyzna. Jest blady, jakby ktoś go bardzo wystraszył. Myślę, że mogła to być policja, widziałem jak go otaczali, kiedy wysiadł z samochodu i szedł w kierunku mównicy.

– To Hugo Kmita. On jest najważniejszy, rządzi krajem. To mądry i silny człowiek, przepadam za nim – informuje mnie niewiasta.

Hugo podchodzi do Boga i bezceremonialnie odsuwa go na bok.

– Nikt oprócz mnie nie ma prawa tutaj występować. Nie dopuszczamy do głosu osób obcych. Mamy własne prawa. Nikt nam nie odbierze naszej suwerenności, a są zakusy w tym kierunku. Pan zapewne z Unii Kontynentalnej. Od razu wyjaśnię, że nikt nie będzie nas pouczać, co nam wolno, a czego nie wolno. To my będziemy decydować o węglu, gazie, ropie naftowej, inflacji, uciekinierach, sądach i w ogóle.

Jego słowa onieśmielają mnie. Ja tak mocno nie myślę. Obracam się w kierunku niewiasty i widzę w jej oczach uwielbienie dla mówcy.

– Pan Kmita ma rację. Nikt nie będzie narzucać nam swojej woli, w niczym. Żadna Unia Kontynentalna. Mogą sobie mieć cukier trzcinowy, ale nie z buraka cukrowego. Ten cukier jest nasz.

– Ale nie ma go w sklepach – wyjaśniam.

– Złodzieje i spekulanci go rozkradli. Sytuacja z cukrem i cenami zmieni się, kiedy nadejdą deszcze. Premier Chudy mówił, że już niedługo.

– A jeśli nie nadejdą? – pytam zdecydowanie.

– To nie ma znaczenia, pan Kmita jest z nami. On zawsze coś wymyśli. Ja wierzę w niego a nie w Unię Kontynentalną. Oni są inni. Ich Bóg każe kochać każdego bliźniego, na przykład takiego LGBT. Toż to obraza i skaranie boska. To nie dla mnie.

– Nie rozumiem jej, ale taki jest świat, na którym żyjemy – myślę. – Niezrozumiały. – Przeklinam dla pewności, aby strząsnąć z siebie niezadowolenie. Każdy dzisiaj klnie, węgiel nie węgiel, wojna nie wojna, cukier nie cukier.

Odc. 29 Hugo i klatka

Jestem na wiecu Hugo Kmity. Zastanawiam się, czy ma on na imię Hugo czy Hugon i jak to się odmienia przez przypadki. Również dlaczego nazywają go Kacykiem. Nie umiem odpowiedzieć na te pytania. Mówię sobie, tak czy inaczej, pies z nim tańcował. 

Hugo prorokował, zachwalał i obiecywał. Padały słowa gorące jak węgle: czarne złoto, gruszki i owoce egzotyczne tanie jak barszcz, gałęzie wierzby do wyrobu fujarek, regularna poprawa pogody, ciepła zima i chłodne lato, umiarkowane ale regularne opady, w końcu powszechne szczęście. Z podwyższenia rozdawał błogosławieństwa, ludzie czerpali z nich otuchę pełnymi rękami.

– Bierzemy na zapas. Nigdy nie wiadomo, jak sytuacja się rozwinie – pocieszali się wzajemnie.

Kiedy opuszczał wiec, jakaś starsza kobieta schwytała jego dłoń, aby ją całować. Dłoń wyrwała jej się sprzed ust. Była śliska jak piskorz. Po tym incydencie Hugona natychmiast otoczyła go policja. Chwilę potem widziałem go niesionego na noszach.

– Ten człowiek ledwie chodzi, ale wciąż przemawia, choć coraz słabiej. Mam nadzieję, że znów go nakręcą w szpitalu – życzył mu jakiś mężczyzna.

Kiedy Kmita odjechał już do szpitala, przypomniałem sobie młot; wciąż trzymałem go w ręce. Narzędzie wskazało mi cel. Była to wielka klatka, która osaczyła społeczeństwo groźbami, węglem, zimą, suszą, niegodziwością wrogów rewolucji oraz obietnicami rozwiązania wszystkich problemów. Zdziwiłem się, że wcześniej tego wszystkiego nie zauważyłem. Podszedłem do klatki, aby zadać jej pierwszy cios młotem w celu destrukcji. Uderzyłem lecz trafiłem w próżnię. Dopiero wtedy zauważyłem, że nie ma czego rozwalać, bo wszystko się sypało. Klatka murszała w przyśpieszonym tempie.

Odc. 30 Wojna szaleńca ze złem

Julian Malaparte, człowiek o wielu wcieleniach, stał przy krawędzi osiedlowej ulicy i patrzył w górę. Miał wzrok pomyleńca, wyraz zatwardziałości na twarzy, a na głowie jakąś mierzwę zamiast równo przyciętych i zaczesanych włosów. Z plecakiem na grzbiecie wyglądał jak szalony królik wybierający się w niekończenie daleką podróż.

– Wypowiedziałem wojnę wszystkim i wszystkiemu: samej wojnie, głupocie, niegodziwościom władzy, czasowi, który ucieka szybciej niż powinien. Walcząc z czasem staram się kontrolować każdą minutę mego życia. Jestem świadomy, co w danej chwili robię, a co powinienem robić. Przede wszystkim uważnie obserwuję otoczenie.

– Co w tym jest nadzwyczajnego? Każdy to robi?

Julian zignorował moje pytanie.

– Opowiem ci, jakie poczyniłem obserwacje. Wczoraj uczestniczyłem w spływie kajakowym. Płynąc, koncentrowałem się na wodzie, dnie rzeki i brzegach. Zaskoczyła mnie panująca wokół cisza. Na poprzednich spływach widziałem i słyszałem ptaki i owady oraz słyszałem piski jakichś żywych istot w trzcinach. Tym razem nic, cisza jak w niemym kinie, w którym przed oczami przewijają się tylko obrazy. Wyciągnąłem wnioski: dzika przyroda już nie istnieje, w każdym razie nie nad rzeką, którą płynąłem. To co widzieliśmy, to były tylko pozory pełnej dzikości. Nie było to miłe.

Następnego dnia Julian wybrał się nad jezioro Głębokie. Było gorąco, więc ze wzmożoną przyjemnością pływał, kilkakrotnie wracając do wody. Po powrocie do domu położył się na tapczanie. Ogarnęła go niewysłowiona radość. Prądy i strumienie rozkoszy pływały w jego ciele we wszystkich kierunkach, jak wcześniej on sam w jeziorze. Po przebudzeniu się, opowiadał swoje wrażenia.

– Znalazłem się w raju. Przeżyłem swoje najlepsze wcielenia. Najpierw poczułem się rybą, poruszałem płetwami,  czując niebywałą rześkość wody. Głowa mi się wydłużyła, usta powiększyły, czułem wewnątrz pęcherz pławny. Kiedy wypełniało go powietrze, zbliżałem się do powierzchni wody, aby przeglądać się w błękicie nieba. Byłem w takim stanie uduchowienia, że nie chciało mi się jeść ani pić. Nie rozumiałem, dlaczego ludzie wciąż mówią o potrzebie picia.

Odc. 31. Ptak i pies

Po wyjściu z wody i osuszeniu się poczułem się ptakiem. Leciałem nisko nad ziemią, przyglądając się wszystkiemu, co się rusza. W cieniu pagórka zobaczyłem kilka przepięknych robaków, moich ulubionych, oraz złote ziarna pszenicy, też nie do pogardzenia w chwili głodu. Zdecydowałem się nie atakować robaków. W takim dniu każdy, nawet najmarniejsza żywa istota, nadająca się do spożycia przez istotę stojącą wyżej w linii pokarmowej, powinna odczuwać rozkosz. Kontynuowałem lot. Rozkładałem i składałem skrzydła wykonując akrobacje, jakich nie powstydziłby się jastrząb ani koliber. Była to szalona kombinacja, reklamowana w mediach rolnych, leśnych i jeziornych.

W końcu poczułem się psem, krótkowłosym, czarnym jamnikiem, szlachetnie urodzonym. Moją matką była Królewna Soraya a ojcem Cesarz Aspazjan. Miałem to zapisane w metryce urodzenia. Czułem się arystokratycznie, tytułowano mnie Czarnym Księciem. Inne zwierzęta podchodziły do mego tronu, dla żartu nazywałem go legowiskiem, i składały mi życzenia z okazji urodzin. Miałem zaledwie dwa lata. Eh, cóż to za piękny wiek! Przyniesiono mi tyle kości w upominkach, że musiałem połowę oddać na przemiał na mączkę kostną, pokarm dla biednych psów i kotów w krajach, gdzie nikt nie darzy zwierząt uczuciem. Był to mój wkład w szerzenie miłości i przyjaźni między gatunkami.

– Precz z wojną, głodem i niesprawiedliwością. Wszyscy jesteśmy sobie równi: ludzie, psy, koty, krowy, owady, robaki, ryby, nawet ameby. Niech żyje przyjaźń, podróże egzotyczne i świeże żarcie dla wszystkich! Precz z suszą, głodem, huraganowymi wiatrami i wojną! Precz, precz, precz!

Kilka dni później na zebraniu przy krawężniku mieszkańcy osiedla Aura mówili, że były to najciekawsze wcielenia Juliana Malaparte w ostatnich dwóch latach.

Odc. 32 Rio Grande (nowa poszerzona i zmieniona wersja opowiadania)

W dziesiątą rocznicę Wielkiej Suszy rzeka Rio Grande była na ustach milionów obywateli kraju. Fantazyjnie spękana powierzchnia jej dna stała się symbolem piękna, wielką atrakcją turystyczną. Kolory dna zmieniały się w zależności od pory dnia i pogody. Upały nikomu już nie przeszkadzały, dzięki inżynierii genetycznej organizmy ludzkie dostosowały się do wysokich temperatur. 

Na południowym, wysokim brzegu rzeki organizowano co dwa lata Festiwal Zakochanych. Uczestnicy przybywali ze wszystkich stron kraju awionetkami, helikopterami, motolotniami, balonami, latającymi taksówkami i innymi środkami lokomocji. O godzinie piątej po południu, trzymając się za ręce stawali nad wielką rozpadliną, czule się obejmowali, wzdychali i całowali oblizując spierzchnięte od upału wargi.

– Za nami miasteczko różnokolorowych namiotów, nad nami setki balonów z turystami. Ludzie kochają to miejsce. To niezwykła uroczystość. Panuje powszechne wzruszenie – komentował reporter stacji telewizyjnej Rio Grande.

Uroczystości festiwalowe powiązano z obserwacją zjawisk ziemskich i atmosferycznych. Od rana do wieczora ludzie obserwowali zaschłe dno rzeki i okolice oczekując na niezwykłe zdarzenia. Obserwacje przerywały komunikaty przekazywane przez megafony. Kiedy ogłoszono, że obraz „Milczenie Rio Grande” wystawiony na sprzedaż w Domu Aukcyjnym Sotery uzyskał zawrotną cenę pół miliarda dolarów, wybuchły brawa.

Wieczorem pierwszego dnia festiwalu upał zelżał o ćwierć stopnia Fahrenheita, ze szczelin dna rzeki zaczął wydobywać się z sykiem gaz. Miał połyskliwy, bladożółty kolor i wydzielał woń pieczonych gruszek. W powietrzu krążyły słowa: piękno, miłość, porządek, .

Następnego dnia w tym samym miejscu pojawiła się tęcza pulsująca kolorami. Trzeciego dnia pojawiała się w dnie rzeki wielka dziura i wyłonił się z niej szkielet dinozaura. Uczestnicy niezwykłego spektaklu powstawali i na stojąco bili brawo. Zdjęcia dinozaura obiegły świat, w telewizji komentowano:

– To wielkie odkrycie archeologiczne. Nigdy jeszcze nie widziano dinozaura zachowanego w tak znakomitym stanie.

Czwartego dnia na północnej stronie wyschniętego koryta rzeki pojawiły się fragmenty wielki, pogmatwanego składowiska szmat, odpadów plastikowych i zużytych opon. W ciągu kilku godzin zorganizowano wykopaliska i ustawiono tabliczkę: „Stanowisko Robocze Młodych Archeologów z Sacramento”. „Archeologia to nasza przyszłość” głosiły plakietki na kombinezonach studentów i pracowników naukowych. Wkrótce obok wykopaliska zorganizowano Przenośne Muzeum Klimatu, Wody i Cywilizacji. Dyrektor i załoga muzeum publicznie dyskutowali potrzeby i zadania.

– Musimy stworzyć pełną dokumentację cyklu przemian rzeki, od jej narodzin, i zapisać ją w hologramie.

– Najważniejsze to zapewnić muzeum rodziców chrzestnych, ludzi którzy będą nas wspierać swoim autorytetem, duchowo i finansowo. Mam nadzieję, że będzie to prezydent państwa i pierwsza dama. Liczę na to, że nadadzą oni Rio Grande tytuł Rzeki – Bohatera.

– Jaki jest prawny stan rzeki? Do kogo ona właściwie należy? Czy mamy przekonujące dowody na istnienie świadectw własności?

– Mnie martwi, że w muzeum będzie znacznie bardziej gorąco niż na zewnątrz. To nie będą warunki sprzyjające pracy i zwiedzaniu.

– Nie martwmy się o to. W drodze są już specjalne kombinezony ochronne używane z w lotach międzyplanetarnych, gdzie z kolei jest potwornie zimno.

Do Muzeum Klimatu, Wody i Cywilizacji dodano wkrótce Muzeum Pamięci Narodowej. Organizowano tam spotkania i debaty publiczne. Na wielkiej sali konferencyjnej i w kuluarach dzień i noc toczyły się ożywione dyskusje. Najbardziej aktywni byli ludzie młodzi. Zadawali tysiące pytań. Jedynym ograniczeniem był zakaz używania wulgarnych słów.

– Jak wygląda klimat, który kiedyś nazywano normalnym?

– Czy przyroda jeszcze istnieje?

– Czy można rozpatrywać mądrość jednostki, pojedynczego człowieka, w kategoriach mądrości zbiorowej, społeczeństwa i ludzkości?

– Czy nadal potrzebna jest nam woda skoro mamy już jej pierwsze substytuty?

W sali zabaw odbywały się spotkania przeznaczone dla najmłodszych i ich opiekunów.

– Co to jest kolor zielony? – pytały dzieci. – To pytanie padało najczęściej.

Skacząc radośnie na przenośnej trampolinie razem z rodzicami i babcią mały chłopczyk powtarzał pytanie:

– Jak wygląda ptak albo dzikie zwierzę? Czy wyście je widzieli?

– Ptak, zwierzę, owad to stare pojęcia. Żyjemy w innych czasach, w epoce abstrakcji. Nie warto wracać do przeszłości – odpowiedziała matka, wysmukła kobieta z bladymi policzkami. Kiedy synek obrócił głowę w jej kierunku przerywała skakanie, aby ze srebrnej tubki wycisnąć na małe podręczne tacki cztery porcje uniwersalnej pasty odżywczej „Substraty Egzotyki Rio Grande”. Zbliżała się pora posiłku.

Odc. 33 Wojna. Świat się podzielił w sprawie wojny, większość jest jej przeciwna, nieliczni, w tym mieszkańcy wysp gorących jak lawa, są za. Kiedy wojna wybuchła, Wielkorządca Wasyl Ibragim i generałowie stojący z czapkami w ręce zacierali ręce i obiecywali żonom i dzieciom wakacje pod palmami w tropiku, słodkie banany i soczyste owoce mango oraz wizytę na plantacji trzciny cukrowej.

– Tam gdzie wódki i likieru jest w bród – dodawali.

Mimo niepowodzeń Wielkorządca Ibragim nie upada na duchu i zasilany ideologią zwycięskich marzeń wciąż wysyła żołnierzy na front. Przedtem ich szkoli, jak bezpiecznie wejść na minę, czyli jak po wejściu na nią nie stracić rąk.

– To wielka sztuka umieć stanąć na minie. Nogi nie są tak ważne jak ręce, bo mamy już doskonałe protezy. Trzeba jednak zachować ostrożność, przede wszystkim prawidłowo minę rozpoznać. Jeśli jest to mina przeciwczołgowa, nie warto na niej stawać, bo nie wybuchnie, trzeba wjechać czołgiem lub innym pojazdem opancerzonym.

Poza tym uczy ich, jak kłamać wobec przełożonych kiedy robi się nieswojo, jak wysyłać pochwalne SMS-y pod ich adresem do wyższych władz, które organizują mięso armatnie dla armii oraz jak odróżnić autentyczne dzieło sztuki od falsyfikatu, kiedy wejdzie się do domu bogatego wroga.

– Zastanawiasz się wtedy, co pominąć, co zniszczyć, a co zabrać ze sobą. Do naszych czołgów przyczepiamy teraz specjalne siatki, w których możesz przewozić łupy wojenne, ale musisz o tym pamiętać. Taki czołg to prawdziwy rarytas na wojnie.

Odc. 34 Hodowca 

Dzień się ślimaczył. Malaparte poruszał nogami tak wolno, że do południa doszedł zaledwie do drzwi mieszkania. Był to spacer „noga za nogą”, coraz bardziej powszechny w społeczeństwie, zwłaszcza wśród osób unikających wysiłku fizycznego. Aby nie umrzeć z nudów, idąc czytał powieść „Malowany Ptak”. Lektura nie sprawiała mu przyjemności, zamiast go przyśpieszyć, spowolniała powtarzającymi się fragmentami o okrucieństwie mieszkańców kresowych wsi nad małoletnim bohaterem.

Po przekroczeniu progu i zamknięciu drzwi, znalazł się na podwórku i skierował do klatki z królikami, znajdującej się za ogrodem. Szedł całą noc, do celu dotarł dopiero nad ranem. Odpowiadało mu to, ponieważ nie chciał budzić królika Adana.

Adan nie miał lekkiej nocy. Bojąc się, że zostanie napadnięty i zjedzony, spał z otwartym jednym okiem snem tak lekkim, że budził go szelest liści poruszanych wiatrem na jabłonce w ogrodzie. Dopiero nad ranem, kiedy promień słońca oświetlił klatkę, zamknął czuwające nieprzerwanie oko.

– Zmęczyło mnie to czuwanie we śnie. Nie chcę myśleć o tym, czy ktoś napadnie mnie w nocy czy nie. Co jest warte takie życie? – jęczał.

Po wypiciu resztki wody w miseczce stojącej w rogu klatki, Adan wrócił do formy. Obejrzał uważnie nogi przednie, potem tylne, oceniając, czy są w dobrej kondycji na wypadek, gdyby trzeba było uciekać. Były w porządku. Potem upewnił się, czy w skrytce służącej za spiżarkę jest dosyć wędliny. Uspokoił się, była dostateczna ilość. Pamiętał pytanie Malapartego:

– Po co ci ona?

– Jak przyjdzie tchórz, mój najbardziej zacięty wróg, to go zmylę. Podsunę mu wędlinę z dodatkiem strychniny, którą mi dostarczyłeś, aby raz na zawsze przestał się mną interesować. To głupie zwierzę i zeżre. Nie chcę żyć w wiecznym niepokoju o życie.

Odc. 35 Samotność

Mieszkanie miała duże, zasobne i widne: salon, sześć pokoi, dwa balkony, dwie łazienki. Salon zawieszony obrazami był największym pomieszczeniem, z oknami wychodzącymi na południe i zachód. Pozostałe pokoje nazywano sypialniami, nawet jeśli nie służyły nocnemu odpoczynkowi.

Pierwszy pokój zajmowała sama Leokadia Zamer, właścicielka mieszkania, doradczyni prezesa wielkiej międzynarodowej korporacji Seneka. W pokoju obok mieszkała niechodząca już ciocia, też Leokadia, kolejny zajmowała jej stała opiekunka. Czwarty pokój zamieszkiwał pies Obój i dwa koty Dziób i Rufa, znane z zamiłowania do żeglugi na jachcie pełnomorskim Zorza Poranna, gdzie przyszły na świat. Ostatni pokój zajmowały ptaki, kolorowe i jednobarwne, śpiewające arie wybitnych kompozytorów, jakich wyuczyła je śpiewaczka operowa, Lina Sokora, przyjaciółka Leokadii.

Trzy razy dziennie Leokadia udostępniała swój pokój na potrzeby toalety, higieny, przebierania oraz rehabilitacji ukochanej cioci. Z rzeczy osobistych Leokadia miała w pokoju tylko biurko, krzesło, komputer, książki na trzech regałach, sześć bibelotów w postaci figurek legendarnych kobiet starożytności oraz szafę wypełnioną w połowie ubraniami. Druga połowa szafy straszyła pustką; to w niej uwielbiały kryć się dzieci siostry Leokadii, rzadko odwiedzające ciotkę i cioteczną babcię, przekonane, że pustka zamieszkała jest przez dwa demony, dobry uosabiający ciotkę i zły, z natury i wyglądu podobny do ciotecznej babki.

Znana z pobożności Leokadia wierzyła w Boga ze strachu, że ją ukarze, jeśli nie będzie co najmniej raz w tygodniu wyznawać mu swoich grzechów i wyjaśniać, dlaczego nocą pożąda mężczyzny, nie jednego, lecz kilku, w tym prezesa wielkiej korporacji, któremu podlegała służbowo. Raz w czasie spowiedzi przyznała się spowiednikowi – zupełnie niepotrzebnie – do mrocznych, pełnych namiętności, cielesnych pożądań, i od tej pory nie mogła już wymówić się od relacjonowania mu szczegółów.

Po zakończeniu dobrym snem spokojnej niedzieli Leokadia wyszła rano w poniedziałek do apteki i już nie wróciła. Znikła jakby wyparowała. Aptekarka powiedziała policji tylko tyle, że zaginiona była u niej, odebrała lekarstwo i wyszła. Leokadia ubrana była wówczas w letnią sukienkę w kwiaty o kształcie i wielkości małego dzwonu kościoła, do którego uczęszczała w niedzielę, oraz pantofle letnie. Poza tym miała na głowie kapelusz słomkowy otoczony aksamitnym paskiem przedstawiającym miniaturowe zwierzęta schodzące z Arki Noego prosto do rajskiego ogrodu wypełnionego zapachem czerwonych róż, kwitnącego groszku i palonego drzewa sandałowego.

Dwa tygodnie później nad jeziorem Wróbla w szczelinie między dwoma osiedlami, jednym już gotowym, drugim w budowie, pojawiła się naturalnej wielkości statua kobiety. Jej twarz skierowana była ku wyspie położonej na środku jeziora, po którym pływały dzikie kaczki i łabędzie oraz dwa pelikany jakby zdzwione swoją obecnością w miejscu, gdzie z domu można było wyjść prosto na drewniany pomost na wodzie.

Nikt nie miał wątpliwości, kto stał na nadjeziornym piedestale. Postać kobiety odpowiadała w najmniejszym szczególe Leokadii Zamer. Obiekt zbadali detektywi zatrudnieni przez policję oraz trzej rzeczoznawcy sądowi. Statua wykonana była z substancji przypominającej ludzkie ciało, stosowanej do konserwacji pasażerów statków kosmicznych odbywających loty międzyplanetarne.

– Kobieta-posąg jest jak najbardziej naturalna. Jej ciało jest wypełnione substancją konserwującą, utrwalającą i ujędrniającą tkanki i kości. Wytwór reprezentuje najwyższy poziom sztuki balsamowania organizmu w celu zachowania go przy życiu w długim okresie czasu.

Opinia rzeczoznawców nie budziła wątpliwości, zgodnie podpisała się pod nią cała trójka.

Kiedy dotykano Leokadii, mrugała oczami połączonymi niewidzialnymi przewodami neuronowymi z powierzchnią ciała. Najczęściej uruchamiały ją dzieci, ptaki siadające na jej ramionach, oraz dorośli usiłujący sprawdzić, czy postać rzeczywiście mruga oczami.

– Czy ona coś mówiła? – pytała rodzina.

Wielu świadków pomnikowego istnienia Leokadii twierdziło, że mrugając oczami poruszała niekiedy ustami, uśmiechając się tak delikatnie, jakby coś ją łaskotało, nie wydawała jednak z siebie głosu.

W miesiąc po zniknięciu Leokadii, Bohdan Sapieha, notariusz, z którego usług korzystała korporacja Seneka, publicznie ujawnił jej testament. Zapis nie mógł być bardziej lakoniczny:

– Mieszkanie zapisuję w połowie cioci Leokadii a w połowie psu Obojowi, kotom Dziobowi i Rufie oraz ptakom. Żyłam nie oszczędzając, więcej majątku nie posiadam. Moim jedynym życzeniem jest trwać wiecznie w postaci pomnika samotnej, pozbawionej miłości, kobiety.

Odc. 36 Zawieszenie

W średniowiecznym zamku warownym w Rumunii „sprawiającym wrażenie, jakby wyrósł wprost ze skały” (cytat), Julian Malaparte zawiesił się w czynnościach życiowych. Czynności ruchowe uległy całkowitemu zatrzymaniu, funkcjonowały tylko myśli i spokrewnione z nimi zmysły.

W wielkiej sali balowej, gdzie słynny Dracula dla rozrywki i artystycznej ekstazy zwykł wieszać swoich przeciwników, Julian siedział na czarnym fotelu przypominającym tron diabła. Tkwiąc niby kołek w ślepym zamyśleniu, podparł się lewą ręką pod brodą, skręcił głowę i patrzył przez okno warowni. Wszystko w nim zamarło z wyjątkiem myśli. Najpierw przeskakiwały one z tematu na temat, potem ustabilizowały się i zaczęły się porządkować.

– Skąd ta zdolność do samokontroli? – usłyszał cichy szept, podobny do szemrania strumyczka górskiego potykającego się o nierówne dno i kamienie. Był to głos wewnętrzy, automatyczny, niezależny od rozumu i członków ciała, zakodowany w głębi jestestwa Juliana. W ciągu jednej minuty świat uporządkował mu się w głowie w postaci struktur, zwanych ośrodkami, skąd pochodziło wszelkie działanie sprawcze.

Historia tych zdarzeń była prosta. W toku ewolucji na świecie, jak zwykło nazywać się glob ziemski, pojawiły się ośrodki akcji: najpierw Ośrodki Władzy a następnie Ośrodki Oporu, inaczej mówiąc buntu i nieposłuszeństwa. Trzecią grupę stanowiły Ośrodki Zagubienia, przypominające kosze na śmieci, do których los wrzuca wszelką materię nie związaną z władzą i oporem, nigdzie nie pasującą, bezbarwną uczuciowo, pasywną.

Z ośrodków władzy mózg Malapartego wyróżnił Ośrodek Imperialny, na czele którego stał Imperator, któremu towarzyszył dwór wypełniony potulnymi dworzanami. Po krótkim okresie dojrzewania, Imperator wypowiedział wojnę.

– Ważne, aby było to blisko. Nie musimy wtedy transportować żołnierzy i sprzętu wojskowego – wyjaśnił Imperator, choć nie miał obowiązku nikomu niczego wyjaśniać.

Zgodnie z fizycznymi zasadami akcji i reakcji, wojna uruchomiła odruch oporu w napadniętym. Przyjął ją na klatę piersiową i odpowiedział tak szybko i sprawnie, że w krótkim czasie na terenie Ośrodka Imperialnego pojawiły się czarne klepsydry, białe trumny z tektury oraz kolorowe zawiadomienia rodzin żołnierzy o bohaterskiej śmierci w boju.

W tym niezwykle ciekawym momencie, fala upału uderzyła Malapartego z tak siłą, że myśli odmówiły mu dalszej współpracy.

Odc. 37 Surrealistyczna władza.

Krajowy Obóz Władzy zwany przez anarchistów Pernambuco miał trzech przewódców, spośród których najniższy wzrostem był najważniejszy. Zwano go Hegemonem. Jego wzrost był symbolem skromności. Hegemon był twórcą, włodarzem i nauczycielem obozu, jego uczestnicy byli dworzanami, zwanymi też niewolnikami. Cokolwiek przywódca nie powiedział, nawet „dzień dobry”, obozowicze uznawali to za perełkę mowy ojczystej, jego opinie były dla nich święte.

Hegemon definiował dobrego obywatela w sposób jednoznacznie prosty:

– Najważniejsze, aby czuł on respekt i szacunek dla władzy. Jeśli tego nie czuje, nie zasługuje na naszą uwagę a tym bardziej na nasz szacunek. To zły obywatel. Mówiąc obrazowo, taki ktoś jest zwykłym lumpem, pniakiem drewna, powietrzem.

Pernambuco zgadywał i zaspokajał potrzeby dobrego obywatela, kierując się pewną kolejnością: najpierw potrzeby psychiczne, następnie finansowe, w końcu fizyczne.

Hegemon, zabierając głos chętnie i często, wyjaśniał swoim dworzanom-niewolnikom:

 „Dajmy ludowi karmy duchowej, czyli wiarę w naszą dobroć, oraz wspomóżmy go pieniężnie, a będzie nam wierny do grobowej deski. Taka jest natura dobrego ludu; potrzebuje idei, wiary i odrobiny mamony.

Dworzanom Hegemona podobało się jego zachwycająco proste podejście do rządzenia. Wkrótce w przestrzeni obozowej na dokumentach z logiem w postaci Ptaka Ibusa z Młotem w Szponach pojawiły się hasła zwane imperatywami. Obowiązywały dzień i noc. Jednym z ważniejszych było: „Głodni i bezdomni przyswajają sobie hasła władzy szybciej i trwalej niż najedzeni. Obywateli można przekonać do siebie hasłami z niewielką domieszką pieniędzy i obietnic”.

Głos Hegemona docierał do dobrego ludu dzięki prostym przekazom:

– Posłuchajcie nas, a będziecie spełnieni. Wasze królestwo jest z tego a nie z tamtego świata. Tylko my mówimy prawdę, wszyscy inni kłamią. Dobra władza jest silna i zwierzęca z natury.

Dworzanie, wspomagając Hegemona finansowo, adorowali go, intonując w kościołach i świątyniach:

– Wielbmy, wielbmy Hegemona!

Wkrótce Pernambuco zrodziło nową symbolikę silnych odniesień do ojczyzny, ziemi, wiary oraz serc i rąk, a zwierzęca natura jej władzy zmieniła samych rządzących. Twarze przywódców upodobniły się do ryjów, a Minister Praw Uniwersalnych dostał lisiej mordy. Z małymi chytrymi oczkami na rumianej twarzy przypominał krzyżówkę zbuntowanego Neandertalczyka i zubożałego klauna cyrkowego. Wysoce surrealistyczna władza Hegemona budziła podziw prostego ludu i niepokój wśród ludzi umiejących wyczuwać pismo nosem.

Odc. 38 Przemiany klimatyczne 

Lato minęło tak szybko, a jesień była tak krótka, że ludzie, którzy wychodzili rano na całodzienny spacer w koszulach z krótkimi rękawami wracali wieczorem oszronieni z czapą śniegu na głowie. Drżąc, zbijali się w grupki, aby ogrzewać się wzajemnie, niespokojnie penetrując torby i plecaki w poszukiwaniu czegoś cieplejszego.

– Chyba mam przywidzenia – wołali jeden do drugiego. – Skąd taka nagła zmiana?

– To nie jest żaden omam, to czas strasznie przyśpieszył – wyjaśniała na swoim blogu Janina Sonda, popularna meteorolożka telewizyjna. Część czytelników blogu wierzyła jej, ponieważ zawsze trafnie przewidywała pogodę, pokazując latem dorodne owoce leśne a jesienią ogromne grzyby wyrosłe w lesie za domem.

Z uwagi na niską temperaturę życie społeczeństwa przeniosło się do telewizji i Internetu.

– Drogie panie! Szanowni panowie! Nie miejcie złudzeń co do tego, co widzicie i doświadczacie. Wszyscy uczestniczymy w próbie generalnej dramatu „Zima Tysiąclecia”, napisanej pół wieku temu przez Kanadyjczyka Colta Wintera. Ja napisałem do niej scenariusz i jestem jej reżyserem – podstarzały, łysy jak kolano reżyser Adam Zdzira, brat premiera. cierpliwie wyjaśniał w teatrze miejskim kulisy zdarzeń. Niewiele osób mu wierzyło, niektórzy z uwagi na nazwisko, inni z uwagi na jego pijacką przeszłość, kiedy notorycznie wpadał w delirium z brodatymi myszami.

W ciągu jednego dnia Omernia zmieniła się nie do poznania. Kościoły wypełniły się zdezorientowanymi ludźmi. Jedni byli ubrani już ciepło i stali osobno, inni wciąż w krótkich spodenkach i podkoszulkach tulili się do siebie słuchając brodatego sufragana czytającego po kolei wszystkie księgi Apokalipsy.

Julian Malaparte w swoim domu zastał trzy nieznane osoby.

– Jestem Adam Brzuski, twój brat przyrodni – przedstawił się mężczyzna, mniej więcej w tym samym wieku.

– Przecież nie jesteśmy do siebie podobni nawet na krzynę – zdziwił się Julian.

– To oczywiste, bo podchodzimy od innego ojca, kiedy matka wyszła ponownie za mąż. Potem także od innej matki, kiedy ojciec się rozwiódł i po raz drugi ożenił. Ty możesz tego nie pamiętać, bo jesteś młodszy, choć w dokumentach pisze, że jesteśmy bliźniakami.

– A to kto? – przerwał Julian, aby nie ciągnąć bezsensowej wymiany słów, wskazując na kobietę z rozpuszczonymi włosami, usiłującą przed lustrem przywrócić je do porządku za pomocą grzebienia, pokrzykiwań i przekleństw.

– To przecież twoja żona, Zofia – zdziwił się Adam. – Żyjecie już ze sobą chyba ze dwa lata.

– Nie pamiętam – wydusił z siebie Julian. – W głowie mi się wszystko pomieszało od tego nagłego zimna.

Przyjrzał jej się, wydawała mu się obca. Nie zamierzał jednak protestować, kiedy zauważył jej śliczną różową podomkę z lekko odchylonymi połami odsłaniającymi zarost podobny do futra wykarmionego brunatnego niedźwiedzia. To go serdecznie poruszyło, gdyż kochał dzikie zwierzęta. Pomyślał, że podomka faluje pod wpływem przeciągu ciągnącego od oszronionego okna; lubił przeciągi pieszczące nagie ciało.

Ludzie wykształceni znający dotychczas tylko alfabet łaciński, pisali cyrylicą i mówili bełkotliwym językiem z pogranicza kultur wschodu i zachodu, i masowo wyrzucali bezużyteczne roczne kalendarze. W punktach skupu makulatury nie nadążano z odwożeniem papieru do przerobu na ubrania dla ubogich.

Przyroda również uległa oszołomieniu. Na ulicach pojawiły się białe niedźwiedzie a w rzekach ryby pływające do góry brzuchami, jakby pragnąc ochłodzić się w mroźnym powietrzu. Zaspokoiwszy swoje przedziwne zachcianki odwracały się do góry grzbietem i nurkowały w dolne warstwy wody w poszukiwaniu pożywienia.

W ciągu jednego tygodnia sytuacja zaczęła się normować.

Rząd zebrany w pilnym trybie w budynku sztabu kryzysowego przyjął trzy ustawy: ogłosił stan nadzwyczajny, następnie – po namyśle stan klęski żywiołowej, w końcu – zauważywszy, że nie wszyscy posłowie są do tej decyzji przekonani – ogłosił stan wojenny. Zapowiedziano użycie armatek wodnych, a w przypadku zamieszek także Gwardii Narodowej uzbrojonej w czołgi.

Wszyscy robili, co mogli, aby przynieść ulgę skołowanemu społeczeństwu. W domach sąsiedzkich zwanych dawniej domami kultury podjęto kursy, jak w warunkach braku zaopatrzenia w podstawowe artykuły dostosować się do nowych warunków klimatycznych. Przewodnicy miejscy oferowali kursy poruszania się w terenie korzystając tylko z kompasu i prostych, odręcznie przygotowanych szkiców terenu. W telewizji premier Józef Zdzira instruował, jak zachować niegasnący optymizm w warunkach powszechnego rozkładu relacji społecznych, dentyści radzili, jak zaciskać zęby, aby zminimalizować ból istnienia, buddyści jak ogrzać w mroźną noc nagie ciało energią czerpaną z kosmosu.

Po kilku dniach obywatele Omerni weszli w tryb zmian z taką łatwością i wdziękiem, że powszechnie wyrażano ubolewanie, iż gwałtowne zmiany klimatyczne nie nastąpiły wcześniej.

– Dostosowalibyśmy się do nich bardzo szybko, bylibyśmy już innym narodem. Teraz też sobie radzimy, ale jesteśmy poważnie opóźnieni w stosunku do innych krajów. Oni jakoś wcześniej zauważyli nadchodzące zmiany klimatu– powiedział żonie Julian Malaparte, zdejmując krótkie spodenki, aby wciągnąć ciepłe kalesony

Odc. 39 Otyłość 

W kraju przybywało ludzi tęgich aż do granic absurdu. Prawie wszyscy obywatele mieli nadwagę, wielu było w stanie otyłości. Towarzyszyły im choroby równie niesamowite jak kolorowy kondukt żałobny. Nad głowami niektórych tłuściochów unosiły się aureole, na podstawie których wróżbici, chiromanci i kabaliści przepowiadali, ile komu pozostało jeszcze życia.

W budynku wielkiego szpitala wojskowego, bezużytecznego od czasu zakończenia ostatniej wojny, wykonywano seryjne operacje zmniejszania żołądka. Była to podstawowa technika leczenia otyłości. Służył temu prosty i skuteczny system obsługi pacjentów zorganizowany na wzór linii produkcyjnej jak w dawnych manufakturach. Pacjentów oznaczano numerami w kolejności zgłaszania się do rejestracji, po czym kierowano na linię operacyjną szpitala. Odbywało się to jak w zegarku: na początku co dziesięć minut, po roku usprawnień czas oczekiwania uległ skróceniu do pięciu minut.

Wiele osób uznawało to za mechaniczne, nieludzkie postępowanie, sprowadzajcie człowieka do osobowej jednostki szpitalnej, zwanej w skrócie OJS-em. Wyrażając sprzeciw wobec seryjnego leczenia na linii produkcyjnej ludzie otyli założyli organizacje: „Nadwagi nie da się uniknąć” oraz „Duże jest piękne”. Druga nazwa została zapożyczona ze Stanów Zjednoczonych, gdzie organizacje działające pod hasłem „Big is beautiful” rozpleniły się bardziej niż króliki ze słynnej „Zielonej Królikarni” z popularnego serialu telewizyjnego „Królik też jest człowiekiem”.

Przed operacją pacjent miał obowiązek pokazać zaświadczenie o aktualnej wadze i przebytych chorobach. W każdej miejscowości powyżej tysiąca mieszkańców dostępne były wagi odpowiednej pojemności, głównie w punktach skupu złomu. Przyjeżdżali tu ludzie otyli siedzący w samochodach. Po zważeniu samochodu z pacjentem, ważono następnie sam samochód, który wracał zaraz po odstawieniu pacjenta do domu. Czasem w trakcie ważenia pacjent mógł usłyszeć od personelu obsługującego wagę złośliwe uwagi:

– Lecz się człowieku. Państwo to nie skarbonka. System opieki zdrowotnej nie może zadłużać się po uszy, aby płacić za leczenie opaśluchów, a wcześniej dawać im dodatki na utrzymanie się przy życiu.

Były to niedopuszczalne zachowania i władze oficjalnie je zwalczały, po cichu zaś tolerowały a nawet chwaliły.

Zważonego pacjenta medycznie przeszkoleni wagowi kierowali na leczenie. Osoba o wadze od 150 do 200 kg kwalifikowała się do ośrodka rehabilitacji, od 201 do 249 kg do leczenia szpitalnego, powyżej 250 kg do natychmiastowej operacji.

Minister zdrowia pytany przez dziennikarzy, jak ocenia ten system, odpowiedział szczerze:

– Jest to system praktyczny i bezstronny. Lepszego dotychczas nie wynaleziono.

Odc. 40 Zagubiłem się. Część 1 i 2 (kompletny)

Zagubiłem się doszczętnie. Stało się to nagle, z samego rana, kiedy promienie słońca nie całkiem się jeszcze przebudziły. Stałem na okrągłym placyku otoczonym palmami z rozłożystym figowcem w środku nad pomnikiem Nieznanego Bohatera i rozglądałem się niepewnie. Nie miałem pojęcia, gdzie jestem.

Aby przełamać barierę niewiedzy, ruszyłem przed siebie, rozglądając się na boki. W momencie krótkim jak błysk zagubionego światła na cynowej misie muru obronnego, pomyślałem, że jestem w Cartagenie nad morzem Karaibskim. Niby wszystko było znajome, a jednak obce.

Przeszedłszy kilka ulic w kierunku południowym, znalazłem się za miastem. Mijałem zakurzone zarośla, drętwe słupy elektryczne, bale słomy trzciny cukrowej ustawione w polu, domki niedbale przycupnięte przy drodze. Szedłem w rosnącym upale, dopóki nie poczułem chłodnego, malarycznego powiewu, płynącego jakby z głębokiego, mrocznego kanionu, w którym nigdy nie gościł blask słońca. Zobaczyłem mężczyzn; wychodzili spod ziemi, wąsaci, umorusani na twarzach, w czarnych uniformach roboczych, z kilofami w rękach. Zaniepokojony ich grobowymi minami myślałem:

– To chyba górnicy. Wychodzą, bo na dole nastąpił wybuch metanu i ktoś zginął.

Takie wybuchy zdarzały się nagminnie w Zipaquira, w departamencie Cundinamarca w Kolumbii. Chciałem się upewnić, że się nie pomyliłem. Pytałem mijających mnie czarnych ludzi, jednego po drugim, co to za miejsce. Nie odpowiadali, tylko wzruszali ramionami; ostatni z nich patrząc mi prosto w twarz puknął się w czoło. Odczułem to jak nieoczekiwane pchnięcie kijem w zraniony bok.

– Czemu oni tak postępują? To było tylko niewinne pytanie. Przecież też jestem człowiekiem tak jako oni – pomyślałem i upadłem na ziemię. Ogarnęła mnie ciemność.

Kiedy przebudziłem się, bolało mnie całe ciało. Wstałem i rozejrzałem się; znajdowałem się w środku stada strusiów. Stały na środku szerokiej pylistej drogi zatopionej w słońcu. Rozpoznałem to miejsce. Była to słynna farma hodowli strusi w Nara Nara w stanie Południowo-Wschodniej Walii w Australii.

Przywódca stada, masywny, pierzasto-kudłaty samiec z nastroszoną małą głową, patrzył na mnie groźnie wielkimi oczami. Dostrzegłem w nich iskry okrucieństwa; to był znak gotowości do śmiertelnej walki. Byłem wyższy od niego lecz zląkłem jak nigdy w życiu.

– On mnie bierze za samca-rywala, usiłującego odebrać mu przywództwo stada samic – pomyślałem i krzyknąłem: – To niedorzeczność!

W odpowiedzi usłyszałem syczący głos, przypominający ptasie a zarazem ludzkie bulgotanie. Ledwo je zrozumiałem.

– Nie udawaj dziwoląga. Jesteś jednym z nas i dobrze wiesz, gdzie się znajdujesz.

Popatrzyłem po sobie. Miałem dwie ręce przypominające skrzydła, dwie wychudłe nogi oraz obszerną kurtkę podszytą piórami. Pomyślałem, że chyba dlatego przywódca stada wziął mnie za rywala. Zamiast zachować zimną krew, spanikowałem. To mnie uratowało przed niechybną klęską. Wyrwałem się ze stada i uciekłem.

Następnego dnia, po nocy dobrze przespanej na ciepłej ziemi pod gwieździstym niebem, , kontynuowałem marsz przed siebie. Nie wiedziałem dokąd ani którędy idę, nie widziałem żadnych znaków drogowych, wokół roztaczało się pustkowie. Pod wieczór trafiłem, do dziwnej wsi. Jej nazwa na zielonej tablicy była napisana nieznanymi mi orientalnymi, literami, niczego nie zrozumiałem. kilka chałupinek krytych strzechą, żadnego znaku nowoczesności. W połowie drogi przez miejscowość zobaczyłem niski szary budynek z kopulastym dachem i dwoma malutkimi okienkami. Obok stał drugi, identyczny, dalej następne. Wkrótce pojawiła się tabliczka z napisami w trzech językach. Tylko jeden z nich zrozumiałem: „Schrony dla ludności na wypadek wojny”.

– Chyba wiem, gdzie jestem – ucieszyłem się. – To Albania. Ale jak ja się tu znalazłem?

Nie kłopocząc się szukaniem odpowiedzi na pytanie, szedłem dalej. Wzbierała we mnie determinacja nie ustępować nikomu ani niczemu.

– Mam w sobie wolę walki – powtarzałem sobie. – Czuję, że gdyby ktoś sprzeciwił się poszukiwaniu mojego miejsca na świecie, rozerwałbym go na strzępy.

Wkrótce pejzaż zmienił się, pojawiła się zieleń, murowane budynki, szkoła w pasy, drewniany kiosk, pusty przystanek autobusowy, dwa parkingi i trzy nowe samochody. Wkrótce zobaczyłem tabliczkę ”Ulica Tartaczna” a pod nią kierunkowskaz „Plac Katedralny”.

– Już wiem, gdzie jestem – westchnąłem z ulgą. – Ulica Tartaczna jest blisko ulicy Browarnej, gdzie mieszkam.

Uspokoiłem się. Byłem u siebie. Poczułem lekkość i ożywienie. Coś mi podszepnęło, aby sprawdzić czy mam wszystko przy sobie. Zacząłem od dokumentów. Wyjąłem portfel a z niego dowód osobisty. Odruchowo go otworzyłem. Patrzyłem na zdjęcie i nie wierzyłem własnym oczom; to nie byłem ja.

– O cholera! – wyrwało mi. – Masz babo placek – dodałem już łagodniejszym tonem i westchnąłem. Ludzie przechodzili obok mnie a ja sterczałem na ulicy i warczałem na siebie z wściekłości. Robiłem sobie wyrzuty.

– Jak mogłeś pozwolić, aby twoje miejsce zajął ktoś inny? W dodatku obcokrajowiec. W dowodzie pisało czarno na białym: Joao Ribeira, narodowość brazylijska.

– Brazylijczyk! – byłem zszokowany. – Dlaczego akurat Brazylijczyk? W mojej rodzinie byli Cyganie, Słoweńcy, nawet jeden Turek, ale to wszystko jedna rodzina europejska!

Sprawa wyjaśniła się, kiedy ludzie zaczęli wychodzić z kina. Tłum pchał mnie przed siebie. Rozmawiano o filmie, którego tematem była kradzież tożsamości i związanej z nią pomylonej orientacji przestrzennej.

– Kradzież tożsamości staje się coraz bardziej powszechna – powiedział młoda kobieta mijając mnie i przyglądając mi się z uznaniem.

Poczułem się raźniej. Nastrój psuł mi tylko dowód osobisty. Przyglądając się jeszcze raz zdjęciu zauważyłem, że mężczyzna ma ciemniejszą twarz i lekko odstające uszy. Przyjrzałem się mu dokładniej i rozumiałem. To byłem ja, ale inny, odmienny, bardziej egzotyczny. Zawsze chciałem być taki. Na takiego kobiety patrzą zupełnie inaczej. Dobrze się poczułem w nowej roli. Znowu byłem pewny siebie i otwarty na nowe doznania.

Odc. 41 Niezwykły skok

Wybrałem się na spokojny spacer po lesie. Dzień był uroczy na miarę wczesnej jesieni, zapowiadającej jak zwykle pierwsze zawały serca typowe dla okresów pogarszającej się pogody. Rozglądając się na boki, czy nie dostrzegę gdzieś borowika, kani, maślaka, podgrzybka czy choćby drobniutkiej kurki, szedłem w zamyśleniu. Trwało to do czasu, kiedy natknąłem się na korzeń wystający z dróżki leśnej i mimowolnie podskoczyłem. Zawisłem w powietrzu jak ważka lub koliber i tak już pozostałem, zamknięty w bezruchu, z oczami wpatrzonymi w głuszę leśną, jakby w zamyśleniu.

Wróciwszy na ścieżkę stanąłem z boku patrząc na siebie zawieszonego w przestrzeni. Wydało mi się, że wąs lekko odkleił się od twarzy z lewej strony. Podszedłem bliżej i sprawdziłem. Było to tylko złudzenie. Uspokojony zrobiłem trzy zdjęcia i pomyślałem o sobie wiszącym w powietrzu jako o dziele sztuki, czymś w rodzaju rzeźby czy pomnika.  

– To będzie mój pomnik – zdecydowałem. – Wiele osób ma pomniki po śmierci, dlaczego ja nie miałbym mieć go za życia?

Pytaniem było, jak go nazwać? Nazwałem go „Zawieszony skok”. Napisałem to na kartce wyrwanej z kieszonkowego notesu, jaki zawsze noszę przy sobie, i zawiesiłem ją na kiju wetkniętym w ziemię przed pomnikiem.

Zdjęcia wysłałem przyjaciołom w przekonaniu, że wzbudzi to ich zainteresowanie. Ale nie. Przyjęli to jako oczywistość równie pewną jak to, że ministerstwo edukacji stwarza swoim bogatym programem nauczania seksu przez księży i zakonnice zagrożenie dla uczniów, nauczycieli i rodziców. 

– Dziś w dwudziestym pierwszym wieku przy szybko zmieniających się technologiach zwykły robot jest w stanie wykonać taki skok – napisał mi w e-mailu mój serdeczny przyjaciel Rodan. Nie miałem mu tego za złe, choć nie zgadzałem się z jego opinią.

Lokalnie pomnik wywołał pewną sensację. Ludzie przychodzili i oglądali. Obserwowałem to z daleka. Niewiele się jednak działo; kilka dni później zainteresowanie spadło; ludzie i psy przechodzili obok jakby nie było tam nic nadzwyczajnego.

Wkrótce i mnie pomnik spowszedniał. Postanowiłem zapomnieć o nim. Tak też się stało. Gdybyś zapytał mnie dziś o niezwykły skok i pomnik, to nic już nie pamiętam. Na wszelki wypadek zachowałem tylko zdjęcia, przekopiowując je ze smartfonu do komputera. Może wykorzystam je w przyszłości.

Odc. 42 Frustrat

Z niedzieli na poniedziałek, mogło to być także z soboty na niedzielę, Julian Malaparte poczuł się wyjątkowo podle. Nic mu nie pomagało. Przyjmował suplementy, pił litrami wodę mineralną, przyjmował minerały i elektrolity. W końcu zrozumiał, że to może być wewnętrzna słabość, jakieś ewolucyjne niedowarzenie, pogubienie genów lub coś równie niedorzecznego. To go tak zmordowało, że uległ permanentnej frustracji. W okresie jej największego nasilenia myślał, aby pisać poradnik dla ludzi takich jak on, ogłupiałych polityką, wojną, żyjących na krawędzi życia przytomnego i nieprzytomnego, frustrujących się bez szans poprawy na lepsze. Postanowił nie ukrywać prawdy przed światem. Było mu wszystko jedno. Na spotkaniu rodzinnym z okazji jego urodzin oświadczył głośno:

– Jestem frustratem. Niech nikt tego nie neguje, usiłuje mnie przekonać, że jest inaczej bo nie uwierzę.

Ratował się jak mógł. Dzwonił do przyjaciół o chorobliwie wysokim poziomie optymizmu, starających się ratować ludzkość przed frustracją z powodu oszukańczych polityków, zdegenerowanych głów państwa, bezzasadnych wojen, nędzy intelektualnej społeczeństwa, zatrudniania dzieci i młodocianych do wykonywania ciężkich prac, niekończących się pożarów lasów, powodzi, dzikich zwierząt w zoo, którym pozwalano zdychać tylko po to, by je oprawić, wypchać i skierować do muzeum przyrody z napisem:

– Oto, co my zwycięzcy natury, uczyniliśmy ze światem zwierząt!

W chwili nieoczekiwanego spadku samopoczucia frustrat Malaparte chciał sobie wypruć wnętrzności. Widział na wystawie w japońskim sklepie sztylety rytualne do harakiri i seppuku. Sztylet okazał się nędzną podróbką, był tak tępy, że Julianowi nie udało się zakończyć życia. Uznał to za znak z nieba, sygnał, że Bóg nie zgadza się z jego maniacką frustracją. Na kolejnych imieninach Julian oświadczył:

– Byłem frustratem. Otrzymałem znak z nieba, że muszę się zmienić i uczyniłem to. Jestem teraz największym optymistą, jakiego ziemia nosiła. Niech nich mnie nie przekonuje, że to niemożliwe.

Odc. 43 Magazynier

Zbombardowanie lotniska na Krymie, ulubionym półwyspie Wielkorządcy Wasyla Ibragima, wywołało szok w narodzie. Przyjęto to jak trzęsienie ziemi w miejscu, gdzie wulkany wygasły miliony lat temu. Podwładnym Wielkorządcy wypoczywającym na morskiej plaży pełnej ciepłego białego piasku włosy zjeżyły się na głowie, twarze zabarwiły kolorem świeżo rozlanej krwi a brwi uniosły ze zdziwienia tak wysoko, że zobaczyli rozświetlony obraz samego Wielkorządcy. Przemówił do nich uspokajając, że nic szczególnego się nie stało.

– To tylko nieostrożny wojskowy magazynier samolotów na lotnisku zapalał papierosa zwykłą zapałką zamiast zapalniczką, którą każdy nasz żołnierz na Krymie otrzymuje do podpalania domów, szkół, ośrodków zdrowia, sklepów i stacji benzynowych. Władze sądowe skazały magazyniera na piętnaście lat pracy na nocnej zmianie w fabryce materiałów wybuchowych.

– Jak on to przyjął? – zapytał lokalny dziennikarz, interesujący się losem ludzi skazanych przez sądy na pracę na nocnej zmianie.

Wasyl Ibragim – zanim odpowiedział – przyjrzał mu się uważnie i coś zanotował w swoim kajeciku.

– Po prostu wybuchł, że tak powiem, radością. To mnie umocniło w przekonaniu, że praca na nocnej zmianie, na jaką skazał go sąd, dobrze mu zrobi.

– Na czym ona będzie polegać? – kontynuował dziennikarz.

– Będzie połączona z reedukacją w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy. Zapewni to naszej ojczyźnie pełnowartościowego obywatela, świadomego, że w miejscu, gdzie nasze wojska zgromadziły dużą ilość samolotów, należy zapalać papierosa posługując się zapalniczką a nie zapałkami. W ten sposób unikniemy wybuchów, wskutek których znikają z lotnisk samoloty bojowe bliskie sercu naszego miłującego pokój narodu.

Odc. 44 Rozmowy na pomoście

Pracowaliśmy dzień i noc na plantacji drzew oliwnych, aby zbudować pomost, z którego będzie można podziwiać całą okolicę.

– Musimy się spieszyć zanim nadejdą susze i szlag wszystko trafi. Susze są nieuniknionym elementem kształtowania krajobrazu. Podobnie jak śnięte ryby kształtowania rzeki – ponaglał nas Żorż, największy miłośnik oliwek i ryb.

Rozmawialiśmy o rzece Odzie szczególnie ulubionej przez śpiące, śniące i śnięte ryby.

Rozgorzała dyskusja. Rzecznik władz lokalnych podkreślił, że ostatni wielki wysyp śniętych ryb na rzece przyniósł nam sławę w świecie.

– Ludzie przyjeżdżają, aby fotografować rzekę i siebie z najpiękniejszymi okazami śniętych ryb. Największe sztuki ważyły po sto dwadzieścia kilogramów, najmniejsze zaledwie widać było gołym wzrokiem.

Rozmawiając o goliźnie nie udało się uniknąć tematów seksu, erotyki, pożądania, libido i chuci. Każdy miał coś do powiedzenia.

– Człowiekowi spragnionemu i głodnemu seks na myśli – rzucił niezobowiązująco Tadziczek, rolnik z dziada pradziada.

– Chyba woda i chleb – wyraził wątpliwość Rodan, najpoważniejszy z grupy dyskutantów.

– Ja to najbardziej lubię gołe baby – podjął wyzwanie Tadziczek, tego dnia wyjątkowo pozytywnie usposobiony do życia.

– A ja nie znoszę mężczyzn z gołymi penisami. Oni są tacy wulgarni! Gdzie do takiego się przytulić? – zrzędziła Anastazja, kochanka Malapartego, sama w sobie piękny okaz kobiecości. Krążyła o niej pogłoska, że w młodości smarowała się miodem, aby mężczyźni, chłopcy od piętnastego roku życia do upadającego na siłach i duchu staruszka, oblizywali się na jej widok.

– Czy to prawda z tym miodem? – Żorż zdobył się na odwagę.

– Tak, nie neguję, to była moja ulubiona rozrywka. Lubiłam rozpalać mężczyzn i patrzeć jak płoną w ogniu namiętności. Wystarczyło, że włożyłam na siebie stringi albo dziurawe szorty, i już błądzili rozpalonym wzrokiem w przestrzeni wywołując niekiedy pożar lasu. Pewnego razu pewien żniwiarz rękę włożył do młockarni, kiedy mnie zobaczył. Powiedział mi:

– Pani jest tak ponętna, że z przyjemnością włożyłbym drugą rękę, ale o niej zapomniałem, bo to proteza, którą mam od niedawna. Pani i młockarnia to najpiękniejsze widoki mego życia. Zawsze marzyłem o seksie, ale nikt nie umiał mi wytłumaczyć, na czym on polega. Jak włożyłem rękę do młockarni na pani widok, od razu zrozumiałem, że chodzi o uczucia i emocje, tak silne, że nawet podtatusiały ksiądz by im uległ. Czytałem kiedyś o duchownym, uznanym za świętego przez parafian, lubiącym oglądać ich nagie ciała w czasie udzielania porad przedmałżeńskich.

– Człowiek jest istotą wrażliwą na los innych, a nie kawałkiem drewna albo rurki plastikowej, albo … sama już nie wiem czym – dodała Anastazja ze łzami w oczach.

Wszyscy poddaliśmy się wzruszeniu.

Odc. 45 Abstrakcyjny świat Salomona

Od pewnego czasu Salomon Ircha żył w świecie abstrakcji. Był to świat jak najbardziej realny; Salomon po prostu widział jego obiekty i przejawy inaczej niż większość ludzi. Były dla niego jakby rekwizytami w teatrze, które wedle woli mógł zmieniać, przestawiać i przyozdabiać. Abstrakcyjne były dla niego nie tylko pojęcia, ale i domy, ludzie, przyroda, nie mówiąc o Bogu, który stał na najwyższym poziomie salomonowej wieży wizji i skojarzeń.

– Wyżej nie mogłem Go już umieścić. Jest na najwyższym piętrze mojego rozumienia a w właściwie to niezrozumienia świata, razem z czasem i przestrzenią – tłumaczył najpierw sobie, potem rodzinie i przyjaciołom.

Rodzinę miał niewielką; los w rekompensacie dał mu rozsądne grono autentycznych przyjaciół. Byli jego rękojmią, że nie zagubi się w wielkim, nieprzerwanie zmieniającym się świecie. Nie we wszystkim był mu on przyjazny; w najtrudniejszych momentach życia Salomon bał się choroby psychicznej, szaleństwa.

– Szerzą się choroby psychiczne, ludzie coraz łatwiej popadają w depresję, popełniają samobójstwa lub po prostu znikają w cieniu własnego życia – czytał w Gazecie Porannej, której redaktor naczelny Paweł Isik starał się przybliżyć społeczeństwu wyzwania osaczającego ich świata.

Tego dnia, był to słoneczny, październikowy wtorek, Salomon wystartował później niż zawsze. Zajęło mu sporo czasu, zanim wstał z łóżka, aby podjąć rutynowe czynności życiowe.

– Wiadomo, że jesień nie odmładza człowieka tylko testuje jego cierpliwość i siłę woli. Zdecydowanie nie jest to najlepsza pora roku – kiedy o tym myślał, nie był przekonany, czy usiłuje się w ten sposób pocieszyć, czy też wytłumaczyć ze swej powolności.

O godzinie ósmej trzydzieści poszedł do łazienki. Przy blacie z umywalką stała waga łazienkowa; odruchowo zważył się. Odczyt pokazywał zaledwie siedemdziesiąt cztery i pół kilograma. Była to najdokładniejsza waga ciała; był na czczo w stanie kompletnej nagości. Stojąc na wadze i patrząc na wyświetlającą się liczbę, zauważył smutną chudość swych nóg i ramion. Zaniepokoił się. Dawniej ważył więcej, około osiemdziesięciu kilogramów. Był to dobry wynik, zważywszy, że miał sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Stojąc na wadze dłużej niż trzeba, zamyślił się głęboko. Nadmierne i nieuporządkowane myślenie było zawsze jego słabością. Tym razem nie umknęło jego uwadze, podobnie jak chudość.

Odc. 46 Duplikat 

Nastały niespokojne czasy. W sąsiedztwie Omerni trwała wojna, eksplodująca nieprzerwanie zarzewiami ognia i zniszczenia, szarpiąca nerwy na bolesne strzępy. Nad ranem włączały się syreny w miastach i miasteczkach a po kilku minutach nadlatywały pociski i z hukiem uderzały w swoje cele. Wojna przyniosła nowe zagrożenie, o którym nikt wcześniej nie myślał, tak bardzo było ono abstrakcyjne – perspektywę rakiety, pozostawiającej po sobie ogrom śmierci, cierpienia i nędzy.

Dla Salomona wojna była potworem pożerającym budynki, ludzi, szkoły, tory kolejowe, lotniska i uprawne pola, a nade wszystko sens istnienia. Widział ją w formie kraba-fortecy zajmującej pół nieba, z korpusem wypełnionym ładunkami wybuchowymi, ramionami siejącymi błyskawice i ogonem plującym ogniem i wyszarpującym wyrwy w ziemi. Była absurdem do kwadratu, wywołanym przez jednego człowieka, Wasyla Ibragima, który w połowie był przebiegłym despotą a w drugiej szaleńcem. Miliony ludzi życzyło mu śmierci, nikt jednak nie potrafił powstrzymać jego szaleństwa, nawet Bóg Wszechmocny i Miłosierny.

Myśli Salomona o Ibragimie jako ucieleśnieniu zła dały wyniki. Wymyślił system prawa międzynarodowego, wydającego zaocznie wyrok skazujący szaleńca na śmierć, po to, aby uratować od cierpienia i śmierci miliony ludzkich istnień, a następnie wykonuje wyrok. Wyzwaniem było, jak przekonać do tego ludzkość.

Zatruwało to jego ciało, duszę i umysł. Nie umiał dokładnie określić, co się z nim dzieje, czuł tylko, że się rozpada podobnie do spróchniałego pnia drzewa. Doprowadziło go to do takiego stanu, że trafił do szpitala. Tam, po dokładnych badaniach, obserwacji i postawieniu diagnozy, wszczepiono mu implant w mózgu zwany Duplikatem.

– Pacjent był w tak nędznej kondycji, że skończyłby się z kretesem, gdyby nie interwencja chirurgiczna. Ten implant pomoże mu wrócić do zdrowia. Jest to niesamowity wynalazek, generujący rodzaj duchowego sobowtóra, tożsamego z pacjentem. Implant działa w oparciu o sztuczną inteligencję i nowoczesne technologie wizualizacji, analizuje zachowanie Salomona, jego stan fizyczny, myśli i emocje, a następnie inicjuje rozwiązania kierujące jego zachowaniem.

Najpodlej czuł się Salomon z samego rana. Był zagubiony, w głowie mu szumiało, czuł niepewność ciała i słabość w nogach. Pierwszego dnia, po wyjściu ze szpitala, siedząc zniechęcony na tapczanie, usłyszał nagle głos Duplikata:

– Wiem, co czujesz. Nie martw się, pomogę ci. Powiem ci, co powinieneś zrobić, aby wydobyć się z dołka. Zrób sobie gorącej mocnej kawy. Kawa zawsze stawiała cię na nogi. Jesteś tak wypluty, że sam nie doszedłbyś do tego prostego wniosku.

Mężczyzna popatrzył w kierunku, skąd płynął głos, i zobaczył siebie; wiedział, że jest to hologram – wyobrażenie jego własnej osoby, generowane przez implant.

Nad ranem śniło mu się Muzeum Spawalnictwa. Wszedł do wnętrza przez szerokie drzwi w kształcie skrzydeł drapieżnego ptaka i rozglądał się po wielkich płaszczyznach ścian, do których poprzyspawano przedmioty użytecznie i nieużyteczne: wagon kolejowy, za nim trzy stare rowery i pięć nowoczesnych hulajnóg elektrycznych, a dalej wiele przeróżnych przedmiotów. W oczy rzucił mu się zegarek z bransoletą ze stali nierdzewnej, mającą właściwość zaczerniania przegubu dłoni, kiedy ręka była spocona. Przeczytał to na tabliczce umocowanej poniżej eksponatu. Nie musiał się nad tym zastanawiać, znał to z własnego doświadczenia.

Odc. 47 Rozmowy i rozmyślania

Satrapa Wasyl Ibragim pojawił się w rozmowie Salomona z Erazmem zupełnie nieoczekiwanie. Nie zmierzał ani nie chciał o nim dyskutować. Trudne i przykre tematy miały przykrą cechę pojawiania się w jego głowie w roli nieproszonych czy wręcz nachalnych gości.

– Czy nie jest to dziwne, Erazmie, że sąd skazuje na dożywocie, a w niektórych krajach na śmierć, człowieka, który zamordował dwie osoby, a nikt nie jest w stanie skazać potwora, odbierającego życie, zdrowie i szczęście setkom tysięcy ludzi? Ten szalony łajdak destabilizuje pół świata, a ten nie jest w stanie mu odpowiedzieć tak, jak na to zasłużył. Jak jest to możliwe?

Salomon coraz bardziej pogłębiał się w swej niewierze w człowieka. Uznawał go za wykoślawiony produkt biologiczny, wrogi przyrodzie i niezgodny z wiarą kościoła, że człowiek został stworzony na wzór i podobieństwo boże. Myślenie o tym bardzo go frustrowało, unikał go, jak tylko potrafił.

Ponieważ ciągle pojawiały się jakieś nowe sprawy do załatwienia, budował w sobie poczucie, że musi koncentrować się na nich, aby zahamować napór męczących myśli o naturze człowieka. Drobne codzienne sprawy, wymagające czasu i uwagi, pomagały mu porządkować swoje życie. Tym niemniej dwoiste poczucie normalności i nienormalności otoczenia, stwarzało w nim coraz częściej wrażenie, że żyje w świecie abstrakcji, gdzie wszystko jest możliwe.

– Abstrakcja, człowieku – tłumaczył sobie – to stan ducha, w którym nic nie przystaje do siebie, a wszystko można interpretować na wiele sposobów. Kolorowa plama na obrazie staje się rzeczywistością, kiedy skojarzysz ją sobie z krwią na rękach oprawcy lub łzami w oczach osoby cierpiącej, lub trójkątem wyciętym fragmencie wiosennej łąki, lub ptakiem z oczami większymi niż głowa, lub kangurem wielkości trzech kamienic, lub Boeingiem 727 włożonym do pudełka od zapałek.

Tylko kosmos i czas były pojęciami przerastającymi jego wyobraźnię. Męczyły go, dlatego także od nich uciekał myślą.

Któregoś dnia Salomon zjadł na śniadanie kaszę gryczaną na mleku. Jadł ją już trzeci dzień, tyle mu przygotowała gosposia, którą zatrudnił na kilka dni, aby ułatwić sobie uporządkowanie własnego życia. Gdyby nie jej obecność i krzątanie się po domu, chybaby nie wstał z tapczanu. Wystarczał sam fakt, że była w kuchni, i przygotowywała mu coś do zjedzenia, aby się zmobilizować.

Pozytywne myśli ogarniały go również wtedy, kiedy oglądał mecze siatkówki. W ostatnim, jaki oglądał, grały kobiety. Ich gra nie fascynowała go tak bardzo jak gra mężczyzn, ponieważ była powolniejsza i mniej było w niej niesamowitych zagrań i interwencji. Mecze kobiet były mniej widowiskowe. Oglądając mecz wiedział, czuł to, że reprezentacja jego kraju przegra. Punktowo przegrana była niewielka.

– Właściwe los mógłby zdecydował inaczej, ale nie zdecydował – pomyślał Salomon. Od pewnego czasu rosło w nim przekonanie, że los odgrywa w życiu człowieka i społeczeństwa znacznie większą rolę niż mu się kiedyś wydawało.

Odc. 48 Przyjaciele i wrogowie 

Salomon myślał o swoich przyjaciołach niezwykle pozytywnie. Przepadał za nimi tak bardzo, że czasem się zastanawiał, czy ich nie idealizuje. Uważał ich za ludzi dojrzałych, wyważonych emocjonalnie, myślących i życzliwych dla świata. Nie znaczy to, że nie odczuwali niechęci a nawet wrogości wobec osób, które kojarzyły im się z kłamstwem, łajdactwem lub wojną.

Miał tez wrogów. Nawet o tym nie wiedzieli, ponieważ zajmowali najwyższe stanowiska, rządząc krajem w oddaleniu od zwykłych obywateli. Serdecznie ich nie znosił, choć przypominał sobie nieprzerwanie, aby nie przesadzać z nienawiścią. Była to siła motywująca do działania ale niebezpieczna, mogąca sprowadzić człowieka na manowce.

Pewnej nocy śnił mu się starzec, powszechnie nazywany Hegemonem. Stał nieruchomo przy mównicy, nogi pod nim drżały, twarz przybrała kształt sardonicznie uśmiechniętej japońskiej maski. Jego przemówienie wydało się Salomonowi bełkotem. Mężczyzna mówił o potrzebie chowania ziemniaków w lesie jako zimowej karmy dla dzięciołów, o pokrowcach na obrazy świętych osób szytych dla większej chwały bożej oraz paleniu węglem wydzielającym dym, który chroni organizm przed chorobami. Potem wzniósł okrzyki: „Kto nie jest z nami, jest wrogiem narodu!” oraz „Nasi przeciwnicy to koniki-garbusy i my im te garby wyprostujemy przy najbliższych wyborach!”. Na zakończenie przypomniał o wolności i prawach obywatelskich podając przykłady: „Rano jesteś Wilhelmem, po południu możesz być Wilhelminą, ponieważ każdy ma prawo zmieniać skórę jak wyleniały wąż nad Zatoką Perską”. W jego słowach musiała być zawarta jakaś mądrość, gdyż widownia biła mu brawo, czego Salomon nie rozumiał.

Po przemówieniu Hegemon usiadł w pierwszym rzędzie, aby wysłuchać innych mówców. Pojawiły się dwie osoby: kobieta i mężczyzna. Oboje uśmiechali się kojąco do niego nazywając go przezornym i genialnym przywódcą kraju. Obok Hegemona siedzieli jego współpracownicy; jeden wysoki i chudy, drugi różanolicy. W pewnym momencie różanolicy zaczął dusić chudego, wykręcać mu ręce; ten wyrywał się, ale tak nieśmiałe, jakby bał się urazić napastnika. Walczący uspokoili się dopiero wtedy, kiedy Hegemon wykonał nad nimi znak przebaczenia.

Był to jeden z najgorszych snów Salomona, kojarzący się ze szpitalem dla umysłowo chorych.

Odc. 49 Pamiętniki Salomona

W swym życiu Salomon prowadził niezliczone notatniki i pamiętniki. Żadnego nie ukończył. Ostatni, jaki zaczął, był trzydziesty trzeci z kolei. Na tym polegał jego problem: niewiele spraw i przedsięwzięć doprowadzał do końca. Zaczynał, rozkręcał, ale nie kończył. Była to wada, może nawet choroba, z której nie był w stanie się wyleczyć. Przez długi czas był przekonany, że nabył ją od rodziców lub dziadków. Męczyło go to, szukał wytłumaczenia, zgadywał i spekulował.

– Być może pojawiła się ona jeszcze wcześniej, może w organizmach moich dalszych przodków coś się genetycznie pogmatwało.

Myślał czasami, że w przypadku takim jak jego, na pograniczu abstrakcji, intelektu i woli, któryś z nich mógł doznać urazu mózgu, udaru, zachorować na padaczkę, był torturowany, naużywał narkotyków lub alkoholu, ściągając na siebie i następców nieszczęście nieprawidłowej aktywności komórek nerwowych. Dopuszczał też możliwość, że jakiś jeden gen lub ich konstrukcja psuły się stopniowo w zapisach genetycznych kolejnych przodków, co w końcu objawiło się w nim w formie niezdolności kończenia przedsięwzięć, jakie podejmował. Myślenie o tym przynosiło mu ulgę; pocieszał się, że inni ludzie są bardziej ograniczeni, gdyż nawet nie myślą o przodkach jako źródłach swoich problemów.

Oprócz tego, że kończył niewiele zaczętych a nawet zawansowanych prac, był też świadomy innej wady: przeklinał jak przysłowiowy szewc. Kiedy mu to wypominano, nie wypierał się ani nie tłumaczył.

– To prawda. Klnę jak szwadron szewców, marynarzy, nieuków i wszystkich innych osobników, miotaczy brudnego słowa i gangsterów nieopanowania. Taki jestem. Wie to najlepiej moja najbliższa rodzina, ponieważ to oni najczęściej mają do czynienia z moimi robaczywymi wykroczeniami przeciwko przyzwoitości językowej.

Kiedy ktoś mu zwrócił uwagę, że Bóg też słyszy jego przekleństwa, odpowiedział:

– Możliwe, ale puszcza to mimo uszu lub ignoruje. Jest na pewno przytłoczony prośbami miliardów ludzkich istot. Gdyby było inaczej, wysłuchałby mojej prośby o pomoc w tej sprawie, czy też innej, jeszcze ważniejszej, którą przez długie lata cierpliwie mu się przypominałem. Zaniechałem tych prób, kiedy ostatecznie straciłem wiarę i nadzieję w jego reakcję.

Czasem Salomonowi trudno było zrobić nawet coś od ręki, prostego, krótkiego i konkretnego, na przykład zadzwonić do apteki i zapytać o lekarstwo, czy je mają i ile kosztuje. Ta niemoc wyzwalała w nim frustrację. Nie znosząc tego uczucia, lubił sam wyraz „frustracja”. Miał w sobie urok; brzmiałby jak nazwa odurzającego, egzotycznego kwiatu, gdyby nie fatalne skojarzenia. Frustracja oznaczała niemoc; rodzaj tępej i beznadziejnej istoty zadomowionej gdzieś wewnątrz człowieka, nie wiadomo gdzie. Najlepszym przykładem frustracji, jaki znał, był Tantal. Rozmawiał na ten temat z Erazmem, zadając mu pytanie chyba tylko po to, aby od razu przedstawić własne wyjaśnienie.

– Może pamiętasz określenie „męki Tantala”? Przeanalizowałem jego przypadek. Mam poczucie jakby to był mój protoplasta, uniwersalny wzorzec cierpienia. Zapewne nie tylko mojego; nie jestem egocentrykiem, aby się przy tym upierać.

Oprócz tego, że kończył niewiele zaczętych a nawet zawansowanych prac, był też świadomy innej wady: przeklinał jak przysłowiowy szewc. Kiedy mu to wypominano, nie wypierał się ani nie tłumaczył.

– To prawda. Klnę jak szwadron szewców, marynarzy, nieuków i wszystkich innych osobników, miotaczy brudnego słowa i gangsterów nieopanowania. Taki jestem. Wie to najlepiej moja najbliższa rodzina, ponieważ to oni najczęściej mają do czynienia z moimi robaczywymi wykroczeniami przeciwko przyzwoitości językowej.

Kiedy ktoś mu zwrócił uwagę, że Bóg też słyszy jego przekleństwa, odpowiedział:

– Możliwe, ale puszcza to mimo uszu lub ignoruje. Jest na pewno przytłoczony prośbami miliardów ludzkich istot. Gdyby było inaczej, wysłuchałby mojej prośby o pomoc w tej sprawie, czy też innej, jeszcze ważniejszej, którą przez długie lata cierpliwie mu się przypominałem. Zaniechałem tych prób, kiedy ostatecznie straciłem wiarę i nadzieję w jego reakcję.

Przeklinanie stało się nawykiem Salomona dopiero wtedy, kiedy życie go skopało. Mówił wtedy o sobie:

– Kopniaków już nie czuję, ale pozostał mi okropny nawyk przeklinania.

Przeklinał chętnie i często, jakby z przyzwyczajenia, kiedy coś nie szło mu jak trzeba, coś zapomniał, potknął się na prostej drodze czy też nie mógł znaleźć ołówka lub długopisu. Na początku wyrzucał to sobie, tę brutalność i nieopanowanie, w końcu je zaakceptował.

– Taki już jestem, nie zmienię się, nie ma więc co się frustrować. Nie jestem wyjątkiem. Dzisiaj wszyscy przeklinają jak szewcy, młodzież w pierwszej kolejności.

Przy okazji rozmowy z przyjaciółmi przypomniał scenę, jaka utkwiła mu w pamięci: dwaj chłopcy i dwie dziewczyny wracający z przystanku tramwajowego rzucali kurwami, maciami i podobnymi ochłapami wulgarności. Czasem miał dla nich wytłumaczenie.

– Ich zachowanie to kombinacja nieporadności umysłowej, bezmyślności i zepsucia wygodnym życiem, niewiele wymagającym od człowieka. Nikt nie nauczył ich dobrych manier, ani rodzice, ani nauczyciele ani otoczenie. I teraz też nikt od nich tego nie wymaga. 

Erazm nie podzielał opinii Salomona.

– Tłumaczenie i usprawiedliwianie skłonności do przeklinania jest zwykłym oszustwem, ponieważ każdy może sobie w tej sposób wytłumaczyć największe świństwo czy podłość.

Odc. 50 Księżycowe ptaki

W nocy Salomon wychodził trzy razy z sypialni do kuchni, aby oderwać się od natłoku niedających mu spać ciężkich myśli i napić się wody. Za trzecim razem usłyszał za oknem hałasy, coś jak głuche chrzęsty, łomotanie, ciężkie oddechy i piski. Zaintrygowany i pełen niepokoju wyszedł na balkon. Noc była jasna od światła księżyca, niezbyt wietrzna i chłodna. Wpatrując się w przestrzeń między drzewami, skąd dochodziły niecodzienne głosy, nie od razu zrozumiał, że ma przed sobą prawdziwe pole bitewne. Jego zmysły rejestrowały głosy nienawiści, bólu i przerażenia. Przed nim, w ciemności konarów i liści, szamotały się i szarpały ptaki.

Wysilając wzrok, Salomon dostrzegł najpierw jedną, potem drugą parę walczących ptaków, w końcu dziesiątki i setki. Były wszędzie, wypełniając niebo i przestrzeń nad ziemią. Biły się jak szalone, siedząc obok siebie i uderzając się skrzydłami. Niektóre walczyły także dziobami i pazurami. Kiedy odrywały się od siebie, wzlatywały w przestrzeń niby pociski wydając donośny, jazgotliwy świst. Z ich dziobów wylatywały cienkie strumienie ognia. Kilka z przeleciało tak blisko balkonu, że Salomon zdążył przyjrzeć im się. Nie mógł uwierzyć; poruszające się w księżycowym świetle stworzenia wyglądały jakby miały ręce i nogi. Poruszony do głębi, czuł jak wali mu serce.

– Jesteście zupełnie jak ludzie! – krzyknął przejmującym głosem.

Wpatrując się w najbliższe drzewo, zauważył jednego, szczególnie zajadle walczącego ptaka. Rzucał się w oczy: był czarny, miał błyszczące, stalowoszare, pobrudzone krwią skrzydła przypominające zaborczo wyciągnięte ręce.

Odc. 52 Wasyl Ibragim

Była to straszna wojna, istny szabat czarownic. Toczyła się na oczach całego świata, lecz nikt nie potrafił jej zatrzymać, nawet najpotężniejsi możnowładcy. Działania wojenne trwały kilkanaście miesięcy. Noc w noc na niebie pojawiały się błyski i słychać było chrzęst broni i śmiertelne krzyki umierania. Ludzie myśleli, że nadchodzi straszne nieszczęście, jakaś monstrualna katastrofa. Potem bali się nawet o tym myśleć.

Trzeciego dnia wiosny hałasy wojny i krzyki nagle ustały. Sąsiadka Salomona, Małgorzata, wyszła na spacer i doświadczyła ciszy. Sprawiło jej to prawdziwą radość. To był łagodny, ciepły dzień. Spotkała się z przyjaciółką, patrzyła jej w twarz, ciesząc się, że obydwie żyją i mogą ze sobą rozmawiać. W rękach trzymały kolorowe chusty. Świat wokół zmienił się. Wszystko się zmieniło. W przydrożnej kawiarni jadły pączki i piły kawę z mlekiem, białym i pieniącym się. Mleko miało słodkawy zapach świeżo skoszonej, nagrzanej słońcem łąki.

– Prawie zapomniałam, jak wygląda normalność – powiedział Małgorzata, ale nie zaśmiała się jak zwykła to czynić w takich sytuacjach.

Kilka dni później na wzgórzu górującym nad miastem znaleziono Wasyla Ibragima. Leżał na trawie, był martwy, ciało miał poszarpane. Ludzie chodzi wokół i przyglądali mu się z wielką uwagą. Tego dnia był najważniejszym człowiekiem na świecie, wszyscy o nim mówili, choć już nie żył. Pokazywano go w telewizji, radio i na smartfonach, jakby był eksponatem muzealnym, niezwykłą pamiątką przeszłości.

Jak się okazało, zadziobały go ptaki z jego własnego plemienia. Jedne uważały, że prowadzi straszną, niepotrzebną nikomu wojnę, inne chciały zająć jego pozycję. Przerażające było to, że powszechnie cieszono się z jego śmierci. Nikt nie rozumiał, jak można cieszyć się z powodu czyjejś śmierci, a jednak ludzie cieszyli się. Młody człowiek w szarej marynarce zniszczonej przez pogodę mówił o sprawiedliwości dziejowej.

– Niezbadane są wyroku boskie – szeptali ludzie starsi, pamiętający czasy pokoju. – Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy – dodawali po chwili wargami spieczonymi jeszcze od niepokoju i strachu.

– Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie – powiedział ksiądz trzymający w jednej ręce rewolwer a w drugiej krucyfiks. Miał wkrótce rozpocząć nabożeństwo za zmarłych, lecz nikt się nie zjawił, aby w nim uczestniczyć.

Odc. 53 Kwiaty powojenne

Po zakończeniu wojny na ziemi pojawiły się kwiaty, w większości białe, poza tym żółte w kolorze spokojnego słonecznika i różowe jak dziecięce policzki. Nocami zbolałą ziemię koiła cisza, w lesie wiatr roznosił chłodne milczenie grzybów. W dzień dzieci bawiące się nad rzeką śmiechem wywoływały zmarszczki na powierzchni wody. Nikt nie zastanawiał się, czy była to jeszcze wiosna czy już lato.

– To nie jest ważne – tłumaczyła dzieciom przedszkolanka w ogródku jordanowskim. – Najważniejsze, że zapanował spokój.

Wokół siedziały i spacerowały kobiety, starsze i młodsze. Niektóre trzymały na rękach śpiące niemowlęta. Te, które najboleśniej przeżyły wojnę, miały na ustach milczenie a w oczach smutek przetykany pasemkami niepokoju.

– A gdzie są mężczyźni?

Wszyscy oczekiwali tego pytania, lecz nikt go nie zadał.

– Wyrosło tyle białych kwiatów. To po prostu niewiarygodne – stwierdziła kobieta o pogodnej twarzy. Powtarzała te słowa w przekonaniu, że zdoła w ten sposób odbarwić czerń wspomnień wojennych.

Ludzie cieszyli się, że wróciła cisza a z nią miłość, śmiech i pelargonie w oknach. Ciesząc się, życzyli sobie nawzajem:

– Niech ziemia na zawsze pochłonie tego łajdaka.

Ktoś dodał:

– Życzyć śmierci okrutnikowi wywołującemu nie jest przewinieniem, ale cnotą. Dlaczego taki potwór miałby żyć, jeśli niewinni tysiącami umierają z jego ręki?

Były to myśli filozoficzne, uświadamiające ludziom, jak bardzo niezrozumiały jest ich świat.

Drodzy Czytelnicy!
Pod linkiem podanym poniżej znajdziesz wszystkie moje książki, w wersji papierowej i elektronicznej. Dziękuję za to, że kupujecie i czytacie. Bez waszego uznania czułbym się jak pies bez ogona. Nie żartuję.    https://www.empik.com/szukaj/produkt?q=michael%20tequila&qtype=basicForm&ac=true  

Przekaż dalej
52Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *