Nocna radość zwycięstwa nad duchem i materią

Postanowiłem napisać dziś coś tak rozrzewniającego, że popłaczecie się ze wzruszenia. Chodzi o zwycięstwo wyborcze Partii Powszechnego Dobrobytu. Z tej okazji Wielki Mistrz zwany też Klasykiem wygłosił przemówienie. Nie było długie, ale bardzo obiecujące. Wspomniał, że nie wszyscy jeszcze wierzą w Partię. Postanowiłem, że kiedy już uwierzą, osobiście zainicjuję Kult Wielkiego Mistrza.

Późną nocą ogłoszono wstępny wyrok wyborczy. Wysłuchałem go z uwagą, po czym wyszedłem na deszcz, aby go sobie przemyśleć i nacieszyć się nim w ciszy. Chodziłem boso po ulicy, a po powrocie posypałem sobie głowę popiołem. Dobrze mi to zrobiło. Uczciłem w ten sposób zwycięstwo Wielkiego Mistrza, ukochanego przywódcy milionów.

To on zorganizował i opłacił wesele przedwyborcze. Na jego czas cudownie rozmnożył pieniądze, nakarmił miliony a potem zwielokrotnił głosy. Tak silnie nawiązywało to do Biblii, że wyszukałem biskupa, aby mu podziękować całując w pierścień.

Okazało się, że był bezręki; wobec czego pocałowałem go z wdzięczności gdzie indziej za to, że on i jego koledzy po komży pomogli w zwycięstwie Wielkiemu Mistrzowi i PPD otwierając także i mnie drogę do raju.

W nocy rozpłakałem się serdecznie. Były to łzy gorące i z taką zawartością słodyczy, że dla równowagi wypiłem kielich goryczy i powziąłem postanowienie w ogóle już nie myśleć. Dla pewności zapytałem sumienie:

– Po co miałbym myśleć skoro jest ktoś większy i mądrzejszy, co myśli za mnie i za miliony?

Zapytane przyznało mi rację, po czym zamilkło.

– Szkoda słów – dodało po chwili.

Zrozumiałem to jako potwierdzenie mojego rozumowania. Żal mi było tylko, że od razu nie zapisałem się do tych milionów, które głosowały na Partię Powszechnego Dobrobytu. Porzuciłem ten niewczesny żal, kiedy znajomy zwycięzca wyborczy poinformował mnie, że jest możliwe, że w niedalekiej przyszłości zapisy będą już obowiązkowe i on mi w tym pomoże przedstawiając moją kandydaturę gdzie trzeba.

– Zadba o ciebie nasz niezrównany Mistrz Ceremonii Prawnych, który określa, co jest dopuszczalne, a co nie, kiedy ma to nastąpić, oraz kiedy sprawa trafia do prokuratury a kiedy na śmietnik.

Wydało mi się to dziwne, może nawet okrutne.  

Przekaż dalej
0Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 92: Ceremonia pogrzebowa

Szczegóły ceremonii pogrzebowej ustalił osobiście Sefardi w testamencie. Anastazja myślała o nich nieprzerwanie. Była jedyną osobą znającą tajemnicę jego śmierci. Wszystko to brzmiało paradoksalnie. Sprawca wydarzenia był zarazem oprawcą i ofiarą. Tak było w istocie, ponieważ to on z własnej i nieprzymuszonej woli wydał na siebie wyrok śmierci i go wykonał. Taka była logika i prawda faktów. Był oskarżycielem, sędzią i katem.

Oficjalnie zmarł na zawał serca. Nikt tego nie podważał, bo było to prawdą, tylko uszczuploną o okoliczności, w jakich nastąpił. W świadomości publicznej pozostał jako zawałowiec, nieszczęśnik, jakich w każdym kraju są tysiące. Jego perwersja, Anastazja wiedziała, że sam nigdy nie pomyślałby tak o sobie, wyrażała się w czymś innym; nie tylko wydał na siebie wyrok i dokonał egzekucji, ale również określił szczegółowo, jak będzie wyglądać ceremonia pożegnalna. Nie myślała, że mógł w tym być ukryty cel, tajemnica.

Organizację pogrzebu opisywał w szczegółach testament Sefardiego, obszerny dokument przygotowany z wielką starannością przez Kancelarię Prawną Santano i Synowie, łącznie ze zdjęciami, rysunkami i schematami.

– To najdłuższy testament, jaki przygotowywaliśmy w naszej pięćdziesięcioletniej historii. – Z dumą oświadczył Anastazji właściciel kancelarii. – Wystąpiliśmy do Księgi Rekordów Guinnessa o uznanie go za rekord świata.

Na życzenie testatora wykonawcą testamentu była Anastazja Godano. Było to życzenie rozważne w zamyśle i mądre w praktyce, ponieważ cieszyła się ona sławą osoby kompetentnej i uczciwej w realizacji zleceń klientów, osób żyjących, jak i ich zmarłych podopiecznych. O zażyłości Anastazji z autorem testamentu wiedziano tylko tyle, że się dobrze znali i przyjaźnili, nic więcej. Ważną wytyczną testamentu było dokonanie tradycyjnej kremacji ciała. Właściciel kancelarii upewnił się co do prawidłowego rozumienia decyzji zmarłego przez wykonawczynię testamentu.

*****

Pożegnalna uroczystość powiązana ze stypą była imprezą prywatną, za zaproszeniami. Wśród gości znaleźli się, oprócz najbliższej rodziny i przyjaciół, także wytypowani przez Sefardiego oficjele: przedstawiciele parlamentu i rządu, krajowych i międzynarodowych stowarzyszeń wynalazców, związków pisarzy i poetów, fanklubów Sefardiego Baroki, bibliotek jego imienia oraz różnych innych organizacji, których związki ze sztuką zegarmistrzowską, wynalazczością oraz pisarstwem wymagałyby udowodnienia, jeśli to w ogóle miałoby sens. Wszyscy otrzymali zawiadomienia na czas, choć nie było go za dużo i prawie wszyscy przybyli.

– Każdy marzy o tym, aby być tam, gdzie są kamery telewizji, celebryci, dziennikarze i solidny poczęstunek. Ludzie lubią otrzeć się o sławę, choćby i pośmiertną, i zobaczyć swoją facjatę w telewizji nawet wtedy, kiedy nie jest najbardziej urodziwa. Powiedzmy to szczerze, niektórzy ludzie mają oblicza podobne do ryja, choć żadna świnia nie jest z ryja podobna do człowieka. Świat biologiczny jest pokręcony – Skomentował Iwan Iwanowicz, przyjaciel zmarłego, w trakcie ceremonii pogrzebowej, tego dnia wyjątkowo mrocznie nastawiony do rzeczywistości. Zapytany, czemu nie wyrazi tego poglądu publicznie, odparł niechętnie: – Czy podobałoby się panu, gdybym publicznie porównał pańską twarz do ryja? Awanturę z trudem udało się zażegnać.

Miejscem ceremonii była posiadłość nad rzeką Yati, niezbyt szeroką w tym miejscu, lecz o głębokim i wartkim nurcie. Teren podobał się Mistrzowi tak bardzo, że zadłużył się, kupił posiadłość i kazał ją ogrodzić. Zrobił to kilka lat wcześniej w tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi. Teren opadał stopniowo ku rzece, przez co była ona idealnie widoczna ze wszystkich stron. Brzeg po drugiej stronie rzeki był niezabudowany, podobnie jak w Varanasi nad brzegiem Gangesu, świętym mieście nad świętą rzeką wszystkich Hindusów.

Kiedy przybyli goście, nad rzeką stał już stos pogrzebowy, na którym symbolicznie miano dokonać spalenia zwłok tak jak praktykuje się to od wieków w Indiach. Zgodność ceremonii z tradycją hinduską potwierdzały szczegóły: wielkości i kształt stosu pogrzebowego, gatunek drewna, sposób rozniecania ognia oraz rytuały religijne wykonywane przez sprowadzonych aktorów i statystów, autentycznych Hindusów. Ceremoniał potwierdzał historyczną i geograficzną rzeczywistość, którą Sefardi dokładnie przestudiował w trakcie kilku wypraw do Indii. Mistrzami ceremonii byli aktorzy, zawodowi i amatorzy, bez wyjątku wyznawcy hinduizmu, których Mistrz – nie bez trudu – wyszukał na terenie Nomadii. W kraju nie brakowało Hindusów, wyzwaniem było ich znalezienie i przekonanie do udziału w ceremonii. Zaproszonym gościom wręczono „Program Ceremonii Pożegnalnej”, kolorowy folder z opisem kolejnych zdarzeń, wyjaśnieniami terminów w języku arkadyjskim i sanskrycie oraz nazwiskami i miniaturowymi zdjęciami aktorów.

*****

Pierwsza była scena śmierci. Postać zmarłego odtwarzał Hindus tak sugestywnie przypominający Mistrza, że goście zgromadzeni na otwartej przestrzeni szeptali niespokojnie wskazując go palcami. Aktor symulował nagły atak serca, upadając na ziemię w przejmujących drgawkach. Była to scena pełna dramatyzmu. Rodzina ułożyła zmarłego na macie zgodnie z tradycjami rodziny i lokalnej społeczności. Wynajęci sprzątacze i kucharze przygotowywali dom, potrawy oraz obsługiwali gości uczestniczących w uroczystościach.

Ciało zmarłego przetransportowano i powierzono firmie pogrzebowej, gdzie posługacze z najniższej warstwy społecznej Dalików umyli je i ubrali w białą tunikę i białe spodnie. Ze stosu stanowiącego centralny obiekt sceny pogrzebowej, wystawał fragment białej materii. Któryś z zaproszonych gości zrobił głośno uwagę, że ukryto tam ciało Sefardiego Baroki. Natychmiast go uciszono w sposób niepozostawiający wątpliwości, że nikt nie życzy sobie niesmacznych insynuacji.

Do domu pogrzebowego przybywali członkowie rodziny, przyjaciele i znajomi zmarłego, aby złożyć mu wyrazy szacunku i pożegnać się. Każdy z nich złożył kwiat w trumnie stojącej na postumencie kilka metrów przed domem w sposób ułatwiający procesji poruszanie się w koło. Rodzina i zaproszeni goście ubrani byli na biało. Czarny kolor, w odróżnieniu od tradycji nomadyjskich, byłby niestosowny.

 

Przekaż dalej
2Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 14: Rozmyślania Mistrza o życiu

Rano obudził Sefardiego odległy grzmot, straż przednia wiosennej burzy. Był zapowiedzią długiego koncertu dąsów pogody, najbardziej koszmarnych, jakie można było sobie wyobrazić. Zaczęło się w poniedziałek, na samym początku tygodnia, jakby dyrygent wydarzeń atmosferycznych podporządkował je dyscyplinie kalendarza. Tego dnia, mimo grzmotu, burza jednak nie nadeszła, nastał mglisty dzień i zapanował spokój. Po południu na horyzoncie pojawiły się chmury, nie większe i nie ciemniejsze niż zazwyczaj, o których nikt nawet nie pomyślał, że to zwiastuny mających nadejść nieszczęść.

Mistrz zaczął pisać, lecz myśli układały mu się wyjątkowo nieskładnie. Uznał to za dobry moment do zastanowienia się nad sobą. Siedział w swoim gabinecie przy biurku stanowiącym dlań symbol przewagi materii nad ulotnym rozumem. Jego biurko i rozum miały wspólną cechę: były tak zagracone, że często gubił się nie mogąc czegoś znaleźć. Godzina była nieprzyzwoicie wczesna, nie na tyle jednak, aby zapragnął wrócić do łóżka, podstawy dobrego snu i pozytywnego samopoczucia.

Aby się nie nudzić, ogarnął wzrokiem stan posiadania. Dwa ekrany z ramami czarnymi jak piekło nietrafionych uniesień twórczych, podstawka do przepisywania rękopisów na komputerze, kilkanaście książek układanych jedna na drugiej tak długo, aż stos groził bałaganiarskim rozsypaniem się po podłodze, dwie plastikowe tace na dokumenty oraz dwa kubki. Jeden z nich był wypełniony długopisami i ołówkami, drugi ostrymi przedmiotami: nożem do przecinania listów, nożyczkami i szpilorkiem do prucia szwów. Poza tym na biurku znajdowały się jeszcze dwa czarne głośniczki z upodobaniem do spadania na podłogę, aby wywołać hałas, a za nim potok złorzeczeń. Wszystko to znajdowało się w gabinecie, którego ściany zdobiły niezliczone zegarki, narzędzia zegarmistrzowskie, medale, dyplomy i fachowe publikacje.

Mistrz przerwał rozmyślania, zdając sobie kolejny raz sprawę z rzeczy tak bzdurnej jak to, że jest niepoprawnym bałaganiarzem. Nastąpiło to w momencie, kiedy spojrzał na zdjęcie żony, która pierwsza dostrzegła w nim symptomy bałaganiarstwa i życzliwymi uwagami starała się mu pomóc w powrocie do równowagi wewnętrznej. Nie dało to niestety żadnego pożytku. Co gorsze, Sefardi wszedł w nawyk regularnego zdawania sobie sprawy także z innych swoich przywar; czasami nawet godził się z nimi. Bałaganiarstwa, tej na pozór nieskomplikowanej słabości, nie umiał się wyzbyć.

Męczyło go to świadomością, że nosi we wnętrzu mroczne zło, walczące z prawdziwym, słonecznym „ja”. Przyszło mu do głowy, że jeśli on, istota ludzka, został stworzony na obraz i podobieństwo boże, to znaczy, że Bóg jest podobny do niego i też jest bałaganiarzem. Obrazoburcza myśl nie wyprowadziła go z równowagi, wręcz przeciwnie, pocieszyła. Nie bał się kary boskiej, przed którą kościół przestrzegał z wysokości ambon i zaciszy konfesjonałów, gdyż w jego wyobraźni Bóg był czystą dobrocią i bez problemu wybaczał ludziom nawet najbardziej krnąbrne myśli. Pełnego pogodzenia się człowieka z Bogiem nie uważał jednak za możliwe.

– Tkwi w tym wieczny konflikt – podsumował Sefardi, myśląc o tym, ile sprzeczności i pytań dzieli człowieka od Boga.

*****

Kilka dni później, po powrocie z konferencji „Nowa Wynalazczość”, Sefardi zastał w swoim gabinecie dziwnego gościa. Przy biurku stała nieznana kobieta i ścierała kurze. Zaskoczyła go swoją obecnością, nie wyglądem, nawet jej się specjalnie nie przyjrzał. Stał gapiąc się na nią, zanim odezwała się.

– Pańska żona prosiła mnie o sprzątnięcie pokoju. Tylko ścieram kurze. Powiedziała, że pan jest nerwowy na puncie porządku, nic więc tutaj nie ruszam. Niech pan się o to nie martwi. – Kobieta mówiła jakby była w pokoju pięćset razy i znali się od lat.

– Kim pani jest do licha!? – Zdenerwował się, że ktoś śmiał wtargnąć bez pozwolenia do jego królestwa.

Jego reakcja nie speszyła nieznajomej. Uśmiechnęła się rozbrajająco.

– Jest pan dokładnie taki, jak określiła to pańska żona.

– To znaczy, jaki?

– Niedotykalski. Denerwuje się pan bez przyczyny jak chłopiec, któremu przestawiono zabawkę z górnej półki na dolną. To nie ja to wymyśliłam. Tak mi powiedziała pańska żona.

Rozumiejąc, że nie wygra, Sefardi powtórzył pytanie. Nie starał się być uprzejmy.

– Czy pani powie mi w końcu, kim pani jest?

– Zostałam zatrudniona przez panią Penelopę do pomocy w prowadzeniu domu. Wykonuję jej polecenia. A teraz sprzątam ten pokój. Ale jeśli pan chce, to mogę wyjść.

– Nie ma potrzeby. Niech już pani skończy to, co zaczęła. Nie wiem nawet, jak pani się nazywa.

– Sotera Alasi.

Teraz dopiero jej się przyjrzał. Stała obrócona w jego kierunku, opierając się lewą ręką o krawędź biurka, wyprostowana jak Napoleon, pewna siebie. W prawej ręce trzymała szmatkę do ścierania kurzu. Patrzyła mu prosto w twarz, nieskrępowana i spokojna. Pokonała go opanowaniem i pogodą ducha. Sefardi zaśmiał się i dodał pojednawczo.

– Dobrze. Proszę skończyć wycieranie biurka i co tam jeszcze chce pani zrobić, choć nie jest to potrzebne.

– To też mi mówiła pańska żona.

– Co takiego znowuż?

– Że będzie pan mówić, że nie ma potrzeby sprzątać. Zdaje mi się, że to pańska obsesja. Sama to zauważyłam. Mojej uwadze nic nie ujdzie. Nie musi pan tego zaprzeczać ani potwierdzać.

– Prawdziwa artystka sprzątania – pomyślał Sefardi. Zdecydował się nie odpowiadać.

Po wyjściu Sotery z gabinetu, usiadł w fotelu. Znużony przeżyciami konferencji, podróży i dziwnej rozmowy wpatrywał się bezmyślnie w ciemny ekran komputera. Nie był w stanie skoncentrować się. Widział tylko betonową ścianę pogmatwanych myśli, bez znaczenia i bez puenty. Zapadł w odrętwienie, oczy przysłoniła mu mgła, zasnął. Zobaczył przed sobą Soterę i psa Reksa, wpatrujących się w niego z nieprzyjemną ciekawością. Stali na straży, pilnowali go. Była w nich ciekawość i upór. Towarzyszyli mu podobni do nieruchomych głazów cierpliwie czekających na coś, czego nie rozumiał. Coś kliknęło mu w świadomości i w jednej sekundzie zjawił się mu przed oczami plan radykalnego uporządkowania życia. Bez zastanowienia sięgnął po długopis i w wielkim pośpiechu, nie zważając na błędy, szkicował postanowienia. Kiedy skończył, powiększył kropki wyliczające przy hasłach, dziękując opatrzności za niespodziewany dar natchnienia. Popatrzył na świadków i żachnął się ze zdumienia: Sotera i pies zamienili się rolami. Teraz kobieta klęczała na podłodze ze smyczą w zębach, z wydłużoną twarzą podobną do psiego pyska i uśmiechającymi się figlarnie oczami. Obok niej stał jego ukochany Reks, z ludzką fizjonomią, oczami otwartymi ze zdumienia, gładkimi policzkami i lekko upudrowanym nosem, z fartuchem kuchennym byle jak zawieszonym na wąskich paseczkach na szyi. Sefardi zdał sobie sprawę z absurdalności sceny i wybuchnął śmiechem. W tym momencie dwie istoty uporządkowały się: kobieta znowu stała się cierpliwą Soterą, a pies radosnym Reksem, proszącym o wyjście na spacer.

Przekaż dalej
0Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 12: Wynalazca Sefardi Baroka

Życie Rosatona nie zmieniło się znacząco dlatego, że przeniósł się do Afary, stolicy kraju, ale dlatego, że poznał tam Sefardiego. Na świecie nie było wynalazcy równie genialnego jak Sefardi Baroka. Byli o tym przekonani wszyscy obywatele Nomadii z wyjątkiem jego najbliższej rodziny, która miała wątpliwości, może dlatego, że w kraju znane były tylko nieliczne jego dzieła, a oni mało podróżowali po świecie.

Z zawodu i z powołania Sefardi był zegarmistrzem. Wynalazł sześć fantastycznych zegarków, za które otrzymał najwyższe tytuły i medale, w tym Złoty Order Zasługi Republiki Nomadii wręczony przez samego prezydenta. W obfitym strumieniu błogosławieństw losu wyróżnień było trzy razy więcej niż samych wynalazków. I jedne, i drugie stanowiły powód właściciela do dumy. Sytuacja ta budziła niechęć a nawet zawiść niejednego kolegi po fachu. Nie bolało ich to, że Sefardiego otaczała sława artysty sztuki zegarmistrzowskiej, tylko stosunek liczby osiągnięć do rozmiarów tej sławy.

– Jeśli w ostatnim dziesięcioleciu powstało w naszej branży trzysta niezwykłych wynalazków, z których tylko sześć było autorstwa Sefardiego, to chwała jaka mu przypadła w udziale jest niezasłużenie wielka – stwierdzenie to padło w restauracji „Pod krzywym zegarem” w trakcie przyjęcia z okazji międzynarodowego konkursu sztuki zegarmistrzowskiej.

Sefardi milcząco przyznawał rację kolegom. Był w dobrym nastroju, nie chciał się kłócić. Siedział w głębokim fotelu z bordowej skóry z dużym złotym medalem zawieszonym na szyi, dumnie odbijającym się w wiszącym naprzeciwko lustrze. Patrzenie na medal sprawiało mu radość: szlachetny kolor kruszcu, w środku stylizowana głowa starożytnego mędrcy, napis „Eureka” otoczony wieńcem laurowym z lewej i z prawej strony, u dołu napis „Geniusz Wynalazczości” oraz rok przyznania tytułu.

Najbardziej oryginalnym wynalazkiem Sefardiego był zegarek z wodotryskiem. Zanim powstał, nikomu nawet nie przyszło do głowy, że jest to możliwe. Idea była tak szalona i bezsensowna, że posługiwano się nią dla określenia czystej fanaberii. Było to wyzwanie, jakiemu nie sposób było sprostać, gdyż burzyło zasady logiki; było równie beznadziejne jak ciężka choroba lub walka z wiatrakami. W życiu Sefardiego pomysł zegarka z wodotryskiem też przeszedłby bez echa, gdyby nie przyjmował on szalonych pomysłów jako wyzwań, jakim musi stawić czoła. Tam, gdzie chodziło o wyobraźnię i sprawdzanie się, Sefardi pozostał dzieckiem; nie widział żadnych ograniczeń. Ta niezrozumiała słabość intelektualna okazała się błogosławieństwem dla ludzkości.

Myśl o mikroskopijnej fontannie w zegarku dojrzewała w nim od dawna, gdzieś z tyłu głowy, nie wywołując niepokoju, tylko poczucie niezaspokojenia. Jego umysł nie tolerował próżni.

Ilość płynu w wodotrysku musiała być mikroskopijnie mała i niezwykle precyzyjnie sterowana. To było największe wyzwanie. W sukurs wynalazcy przyszła nanotechnologia, pozwalająca dzielić krople wody na cząsteczki, a te na atomy. Kiedy ten strzępek wiedzy niedostępnej dla zwykłego śmiertelnika dotarł do Sefardiego, podjął niezłomne postanowienie realizacji projektu. Aby utrzymać wodę w ściśle określonej przestrzeni i nie pozwolić jej wyparować, Sefardi nasączył ją mikrocząsteczkami metalu, wcześniej zamieniając cyferblat w magnes emitujący pole magnetyczne, aby zamknąć drogę ucieczki metalizowanej wodzie.

Zegarek był nie tylko skomplikowany, ale i luksusowy. Dzieło sfinansował ekscentryk, człowiek bajecznie bogaty, martwiący się nieprzerwanie, że nie ma na świecie rzeczy dostatecznie pięknych i kosztownych, aby wydał na nie choćby połowę swego niezmierzonego majątku. W grę wchodziły oczywiście tylko przedmioty spełniające kryteria najwyższej wartości artystycznej.

Zegarek sprawiał właścicielowi niekończącą się radość. W towarzystwie podobnych sobie entuzjastów piękna i wartości, stawiał go na płaskiej powierzchni, otwierał kopertę i naciskał ukrytą z boku mikroskopijną dźwigienkę, przyglądając się, jak ze środka mechanizmu, wprost z centralnej osi, wytryska strumyczek wody igrającej kolorami tęczy. Woda spływała między wskazówkami i ozdobnymi oznaczeniami godzin do wnętrza zegarka, skąd do ponownego obiegu tłoczyła ją mikroskopijna nanopompa. Zegarek okrzyknięto cudem; to właśnie wtedy przyznano Sefardiemu tytuł mistrza świata w zegarmistrzostwie ręcznym.

Genialny twórca nie miał zbyt wiele czasu myśleć o osiągnięciach. Poważniejsze sprawy zaprzątały mu głowę. Dręczyła go świadomość, że ogromna barykada coraz bardziej dzieli społeczeństwo Nomadii. Nie zjawiła się ona w jednej chwili, konflikt narastał przez lata. Sefardi boleśnie przeżywał pogarszające się stosunki między obywatelami kraju, który był jego ojczyzną.

Entuzjaści Sefardiego nazywali go Mistrzem. Nie miał nic przeciwko temu, aby tak go określano i tak się do niego zwracano. Niektórzy czynili to szczerze, w uznaniu jego talentu, inni, aby zrobić mu przyjemność, przypodobać się, może nawet schlebić jego próżności. Domyślał się tego, nie przeszkadzało mu to jednak. Uważał, że każdy człowiek jest trochę próżny, a on przynajmniej miał osiągnięcia, aby aspirować do miana Mistrza. Myśli prowadziły go wciąż do tego samego punktu, że zanim jednostka osiągnie wielkość, musi mieć w sobie jej zalążki, kultywować je i wierzyć, że wytrwałą pracą – osadzoną na solidnym gruncie, jeśli nie genialności to przynajmniej talentu – osiągnie wyżyny, na których społeczeństwo będzie stawiać jej pomniki.

Gwoli prawdy, stanowiącej element wszelkiej równowagi duchowej, Sefardi miał za sobą nie tylko osiągnięcia, ale i porażki życiowe, o których starał się nie pamiętać. Nie były to udane wysiłki, gdyż wszystkie jego klęski miały niemiłą, wręcz drażniącą właściwość przypominania mu się w najmniej oczekiwanych momentach.

Moje książki:  https://tinyurl.com/y895884p

Przekaż dalej
3Shares