Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 113: Kontrowersje wokół Sefardiego

Przedstawiony przez Sefardiego plan fikcyjnego pogrzebu był imponujący. Reporterzy i dziennikarze usilnie starali się poznać szczegóły, zwłaszcza dramatyczne momenty, na których mogliby zbudować narrację dla czytelników, widzów i słuchaczy. Zadawano mu pytania na temat myśli przewodniej, jaka nim kierowała, kiedy tworzył plan trzech konduktów pogrzebowych, i po co to robił. Dziennikarka pragnąca mu zadać ważne pytanie usiłowała przebić się do Sefardiego przez tłum tak długo, że nie miała czasu, aby napić się wody, wskutek czego wargi jej wyschły i popękały. Twierdziła, że suche wargi ma od dziecka, ale nikt jej nie uwierzył. Były to paradoksalne sytuacje, w których ludzie łatwo tracili do siebie zaufanie. Na postawione pytanie Sefardi odpowiedział po długim zastanowieniu, powoli i z wyjątkową powagą.

– Potrójny pogrzeb miał być darem na rzecz wieczności, której nie rozumiem i której się boję, prawdopodobnie jak każdy z nas.

Nie wszyscy go rozumieli. Czarna Eminencja, ujęty religijnym przesłaniem pisarza-wynalazcy, wypowiedział się o nim pozytywnie. Poróżniło go to z Gubernatorem, zdecydowanym przeciwnikiem Sefardiego. Był to poważny zgrzyt w relacjach kościoła i państwa. Rozdźwięk usunięto, kiedy Gubernator i Czarna Eminencja po burzliwej rozmowie w cztery oczy rozgrzeszyli się nawzajem w interesie narodu i kościoła.

Konferencja Sefardiego, czy raczej jego wyznania, rozpętała publiczne dyskusje. Trwały one dniami i nocami, i wydawały się nie mieć końca. Pesymiści twierdzili, że będą trwały do końca świata. Ludzie zbierali się na ulicach, placach i podwórkach, starsi, o słabszych pęcherzach najchętniej w pobliżu szaletów publicznych, gdzie tylko było trochę wolnego miejsca. Najwyżej cenionym miejscem dyskusji był Hyde Park, wzorowany na londyńskim, z tolerancyjnym regulaminem, zezwalającym przeciwnikom na obrzucanie się błotem oskarżeń i oblewanie pomyjami pogardy. W Hyde Parku zbierali się najbardziej krewcy obywatele, aby rozładować negatywne uczucia. Swoją brutalnością dyskusje doprowadziły w końcu do radykalizacji społeczeństwa. Rzeczy nazywano po imieniu, ignorując normy i konwenanse.

Najwięcej kontrowersji budził spisek zorganizowany przez Sefardiego Barokę, aby zniszczyć tradycję, kościół i państwo. Tak prasa konserwatywna nazwała atak na wiec wyborczy przypisując Sefardiemu jego autorstwo. Dla jednych był to spisek rzeczywisty, dla innych urojony. Zwolennicy partii rządzącej uznali Sefardiego za niebezpiecznego anarchistę. Rozsądniejszych obywateli interesowały konkrety: imiona i nazwiska ludzi uczestniczących w spisku, sposób koordynacji uroczystości pogrzebowych, oraz jak zachowano w tajemnicy tak wielki happening.

Po zakończeniu konferencji do Sefardiego napływały emaile i listy z pytaniami i komentarzami w takich ilościach, że kilkakrotnie blokowały mu skrzynki poczty elektronicznej, a urząd pocztowy odmówił przyjmowania listów do niego z powodu braku dostatecznej liczby personelu. Sefardi zatrudnił trzy dodatkowe sekretarki, aby spisywały pytania i przygotowywały odpowiedzi. Wiele osób miało mu za złe, że nie odpowiada szybko i wyczerpująco. W końcu oskarżono go o to, że niepokoje i troski obywateli spływają po nim jak woda po gęsi.

Adepci pisarstwa, stając murem za Sefardim, uznali scenariusz pogrzebu i samo wydarzenie za niesamowite. Pytali o wszystko, co rzuciłoby na nie dodatkowe światło. Zadawano pytania, na które odpowiedź wymagała traktatu naukowego lub co najmniej eseju. Pytano, co było pierwsze, a co najważniejsze, fabuła czy bohaterowie spektaklu pogrzebowego, oraz jakie postacie autor wziął z sufitu, a jakie zapożyczył obserwując rodzinę, przyjaciół, znajomych i osoby publiczne. Po stronie Sefardiego stanęli także czytelnicy zorientowani w literaturze oraz studenci literaturoznawstwa, dociekający związków między siermiężną rzeczywistością a rozbuchaną fikcją literacką i teatralną. Intensywny wysiłek intelektualny społeczeństwa spowodował poważny wzrost zainteresowania literaturą, teatrem oraz sztuką pogrzebową.

Przywróconemu z zaświatów pisarzowi trudno było zadowolić wszystkich wyjaśnieniami, tyle było wątków, postaci, zmian akcji i detali. Aby uniknąć zamieszania, Sefardi koncentrował się na sprawie najprostszej i najważniejszej, na wyjaśnianiu, jak powstała powieść „Wniebowstąpienie oszusta” i co z tego wynikło.

*****

W trakcie konferencji część osób wyszła z Wielkiej Sali Teatralnej w dowód protestu, że nie można tolerować naigrywania się ze społeczeństwa, kościoła i rządu organizując fikcyjne pogrzeby z wygłupami. Krzyczeli oni „hańba”, „wstyd”, „oszustwo”. Założono komitet protestacyjny, który miał złożyć wniosek do prokuratury o domniemanym przestępstwie.

Następnego dnia na łamach głównego dziennika krajowego miał ukazać się obszerny wywiad z Sefardim Baroką. Nie opublikowano go, ponieważ był zbyt kontrowersyjny. Interweniowała nieistniejąca cenzura państwowa, uznając, że materiał wywoła niepokój społeczny, może nawet rozruchy. Dla rządu były to argumenty nie do odrzucenia. Dwa dni później rzecznik osób użyczających swojej tożsamości bohaterom powieści ujawnił szczegóły współpracy z pisarzem.

– Zrobiliśmy to z przyjemnością i premedytacją. To było fascynujące; widzieć siebie w postaci literackiej, bohatera pozytywnego czy nawet negatywnego. Czuliśmy się jak aktorzy użyczający swojego głosu postaciom filmowym. Nie wszystko oczywiście podobało nam się w postaciach, których byliśmy wzorcami, ale rozumiemy, że to autor decyduje o granicy między fikcją a rzeczywistością.

 

Przekaż dalej
19Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 109: Ksiądz, pani Godano, media i oceny pogrzebu

Sefardi mówił mi o tym i o wielu innych sprawach. – Kontynuował ksiądz Terrano. – Zawarliśmy ciche porozumienie, że cokolwiek mi powie osobistego, będę to traktować jak spowiedź. Bardzo jasno to sobie wyjaśniliśmy. Wiedziałem o jego prawdziwych planach, nie tylko tych deklarowanych. Nie sądzi pani, że brała pani udział w eutanazji?

Anastazja zaprzeczyła spokojnie. Wszystko miała przemyślane, rozmawiała o eutanazji z Sefardim nie raz i nie dwa. Na początku idea ta męczyła ją; potem, kiedy sobie wszystko wyjaśnili, już nie. –

– Nawet gdyby to był akt eutanazji, a nie był, to i tak pomogłabym mu. Osoba świadoma, co to jest eutanazja, ma do niej prawo. 

– Zgadzam się z panią. – Poświadczył ksiądz z dziwnym zdecydowaniem. Ręka ułożona na czarnej, gęstej sutannie drgnęła i ledwo dostrzegalny tik poruszył kącik ust zamierając w dolnej części policzka. 

– A co ksiądz sądzi na ten temat? Na temat eutanazji? – Zapytała Anastazja zaskoczona jego akceptacją. Nie wyobrażała sobie, aby duchowny mógł wypowiedzieć się niezgodnie z oficjalnym stanowiskiem kościoła.

– To trudna sprawa. Może nie tyle trudna, ile budząca wielkie kontrowersje. Przemyślałem sobie ją do głębi, mnie już ona nie męczy. Mam swój pogląd i czuję się z nim szczęśliwy.

Anastazja patrzyła pytająco. Ksiądz uznał jej milczenie za prośbę o wyjaśnienie.

– Ludzie są niekonsekwentni. Zdecydowanie wypowiadają się przeciw eutanazji, czyli skróceniu życia, uważając to za przeciwstawienie się woli boskiej, a równocześnie z wielkim powodzeniem i gorliwością podtrzymują ludzkie życie w sytuacjach, kiedy Bóg podjął już inną decyzje. Mam na myśli ratowanie wczesnych noworodków, skazanych przez Stwórcę na odejście z powodu fatalnych wad lub schorzeń, których nigdy by nie przeżyły bez ludzkiej interwencji, bez intensywnej pomocy medycznej. To czysta manipulacja boską władzą. Przedłużać życie umierającemu wcześniakowi „tak”, skrócić życie osobie cierpiącej „nie”.

– Coś w rodzaju „i Bogu świeczkę, i diabłu ogarek” – Podpowiedziała rozmówczyni.

Amizgao Terrano życzliwie spojrzał na Anastazję. Nabrał już całkowitej pewności, że była powiernikiem, partnerką w miłości i pomocnicą Sefardiego w szalonym pędzie jego ostatnich dni. Poczuł jak pod wpływem wzruszenia krew napływa mu do mózgu. Skoncentrował się na kontroli oddechu, aby doprowadzić się do równowagi.

– My, Indianie, reagujemy z reguły spokojnie. Zbyt długo żyjemy bardzo blisko natury, w której wyraża się stwórca tego świata. – Wyjaśnił Amizgao Terrano i z ufnością popatrzył na Anastazję gotów kontynuować rozmowę o człowieku, który był jego przyjacielem. Jedynym nie licząc Boga.

Zebrani przy krawężniku mieszkańcy osiedla Aura złożyli milczący hołd Sefardiemu. Przemówił Iwan Iwanowicz; starannie przygotował się do tego wystąpienia. Mówił krótkimi urywanymi zdaniami. Tłumaczył się potem, że coś go drapało w gardle, prawdopodobnie z powodu przeziębienia.

– Sefardi był wspaniałym człowiekiem. Znałem go od lat, przyjaźniliśmy się. Zaskoczył mnie jednak. Nie mnie jednego zresztą. Okazał się niezwykłym oryginałem, ekscentrykiem. Zorganizował pogrzeb łamiący zasady powagi i smutku na rzecz czegoś bardziej przyszłościowego, konsumpcyjnego, a mianowicie szokującej rozrywki, którą ludzie będą długo pamiętali wspominając człowieka porzucającego niepewność i cierpienie na rzecz zabawy i radości.

Przemawiając, Iwan Iwanowicz miał poczucie, że nie mówi całej prawdy, nie potrafił jednak zachować się inaczej. Przyjaźnił się z Sefardim i nie mógł zaprzeczyć tej przyjaźni tylko dlatego, że Sefardi przesadził i zorganizował imprezę, którą on, Iwan Iwanowicz Iwanczyn, prywatnie ocenił jako przesadną i gorszącą. Ukrywając prawdę w imię przyjaźni, liczył na zrozumienie przynajmniej ze strony młodych ludzi, których cenił i w których widział nadzieję na przyszłość. I rzeczywiście, kiedy zakończył mowę wspominkową przez długi czas zbierał burzę oklasków. Starsi milczeli wyzywająco lub szeptali coś między sobą jak spiskowcy. W sercu miał do nich żal, ponieważ wiekowo sam należał do tej grupy i po cichu liczył na ich wsparcie z racji choćby pięknego przemówienia, jakie z wielkim nakładem czasu i trudu przygotował i wygłosił.

Media okazały się nieżyczliwe zmarłemu. Było tego niemało: gazety, dzienniki, tygodniki, miesięczniki, dwumiesięczniki, kwartalniki i jedno wydawnictwo nieregularne. W krytyce przodowała prasa związana z Partią Konserwatywną i Kościołem Hierarchicznym. Redaktor naczelny Noticiero Conservador zaczął nutą pozornej życzliwości przypominając, że odszedł powszechnie znany obywatel, człowiek zasłużony i światowy. Po chwili uznał, że pożegnał się on ze społeczeństwem w stylu zwariowanego malarza hiszpańskiego, który umieścił sobie na głowie kotlet siekany, dając tym wyraz błazeńsko-krytycznego stosunku do obywateli, kraju i świata. Na zakończenie artykułu redaktor nie szczędził krytyki.

– Pogrzeb Sefardiego był w złym stylu. Był dziwaczną kombinacją ciasta przekładańca i menażerii egzotycznych zwierząt.

Odmienny był stosunek środowisk i mediów otwartych na powiewy nowoczesności, nauki i technologii. Reprezentowały one lepiej wykształconą i młodszą część społeczeństwa.

– Pogrzeb był innowacyjny i niesztampowy. Był wspaniały.

Wieczorem w telewizji ukazały się wiadomości sponsorowane przez Sefardiego, który z wyprzedzeniem zadbał o relację o pogrzebie i stypie, oddzielającą prawdę od kłamstwa i bezstronność od uprzedzeń. Wiadomości przedstawiły oświadczenie Sefardiego, brzmiące jak credo życiowe: „Byłem sponsorem własnego życia, zgonu i pochówku”. W nagranych na video na YouTube “Ostatecznych zapiskach” zostawił wiadomość, że reklama w tym medium nie kosztowała go tyle, ile myślał. – „Ucieszyło mnie to, ponieważ zawsze byłem oszczędny”. – Podsumował swoje wystąpienie.

Przekaż dalej
27Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 107: Tajemniczy posługacz

Badanie próbki pobranej z urny potwierdziło obecność szczątków ludzkich przemieszanych ze spalonym drewnem, niezwykle rozdrobnionym, jakby materiał polano benzyną lub spalono w piecu w wysokiej temperaturze. Wyniki badań DNA miały być gotowe dopiero za kilka dni. Policja miała już jednak dowód wskazujący, że ciało zmarłego mogło być spalone nie w krematorium, ale na stosie. Pojawiło się pytanie, jeśli tak stało się w istocie, to kto i jak dokonał podmiany. Zakład pogrzebowy i krematorium stały się ponownie obiektem zainteresowania policji.

Z rana komisarz zgłosił się niezapowiedziany u właścicielki zakładu pogrzebowego. Nie oddał kluczy, wyjaśniając, dlaczego musi je zatrzymać i to na kilka dni. Z grzeczności, bardziej pozorowanej niż prawdziwej, zapytał, czy nie spowoduje to komplikacji w pracy zakładu pogrzebowego i jej działań, jako wykonawczyni testamentu.

Anastazja Godano nie dała poznać po sobie, czy nakaz przeszukania zakładu i dochodzenie ją zaskoczyły czy nie. Patrzyła niemo na policjanta, jakby chciała go zapytać, po co to wszystko. Powiedziała:

– Ma pan nieograniczony dostęp do dokumentów i pracowników. Ostatecznie nie dziwią mnie poczynania policji po tych wszystkich sensacyjnych doniesieniach i nonsensach, o których pisze prasa, ludzie dyskutują na forach dyskusyjnych i ciągle łomocze telewizja i radio. Sefardi Baroka był celebrytą i miał swoich wrogów. Jeśli będę panu potrzebna, proszę dać mi znać. Mogę być czymś zajęta, ale postaram się odpowiedzieć jak najszybciej. Podobnie jak pan mam swoje obowiązki.

*****

Śledztwo w sprawie nielegalnego spalenia ciała na stosie przeniosło się do zakładu pogrzebowego. Pytaniem było, kto i w jakich okolicznościach wykradł ciało z zakładu i jak to się stało, że nie spalono go w piecu krematoryjnym. Policja szybko zdobyła zdjęcia mężczyzny przygotowującego ciało do pochówku. Był to Hindus, posługacz pogrzebowy, którego znalazł Sefardi. Kto go zatrudnił, nie było wiadome. Mężczyzna nazywał się Raj Kumar Patel i przyjechał do Nomadii z Wielkiej Brytanii.

Patel był nazwiskiem popularnym wśród osób pochodzących z grupy etnicznej Gudźarati. Pracownicy krematorium słyszeli go kilkakrotnie mówiącego przez telefon obcym, niezrozumiałym językiem. Posługacz mówił także po angielsku, z owym miękkim akcentem, którego żaden Hindus nigdy się nie wyzbędzie. To on miał przygotować ciało do kremacji wedle obrzędów hinduistycznych. Przewidziana była kremacja na miejscu, w piecu krematoryjnym zakładu, tym niemniej – zgodnie z życzeniem Sefardiego – ciało miało być umyte, ubrane i przygotowane tak, jakby miano je spalić na tradycyjnym stosie pogrzebowym dokładnie jak w Indiach. Scenę mycia i ubierania zwłok zarejestrowała kamera typu przemysłowego, którą policja znalazła w szafce w szatni. Było to dziwne przede wszystkim dla pracowników, ponieważ zakład pogrzebowy nie miał kamery przemysłowej.

– Kamera jest nam zupełnie niepotrzebna, bo nie ma tu nic do obserwacji. Tu przygotowuje się zwłoki do pogrzebu albo kremacji. To mało ciekawe. – Wyjaśniali pracownicy pytani, skąd wzięła się kamera.

Część nagrania została usunięta. Wyglądało to tak, jakby w trakcie nagrywania Hindus zorientował się, co się dzieje i przykrył kamerę kawałkiem materiału. W nagraniu pozostał chyba tylko przez przypadek fragment jego twarzy i sylwetka. Wystarczyło to policji do identyfikacji podejrzanego. Natychmiast zaczęto go poszukiwać. Jego wygląd, szczególnie ciemnobrązowa karnacja, był tak charakterystyczny, że bardzo szybko ustalono jego dalsze działania. Mężczyzna wyjechał z kraju późnym wieczorem, kilka godzin po zakończeniu uroczystości symbolicznego spalenia ciała na stosie nad rzeka Yati. Poszukiwano go na mocy oskarżenia o wykradzenie ciała z zakładu pogrzebowego w celu dokonania nielegalnego spalenia. Poszukiwany odleciał prosto do Indii pierwszym samolotem udającym się w tamtym kierunku. Ślad urwał się na lotnisku w New Delhi, gdzie tajemniczy podróżny przekroczył bramkę odprawy paszportowej.

– Jego paszport był prawdopodobnie skradziony i sfałszowany – oświadczył pracownik ministerstwa sprawiedliwości zajmujący się sprawą w stolicy Indii. Nie umiał wyjaśnić, dlaczego uważał paszport za sfałszowany z wyjątkiem stwierdzenia, że to częsta praktyka. Zapytany o możliwości dalszych poszukiwań i znalezienia oskarżonego mężczyzny wyjaśnił machając ręką w geście rezygnacji, że nie ma to najmniejszego sensu.

– W Indiach mieszka grubo ponad miliard ludzi. Pięć milionów mniej, pięć milionów więcej, jakie to ma znaczenie? Pan wie, ile to jest cyfr?

Mimo kiwnięcia głową na „tak” przez rozmówcę, policjant podszedł do białej tablicy i czerwonym mazakiem cierpliwie wypisywał wielkimi kulasami wymienione przez siebie liczby. Kiedy skończył, dodał:

– Musiał być ucharakteryzowany, to prawie pewne. Pan wie, mamy Bollywood, coś takiego jak Hollywood, tylko w wersji hinduskiej. Ludzie oglądają filmy i szybko się uczą, jak świat się kręci. Nie poznamy jego prawdziwej twarzy. – Rozłożył ręce w przekonywającym geście takiej bezradności, że każdy uwierzyłby w niemożność znalezienia człowieka.

Śledztwo przeprowadzone w zakładzie pogrzebowym pani Godano, gdzie oficjalnie dokonano kremacji, nic nie dało. Nie złamano żadnych procedur, kremacja wedle zapisu została przeprowadzona w piecu, gdzie temperatura była tak wysoka, że nie pozostał najdrobniejszy ślad czegokolwiek nadającego się do analizy DNA. Czynność wykonał pracownik zakładu pracujący w zakładzie od lat.

– Czy otwierał pan trumnę przed samą kremacją? – Zapytał policjant.

– Nie było potrzeby. Trumna była prawidłowo oznaczona, nie było żadnej wątpliwości, co do jej zawartości. Ponadto tego dnia nie mieliśmy żadnego innego nieboszczyka do kremacji – wzruszył ramionami, jakby uważał, że policjant sili się na sprawdzanie faktów nie budzących żadnych wątpliwości.

Do bogatej biografii Mistrza doszedł dodatkowy wątek: kremacja ciała w dwóch różnych miejscach. W dodatku prochy o identycznym składzie chemicznym znalazły się w trzech urnach. Nie było wiadome, czy były to pozostałości po jednej kremacji, czy też ktoś gruntownie wymieszał popiół z dwóch różnych miejsc spalenia i złożył je w trzech urnach. Nikt nie miał pojęcia, co się stało. 

 

Przekaż dalej
27Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 106: Szopy i urny

Opis zgodnego z rytuałem hinduizmu spalenia zwłok na stosie policja znalazła w Internecie. Komisarz zadzwonił do zakładu pogrzebowego. Poinformowano go, że czynności związane z pogrzebem i stypą nadzorowała pani Godano, wykonawczyni testamentu. Rozmawiał z nią telefonicznie, chciał obejrzeć miejsce, gdzie spłonął stos.

– Teren jest ogrodzony, a brama jest zamknięta na kłódkę. Jeśli pan kogoś przyśle, to udostępnię klucz do bramy.

– Czy popiół po spaleniu stosu został w jakiś sposób …? Policjant nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa … zagospodarowany. – Zdał sobie sprawę z nietrafności określenia i przeprosił rozmówczynię.

– Nie szkodzi. – Odpowiedziała głosem, który wydał mu się sztywny. Był przekonany, że nie podobało jej się jego określenie.

– Zgodnie z testamentem popiół ze spalonego stosu został zebrany w wielką urnę. Jest tego bardzo dużo. Nie wiemy jeszcze, co z nim zrobić. Testament pomija ten szczegół. Urna jest w szopie na działce.

– Czy mógłbym zajrzeć do niej? Oczywiście, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu.

– Nie widzę przeszkód. Dam panu drugi klucz, do szopy. Proszę tylko mi go zwrócić.

Po zapisaniu adresu, policjant wprowadził go do systemu nawigacyjnego. – Nie będę musiał błądzić. – Mruknął, wkładając kluczyk do stacyjki. Nie spodziewał się wielkich odkryć. Jechał tam tylko z obowiązku.

Miejsce było odludne, niebo chmurzyło się, zerwał się lekki wiatr. Otworzenie bramy i szopy nie sprawiło komisarzowi trudności. Wykonywał swoje czynności bez pośpiechu, nie ociągając się jednak. Na działce stały dwie szopy. Skierował się do większej. Nie mógł jej otworzyć, wobec czego podszedł do mniejszej. Tym razem kluczyk pasował do kłódki.

Szopa była zagracona, głównie narzędziami i starymi meblami. Przesunął po rupieciach wzrokiem, lecz nie zauważył niczego, co przypomniałoby urnę, wrócił więc do większej szopy, aby jeszcze raz spróbować ją otworzyć. Kłódka była identyczna, jednakże klucz nie pasował. Zastanawiał się, co robić. Pierwsza myśl, jaka mu się nasunęła, to zadzwonić do właścicielki zakładu pogrzebowego. Pomyślał, że będzie to głupio wyglądało. Intuicja podpowiadała mu, aby wrócić do mniejszej szopy i jeszcze raz ją przeszukać. Był zły, że nie zrobił tego za pierwszym razem, ponieważ urna stała na taczce w prawym rogu w głębi pomieszczenia, zakryta cienką płytą gipsową. Podniósł ją.

– Cholera, powinienem zabrać latarkę – powiedział, po czym zaklął głośno, nie krępując się; wokoło nie było nikogo. Poszedł do samochodu, ale nie znalazł jej w schowku. Zaczął szukać w innych miejscach, denerwując się coraz bardziej. Był zły na siebie, na donosiciela, na właścicielkę salonu pogrzebowego, że nie powiedziała mu, że w szopie nie ma światła. Latarki nie mógł znaleźć. Musiał obejść się bez niej.

Po powrocie do szopy chwycił za rączki taczki, aby wyciągnąć ją na światło dzienne. Nie mógł jej ruszyć z miejsca. Przeszedł go dreszcz, kiedy pomyślał, że to zmarły utrudnia mu wykonanie zadania. W półmroku pomieszczenia wyobraził sobie chude, nagie, sine ludzkie nogi zapierające się w betonową podłogę, aby uniemożliwić przewiezienie popiołów w inne miejsce. Przypomniał sobie, co mówiono i pisano o zmarłym. Uparty, stary dziwak. Policjant jeszcze raz spróbował ruszyć taczkę. Ani drgnęła. Schylił się, aby zobaczyć, czy koło przypadkiem nie zaklinowało się w jakiejś szczelinie.

– Nie powinno, tu jest betonowa podłoga. – Wymamrotał do siebie objaśniająco. Sięgając ręką pod taczkę obmacał koło i poczuł metalowy pręt. – Albo ktoś go wcisnął, aby unieruchomić taczkę albo stało się to przypadkowo. – Przypomniał sobie przypadek mordercy usiłującego ukryć ciało ofiary, aby nie można było usunąć jej z kryjówki. Policjant zaśmiał się nerwowo. Po usunięciu pręta taczka wyjechała prawie bez oporu.

Urna była przykryta, pokrywa idealnie pasowała do otworu. Z boku widoczne były blokady przesuwane w dół dla uszczelnienia zamknięcia. Odsunął je i zajrzał do środka. Zawartość wyglądała normalnie: popiół po spalonym drewnie. Nałożył gumową rękawiczkę i nabrał garść, aby poczuć popiół pod palcami. Wyglądał jak najzwyklejsza pozostałość po ognisku, z kawałkami niespalonego drewna. Nieco głębiej był dużo drobniejszy, jakby przesiany przez sito, prawie pylisty.

– Drewno tak się nie spala. Popiół jest zbyt drobny. Wniosek nasuwał mu się w nachalny sposób.

Komisarz wrócił do szopy, czegoś szukał, nie wiedząc dokładnie czego. Zauważył niezbyt gruby pręt metalowy. Przyglądał mu się chwilę, po czym wziął go do ręki i wygiął na końcu tworząc hak. Wcisnął go w głąb urny usiłując wyczuć, czy nie ma tam nic twardszego, czy nie napotka oporu. Poruszając hakiem w dół i w górę wyciągnął więcej pylistego materiału na wierzch. Dopiero za piątym lub szóstym razem zauważył podłużny kształt, bardzo drobny, przypominający fragment odłamanej kości. Wyjął go na zewnątrz, obejrzał i schował do plastikowego woreczka do przechowywania materiału dowodowego. Nie szukał dalej. Przy wejściu do szopy stało wiaderko z niewielką ilością wody; wydawała się czysta. Umył ręce, wytarł je chusteczką do nosa i wyjął telefon komórkowy z bocznej kieszeni marynarki.

– Chyba coś znalazłem, szefie.

– Jeśli tak, to zleć od razu badania laboratoryjne próbek. Nie oddawaj klucza tej kobiecie. Nie mów jej nic, aby niczego nie zmanipulowano. Nie muszą wiedzieć, że coś podejrzewamy. Mówię w liczbie mnogiej, bo nie wiem, kto jeszcze może być zamieszany. Gdybyś jeszcze coś odkrył, daj znać. Wiem, że jest już późno, ale koniecznie wróć do komendy i przygotuj dokumenty niezbędne do wysyłki materiału dowodowego do badania. – Możesz to zrobić?

Zapytanemu nie bardzo podobał się plan, lecz nie protestował. Zamknął szopę i bramę, i wsiadł do samochodu. Przed wyjazdem zadzwonił do właścicielki salonu pogrzebowego.

– Powinienem zwrócić pani klucze, ale zrobiło się bardzo późno, a ja mam jeszcze pracę do wykonania. Nie mogę przyjechać teraz. Mam nadzieję, że nie będzie to problemem dla pani. Oczywiście jeśli jest to konieczne, to przyjadę i oddam klucze, ale znacznie później.

Na szczęście kobieta nie oponowała. Spodziewał się takiej reakcji. Wydawało mu się, że chwilę zastanawiała się nad jego słowami. Po tym, co zobaczył na działce, stał się podejrzliwy. Nawet gdyby prosiła go o zwrot kluczy tego samego dnia i tak by tego nie zrobił, znalazłby jakąś wymówkę. Życie nauczyło go, że łatwiej jest uzyskać wybaczenie, niż zgodę. Zbyt cenił mądrość rej zasady, aby jej nadużywać.

– To był właśnie taki przypadek. – Wytłumaczył sobie.

Jadąc, starał się zapomnieć o kremacji, prochach, szopie i salonie pogrzebowym. Bał się, że myślenie o tym może doprowadzić go do utraty koncentracji w czasie jazdy i wypadku.

Przekaż dalej
1Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 97: Szampan i wiec przedwyborczy

Tuż za bramą cmentarza, na wychodzącą na końcu rodzinę i przyjaciół zmarłego, czekało dwóch kelnerów w lokajskich strojach ze stolikiem, szampanem w lodzie i kieliszkami, zachęcając serdecznie do pocieszenia się trunkiem. Byli to aktorzy wynajęci przez Sefardiego Barokę.

– To dar wspominkowy od Mistrza. – Dodawali z promiennym uśmiechem, jakby częstowanie gości pogrzebowych sprawiało im szczególną radość. Sami też nie krępowali się pić, twierdząc, że tak im nakazał zleceniodawca. Wyjaśnił im, że lubi szokować ludzi łamiąc sztywne zasady i konwenanse, i oni też tak mają postępować. Do pijących szampana przyłączyło się kilku przedstawicieli władz, kiedy im wyjaśniono, że zmarły był oryginałem i serwowanie szampana za bramą cmentarza było zgodne z jego wolą.

– Prawo tego nie zabrania – wyjaśnił z uśmiechem starszy kelner, wysuwając tacę z kieliszkami szampana w kierunku prezesa sądu okręgowego i towarzyszących mu osób.

– Prawo to prawo – podsumował gość z przekonaniem. Wciąż myśląc o tym, jak mało znał zmarłego, podniósł do góry kieliszek, aby wznieść toast. Miał już na języku „za zdrowie Sefardiego Baroki”, kiedy zdał sobie sprawę, że byłoby to niewybaczalne faux pas.

*****

Tłum gromadził się od godzin porannych, mimo że wiec miał rozpocząć się dopiero o godzinie czternastej. Organizatorzy mieli ogrom pracy do wykonania. W pierwszej kolejności należało pokierować osobami przybywającymi indywidualnie i grupowo w taki sposób, aby wchodziły na teren wiecu przez odpowiednio oznaczone bramki. Na ich prośbę, powtórzoną w przekazie radiowym i telewizyjnym przez samego gubernatora, przybywający na wiec ludzie identyfikowali się kolorami ubiorów i plakietkami osobistymi.

Ustawienie wielkiej masy ludzi wymagało jakiegoś schematu, planu przestrzennego. Przygotował go wcześniej sam gubernator. Nie oczekiwał od siebie arcydzieła, tylko zwykłego, dobrze wykonanego szkicu, co mu się udało choć nie bez wysiłku, jak każda intelektualnie angażująca czynność, oraz kilku gniewnych splunięć na podłogę, które dedykował swoim przeciwnikom politycznym. Gubernator Blawatsky potrafił był wyrazisty.

Nie zawsze planowanie wiecu szło mu dokładnie tak, jak sobie z góry założył, dlatego dla dodania sobie animuszu i rozjaśnienia umysłu, nalewał sobie do kieliszka trochę koniaku i uzupełniał go w miarę potrzeby. Camus XO Borderies był jego najulubieńszym trunkiem, można by powiedzieć, wręcz ukochanym, również ze względu na kształt butelki wykonanej w stylu retro. Planując wiec gubernator doznawał szczególnego uczucia wykonywania pracy ważnej dla społeczeństwa, kraju, a może nawet i ludzkości. Tak go to uwznioślało, że odczuwał szum w głowie. Czasem nawet miał wrażenie, że unosi się w powietrzu, a raz nawet faktycznie lewitował. Nie wspominał o tym nikomu, bo by mu nie uwierzono. Jego umysł pracował z niezwykłą jasnością, wszystko doskonale porządkował, szufladkował i pamiętał, gdzie kto sto i co robi. Gubernator miał na myśli oczywiście uczestników wiecu, których autentycznie szanował, ponieważ decydowali w wyborach o jego sukcesie.

Planując wiec przedwyborczy, na którym ludzie będą czuć się wygodnie i podniośle, przynosiło mu radość. Był to stan umysłu tak wyjątkowy, że gubernator nie potrafił go nawet dokładnie określić. Nie było zresztą takiej potrzeby. Ważne było jedynie to, że zgromadzenie było przygotowane na tip top dzięki jego perfekcyjnemu podejściu. Wyraz pedantyczny, który byłby może i lepszy do opisu sytuacji, wydawał mu się niestosowny. Nawet jeśli jego postępowanie nie zawsze było zrozumiałe dla wszystkich – tak sobie rozumował gubernator, ciesząc się, że uczestniczy w rzeczach wielkich – to nie była to jego wina, że inni nie nadążają za nim.

*****

Uczestnicy wiecu Partii Konserwatywnej zostali podzieleni na cztery kategorie. Termin “kategoria” nie kojarzył się zbyt dobrze gubernatorowi, był obcego pochodzenia i aczkolwiek zadomowiony w języku ojczystym, był niechętnie przez niego stosowany.

Przed trybuną wiecową, na samym przodzie zgromadzenia, w pierwszym rzędach krzeseł, siedzieli reprezentanci Kościoła Hierarchicznego, hierarchowie i półhierarchowie. Za nimi stali kapłani niżsi rangą i różni urzędnicy kościelni. Była to duża grupa, nazywana kościelną przez organizatorów. Na planie oznaczono ją numerem jeden. Ubrani na czarno wyróżniali się nie tylko ubiorem, ale powagą zachowania. Duchowni cieszyli się szczególnym szacunkiem gubernatora, który nie omieszkał podkreślać tego w swoich powitaniach. Kościół, ze względu na pozycję społeczną i wpływy, był jednym z najważniejszych filarów wsparcia Partii Konserwatywnej w sprawowaniu władzy i budowie wizerunku mądrego i cieszącego się zaufaniem rządu.

Za grupą kościelną ustawili się przedstawiciele wolnych zawodów, aktorzy, prawnicy, lekarze, pracownicy naukowi, włącznie z profesorami zwyczajnymi i nadzwyczajnymi. Była to grupa numer dwa. Barras traktował tych ludzi jako zaplecze intelektualne partii, z którego pomocy chętnie korzystał on i jego sztab. Jeden z zaufanych pracowników Barrasa szybko policzył członków tej grupy, o czym później dyskutowano. Na pół godziny przed rozpoczęciem wiecu zanotowano w tej grupie trzech artystów teatralno-filmowych, jednego satyryka, sześciu dziennikarzy i redaktorów, dwudziestu pracowników naukowych niższej rangi oraz trzech profesorów zwyczajnych, czterech nadzwyczajnych i dwunastu z plakietkami „profesor emeritus”. Kontakt z tymi ostatnimi był utrudniony, ponieważ byli przygłusi z powodu hałasu, na jaki byli narażeni przez kilkadziesiąt lat pracy na uczelni.

Po prawej stronie grupy kościelnej ustawiali się emeryci, renciści i inwalidzi. Była to grupa numer trzy. Ten sektor zastawiony był rzędami krzeseł, aby zapewnić wygodę starszym i mniej sprawnym uczestnikom wiecu. Było to ważne, ponieważ gubernator lubił przemawiać; podekscytowany licznym audytorium potrafił zapętlić się w długie wystąpienie.

Grupę numer cztery, stojącą na lewo od grupy kościelnej, stanowili bezrobotni i ludzie o niskich dochodach. Mieli tu także być przedstawiciele urzędów pracy, którzy wspierali jednostki poszukujące pracy poradami, jak jej szukać, jak pisać CV oraz jak udanie uczestniczyć w wywiadach. Była to usługa bezpłatna. Sporo osób korzystało z niej przed rozpoczęciem i po zakończeniu wiecu, czasem nawet w czasie jego trwania. Gubernator przymykał na to oczy, choć wolałby, aby wszyscy uczestnicy koncentrowali się na wystąpieniach przywódcy partii i zaproszonych dygnitarzy. 

Z tyłu za wszystkimi grupami zgromadzili się zwyczajni obywatele, ludzie prości, często niewykształceni. Ubrani w różne odcienie szarości, czerni i brązu, a nawet ciemnoróżowo, jak kto mógł i lubił, stanowili oni trzon społecznego wsparcia Partii Konserwatywnej. Liczebnie przewyższali wszystkie pozostałe grupy razem wzięte. Nazywano ich żelaznym elektoratem.

Nie była to łatwa grupa. Ludzie ci mieli swoje fochy i oczekiwania. Zdarzało się, że przychodzili tłumnie, innym razem sektor wyglądał jakby był przetrzebiony ciężką epidemią. Najczęściej to właśnie dla nich gubernator organizował poczęstunek, popularnie nazywany kiełbasą wyborczą. Z reguły był to caldo de pollo, solidny rosół z kawałkami mięsa kurczaka, ziemniakami i warzywami, pomidorami, cebulą, wszystko to przyprawione czosnkiem i kolendrą.

Przekaż dalej
0Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 96: Kolory i zapachy

W powietrzu unosił się zapach kadzideł zmieszany ze słodką wonią perfum „Denni Cleri” rozpylanych przez młodzież z fanklubów Sefardiego Baroki oraz klubów młodych wynalazców. Zmęczona hałasem i nieoczekiwanymi wydarzeniami rodzina zmarłego kroczyła powoli za karawanem szeroką aleją cmentarza. Towarzyszyła im klasyczna muzyka oraz okrzyki radości dochodzące z obu stron. Penelopa czuła się gorzej niż przewidywała, aczkolwiek spodziewała się niespodzianek. Nie potrafiła dostosować się do atmosfery pogrzebu, o którym już mówiono, że wyznaczył trend przyszłości. Za trumną niesiono poduszki z odznaczeniami oraz wielką atrapę książki „Wniebowstąpienie oszusta”, o której nikt jeszcze nie słyszał. Otaczała ją tajemnica.

Uroczystości na cmentarzu odbywały się w porządku określonym testamentem zmarłego. Mówiono, że stanowił on wyraz jego woli jak i dowód jego despotyzmu.

Kondukt zatrzymał się pod szerokim murem z niszami na urny wzorowanym na cmentarzu Piedras de Tunjo w Kolumbii. Grabarze wyjęli urny z samochodu i karawanu konnego, nieogoleni mężczyźni donieśli trumnę. Ewidentny nadmiar dezorientował wszystkich bez wyjątku. Zamęt pogłębił się, kiedy pojawili się grabarze twierdzący, że to oni są uprawnionymi pracownikami cmentarza, twierdząc, że ci, którzy przybyli razem z konduktem pogrzebowym to są ludzie podstawieni. Nie było wiadome, kto zatrudnił jednych i drugich. Penelopa ani nikt z rodziny nie mieli o tym pojęcia, podobnie jak i Anastazja Godano, wykonawczyni testamentu. Nastąpiło zamieszanie, prawdziwy impas bez szansy na rozwiązanie. Każda ze stron upierała się przy swej racji. Nikt nie wiedział, co się stanie. Starsi żałobnicy szeptali o końcu świata.

– A co z trumną!? – Padło zrozumiałe, prawie wyzywające pytanie. Zaczęto się zastanawiać, padały różne domysły i sugestie. Ktoś proponował, aby ją otworzyć i zobaczyć, co jest w środku.

– Skoro są dwie urny z prochami, to może tam nie być prochów nieboszczyka. Wyjaśnienie było tak logiczne, że trumna została błyskawicznie otwarta bez sprzeciwu z którejkolwiek strony. Okazało się, że wewnątrz niej była trzecia urna i nic więcej. Po dłuższych negocjacjach, które zmęczyły jej uczestników, ustalono, że wszystkie urny zostaną złożone w niszy, skoro nie sposób jest ustalić, która z nich jest prawdziwa, a która nie.

Czas pochówku był chyba wymodlony przez Mistrza, ponieważ pogrzebowi nieprzerwanie towarzyszyło słońce. Oświetlało ono drogę wynalazcy i pisarza, pozostawiając ciepłe wspomnienia w pamięci uczestników uroczystości.

Mur z niszami zwrócony był frontem do strony południowej, aby dusze zmarłych mogły cieszyć się promieniami słońca, choć zapewne nie było im to potrzebne. Duch Sefardiego zapytany o to też nie udzieliłby odpowiedzi, o ile nie zdarzyłby się cud. Jego wiara w cuda za życia była bardzo ograniczona.

– Wierzę w ograniczoną ilość cudów, ponieważ jestem przekonany, że cuda zdarzają się niezwykle rzadko. Może sam kiedyś uczynię jakiś cud, aby was zaskoczyć. – Rodzina Mistrza wciąż pamiętała słowa wypowiedziane przez niego na zjeździe rodzinnym. Zwołał je nie wiadomo w jakim celu. Po jego śmierci spekulowano, że chodziło mu o wypicie pożegnalnego szampana.

– Pożegnalnego? Z jakiej okazji? – Kiedy pytanie to padło w czasie zjazdu, Sefardi uśmiechnął się tajemniczo półgębkiem i wyjaśnił: – Kiedyś to ujawnię. Na razie jest to tajemnica.

Nikogo to nie wówczas nie zdziwiło, ponieważ senior rodu zawsze otaczał się mgłą tajemnic.

*****

Sefardi wykupił niszę od rodziny, która znalazła się w potrzebie. Właściciel, pytany o przyczynę sprzedaży, odpowiedział: – Dzisiaj bardziej potrzebuję pieniędzy niż pamięci o zmarłych, zresztą całkiem mi obcych, bo przekazali mi w genach same złe cechy, prawdziwe przekleństwo.

Przed murem znajdowało się niewielkie mauzoleum z zatartymi literami frontonu, należące do jakiegoś starego rodu. Wyglądało jak mała, urocza fortyfikacja. Jego czarne anioły i wieżyczki dominowały nad murem z niszami wypełnionymi pachnącymi kwiatami. Zapachy odgrywały wielką rolę w tej części cmentarza; to najbardziej ujęło Sefardiego. W dniu pogrzebu w niszach były również kwiaty, niektóre świeże jak poranek, inne przywiędłe, jeszcze inne zbyt żywe, aby były naturalne. Daszek z falistej blachy osłaniający mur podtrzymywał cztery rynny o prostokątnym przekroju, architektonicznie nie pasujące do całości.

– Okrągłe rynny wyglądałyby znacznie lepiej, klasycznie. – Pomyślał Iwan Iwanowicz wyznaczony do niesienia urny. Nie uważał tego za wyróżnienie, ale tylko do czasu, kiedy zobaczył siebie na zdjęciu w ilustrowanym tygodniku a później na transmisji telewizyjnej z uroczystości pogrzebowych.

U dołu nisz wystawały z muru kolorowe podstawki na doniczki i wazony z kwiatami, pogrubiając pasmo czerwieni, żółci i zieleni. Niektóre wnęki były zagospodarowane przybraniami kwietnymi i urnami o różnych kształtach, przypominając inscenizację teatralną. Dla przyjaciół zmarłego był to czas na refleksję, że zdobiąc miejsce ostatniego spoczynku człowiek daje nie tylko dowód pamięci o zmarłym, ale i tęsknoty za wiecznym szczęściem. Z bliska wyglądało to jeszcze bardziej imponująco i kolorowo; wokół roznosił się słodkawy zapach ziół i kwiatów rozpuszczony w łagodnym cieple popołudnia.

Po umieszczeniu trzech urn w górnej, centralnie położonej niszy, ludzie modlili się bez pośpiechu, przy okazji wykonując zdjęcia i konwersując bez skrępowania. Nisze były prostokątne; górna krawędź miała kształt łuku, co nadawało im poetyckiego powabu, jeśli tylko wewnątrz znajdowały się w miarę świeże kwiaty.

– Bez żywych roślin ozdobnych i kwiatów cmentarz jest brzydki. – Filozoficznie zauważył Ksiądz Terrano, celebrujący uroczystość. Kiedy patrzył na kolory i pachnący mur oświetlony słońcem, opuszczał go smutek i wracały wspomnienia spotkań z Sefardim. Chyba przypomniało mu się coś poważnego, gdyż w pewnej chwili starł uśmiech z ust prawym rękawem komży. Rozejrzał się niespokojnie wokół sprawdzając, czy przypadkiem ktoś nie zauważył wykorzystywania komży w charakterze chusteczki do nosa.

Kiedy wieczorem ksiądz w towarzystwie biskupa oglądał nakręcony przez organistę film z pogrzebu, ku ich niepomiernemu zdziwieniu na obrazie pojawiła się nagle czarna jałówka, niefrasobliwie podjadająca trawę przy murze, do którego sięgało dzikie pastwisko. Zarząd cmentarza miał w planie jego ogrodzenie w całości metalową siatką, aby pasące się na zewnątrz bydło nie miało dostępu do miejsc wiecznego spoczynku. Amizgao pomyślał, że obecność krowy na cmentarzu to przejaw wolności, wspólnego przywileju ludzi i zwierząt. Kolory kwiecistej czerwieni i żółci ukazały się na filmie z pełną wyrazistością.

– Ten cmentarz pachnie. – Ksiądz podzielił się głośno swoją obserwacją z biskupem, który tylko wzruszył ramionami, ignorując piękno obrazu, trafność obserwacji oraz samego podwładnego. Myślał o zapisie testamentowym zmarłego, spodziewając się choćby umiarkowanej kwoty na potrzeby diecezji.

 

Przekaż dalej
13Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 95: Konie, żałobnicy, transparenty i pieśni

Kondukt zbliżał się do cmentarza, kiedy konie po raz drugi poniosło. Było to już poza miastem, gdzie domów było mało, za to więcej zielonych pół, a za nimi w głębi pasmo mieszanego lasu. Spłoszył je brzęczący rój rozwścieczonych pszczół, które nie znosząc końskiego potu zajadle żądliły zwierzęta doprowadzając je do szału. Oślepłe z przerażenia rumaki pędziły przed siebie prawie roznosząc karawan na nierównościach jezdni. Oczy wyszły im na wierzch, oznaka furii pozbawiającej żywą istotę instynktu nieprzekraczania bariery życia i śmierci. W powietrzu zgęstniałym od niesamowitości, wibrowało rzężenie zwierząt wywołane przerażeniem i wysiłkiem. Woźnica przestał panować nad zaprzęgiem, utrzymał się jednak na koźle i nawet – jak twierdzili potem świadkowie – uśmiechał się triumfująco. U końskich grzbietów pojawiły się skrzydła; poruszając się w górę i w dół imitowały głos wyjącego huraganu. Uruchomił je mechanizm elektryczny ukryty pod kolorowym czaprakiem. Urzeczony widokiem Iwan Iwanowicz, wieloletni przyjaciel zmarłego i znawca jego talentu, zatrzymał się, aby krzyknąć z podziwu, że tym pomysłem Sefardi przerósł samego siebie.

Konie nie pędziły długo. Woźnicy z trudem udało się ściągnąć wędzidła tak, że ich łby prawie skryły się pod piersiami, a pióropusze przysłoniły im oczy ograniczając pole widzenia i zmuszając do zwolnienia. Dopiero wtedy okazało się, że rój rozwścieczonych pszczół był niczym innym jak obłokiem pyłu i drobnych kłaczków wyrywanych pędem z huzarskich skrzydeł. 

*****

Przed bramą cmentarną, przypominającą ścianę frontową okazałego mauzoleum, na placu porośniętym sosnami, o tej porze roku pachnącymi kamforą, w grupie młodzieży trwała ożywiona dyskusja. Przerwał ją widok zbliżającego się konduktu. Na czoło grupy wysunął się ciemno ubrany mężczyzna z kilkudniowym zarostem na twarzy, o fizjonomii łączącej inteligentnego studenta wyższej uczelni z pracowitym sprzedawcą zieleniny w lokalnym warzywniaku. Wszyscy patrzyli w milczeniu najpierw na karawan konny, potem na białego Rolls-Royce’a. Kiedy minął go samochód, mężczyzna ożywił się. Głosem pracownika salonu samochodowego, mającego za sobą sprzedaż setek luksusowych pojazdów, przedstawił towarzystwu parametry limuzyny: silnik 6,75 litra, typ silnika V12, moc 460 koni mechanicznych, cena siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wewnątrz białego Rolls Royce’a, pośrodku bordowego katafalku, stała metalowa urna. Widoczna przez oszklone boki pojazdu, wydawała się kiwać jak wańka-wstańka zastanawiająca się, do czego sprowadza się wielkość człowieka po śmierci.

Dwa karawany w jednym pogrzebie zszokowały starszych uczestników pogrzebu, czekających cierpliwie przed bramą cmentarną. Rażące pogwałcenie tradycji zgorszyło ich do cna. Dwie matrony zemdlały, wywołując poruszenie i nerwową bieganinę. Poszukiwano wody, aby je ocucić. Ludzie szeptali między sobą. Zadawano pytania, w której urnie są prochy zmarłego i czy jest możliwe, aby były w dwóch urnach, a nawet czy je w ogóle przywieziono. Na placu, na chodniku i przy krawędzi ulicy zgadywano, która odpowiedź jest prawdziwa. Zaczęto się kłócić.

Dwa karawany i zwariowany pochód zostały entuzjastycznie przyjęte przez studentów szkoły filmowej czekających z kamerami przed bramą cmentarza. Ich radosny nastrój udzielił się innym osobom. Nikt nie pozostał obojętny. Wśród zgromadzonych przeważała młodzież z uczelni, gdzie Sefardi Baroka kilka tygodni wcześniej wygłosił wykład inauguracyjny. Władze uczelni rozpaczliwie dementowały informację, że taki wykład w ogóle miał miejsce.

Kiedy wydawało się, że nic już nie potrafi zaskoczyć tłumu na wzgórku, stanowiącym najbardziej dogodny punkt obserwacji wszystkich pogrzebów, na scenie pojawił się trzeci, pieszy kondukt. Wyszedł on z bocznej zagubionej w lesie uliczki i szybko zgromadził wokół siebie entuzjastów rozrywki. Na jego czele, w takt marsza pogrzebowego w wykonaniu trzyosobowej pieszej orkiestry, podążali miarowym krokiem ubrani na czarno żałobnicy niosący na ramionach katafalk z urną. Za ich plecami widoczny był transparent „Światowe Stowarzyszenie Wielbicieli Sefardiego Baroki”. Oni sami stwarzali wrażenie podpitych. Śmieli się, potykali, co ich jeszcze bardziej bawiło. Wszyscy mieli kilkudniowy zarost na twarzy i zachowywali się jak zgrana drużyna sportowa na weselu kolegi. Śpiewali po angielsku „When all the saints go marching in”.

Po odłączeniu się od kolumny postępującej za karawanem konnym, Isabela szybkim krokiem dotarła na wzgórek przed bramą cmentarną, skąd miała dogodne pole obserwacji. Nie chciała, aby cokolwiek uszło jej uwagi. Ucieszyła się słysząc w męskim wykonaniu pieśń „When all the saints”. Don Sefardi niejednokrotnie nucił tę pieśń i bardzo jej się podobała. Bezwiednie zaczęła mruczeć ją razem z maszerującymi mężczyznami, kiedy jakaś kobieta zwróciła jej uwagę, że zakłóca uroczystość pogrzebową człowieka, o którym nie ma pojęcia, jak bardzo jest zasłużony dla kraju. Bezpodstawny przytyk nieznajomej tak bardzo wyprowadził Isabelę z równowagi, że ofuknęła ją bez skrępowania dodając, że nikt nie był tak blisko zmarłego jak ona. Rozmówczyni nie pozostała dłużna wyjaśniając z przekonaniem, że bycie prostytutką w starszym wieku nie jest powodem do chwały, nawet jeśli się świadczy usługi znanej osobie, jeśli to w ogóle jest prawdą, co właśnie usłyszała. Oburzona Isabela szykowała wściekłą ripostę, kiedy zdała sobie sprawę, że niepotrzebnie traci czas i nerwy na rozmowę z wariatką.

Przekaż dalej
26Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 94: Kondukt pogrzebowy

Twarze żałobników drepczących za karawanami były nieprzeniknione. Wszyscy ubrani byli prawie identycznie, na czarno, spodnie mieli na sobie zarówno mężczyźni jak i kobiety. Z nielicznymi wyjątkami były to osoby w wieku od kilkunastu do czterdziestu pięciu lat, jakby nie istniały osoby starsze. Maszerujący zachowywali się jak karny oddział wojskowy. Kiedy powóz przyśpieszał, oni przyspieszali, kiedy zwalniał, oni zwalniali jakby pociągani niewidzialnymi nićmi lub sterowani cichymi komendami. Gdyby ktoś im się przyjrzał, mógłby zauważyć, że wyglądali jak dobrze wytrenowani i dobrze opłacani najemnicy wynajęci do odegrania roli, którą znali tylko oni i tajemniczy zleceniodawca. W istocie byli to ludzie spoza stolicy, sportowcy i aktorzy, lokalnie nikomu nieznani, udający żałobników tak doskonale, że prawdziwy żałobnik nie zrobiłby tego lepiej. Kiedy konie przyśpieszały, mężczyźni wymieniali między sobą uwagi, jakby dla żartu lub dla dodania sobie otuchy:

– Mogę ścigać się z koniem, aby tylko dystans nie był zbyt długi, bo on ma cztery nogi, a ja tylko dwie.

Momentami kondukt pogrzebowy zachowywał się jak orszak weselny. Było to zachowanie zgodne z „Wytycznymi dla żałobników”, przygotowanymi przez Sefardiego, który osobiście ich wybrał i wynajął za pośrednictwem firmy pogrzebowej. Ludzie wiwatowali i cieszyli się, wznoszono okrzyki „Śmierć jest smutna tylko dlatego, że ją za taką uznajemy”, „Cieszmy się, że Sefardi jest już wśród ludzi szczęśliwych, „W niebie nie ma oszustwa, zdrady ani wojny”.

Nikt nie miał pojęcia, ani nawet nie myślał o tym, kto naprawdę, oprócz rodziny, najbliższych przyjaciół oraz znanych reporterów i dziennikarzy, uczestniczy w pogrzebie i dlaczego. Brały w nim udział przedziwne osoby: przedstawiciele Klubu Miłośników Pogrzebów, Stowarzyszenia Zwolenników Fajerwerków w Dyskusjach Publicznych, Stowarzyszenia Książek Zapomnianych, kilku bibliotek imienia Sefardiego Baroki oraz licznych fanklubów. Większość uczestników pogrzebu była zakonspirowana, o czym nikt nie wiedział. Gdyby nawet to ujawniono, zapewne nie wzbudziłoby to wiele zdziwienia, ponieważ media informowały, że zmarły przed śmiercią wyraził życzenie organizacji pogrzebu na zasadach całkowicie odmiennych od tradycyjnych.

– Pogrzeb musi sprawiać ludziom radość, a nie smutek. – Przypominał kilka razy wykonawca testamentu, cytując słowa zleceniodawcy.

W połowie trasy pogrzebu kierowca Rolls-Royce’a zatrąbił głośno raz i drugi, jakby chciał pobudzić konie do pędu. Za drugim razem do wolno poruszającego się pojazdu podszedł jakiś mężczyzna i zagroził kierowcy, że mu rozwali szybę kamieniem, jeśli nie przestanie trąbić. Perswazja okazała się skuteczna, ale tylko do czasu.

*****

Na wysokości Alei Jednego Dębu konie gwałtownie przyśpieszyły. Świadkowie wydarzenia twierdzili, że przestraszył je przeraźliwy dźwięk klaksonu białego Rolls-Royce’a, inni, że koło karawanu wpadło na obmurowanie wielkiego drzewa rosnącego z boku w jezdni i strasznie załomotało. Dąb był pomnikiem przyrody. Kiedy ulicę poszerzano, pozostawiono go w jezdni osłaniając pień betonowym pierścieniem i ostrzeżeniami przed przeszkodą.

Konie popędziły przed siebie szeroką ulicą, z ich pysków padały płaty białej piany. Żałobnicy – jakby wiedzeni stadnym instynktem – przyspieszyli, aby dotrzymać kroku zwierzętom. Wyraźnie przygotowani na taką niespodziankę i w doskonałej kondycji drwili sobie z koni toczących pianę z pysków, że zabrakło im siły do raźniejszego biegu. Późniejsze relacje świadków sugerowały, że zwierzętom dodano do pożywienia środki wywołujące intensywny ślinotok. Ludzie na chodnikach przyglądali się zafascynowali pędzącym koniom, zmotoryzowanemu karawanowi i radośnie usposobionym żałobnikom.

– To zakrawa na cyrk! – Krzyknął w zachwycie mężczyzna stojący na poboczu, nie zdając sobie sprawy, że pogrzeb w istocie był obliczony na szok, podziw i zdumienie.

– Gdyby Sefardi to widział i słyszał, byłby zachwycony. Mnie to jednak szokuje, co on wymyślił – wyszeptała pani Godano do idącej obok przyjaciółki. Przewidując możliwość niezwykłego rozwoju wydarzeń szła z boku, chodnikiem, celowo nie włączając się do konduktu żałobnego. Wiedziała, że Sefardi zaplanował niespodzianki, ale nie miała pojęcia jakie. Widząc, co się dzieje, przeraziła się, że przypiszą jej winę za niedopilnowanie porządku w trakcie pogrzebu. Pędzące w popłochu konie nasunęły jej straszną myśl, że dusza zmarłego rozpaczliwie trzęsie się w urnie razem z popiołami.

*****

W trakcie przemarszu konduktu na cmentarz pojawił się transparent z napisem „Związek Pisarzy Oryginalnych” poprawiony przez przekreślenie i zmianę kilku liter na „Związek Pisarzy Ordynarnych”. Plakietki z egzotycznymi hasłami były tak liczne, że mało kto zwracał na nie uwagi. Zmiany akcesoriów, wyglądu i zachowań uczestników pogrzebu następowały tak szybko, że przypadkowi widzowie reagowali szokiem. Żałobnicy początkowo ubrani w czarne stroje, nie wiadomo kiedy zmienili je na białe. Na prośby, a potem żądania, osób postronnych, aby zachowywali się przyzwoicie, udzielali stanowczych wyjaśnień, że kolor biały jest kolorem żałoby w krajach Dalekiego Wschodu i życzeniem zmarłego było pokazanie zwyczajów zamorskich, nie tylko krajowych.

– Tak to określił w testamencie i nic nie możecie na to poradzić. Stoi za nim prawo i my go przestrzegamy.

Policjanci oddelegowani do ochrony porządku dzwonili w pośpiechu do zwierzchników, pytając, jak mają się zachować. Nikt nie znał odpowiedzi. Ponieważ nikt nie naruszał porządku publicznego, policjantom nakazywano zachować neutralność. 

 

Przekaż dalej
4Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 93: Uroczystości pożegnalne

Przysłonięcie stosu z tyłu ciemną materią sugerowało zapadnięcie nocy. Goście zebrali się w kaplicy, z której wcześniej usunięto ławki z oparciami, aby ustawić rzędy plastykowych krzeseł. Z podłogi zabrano materace na okres żałoby. Ubrany na biało szczupły bramin odczytał fragment Bhagavad Gita, świętej księgi hinduizmu, po czym rozpoczął modły. Mówił i śpiewał kierując na północ, wschód, południe i zachód dymiące kadzidło i świece płonące w oryginalnym świeczniku. Kiedy skończył, żałobnicy podnieśli trumnę i ustawili ją na karawanie, aby przewiózł ją w miejsce kremacji. Na stosie ułożono biało ubraną kukłę imitującą ciało zmarłego, po czym przykryto ją grubymi kawałkami drewna posmarowanego pastą z drzewa sandałowego. Stos podpalił najstarszy syn zmarłego, przykładając płonącą pochodnię od strony głowy. Ogień strawił drewno szybciej niż można było się spodziewać. Niektórym obserwatorom ceremonii wydało się to nienaturalne.

– To nie jest możliwe przy takiej ilości i grubości drewna. – Głośno wyraził zastrzeżenie tęgi mężczyzna w okularach z grubymi oprawkami. – Jestem leśniczym i wiem, co mówię. Jego twarz przybrała wyraz powagi i zdecydowania.

– Drewno jest wyjątkowo suche. Jest to gatunek, który pali się szybko i prawie bez dymu. Ponadto tam w dole nad rzeką wiatr wieje mocniej, przyśpieszając palenie. – Wyjaśnił hinduski kelner obsługujący gości. Znalazł się obok leśniczego jakby wiedział, że powstaną wątpliwości, które będzie w stanie wyjaśnić.

Części zaproszonych gości uroczystość pożegnalna i pogrzeb nie przypadły do gustu, wydały im się udziwnione. Nigdy nie uczestniczyli w niczym podobnym.

– Ci aktorzy przy stosie zachowują się w taki sposób, jakby ktoś sterował nimi zza grobu. – Jakiś kobiecy głos wyraził swoją wątpliwość. Nikt nie usiłował dochodzić na czym oparte były jej przypuszczenia.  

*****

Msza pożegnalna odbyła się w Kościele Dziwnego Świętego, wynajmowanym różnym organizacjom i grupom religijnym. Kościół był ufundowany przez milionera, który twierdził, że Bóg jest tylko jeden, jest uniwersalny i jest całkowicie podobny do człowieka, a równocześnie zupełnie inny, jest w połowie mężczyzną, a w połowie kobietą, i w równym stopniu nagradza ludzi, jak i karze. Fundator uważał również, że Bóg może uczynić znacznie więcej, niż się spodziewamy, jeśli tylko serdecznie poprosi się go o to. Zdobycie wielkiego majątku mężczyzna przypisywał swojemu cnotliwemu życiu i nagradzającemu dobro Bogu.

W mszy uczestniczyła tylko najbliższa rodzina, przyjaciele oraz członkowie Światowego Związku Wybitnych Wynalazców i Zrzeszenia Niekonwencjonalnych Pisarzy. Urnę umieszczono na katafalku zdobnym wizerunkami ptasich głów, symboli wieczności. W bocznej nawie płaczki z Kościoła Dziwnego Świętego zawodziły w takt muzyki Mozarta, ulubionego kompozytora Sefardiego. Utwory wielkiego kompozytora przeplatano wiązanką żywych melodii amerykańskich, Boogie Woogie, Nowy Orlean i Kolumbia. Wyboru utworów dokonał wcześniej Sefardi zwięźle przedstawiając swoje oczekiwania Anastazji:

– Musi to być muzyka klasyczna lub poważnie rozrywkowa, grana przez porządną orkiestrę, a nie muzyka z odkurzacza.

*****

Było wczesne popołudnie, kiedy Aleję Jednego Dębu wypełnił kondukt pogrzebowy prowadzony przez karawan konny, do którego zaprzęgnięto cztery ogiery czarne jak noc, powożony przez pięciokrotnego zwycięzcę wyścigów karawanów. Łby końskie zdobiły oszałamiające pióropusze, bogatsze niż oglądane w cyrkach.

– Nasz wspaniały wynalazca z prochu powstał i w proch się obrócił. W ten sposób stał się bohaterem narodowym. To, że milczy, to niewątpliwy ewenement. – Komentowali po cichu wrogowie Sefardiego i pospolici złośliwcy, jakich nie brakuje w żadnym społeczeństwie. Wielu z nich sam sobie stworzył bezkompromisowymi wypowiedziami.

W ślad za powozem konnym sunął powoli wielki biały Rolls-Royce, jakiego nikt w życiu nie widział, antyk sprzed dziesiątek lat, cały oszklony, tak dziwny, że przechodnie zatrzymywali się ze zdumienia. Dziwił nie tylko sam pojazd, ale i potrzeba jego użycia, skoro był już jeden karawan. Na ulice wyległy setki ludzi; wszyscy wiedzieli o pogrzebie, informowały o nim tysiące klepsydr na słupach i tablicach ogłoszeniowych oraz anonse w prasie, radiu i telewizji. Wynajęty samochód był tak majestatyczny, jakby chodziło o pogrzeb króla lub cesarza. Była to siedmiometrowa limuzyna Spirit of Extasy, reklamowana jako „najbardziej elegancki, pojemny i dyskretny pojazd”, imponująca kształtem, bielą lakieru i parą wąskich pionowych drzwiczek z przodu nadwozia przypominającego pudło, oraz połyskliwym chromem uchwytów drzwiczek i kołpaków kół. Nieskazitelna biel maszyny agresywnie kontrastowała z czernią karawanu i koni.

 

Przekaż dalej
2Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 92: Ceremonia pogrzebowa

Szczegóły ceremonii pogrzebowej ustalił osobiście Sefardi w testamencie. Anastazja myślała o nich nieprzerwanie. Była jedyną osobą znającą tajemnicę jego śmierci. Wszystko to brzmiało paradoksalnie. Sprawca wydarzenia był zarazem oprawcą i ofiarą. Tak było w istocie, ponieważ to on z własnej i nieprzymuszonej woli wydał na siebie wyrok śmierci i go wykonał. Taka była logika i prawda faktów. Był oskarżycielem, sędzią i katem.

Oficjalnie zmarł na zawał serca. Nikt tego nie podważał, bo było to prawdą, tylko uszczuploną o okoliczności, w jakich nastąpił. W świadomości publicznej pozostał jako zawałowiec, nieszczęśnik, jakich w każdym kraju są tysiące. Jego perwersja, Anastazja wiedziała, że sam nigdy nie pomyślałby tak o sobie, wyrażała się w czymś innym; nie tylko wydał na siebie wyrok i dokonał egzekucji, ale również określił szczegółowo, jak będzie wyglądać ceremonia pożegnalna. Nie myślała, że mógł w tym być ukryty cel, tajemnica.

Organizację pogrzebu opisywał w szczegółach testament Sefardiego, obszerny dokument przygotowany z wielką starannością przez Kancelarię Prawną Santano i Synowie, łącznie ze zdjęciami, rysunkami i schematami.

– To najdłuższy testament, jaki przygotowywaliśmy w naszej pięćdziesięcioletniej historii. – Z dumą oświadczył Anastazji właściciel kancelarii. – Wystąpiliśmy do Księgi Rekordów Guinnessa o uznanie go za rekord świata.

Na życzenie testatora wykonawcą testamentu była Anastazja Godano. Było to życzenie rozważne w zamyśle i mądre w praktyce, ponieważ cieszyła się ona sławą osoby kompetentnej i uczciwej w realizacji zleceń klientów, osób żyjących, jak i ich zmarłych podopiecznych. O zażyłości Anastazji z autorem testamentu wiedziano tylko tyle, że się dobrze znali i przyjaźnili, nic więcej. Ważną wytyczną testamentu było dokonanie tradycyjnej kremacji ciała. Właściciel kancelarii upewnił się co do prawidłowego rozumienia decyzji zmarłego przez wykonawczynię testamentu.

*****

Pożegnalna uroczystość powiązana ze stypą była imprezą prywatną, za zaproszeniami. Wśród gości znaleźli się, oprócz najbliższej rodziny i przyjaciół, także wytypowani przez Sefardiego oficjele: przedstawiciele parlamentu i rządu, krajowych i międzynarodowych stowarzyszeń wynalazców, związków pisarzy i poetów, fanklubów Sefardiego Baroki, bibliotek jego imienia oraz różnych innych organizacji, których związki ze sztuką zegarmistrzowską, wynalazczością oraz pisarstwem wymagałyby udowodnienia, jeśli to w ogóle miałoby sens. Wszyscy otrzymali zawiadomienia na czas, choć nie było go za dużo i prawie wszyscy przybyli.

– Każdy marzy o tym, aby być tam, gdzie są kamery telewizji, celebryci, dziennikarze i solidny poczęstunek. Ludzie lubią otrzeć się o sławę, choćby i pośmiertną, i zobaczyć swoją facjatę w telewizji nawet wtedy, kiedy nie jest najbardziej urodziwa. Powiedzmy to szczerze, niektórzy ludzie mają oblicza podobne do ryja, choć żadna świnia nie jest z ryja podobna do człowieka. Świat biologiczny jest pokręcony – Skomentował Iwan Iwanowicz, przyjaciel zmarłego, w trakcie ceremonii pogrzebowej, tego dnia wyjątkowo mrocznie nastawiony do rzeczywistości. Zapytany, czemu nie wyrazi tego poglądu publicznie, odparł niechętnie: – Czy podobałoby się panu, gdybym publicznie porównał pańską twarz do ryja? Awanturę z trudem udało się zażegnać.

Miejscem ceremonii była posiadłość nad rzeką Yati, niezbyt szeroką w tym miejscu, lecz o głębokim i wartkim nurcie. Teren podobał się Mistrzowi tak bardzo, że zadłużył się, kupił posiadłość i kazał ją ogrodzić. Zrobił to kilka lat wcześniej w tajemnicy przed rodziną i przyjaciółmi. Teren opadał stopniowo ku rzece, przez co była ona idealnie widoczna ze wszystkich stron. Brzeg po drugiej stronie rzeki był niezabudowany, podobnie jak w Varanasi nad brzegiem Gangesu, świętym mieście nad świętą rzeką wszystkich Hindusów.

Kiedy przybyli goście, nad rzeką stał już stos pogrzebowy, na którym symbolicznie miano dokonać spalenia zwłok tak jak praktykuje się to od wieków w Indiach. Zgodność ceremonii z tradycją hinduską potwierdzały szczegóły: wielkości i kształt stosu pogrzebowego, gatunek drewna, sposób rozniecania ognia oraz rytuały religijne wykonywane przez sprowadzonych aktorów i statystów, autentycznych Hindusów. Ceremoniał potwierdzał historyczną i geograficzną rzeczywistość, którą Sefardi dokładnie przestudiował w trakcie kilku wypraw do Indii. Mistrzami ceremonii byli aktorzy, zawodowi i amatorzy, bez wyjątku wyznawcy hinduizmu, których Mistrz – nie bez trudu – wyszukał na terenie Nomadii. W kraju nie brakowało Hindusów, wyzwaniem było ich znalezienie i przekonanie do udziału w ceremonii. Zaproszonym gościom wręczono „Program Ceremonii Pożegnalnej”, kolorowy folder z opisem kolejnych zdarzeń, wyjaśnieniami terminów w języku arkadyjskim i sanskrycie oraz nazwiskami i miniaturowymi zdjęciami aktorów.

*****

Pierwsza była scena śmierci. Postać zmarłego odtwarzał Hindus tak sugestywnie przypominający Mistrza, że goście zgromadzeni na otwartej przestrzeni szeptali niespokojnie wskazując go palcami. Aktor symulował nagły atak serca, upadając na ziemię w przejmujących drgawkach. Była to scena pełna dramatyzmu. Rodzina ułożyła zmarłego na macie zgodnie z tradycjami rodziny i lokalnej społeczności. Wynajęci sprzątacze i kucharze przygotowywali dom, potrawy oraz obsługiwali gości uczestniczących w uroczystościach.

Ciało zmarłego przetransportowano i powierzono firmie pogrzebowej, gdzie posługacze z najniższej warstwy społecznej Dalików umyli je i ubrali w białą tunikę i białe spodnie. Ze stosu stanowiącego centralny obiekt sceny pogrzebowej, wystawał fragment białej materii. Któryś z zaproszonych gości zrobił głośno uwagę, że ukryto tam ciało Sefardiego Baroki. Natychmiast go uciszono w sposób niepozostawiający wątpliwości, że nikt nie życzy sobie niesmacznych insynuacji.

Do domu pogrzebowego przybywali członkowie rodziny, przyjaciele i znajomi zmarłego, aby złożyć mu wyrazy szacunku i pożegnać się. Każdy z nich złożył kwiat w trumnie stojącej na postumencie kilka metrów przed domem w sposób ułatwiający procesji poruszanie się w koło. Rodzina i zaproszeni goście ubrani byli na biało. Czarny kolor, w odróżnieniu od tradycji nomadyjskich, byłby niestosowny.

 

Przekaż dalej
2Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 58: Spotkanie na Placu Concordia

Po wyjściu z restauracji, gdzie spotkał się z przyjaciółmi, Sefardi zauważył wielki falujący tłum po drugiej stronie Placu Concordia. Wiedziony ciekawością podszedł bliżej. Był to wiec poparcia dla rządowego projektu regulacji demograficznej. Wśród zgromadzonych spostrzegł Isabelę; stała oparta ramieniem o drzewo i przysłuchiwała się dyskusji. Ubrana inaczej niż zwykle, w ciemną sukienkę, z naszyjnikiem z pereł i pantoflami na niezbyt wysokim obcasie, wyglądała jakby wracała z teatru lub opery. Opierając się niedbale o pień wydała się mu dużo młodsza i wyższa, przypominała dziewczynę czekającą na chłopaka.

Przyjrzał jej się uważnie. Ubiorem przypominała połyskliwego żurawia koroniastego brodzącego po płyciźnie jeziora, którego widział na wyprawie turystycznej do Afryki Wschodniej, półoswojonego, nieunikającego ludzi. Wrażenie było tak silne, że Sefardi przetarł oczy ze zdumienia. Suknia Isabeli, ciemniejsza na plecach, kontrastowała z nieskazitelnie białymi wyłogami okrywającymi jej ramiona i boki, nabierającymi złoto-brązowego zabarwienia w dolnej partii. Jej włosy były wymyślnie ufryzowane; z boku i z tyłu głowy przykrytej kapeluszem spływały na boki jak miękkie, aksamitno-czarne pióra. Jej policzki pokrywał puder koloru kości słoniowej, oczy otoczone były jasnobłękitnym makijażem. Na odsłoniętej szyi zwisały dwa zwoje jaskrawoczerwonych korali. Uwagę patrzącego przyciągnął kapelusz przypominający pióropusz cienkich połyskliwych piór. Złocąc się w promieniach zachodzącego słońca stwarzały nieodparte wrażenie korony lub diademu. Poniżej krawędzi sukni widoczne były nogi wyszczuplone ciemnymi pończochami, zakończone złotymi pantofelkami na średnim obcasie.

Sefardi przyglądał się urzeczony. Przyszło mu na myśl, że nie jest osobą, ale prawdziwym ptakiem zachowanym w jego wyobraźni. W pewnym momencie Isabela oderwała się od drzewa, wyprostowała się i lekko wzniosła ramię okryte luźnym rękawem sukni. Pozdrawiała kogoś. Wydało mu się, że kobieta rozpoczyna fascynujący taniec zupełnie jak żuraw. Wytwornie wygięła szyję i popatrzyła w kierunku nieznanego mężczyzny, po czym obróciła się i zniknęła za grupką młodych krzykliwych osób.

Kiedy wspomniał o jej wyglądzie następnego dnia, zdziwiła się. Zaprzeczyła twierdząc, że nigdy nie miała na sobie takiego stroju. Patrzyła na niego szelmowsko, z ukosa, zachowując wyraz powagi na twarzy. Sefardi pomyślał, że drwi sobie z niego. Oddaliła się w głąb mieszkania, zanim zdążył zareagować, cokolwiek powiedzieć lub choćby przyjrzeć się jej dla upewnienia się, że poprzedniego dnia to też była ona, a nie inna łudząco podobna kobieta.

Jeszcze tego samego dnia, po południu, kiedy przyniosła mu herbatę do gabinetu, Sefardi nie omieszkał nawiązać do wiecu poparcia rządu i zapytał ją, co tam robiła.

– Nic szczególnego. Przyszłam na spotkanie, bo mnie zaproszono.

– Jest pani zwolenniczką Blawatsky’ego?

– Dlaczego miałabym być? – Odpowiedziała wyzywająco pytaniem na pytanie.

– Kiedyś była pani na spotkaniu z przywódcą Partii Liberalnej, opozycyjnej wobec Barrasa, a kiedy indziej na wiecu wyborczym Partii Komunistycznej Nomadii, choć to żadna partia, tylko grupka zagubionych ludzi.

Nie wypierała się związku z żadną partią. Poszła, bo była ciekawa, co oni myślą i proponują, chciała wiedzieć, co się dzieje wokół, aby nie dać sobie wcisnąć kitu, kiedy przyjdzie czas głosowania do parlamentu, referendum lub wyborów do władz lokalnych.

Na pytanie, co sądzi o partii Barrasa i o nim samym, odpowiedziała, że mają sporo racji, ale tak naprawdę to interesuje ich tylko władza i takie zmiany w kraju, które będą sprzyjać ich ciemnym interesom i umacniać ich poglądy. – Gubernator Barras mało mówi, lecz dobrze manipuluje opinią publiczną – zakończyła niechętnie.

Poglądy Isabeli zaskoczyły Sefardiego. Dostrzegł w nich dojrzałość, nieobecną na co dzień. Kiedy odchodziła zastanawiał się, czy rzeczywiście to ją widział poprzedniego dnia i czy ją w ogóle ją zna, mimo że rozmawiał z nią dziesiątki razy.

Przekaż dalej
4Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 56: Straszny sen Sefardiego.

Po kilku dyskusjach spiskowcy doszli do porozumienia, co i jak należy uczynić, aby pogrzeb udał się pod każdym względem. Kiedy już wszystko ustalili, Sefardi zaśmiał się niefrasobliwie jak dziecko. Zdarzało się to tylko wtedy, kiedy naprawdę coś go zachwyciło.

Założenie było proste. Pogrzeb miał dostarczyć rozrywki jego uczestnikom i ludziom, którzy będą go oglądać w telewizji i na nagraniach video. Sefardi wyjaśniał to ożywiony. Dla Anastazji było nie do pojęcia, że wkrótce ten człowiek przestanie istnieć. Miała wrażenie, że uczestnicy w czymś nieprzyzwoitym, nawet zbrodniczym. Nie usiłowała już nawet wyperswadować mu szalonego pomysłu, bo i tak postawiłby na swoim, wybierając inną firmę pogrzebową.

– Tobie to łatwo mówić – podjęła kobieta – dla ciebie to będzie koniec wszystkiego, ale ja zostanę z bólem i kłopotami. Jestem przecież twoją wspólniczką. Będą prowadzić śledztwo i mnie szarpać pytaniami i podejrzeniami, a może nawet i oskarżeniami. – Jaka była pani rola? Co pani wie o tym czy o tamtym? Dlaczego pomagała pani denatowi w popełnieniu samobójstwa?

Sefardi nic nie odpowiedział. Miała swoją rację. On też miał swoją rację, nie odzywał się więc, czekał, aż wyrzuci z siebie żale, wygada się i uspokoi.

Najmniej czasu poświęcili na personalizację pogrzebu, nadanie mu cech specyficznie związanych z osobą zmarłego. Stawało się to coraz bardziej popularne, było modne. Rozmawiali o kwestiach takich jak video, kolaż zdjęć, muzyka, memorabilia w rodzaju ulubionych zegarków czy wydanej powieści.

*****

Następnego dnia obudził Sefardiego głos fanfar, uporczywy i głośny jak maszyna piekielna. Wstał z łóżka i wyjrzał przez okno. W mieście trwała jakaś wielka uroczystość. Był zbyt śpiący, aby go to zainteresowało. Wrócił do łóżka. Znowu zapadł w sen, lecz pokrzepienie nie trwało długo. Kiedy się obudził, zobaczył siebie stojącego w tłumie przy głównej ulicy miasta czekającego na przejazd karawanu. Wiedział dokładnie jak on wygląda, był tylko ciekaw, jak wygląda w ruchu, ciągniony przez ogiery, które sam wybrał w stadninie koni. Stał cierpliwe w cieniu drzewa, ponieważ słońce przygrzewało. Wolał także, aby nikt go nie zobaczył. Wreszcie pojazd ukazał się. Jechał wolno, choć konie ponosiły. Wyglądały jak rumaki z filmu Ben Hur, pyszne, parskające, ubrane w kolorowe czapraki. Piana toczyła im się z pysków. Zachowywały się tak, jakby ruszały na wojnę, rozpierała je energia, wytwór długiej ewolucji, nieprzerwanych ćwiczeń i dobrego wyżywienia.

Mistrz przyglądał im się z ciekawością, nawet z dumą. Skulił się nagle, kiedy z ukosa, z drugiej strony ulicy rozległa się seria strzałów z karabinu maszynowego, potem druga, potem dwie równocześnie. Strzelano w kierunku karawanu, na którym stała urna przymocowana do czarnej, błyszczącej platformy. Posypały się drzazgi i kawałki szkła, pociski uderzały o powierzchnię ulicy odbijając się rykoszetami w kierunku budynków. Na chodnikach wybuchła panika. Obserwatorzy konduktu pogrzebowego i przechodnie rzucili się do ucieczki; ktoś upadł, krzyczał, wkrótce krzyk przerodził się w skowyt bólu i strachu.

– To łajdak! – Krzyknął Sefardi i zaczął rozglądać się dookoła. Sam nie wiedział, czego szuka: kamienia, grubego kija, kawałka metalowego pręta czy może granatu.

– Kogo miał pan na myśli nazywając go łajdakiem? – Z boku pojawił się nieznany, dobrze ubrany mężczyzna.

– Jak to, kogo? Tego drania, Barrasa Blawatsky’ego!

– Jeśli tak, to zgadzam się z panem. – Nieznajomy rzucił się na Sefardiego i zaborczo zaczął go ściskać.

– Zachowuje się jak matka witająca powracającego z wojny syna – pomyślał Sefardi. Zrobiło mu się mdło z wrażenia. Nieznajomy obejmował go energicznie metodą „na niedźwiedzia”. Sefardi zbudził się spocony, stłamszony, ale szczęśliwy, że udało mu się wyrwać maszkarze sennej. Postawił nogi na ziemi, popatrzył na pustą ścianę, z której nie wiadomo, dlaczego spadł obraz, i uspokoił się. Za chwilę myślał już pozytywnie. – Dobrze, że mam bogate sny, bo nie miałbym o czym pisać.

Podsumowanie zamknęło koło marzeń, widziadeł sennych, pragnień i niepokojów człowieka, którego ostatnią misją miało być zakończenie życia w sposób niosący radość rzeszom zwykłych ludzi spragnionych rozrywki. Mistrz udał się do kuchni, aby uczcić szczęśliwe przebudzenie kubkiem mocnej, czarnej kawy bez odrobiny cukru.

Kup książkę z bardzo dobrymi recenzjami dla siebie lub na upominek dla bliskiej osoby: https://tinyurl.com/y7cza5nc

Przekaż dalej
12Shares

Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 55: Spiskowcy i plan pogrzebu.

Swój plan przyśpieszonego zakończenia życia Sefardi zachowywał w ścisłej tajemnicy. Był to plan przewrotny. Jego punktem centralnym, prawdziwym clue programu, był pogrzeb Sefardiego, obliczony na osiągnięcie efektów całkowitego zaskoczenia. Była to najgłębsza część tajemnicy.

Pierwszym krokiem realizacji planu był wybór odpowiedniego zakładu pogrzebowego. Okazało się to niezwykle łatwe, ponieważ zakład taki już istniał i to w idealnej postaci. Sefardi znał od lat jego właścicielkę i dyrektorkę, Anastazję Godano. Przyjaźnił się z nią od lat, żałując, że nie poznał jej wcześniej. Była to szczera i głęboka przyjaźń. Anastazję poznał przypadkowo, bynajmniej nie na pogrzebie, co byłoby naturalnym zbiegiem okoliczności, ale na prelekcji, jaką wygłaszał w muzeum techniki na temat historii pomiaru czasu.

Umówili się w kawiarni na obrzeżu miasta, na tarasie z widokiem na las i małe jezioro, po którym pływały kolorowe kaczki i dostojne białe łabędzie. Oboje lubili otwartą przestrzeń, zieleń i dzikie ptactwo. Wybrali wczesną porę dnia, kiedy w kawiarni nie było jeszcze gości. Sefardi jechał na spotkanie niepewny jego przebiegu i wyniku. Wiedział, że najtrudniej będzie przekonać Anastazję do idei wcześniejszego zakończenia życia. Była osobą rozsądną i jej reakcja na pomysł Sefardiego była raczej łatwa do przewidzenia; był prawie pewny, że kobieta, świadek niejednej tragedii ludzkiej, bólu i cierpienia, nie będzie entuzjastką wyręczania stwórcy w jego odwiecznej roli. Chodziło przecież o eutanazję, wymagającej pomocy drugiej osoby. Liczył jednak na to, że wzajemny szacunek i rozsądek przeważą, jeśli nie od razu, to po kilku dniach rozmów i przemyśleń.

Było pogodnie i słonecznie. Był to ten rodzaj dnia, kiedy wszystko wydaje się łatwiejsze: rozmowa o zdrowym odżywianiu się, zrywanie jabłek, podejmowanie trudnych decyzji, rozwiązywanie konfliktów rodzinnych. Siedząc przy kawie, uzgodnili najpierw ogólny plan, a potem omawiali szczegóły, punkt po punkcie.

Przedsięwzięcie było złożone. Sefardi przygotował scenariusz określający dni i zdarzenia, co będzie wykonywane, w jakiś sposób i przez kogo. Temat sprowadzał się do jednego, ostatecznego wymiaru – pożegnania Sefardiego z życiem, pogrzebu i stypy. Sprawny przebieg zdarzeń wymagał koordynacji i dyscypliny. Nietypową częścią pogrzebu było zapewnienie oprawy teatralnej, inscenizacji zdarzeń, akcesoriów i aktorów, tak jak wymarzył to sobie autor i główny bohater tragedii. Sefardi był postacią pierwszoplanową pod każdym względem. Był autorem scenariusza, reżyserem i producentem spektaklu oraz jego głównym aktorem.

Anastazja zdała sobie sprawę, co oznacza dla niej zgoda na taki plan. Sefardi żądał od niej niemożliwego; że przyłoży ona rękę do jego śmierci, a następnie – jak gdyby nigdy nic – zajmie się jego pogrzebem. Rozumiała i szanowała intencje przyjaciela, który nade wszystko cenił sobie wolność wyboru, ale wzdragała się przed przyjęciem roli, o którą ją prosił, ponieważ darzyła go głębokim uczuciem. Sefardi zasugerował, aby decyzję odłożyła na później. Dał jej czas, licząc na to, że ją przekona.

Od strony organizacyjnej największym wyzwaniem było zachowanie się osób biorących udział w pogrzebie, począwszy od rodziny i zaproszonych gości, poprzez przypadkowych uczestników, orkiestry, mediów publicznych, a skończywszy na koniach ciągnących karawan, którym też przychodzą do łbów różne fanaberie. Sefardi obawiał się w szczególności zachowań swoich wrogów jak i gorących zwolenników. Nie dzielił się tymi obawami z Anastazją. Nie był z nią uczciwy, nie tylko w tym szczególe, obawiając się, że całkowita szczerość może tylko pogorszyć sytuację.

Pogrzeb miał być wydarzeniem o charakterze teatralnym, mimo tragedii, jaką ludzie widzą w rzeczywistej, a nie udawanej śmierci. Sama lista osób uczestniczących w uroczystości była imponująca: księża, biskupi, oficjele i ich ochroniarze, rodzina, przyjaciele i znajomi, pracownicy firmy pogrzebowej i pracownicy cmentarza, prasa, radio i telewizja, woźnica karawanu, w końcu policja i kościelne służby porządkowe. Potencjalnie do gry włączyć się mogli także ludzie Barrasa, chcący wykorzystać pogrzeb, aby się zemścić pośmiertnie na swoim wrogu lub ktoś inny, kto miał na pieńku z Sefardim. Anastazja uznała, że sprawa w ogóle nie jest podobna do Sefardiego, którego znała.

– On chyba oszalał! Coś go napadło! – myślała z przerażeniem, szukając w sobie nadziei, że obłąkany pomysł opuści Sefardiego zanim nastąpi tragedia.

*****

Misterium umierania reżyserował i główną rolę obsadził sam zainteresowany. Mówiąc o tym Sefardi był nad wyraz poważny, jak nigdy. Dla rozładowania napięcia żartował, aby przełamać w Anastazji schematy myślenia o śmierci. Twierdził, że sypialnia, mająca być zarazem sceną i widownią, jest za mała, a widzowie i tak nie są potrzebni, ponieważ ujmowaliby tylko niezwykłości misterium umierania.

Był to teatr dramatu skąpego organizacyjnie. Przygotowanie scenariusza umierania nie mogło być prostsze, ponieważ upraszczanie ma też granice: jedna i ta sama osoba była autorem scenariusza, reżyserem sztuki oraz wykonawcą głównej roli. Całość charakteryzowała prostota obsady aktorskiej i rekwizytów; obejmowały one Sefardiego, Anastazję, łóżko i viagrę. Powściągliwość i bezpretensjonalność sztuki nawiązywała do tragedii starogreckich.

Po sprawdzeniu ostatecznej wersji scenariusza, Sefardi wręczył go Anastazji i podał jej okulary, aby łatwiej było jej czytać tekst z naniesionymi odręcznie poprawkami. Scenariusz był ascetyczny, napisany w czasie teraźniejszym. Nie pozostawiał niedopowiedzeń; wszystko było jasne, przejrzyste, bez półprawd czy niespodzianek. Czytając go, kobieta starała się panować nad emocjami i głosem.

– W akcie miłosnym wszystko jest intensywne i okazałe: gra wstępna, uniesienie partnerów, uczucie zbliżającego się rozstania. Viagra działa zgodnie z planem, bohater odczuwa błogosławione efekty podniecenia. Gra wstępna jest krótka; mężczyzna, w obecności nagiej kochanki i pod wpływem przyjętego leku jest zbyt roznamiętniony, aby trwała ona dłużej. Akt miłosny jest zarazem grą jak i rzeczywistością. Po jego zakończeniu kochankowe leżą w łóżku i odpoczywają, po czym mężczyzna odchodzi do kuchni, gdzie popełnia samobójstwo przyjmując – w tajemnicy przed kochanką – lek wywołujący rozległy zawał serca. Gdyby z jakichkolwiek względów zgon nie nastąpił natychmiast, scena musiałaby być powtórzona. Aktorka, jego partnerka, wie o tym; wcześniej zgodziła się na taką opcję.

W pewnym momencie Anastazja zmarszczyła brwi i wykrzywiła usta.

– To bardzo obcesowy opis. Piszesz, jakbym dokonywała zakupów perfum w outlecie „Markus i Spółka”. Nie udzielam tak łatwo zgody na uczestnictwo w tej grze. – Jesteś łajdakiem – stwierdziła, dodając zaraz szeptem: – kochanym łajdakiem. Przetarła okulary i po chwili czytała dalej.

– Mężczyzna zagłębia się jak szaleniec w ciało kochanki, aż wydaje ona jęk bólu i niepokoju. Pojękiwanie i stękanie pozostają ważnymi składnikami gry aż do momentu zakończenia aktu miłosnego”.

– Chyba trochę przesadziłeś z tym jęczeniem, Sefardi. Będę jęczeć, bo to jest gra, a zarazem prawdziwe przeżycie miłosne, ale orgazm kobiety nie trwa przecież w nieskończoność. Piszesz tak, jakby to miało trwać i trwać. Bądź realistą – Anastazja czekała na reakcję, spodziewając się zaprzeczenia, komentarza lub wyjaśnienia. Milczenie Sefardiego skłoniło ją do kontynuacji czytania. Po zakończeniu poprosiła o wyjaśnienia.

– Musisz mi powiedzieć, jak działa lek wywołujący zawał serca, od którego nie ma ucieczki. Co to jest za lek, jak działa i czy jego użycie pozostawia możliwe do wykrycia ślady. To w przypadku, gdyby ktoś zażądał autopsji po śmierci denata. Przepraszam cię bardzo, fatalnie to określiłam, chodzi oczywiście o głównego bohatera scenariusza, a nie żadnego denata, który jest drętwym określeniem. Chyba powinnam to wiedzieć?

Sefardi odmówił w możliwie najbardziej łagodny sposób. – To nie jest wiedza, którą musisz posiąść. Jakie to zresztą ma znaczenie? Lepiej nawet, abyś tego nie wiedziała w przypadku jakichś nieprzewidzianych okoliczności.

– Jakiejś wpadki, tak? Ty coś wiesz, o czym nie chcesz mi powiedzieć! Ukrywasz to przede mną, choć to właśnie ja ponoszę pełne ryzyko uczestnictwa w twoim samobójstwie. Nie daj Boże, gdyby odkryto, że ci w nim pomagałam, że uczestniczyłam w eutanazji, albo jeszcze gorzej, gdyby padło podejrzenie, że ja ciebie celowo uśmierciłam! Mój Boże, ja tu sobie siedzę i rozmawiam spokojnie z tobą, moim teatralnym i rzeczywistym kochankiem, a tam czekają na mnie lata za kratami!

– Skarbie! Nie ma potrzeby denerwować się. Nie będzie żadnej wpadki. Ten lek nie pozostawia żadnego śladu oprócz symptomów typowych dla zawału serca. Przestudiowałem literaturę wzdłuż i wszerz, i to jest pewne. Wiesz dobrze, że umiem analizować przyczyny i skutki wydarzeń. Bez tego nie byłbym wynalazcą ani pisarzem. Pokłócili się. Wydało jej się podejrzane, że tak bardzo podkreśla konieczność zachowania tajemnicy. Przed opuszczeniem jej tego wieczoru, powtórzył kilka razy. – Najważniejsza jest dyskrecja. Błagam cię o to. Kiedy wyszedł, znalazła na stole czystą kartkę. Odwróciła ją dla sprawdzenia, czy nie ma nic na odwrocie. Był tylko lakoniczny tekst: – Ściśle tajne x 3! Ja będę milczeć jak grób!

Anastazja rozpłakała się. W nocy głęboko zasnęła i spała do samego rana. Zmęczenie wzięło górę nad przeżyciami i emocjami. Mądry organizm wyegzekwował swoją potrzebę.

Trzy dni zajęło Sefardiemu przekonanie Anastazji, że nie ponosi nadmiernego ryzyka jako potajemna kochanka i właścicielka zakładu wykonującego obowiązki związane z pogrzebem klienta zmarłego na zawał serca

Przekaż dalej
2Shares