Teatr Abstrakcji. Opowiadanie fantastyczne. Odc. 2: W nocy budzą mnie dzwony.

Przed przyjazdem do stolicy zebrałem informacje o Teatrze Abstrakcji, jego historii, organizacji, programie, ostatnio wystawianych sztukach. Ludzie piszą i mówią o teatrze różne rzeczy. O dyrektorze, że jest zamordystą. Nie wiem, co to znaczy. Dla jednego zamordysta, dla drugiego to człowiek twardą ręką prowadzący powierzoną mu organizację. Przestaję o tym myśleć, wracam do pokoju, kładę się do łóżka i staram się zasnąć.

W nocy budzi mnie dźwięk dzwonów. Wpadam w przerażenie. Nie wiem, o co chodzi, czy to sen czy rzeczywistość. Myślę, że to ktoś dzwoni na egzekucję mordercy albo dla odstraszenia potworów, jak to robili żeglarze w starożytności. Po chwili dudnienie dzwonów oddala się, odbija się echem o ścianę pokoju i zapada cisza. Przypomina mi się „Oda do młodości”, której uczyłem się na pamięć w szkole. Pamiętam dwie zwrotki, nucę je po cichu, czuję ich moc: Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze, ten młody zdusi centaury, piekłu ofiarę wydrze, do nieba pójdzie po laury. Tam sięgaj, gdzie wzrok nie sięga, łam, czego rozum nie złamie! Młodości! Orla twych lotów potęga, jako piorun twe ramię!

Przychodzi mi na myśl, że w okolicy hotelu dzwony biją regularnie, bez względu na porę dnia, kiedy dzieje się coś ważnego. Kiedy kojarzę to sobie z Teatrem Abstrakcji, słyszę hałas za oknem. Wychodzę na balkon i rozglądam się z ciekawością. W dole widzę jasno oświetlone okna teatru. Odbywa się tam jakaś wielka feta, bo blask wylewa się na ulicę. Chodnik przy budynku pulsuje plamami światła, wygląda, jakby się poruszał. Stoi na nim kilka osób, wszystkie umundurowane, chyba strażnicy lub ochroniarze. Głośno rozmawiają między sobą, ale ich nie rozumiem. Znajdują się zbyt daleko ode mnie. Odrywam od nich wzrok i rozglądam się po okolicy. Mam wrażenie …nie … jestem przekonany, że byłem tu kiedyś, ale nie poznaję miejsca. W nocy wszystko jest inne, niesamowite. Czuję, jak ciarki przechodzą mi po plecach. To chyba od zimna.

W nocy śni mi się stado szalonych ptaków nad oceanem. Lecą z północy, końce ich skrzydeł płoną jak żagwie, przypominają mi strumień gorących kolorów neonu Teatru Abstrakcji.

Ptaki atakują okręt wojenny; ten broni się ostrzeliwując napastników z dział. Widzę ogień wydobywający się z luf, nie słyszę jednak huku. To mnie wyprowadza z równowagi. Denerwuję się, rzeczywistość wydaje mi się bezsensowna. Chciałbym coś zrobić, lecz czuję się bezwładny.

Rano budzę się wilgotny od potu. Myślę, że sen był zapowiedzią czegoś niedobrego, jakiegoś nieszczęścia. Jest w nim niezrozumiała symbolika. Te ptaki! Chyba były to bezzałogowe samoloty. Ciemny kolor oznacza, że mogły być pokryte specjalnym materiałem maskującym, przez co były niewidoczne dla radarów. Postanawiam rozgryźć tę tajemnicę. Nie jestem pewien, czy wystarczy mi cierpliwości i energii. Mam tyle rzeczy do zrobienia; męczy mnie Teatr Abstrakcji.

Przekaż dalej
0Shares

Wojsko, nawiedzeni i pijacy

Aby mieć silną armię, nie potrzebujemy generałów, helikopterów bojowych, dronów ani okrętów wojennych. Wystarczą samoloty dla VIP-ów, Wojska Obrony Terytorialnej, minister Macierewicz i minister Błaszczak. Oraz zwierzchnik sił zbrojnych.

Pewien dostojny wojskowy moczymorda pod koniec życia zwariował, ubierał się w komżę i organizował spotkania modlitewne, błogosławiąc hipokrytów nawiedzonych manią nadzwyczajnego patriotyzmu. Uważał to za cnotę.

Przekaż dalej
2Shares

Komiks literacki. Bractwo krytykuje komandora. Odcinek 24.

Komandor Jaroszka miał powody do zmartwienia. W Bractwie Kontynentalnym odbywała się narada na temat jego okrętu i kursu, jaki przyjął oraz łamania zasad ruchu na wodzie. Zarzucono mu wiele błędów, z którymi oczywiście nie zgadzał się z góry wiedząc, że będzie krytykowany. Brzuchaty staruszek z wyglądu, sangwinik z usposobienia, cholernie nie znosił krytyki. Jego podwładni nigdy go nie krytykowali i takie postępowanie uznał za standard do stosowania.

Sprawy komandorskiej w bractwie bronił doskonały adwokat, podobno profesor. W kategoriach bractwa klasyfikowano go w wadze koguciej, nazywał się zresztą Kogutek. Widać było, że podkarmiony był ziarnem namoczonym w ideologii i miał ostrogi na nogach. Bezpardonowo dał odpór zarzutom przewodniczącego bractwa, występującego w roli oskarżyciela.

Taktyka obronna Kogutka polegała na tym, że atakował Bractwo oskarżając je o nadużycia, podłe traktowanie swoich członków, nieudolność administracyjną, nieznajomość historii okrętu „Cała naprzód” oraz zadawanie ciosów poniżej pasa. Nie zapomniał też przygadać szpetnie przewodniczącemu, że w jego kraju prostytutki chodzą po ulicach tabunami a uczniowie ćpają narkotyki kilogramami. Coś było na rzeczy, bo przewodniczący zaczerwienił się jak burak.

Przemówienie Kogutka było tak płomienne, że rozpaliło umysły przedstawicieli kilku innych okrętów, którzy wystąpili w obronie komandora. Uczynili to także pomniejsi załoganci komandora, członkowie bractwa. Potępili oni bractwo pod względem religijnym, historycznym, administracyjnym, prawnym i każdym innym. Jeden z nich obsobaczył bractwo i popłakał się ze wzruszenia.

Przeciw komandorowi wystąpiła opozycja okrętowa, też nieźle walcząca, ale mniej liczna i mniej bojowa.

Dyskusja w bractwie niewiele zmieniła. Opinia kontynentalna i światowa z łatwością rozpoznały łgarstwa dochodzące ze strony komandora, który od czasu objęcia władzy zachowuje się jak pijany marynarz, łamiąc przepisy kodeksu morskiego oraz wartości, na których bractwo się opierało. Przy okazji dostało się co nieco Najwyższemu Urzędnikowi Nijakiemu, że nie nadzoruje przestrzegania przepisów.

Komandor Jaroszka był nie tylko rozżalony, ale i zły. Głównie dlatego, że tego samego dnia odbyła się na okręcie demonstracja religijno-patriotyczna upamiętniająca tragiczną historię okrętu, na której jego przemówienie zakłócała opozycja okrętowa wznosząc okrzyki w rodzaju „Łgarz” i „Nie wykręcaj kota ogonem”.

Spór między komandorem a opozycją okrętową, która stwardniała podobnie do liny namoczonej w smole, oraz między Komandorem i Bractwem Kontynentalnym trwa. Komandor pisze swój własny ciąg dalszy historii okrętu, opozycja swój, media publiczne swój, bractwo swój a obserwatorzy głupieją, słowem każdy dudek ma swój czubek czyli sytuacja rozwija się w sposób nieprzewidywalny.

To, że pan Bóg widzi te bezeceństwa i nie grzmi, może sugerować, że i on pogubił się w ocenach zdarzeń. 

Przekaż dalej
33Shares

Komiks literacki. Czarna Furia opozycji. Odcinek 19.

Rankiem trzynastego dnia ostatniej tercji jesieni, nie przejmując się feralnością daty, komandor wyszedł na pokład, aby ogarnąć gospodarczym wzrokiem swoje włości. Rozejrzał się, wokół zalegała mgła jasnością przypominająca lica niewinnego dziecięcia. Zaklął:

– Gdzie do cholery jest ta opozycja, o której ciągle mi mówicie? Ja jej nie widzę!

Towarzyszący mu, zawsze czujni zastępcy, oficerowie oraz ochroniarze zaczęli rozglądać się po pokładzie zasnutym oparem. Po dłuższym wpatrywaniu się dostrzegli drobne płomyki. Byli to przywódcy opozycji. Oszołomieni ciosami śmiałych posunięć komandora, szukali drogi wyjścia ze świeczkami w rękach.

Jeden z nich, śmielszy, ze skromnym znaczkiem „Moderna” w klapie zbliżył się do komandorskiej świty. Przyniesiono lampę. Ukazała ona mężczyznę w sile wieku, postawnego, z wyrazistą twarzą, czarno uwłosionego, włos cięty pod staromodny szlachecki baniak. Gładkie słowa okraszał chłopięcym uśmiechem. Był to Czarna Furia, przywódca Modernistów.

– Nie boimy się Was, komandorze. Pasażerowie też nas lubią, dobrze wypadamy w sondażach.

– Może dlatego, że macie u siebie kilka ładnych bab. – Przerwał uszczypliwie członek świty komandora. On sam nie odzywał się, byłoby to poniżej jego godności.

– Fakt. Mamy w naszych szeregach dziewczęta mądre i apetyczne, że palce lizać. – Potwierdził Czarna Furia. Są zgrabne i wykształcone, nie dają się zakrzyczeć, wiedzą, o czym mówią i mówią to głośno, choć staracie się nas kneblować nie dopuszczając do głosu. Zwłaszcza ten wyschły staruszek z epoki kamienia łupanego z twarzą poszatkowaną w drobne trójkąciki.

Pasażerowie, których garstka ukazała się na podkładzie, udzielili mu poparcia oklaskami tak skromnymi, jakby nie jedli śniadania.

– A co pan sądzi, Modernisto, o kolegach z opozycji, jeśli taka jest jeszcze przy życiu? – Komandor zdobył się na drwinę. Był wyluzowany.

– Przywódca większej grupy opozycyjnej, lecz o mniejszym znaczeniu niż moja, to niezły chłop, pseudonim Duży Zając. Więcej mówi, mniej robi, chyba dlatego, że ćwiczy utrzymywanie swoich szeregów w szyku bojowym. Nie ma co na nich strzępić języka. Mają swoje za uszami, bo to oni pomogli wam w objęciu dowództwa okrętu, a co to za opozycja, która pomaga dojść konkurentowi do władzy, w dodatku garbatemu?

– Jaki jest ten przywódca? – Zapytał rzecznik komandora zgrabnie pozorując niewiedzę.

– Jaki jest? Czy ja wiem? Trochę nijaki. Średniego wzrostu, w garniturze, kiedy mówi uśmiecha się jak zając chwytający powietrze przednimi zębami. W sumie nie jest najgorszy, nie mogę powiedzieć. Mówił, że teraz w swoim gabinecie tworzy jakies cienie. Mógłby być mądrzejszy i oddać mi palmę władzy, abym wachlując się poprowadził opozycję do zwycięstwa.

– Niedoczekanie wasze. – Warknął komandor. Nie znosił takich żartów. Władzę otrzymaliśmy od ludu, czyli od Boga i utrzymamy ją w nieskończoność.

– Nie bądźcie tacy hardzi! – Replikował Czarna Furia i wyprostował się złowieszczo. Włos zjeżył mu się na głowie. – Każdy może się mądrzyć.

– Nie każdy. – Odpowiedziała Bea – Komandor na przykład może, ale nie musi, bo jest doskonały w swojej mądrości. Dlatego idziemy za nim jak owce za pasterzem. Z chwilą, kiedy to wyrzekła, odezwały się dzwony kościelne i komandor oraz Modernista zaczęli się modlić, każdy o zwycięstwo dla siebie i klęskę dla przeciwnika. Obydwaj czuli, że niejedna konfrontacja wisi jeszcze w powietrzu.

Przekaż dalej
1Shares

Komiks pisarski. Niedobry dzień komandora. Odcinek 18.

To był potrójnie zły dzień dla komandora Jaroszki, dowódcy okrętu „Całą Naprzód”.

Najpierw oskarżono jego I-szego Oficera, Zbrojmistrza Sępa, że tworzy oddziały skautów (w tajnym kodzie zwane Defensa Popular), które w maskach gazowych, w hełmach z czarną lunetką i z nowoczesnymi dwururkami na plecach biegają po lasach i straszą grzybiarzy i spacerowiczów, potem najwyższy urzędnik, niejaki Nijaki, przemawiał na zjeździe apologetów niewinności, gdzie oklaskiwano pod niebo przewodniczącego Krzywej Przybudówki, chłopa wielkiego jak góra i jak zawsze nieogolonego, w końcu Zastępca Komandora ds. Kulturalnych pochylił głowę, coś omyłkowo przeczytał i przeprosił trzy białogłowy.

– Nikt niepotrzebnie nie straszy ludzi po lasach, nie bije braw przewodniczącym krzywych konstrukcji ani nie strzępi języka na przeprosiny. – Skomentował sucho około północy komandor Jaroszka wyrażając z niewyspania domniemanie (była głęboka, czarna noc i na dworze hulał wiatr, co potęgowało grozę sytuacji), że pasażerowie jego okrętu mogą wspomniane trzy potknięcia uznać za słabość osobistą załogi, a pośrednio i jego samego.

– Ależ Panie Komandorze, apologeci niewinności nie są pańskimi ludźmi a najwyższy urzędnik Nijaki nie należy do pańskiej załogi. – Wyjaśnił rzecznik Nijakiego zastrzegając się równocześnie, że jego pryncypał jest wprawdzie najwyższy, ale „oczywiście po Panu, Czcigodny Mistrzu”.

– Nie należy do mojej załogi …. – Powtórzył jak echo Komandor Jaroszka. – Może i nie należy, a może i należy, to zależy, jak się na to patrzy. W każdym bądź razie jestem jego ojcem chrzestnym, a on jest moim chrzestnym synem, a ojciec i syn to jedno, jak mówi Święta Księga. Musicie o tym pamiętać i nie powtarzać głupot.

Był zdenerwowany, bo kilka minut wcześniej śniło mu się, że tonął w bagnie własnych iluzji i urojeń na temat okrętu i pasażerów. Komandor był przesądny jak każdy kompleksowo wierzący człowiek.

Przekaż dalej
1Shares

Komiks literacki. Dzień Paranoi. Odcinek 17.

Wczoraj z samego rana ogłoszono publicznie w prasie, radiu i telewizji, w Internecie oraz w miejscach publicznych (przez megafony), że ustanowione zostało Święto Paranoi. Kto to ogłosił, nie wiadomo. Rzecz się wzięła stąd, że organizatorzy protestów przeciwko komandorowi Jaroszce i jego załodze w końcu zrozumieli, że nie mając własnego zdania dawali się bezwstydnie manipulować. To dlatego protestowały Czarne Parasolki, Białe Fartuchy Szpitalne, Kolorowi Belfrowie oraz jednostki bezwstydnie choć już tylko historycznie związane ze żłobem. Prawdopodobnie był to cud, że osoby dotychczas przeciwne Komandorowi zdecydowały się go popierać.

Widok tłumów na ulicach w Dniu Paranoi był niezwykły. Zamiast dwóch kolumn marszowych posuwających się w przeciwnych kierunkach, szła tylko jedna, prosto w słońce, z transparentami, plakatami, obrazami świętych tureckich oraz okrzykami poparcia dla Wodza Narodu. W miejsce sztandarów protestu wielkości płachty na byka na ulicach kwitły sztandary poparcia wielkości boiska sportowego.

Pochód był logicznie uporządkowany. Najpierw szły osoby pozytywne, choć lekko wątpiące, z hasłami „Może Komandor ma jednak rację?”, następne ludzie z transparentami pewności „Komandor ma rację!”. Za nimi szły transparenty „Komandor na pewno ma rację!”, na samym zaś końcu widać było jak na dłoni już tylko napisy „Komandor zawsze i absolutnie ma rację!”. Niosący je demonstranci mieli kwadratowe głowy, te najbardziej pojemne, w które można upchać najwięcej wiary i pewności. Na samym końcu kolumny maszerowali demonstranci z plakietkami „Alleluja”, „Sursum Corda” oraz transparentem „Niech żyje Święty Nepotyzm błogosławiący nominowanych na wysokie stanowiska”.

Komentarze życzliwości, zrozumienia i poparcia dla Komandora były tak liczne, że nie dało się wszystkich wydrukować w kraju. Część sprowadzono z Chin, gdzie tradycja poparcia dla Naczelnego Wodza zwanego tam Słońcem Narodu jest najsilniejsza.

Cała przyroda doceniła Święto Paranoi; ptaki szalejąc ze szczęścia latały do góry nogami, śnięte ryby ożywały i nurkowały w głębiny, a dotychczasowi przeciwnicy Komandora i jego załogi przecierali oczy ze zdumienia, że tak długo dawali się oszukiwać. Kilku bardziej krewkich chciało nawet dać po pysku manipulatorom, lecz ręce im opadły, kiedy zobaczyli, że ci też płaczą ze szczęścia, z oczami szeroko otwartymi na prawdę Wodza Narodu.

Paradę Paranoi odbierał osobiście Komandor Jaroszka, otoczony załogą, z okazji nadzwyczajnego święta zwanego „Świtą”. Ci najgłośniej płakali z radości, że okręt jak jeden mąż zjednoczył się w słusznej sprawie. Jedynie Komandor miał suche oczy, ponieważ nie wierzył temu, co mu one mówiły. Komandor po prostu nie wierzy w manipulację. 

Przekaż dalej
30Shares

Komiks literacki. Krzywa Przybudówka. Odcinek 15.

Komandor wyszedł na pokład i rozejrzał się. Jego wrażliwość estetyczną ranił widok Krzywej Przybudówki zamieszkałej przez recenzentów. Była prawdziwym przeżytkiem. Pozostawiona przez poprzednie dowództwo okrętu, stała na drodze wielkiego komandorskiego planu uszczęśliwienia załogi i pasażerów okrętu. Zadufani w sobie recenzenci, zachowując pozory neutralności, krytykowali go, a nawet podważali jego decyzje. Kwestionowali to, co chciał uczynić dla dobra okrętu, załogi i pasażerów, co miało być przykładem dla całego kontynentu, wszystkich osób ceniących patriotyzm, niepodległość i honor.

Recenzenci stanowili kłopotliwe towarzystwo. Balangi i jałowe dyskusje przy kawie interesowały ich bardziej niż uczciwa praca. Komandor starał się ich pozbyć, byli jednak cwani i unikali eksmisji stosując wybiegi i kruczki prawne. Nie mógł wybaczyć im, że kąsali jego rękę, pewnie i bezpiecznie sterującą okrętem. Prosta eksmisja komornicza Krzywej Przybudówki nie wchodziła w rachubę, gdyż broniła jej Demokracja, której władzę Komandor sam uznawał, oczywiście z pewnymi wyjątkami. Podwładni komandora mówili o nich bez ogródek: wrogowie okrętu, kolesie, szemrane towarzystwo, kontestanci.

Przybudówka miała silne wsparcie moralne kilku innych statków, a także otumanionej obcą ideologią i zrewoltowanej części pasażerów. Cichego poparcia udzielała jej także Komisja ds. Żeglugi, dając tym samym dowód, jak bardzo była stronnicza. Spośród wszystkich recenzentów najgorszy był ich przewodniczacy, wielkie jak góra chłopisko, ponure, rzadko ogolone. W miejscach publicznych stawał na dwóch łapach jak niedźwiedź i ryczał na komandora i jego załogę.

Usiłując rozwiązać impas, komandor wykazał mnóstwo dobrej woli: był pojednawczy, tłumaczył, przekonywał. Zakrzepli w niezrozumiałym uporze obrońców ideologii przeszłości recenzenci wciąż odrzucali jego propozycje. Ich opór tylko potęgował jego determinację. Przestał dostarczać ich korespondencję, w końcu podjął decyzję, aby zmniejszyć im stawki żywieniowe. Ci jakby nigdy nic twierdzili, że mogą żyć o suchym chlebie, że to im wystarczy, bo mają skromne potrzeby. Ich bezczelność była porażająca.

Były jednak i jasne chwile. Wzorem Odyseusza komandorowi udało się wprowadzić do Przybudówki trzy konie trojańskie. Wcześniej Komandor oswoił je tak, że chodziły na lonży i jadły mu z ręki. W przybudówce nic jednak nie mogły zrobić, ponieważ przewodniczący recenzentów trzymał je krótko przy pysku i nie pozwalał chodzić w pełnym zaprzęgu. Karmił je dobrze, ale nie dawał pracować. Kiedy rwały do przodu, wrzeszczał "prrr" i ściągał cugle. Usiłowały wierzgać, ale nie na wiele się to zdało, gdyż były w mniejszości.

To wszystko drażniło Komandora, czekał jednak cierpliwie. Wiedział, że w końcu jego działania przyniosą rezultaty. 

Przekaż dalej
2Shares

Komiks literacki. Dance macabre. Odcinek 14.

W kabinie panowała ciemność. Komandor podszedł do bulaja i odsunął zasłonę, aby wpuścić do wnętrza szary dzień. Był poruszony. Nie chodzi o to, że ktoś go poruszył, tylko o widok, jaki ujrzał. Spodziewał się go, a mimo to był poruszony.

Za oknem odbywał się Dance Macabre. Z grobów wychodzili zmarli i wskazywali palcami w jego kierunku, jedni oskarżająco, inni życzliwie. Był przekonany, że większość patrzyła na niego życzliwie, ze zrozumieniem. Za nimi, na dalszym planie, stały rodziny zmarłych, smutne, niektóre wyraźnie porażone cierpieniem. Byli to aktorzy. Komandor zdziwił się, że byli oni smutni i cierpiący, gdyż był to tylko spektakl teatralny zorganizowany w celach rozrywkowych i badawczych. Dowódcę natychmiast otoczyli jego zastępcy i oficerowie, aby wyjaśnić mu niektóre szczegóły dotyczące spektaklu.

Kilka lat wcześniej nastąpiła potworna katastrofa, z nieba spadł na ziemię obiekt kosmiczny i pozabijał mnóstwo ludzi. Pochowani w ziemi, teraz powstawali z niej, aby odbyć makabryczny taniec. Zbrojmistrz Sęp, wybitny znawca teorii nieszczęść, z głębokim przekonaniem i błyskiem w oku przekonywał, że obiekt kosmiczny rozpadł się w powietrzu, a nie rozbił o ziemię, i że osoby wywołane z ziemi to potwierdzą i udokumentują ponad wszelką wątpliwość. Do Zbrojmistrza dołączył Oficer ds. Prawa Morskiego, określając sytuację krótką komendą „Prawo jest prawem” i wyrażając przekonanie, że należy je stosować w sposób bezwzględny, jeśli służy ono dobrym społecznie celom.

– My, załoga statku, dowodzonego przez komandora Jaroszkę, jednoczymy się z wami w bólu. – Wymawiając te słowa oficer zwrócił elegancko nieogoloną twarz do rodzin stojących za wykonawcami makabrycznego tańca i dodał dla pocieszenia: „Prawo jest prawem, nawet jeśli wywołuje w was żal, ból i wściekłość”. Po namyśle, a może i bez namysłu, bo wszystko miał zakodowane w ścisłym prawniczym umyśle, dyskretnie przeprosił komandora, że spektakl nie odbył się po cichu, głęboką nocą, tak, jak powinien, aby nie wzbudzać zaniepokojenia, bo przecież nie ma się czym niepokoić. Komandor i sztab oficerski uznali, że rodziny będące przeciwnikami spektaklu ogarnęła niepotrzebnie gęsta mgła szaleństwa, typowa dla jednostek egoistycznych, dążących po trupach do celu.

Zapadło grobowe milczenie. Nikt nie bił braw, ponieważ wszyscy zachwycali się scenerią Dance Macabre i grą aktorską, jak również oryginalnością pomysłu i wyrafinowaną reżyserią spektaklu. Najwyższe gremia artystyczne, akademie sztuk pięknych i baletu, zgodnie uznały, że Dance Macabre przejdzie do historii tańca i teatru jako jedno z najwybitniejszych osiągnieć artystycznych komandora Jaroszki i jego załogi.

Przekaż dalej
0Shares

Komiks polityczny. Komandor odkrywa w sobie małość. Odcinek 10.

Po południu, kiedy na pokładzie okrętu załoga oddawała hołd Artyście pisanemu z wielkiej litery, który także był patriotą, komandor Jaroszka wyszedł, aby oddać to, co każdy oddaje od czasu do czasu. Wydało mu się to sensowną wymówką.

Artystę znał bardzo słabo. – Podobno jakiś filmowiec. – Przypomniał sobie raczej niechętnie, ponieważ Artysta nie wyrażał się pochlebnie o nim i jego załodze. Było to ze wszech miar niesprawiedliwe i uzasadniało karę, nawet pośmiertną.

Wracając, komandor poczuł w sobie nieskończoną małość. Nie chciał w nią uwierzyć, rozejrzał się więc wokół i wtedy dostrzegł liczne palce wskazujące w jego kierunku i krzyczące: Małość! Małość! Dla pewności spojrzał w lustro w korytarzu i dostrzegł ją także we własnych oczach, i to bardzo wyraźnie. Starał się przypomnieć sobie, odkąd ona w nim żyje i dlaczego, nie znalazł jednak wytłumaczenia.

Później, kiedy myśl o małości wracała doń jak bumerang, zaczął podejrzewać, bardzo niechętnie, że będąc komandorem, dowódcą wielkiego okrętu, można równocześnie być kimś małym, nawet wielkości atomu, opisanego przez Demokryta z Abdery. Podejrzenia tak go zmęczyły, że postanowił zapomnieć o małości. Nie wiedział jednak jak. Przestraszył się, że będzie ona zawsze mu już towarzyszyć, że od niej nie ucieknie.

Przekaż dalej
0Shares

Komiks polityczny. Awans kapitana Jaroszki. Odcinek 9.

Jestem narratorem, skrybą z zawodu. Los dziwnym trafem wyznaczył mi zadanie spisywania dziejów kapitana Jaroszki oraz statku, którym kieruje. Kapitan tworzy dzieje, ja je tylko spisuję. Podział obowiązków nie jest równy, lecz prosty jak drut; z jednej strony wielki twórca, z drugiej niemy z podziwu konsument jego twórczości.

Los, jak mniemam, nie jest taki ślepy, skoro mnie wybrał, gdyż mam swoją godność. Jestem w tym podobny do kapitana Jaroszki, naszego niezłomnego bohatera, który nie daje się zwekslować na boczny farwater przeciwnościom ani przeciwnikom. Charakteru powieści nie jestem w stanie określić, ponieważ nie wiem, jak potoczą się dalsze wydarzenia. Wszystko jest w rękach kapitana Jaroszki, na statku pierwszego po Bogu, a czasem nawet przez Nim.

Od kapitana Jaroszki otrzymałem dzisiaj zawiadomienie; zapukało ono w nocy do mojej głowy pod postaciami trzech mrocznych dżentelmenów w kapeluszach. Cytuję: „Z uwagi na swoje niezwykłe zasługi dla statku, załogi oraz pasażerów, kapitan żeglugi Leo Jaroszka awansuje siebie do stopnia komandora marynarki, a statek do rangi okrętu. Decyzja jest ważna natychmiast i nie przysługuje od niej odwołanie. Podpisał (w imieniu załogi): I-szy Oficer, Zbrojmistrz Sęp (wysoki, szczupły, siwa skołtuniona bródka, oczy o ciepłym patriotycznym wejrzeniu). Kontrasygnował: Nijaki, Najwyższy Urzędnik (możliwe, że nawet i dwa pięćdziesiąt wzrostu).

Decyzję przyjąłem bez szemrania, podobnie jak cała załoga i pasażerowie, bo był to fakt, zdarzenie. Rzeczywistość i historia mają swoje wymagania; nikt nie jest w stanie z nimi dyskutować, najwyżej pokrętnie je interpretować, o czym myślę ze wstrętem, że ktoś mógłby zechcieć to robić.

Mniej spostrzegawczym i słabującym pamięciowo przypomnę, że Leo Jaroszka, ex-kapitan, teraz już komandor marynarki, w przyszłości Bóg wie kto jeszcze, jest bytem samoistnym, który oderwał się od siebie samego (średniego wzrostu i średniej otyłości) i pewną ręką steruje statkiem, od dzisiaj już okrętem, ku nieznanemu przeznaczeniu. Czyni to ku zachwytowi załogi i jednej trzeciej pasażerów kochających pęd i szalone przygody, oraz rozpaczy pozostałych jednostek, preferujących stabilność i przewidywalność.

Mnie ta podróż tylko fascynuje. Drżę cały, czekając na dalsze wydarzenie, aby spisywać je jak mogę najwierniej i najczulej, albowiem major Jaroszka jest także moim bohaterem.

Dziś więcej już nie napiszę, gdyż wzruszyłem się do łez. Nie wstydzę się ich; dojrzały mężczyzna nie boi się spojrzeć w oczy uczuciom autentycznej miłości.

Wybaczcie mi tę chwilę niezamierzonego uniesienia.

Przekaż dalej
0Shares