To arcydzieło. Żałuję, że nie znałem wcześniej autora i jego twórczości. Stawiam go na piedestale – niedaleko Gabriela Garcii Marqueza, geniusza pisarstwa, mojego najulubieńszego autora.
„Droga do Indii” to cudowny język, niekiedy skomplikowany, poezja słów, porównań, wyobrażeń. Początkowo czytało mi się nie najlepiej, bez entuzjazmu, potem szło coraz płynniej, sam koniec powieści jest rewelacyjny. Cytuję tylko nieliczne fragmenty, które wpadły mi w oko, ucho i pamięć:
„Nagle znaleźli się w pełnym słońcu i ujrzeli trawiaste zbocze iskrzące się od motyli oraz kobrę, która pełzła sobie spokojnie po trawie i zniknęła między flaszowcami” (str. 505).
„Umilkł, a krajobraz wokół nich, chociaż się uśmiechał, legł niczym kamień nagrobny na wszelkich ludzkich nadziejach. Przegalopowali koło świątyni Hanumana – Bóg tak ukochał świat, że przyoblekł ciało małpy – i koło świątyni siwaistycznej, która zachęcała do rozkoszy, ale pod pozorami wieczności, a jej sprośność nie miała żadnego związku ze sprośnością naszej krwi i ciała” (str. 512).
Nadzwyczajność powieści upatruję w umiejętności autora pokazania relacji Brytyjczycy (Anglicy), kolonialiści oraz Hindusi, naród podporządkowany. Były to niezwykle relacje. Hindus i Anglik, konkretni ludzie, mogli zachwycać się sobą, przyjaźnić, cenić, nawet uwielbiać, należąc równocześnie do dwóch światów, wzajemnie się nienawidzących, obcych i nieufnych. Musiało to być potworne, ponieważ komplikowało wartości, uczucia i samo życie, stwarzając dylematy lojalności, wymagające nieprzerwanego zadawania sobie pytań, gdzie ja jestem, po której jestem stronie.
Powieść została wydana w 1924 roku, przedstawia więc Indie z okresu pełni panowania brytyjskiego. Więzi te rozerwał dopiero Mahatma Gandhi w 1947 roku, kiedy za jego przewodnictwem Indie uzyskały niepodległość.
Autor przedstawia bogactwo wiary i przekonań, złożoność religii, rytuałów, także odmienność obyczajów i przyrody. Indie to nie kraj, ale kontynent, jeśli nie z tysiącami to z pewnością setkami kultur i Forster ukazał tę złożoność w mistrzowski sposób. Powieści przyznaję 9 gwiazdek, nawet jeśli zawiera ona pewne rysy. Jest ona dla mnie tym doskonalsza, że sam jestem autorem i w pisarstwie jak i w lekturze szukam piękna formy i treści, i mocy pokazania i godzenia przeciwieństw, miłości i nienawiści, pasji i uśpienia, co jest prawie niemożliwe, a jednak.
Zwiedzałem Indie. Był to krótki a przez to i skromny pobyt, który pozwolił mi dostrzec i odczuć niezwykłą odmienność kraju; tym bardziej doceniam mistrzostwo Forstera literackiej prezentacji jego bogactw, przede wszystkim kulturowych.
Kiedyś oglądałem, było to bardzo dawno temu, film „Podróż do Indii” nakręcony w 1984 roku na podstawie tej powieści. Też mi się ogromnie podobał. To pamiętam. Grało w nim wielu wspaniałych aktorów, w tym kilku wybitnych. Wymienię tylko nazwiska: Judy Davis, Peggy Ashcroft, Alec Guiness i James Fox.
Celem podróży Sefardiego była mało znana miejscowość wypoczynkowa Casi. Była to wieś typu ulicówka, położona w centrum kraju na równinie wśród lasów, między niewielkimi jeziorami cieszącymi się złą sławą licznych utonięć. Tonęli nawet dobrzy pływacy, ludzie sprawni i wysportowani. Okoliczności tragedii nigdy nie udawało się wyjaśnić. Lokalna policja była bezradna, unikała wypowiedzi na drażliwy temat. Prywatnie policjanci żartowali, że dobry pływak to potrafi przezimować pod lodem do następnego sezonu kąpielowego i dopiero wtedy wypłynąć. Ich odpowiedzi na pytania były banalne, głupie albo cyniczne, ponieważ ciała znikały bez śladu. Mieszkańców wsi to już nie dziwiło, ponieważ atmosfera tajemniczości pogłębiała się od dłuższego czasu i zdążyli się do niej przyzwyczaić.
Podróż rozpoczęła się o brzasku, ósmego dnia Planu Czterdziestu Dni. Pociąg był rozciągnięty jak zepsuta harmonia, Sefardi spostrzegł to z okna wagonu na zakręcie. Kiedy odszedł od okna, zauważył na siedzeniu w rogu przedziału kobietę. Nie miał pojęcia jak się tam znalazła, nie słyszał, aby ktoś otwierał drzwi do przedziału. Wydała mu się znajoma. Patrzył na nią, a ona na niego, jakby oboje rozpoznawali się, tylko nie byli pewni lub krępowali się przyznać do znajomości. Wpatrywali się w siebie, najpierw otwarcie, potem ukradkiem. Przed zatrzymaniem się pociągu, kobieta wyszła z przedziału. Dopiero wtedy Mistrz przypomniał sobie przystanek autobusowy: ta sama nalana twarz, tęga sylwetka, szeroki nos. Po kilku minutach wyszedł na korytarz, aby wyprostować nogi. Przyglądając się mijanym kolejno przystankom i stacjom kolejowym, Sefardi zapytał stojącego obok pasażera, jak nazywała się ostatnia stacja, gdzie się zatrzymali.
– Nie wiem, o czym pan mówi. Pociąg nie zatrzymywał się od czasu wyjazdu ze stacji początkowej. Zatrzyma się dopiero za dwadzieścia minut. To ekspres dalekobieżny. – Sefardiemu zrobiło się mdło. Wrócił do przedziału.
*****
W połowie drogi do Casi, patrząc na zegarek Sefardi zauważył pulsowanie czasu: nafosforyzowana wskazówka to rozjaśniała się, to ciemniała w świetle budzącego się dnia. Przyszło mu do głowy, że powodem była wielka szybkość pociągu. Nie umiał znaleźć innego wytłumaczenia. Popatrzył na elektroniczny ekran zawieszony pod sufitem na środku wagonu wyświetlający szybkość: dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Pasażer nie mógł się skoncentrować, ogarniała go senność. Gubił się w obrazach przelatujących za oknem, łączących się w jedną nieskończoną wstęgę. Siedzący naprzeciw mężczyzna w starszym wieku, lekko łysiejący, z siwą, starannie przyciętą i zadbaną brodą, przyglądał mu się z uwagą nie zważając, że nawet maskowana obserwacja może krępować pasażera. Chwilę później Sefardi popadł w stan odrętwienia, półuśpienia. Wrócił do siebie, kiedy pociąg zwalniał piszcząc hamulcami. Gapiąc się przez okno, przecierał oczy. Nieznajomy uznał to za dobrą okazję, aby podjąć rozmowę. Głos miał gardłowy, dochodzący jakby z przeszłości, spod elegancko przystrzyżonych siwiejących wąsów.
– Obserwowałem pana. Przepraszam, to skrzywienie zawodowe. Jestem doktorem medycyny, mieszkam za granicą, jadę na konferencję naukową. – Rozmówca wyjaśnił i przedstawił się imieniem i nazwiskiem, które utonęły w głośniejszym turkotaniu kół. Sefardi zdał sobie sprawę, że mówił po angielsku z trudnym do określenia twardym akcentem. Jego uwagę zwróciły okulary w brązowej oprawie ze staromodnymi okrągłymi soczewkami oraz obwódki wokół zmęczonych, uważnych oczu.
– Nie miałem nic złego na myśli. – Nieznajomy podjął wątek rozmowy. – To po prostu nawyk. Niech mi pan powie, co zapamiętał pan ze swojego snu. Widziałem, jak pańskie gałki oczne poruszają się szybciej w fazie snu REM.
Sefardi zawahał się, lecz po chwili opowiedział mu zapamiętany fragment tego, co mu się śniło, i jak to odebrał. Nie było to trudne, ponieważ przeżyte widziadła senne powracały do niego co jakiś czas. Ciekawość mężczyzny w ogóle go nie zdziwiła. Czuł się tak, jakby rozmawiał z dobrym znajomym, wręcz przyjacielem.
Po jego słowach wywiązała się rozmowa.
– Jestem przyzwyczajony do oglądania śpiących ludzi i wysłuchiwania ich relacji po przebudzeniu. Samemu tego nie można przeżyć, ale można widzieć u innych osób, jak reagują w czasie snu. Obserwowałem niejednokrotnie moich pacjentów. Kiedy pan śnił, obserwowałem pana. Sen to coś w rodzaju halucynacji, omamów. Różne obrazy rzeczywistości ulegają scaleniu i porządkowaniu. Uparcie powtarzające się sny mogą być zapowiedzią choroby psychicznej. Oczywiście, nie można z całą pewnością powiedzieć, że tak jest lub będzie.
– Jaką chorobę ma pan na myśli? – Zapytał Mistrz. Czy pan zaobserwował coś nietypowego w moim śnie? Zaczął pan mówić o chorobie.
Mężczyzna zawahał się, zanim odpowiedział nieokreślnym ruchem ręką, jakby odpychał od siebie coś niemiłego. Wyglądał na zmieszanego.
– To schizofrenia paranoidalna. – Wyjaśnił, zastrzegając się natychmiast: – Ale nie upieram się przy tej diagnozie. Proszę tego nie rozumieć dosłownie, to tylko hipoteza naukowa. Nie mam w tej chwili innego uzasadnienia niż intuicja.
– Sefardi zaśmiał się serdecznie. – Wie pan, pańska idea to znakomity pomysł. Muszę go sobie zapamiętać i wykorzystać. Może w powieści? Gdybym pisał powieść, to bym ją wykorzystał. Przypomniał coś sobie. Wstał, zdając sobie sprawę, że powinien to zrobić wcześniej. Lekko skłonił głowę, po czym przedstawił się: Nazywam się Sefardi Baroka. Jestem wynalazcą z ambicjami pisarskimi. Czuł się winny zaniedbania prostej formalności.
– Miło mi. – Odpowiedział rozmówca i kontynuował swoją wypowiedź, jakby prezentacja była niepotrzebnym przerywnikiem. – Proszę pamiętać, że wspomnienia senne nie trwają długo, o ile nie znikają od razu. Jeśli pan sobie życzy, opowie mi je pan, a ja je spiszę i przekażę panu. Jestem do tego przyzwyczajony.
– Nie, nie! Mogę zrobić to sam. – Sefardi przestraszył się. Nie myślał wcześniej o zapisywaniu snów. Pomysł spodobał mu się. Przeprosił rozmówcę, który chciał mu jeszcze podać formułę szybkiego zapamiętywania, wyjął laptop i zaczął pisać. Pobłogosławił siebie, że pamiętał zabrać to urządzenie. Pamięć coraz częściej go zawodziła. Po pewnym czasie, aby nie pozostawiać złego wrażenia, Sefardi oderwał się od pisania i podjął konwersację z mężczyzną jadącym na konferencję czy też z niej wracającym; nie pamiętał już tego, zresztą nie miało to znaczenia. Rozmawiali o chorobach. Okazało się, że można o nich mówić również w sposób pozytywny, jeśli nie entuzjastyczny.
– Wie pan, choroby mają także swoje pozytywne strony. Na przykład w demencji pozytywne jest to, że każdego dnia poznaje się wciąż nową osobę. Przychodzi do pana jak każdego dnia, a pan ją widzi po raz pierwszy i pyta kim jest, a potem się cieszy, że poznał kogoś nowego. To bardzo miłe. W momencie, kiedy to mówił, jego oczy pozostawały lekko zmrużone, jakby raziło go światło. Obydwaj zaśmiali się w tym samym momencie.
W niiedzielę 25 marca późno w nocy przepływamy przez śluzę na Nilu z drodze z Luksoru (starożytne Teby) do Edfu (Idfu).
Kolosy Memnona
Operacja trwa kilka godzin. Śluza jest tak wąska, że po obu burtach statku widocznego przed nami pozostaje nie więcej niż pół metra przestrzeni. Stoimy, kilku pasażerów, na górnym pokładzie na dziobie i czekamy na wejście do śluzy. Śluza mieści jednorazowo dwa statki. Różnica poziomu wody wynosi siedem metrów. Wieje chłodna bryza.
Pierwsze urozmaicenie: z pachołka na nabrzeżu spada gruba lina cumownicza, marynarze spieszą się, aby jak najszybciej ją zamocować. Nie trwa to długo. Wkrótce od strony lewej burty z dołu, z poziomu rzeki, słyszymy krzyki. W ciemnościach na wodzie ledwie widoczna jest mała łódka z dwiema osobami. Jeden mężczyzna nieprzerwanie wiosłuje, ponieważ rzeka spycha go w tył dosyć intensywnie, drugi wrzeszczy do osób stojących na pokładzie. To sprzedawca, Egipcjanin, zachęcający pasażerów na pokładzie do kupienia strojów egipskich: sukienek, galabiji, koszul wyglądających na nocne i podobne rzeczy. Mówi chyba wszystkimi językami, bo odpowiada na każde zawołanie w dowolnym języku.
Zainteresowanie wykazuje grupka Hiszpanów. Śledzę przebieg ich rozmów, znam hiszpański. Egipcjanin identyfikuje Carlosa, nazywa go Carlo. Rozmawiają krzycząc do siebie. Wkrótce sprzedawca nieproszony rzuca na pokład zawiniątko w plastiku. Trafia bez pudła, choć pokład jest na wysokości kilkunastu metrów nad wodą i jest bardzo ciemno. Potem rzuca po dalsze rzeczy, trafia bez problemów, do obejrzenia i przymierzenia. Rzuca i rzuca, łącznie osiem sztuk. Grupa Hiszpanów liczy chyba też osiem osób. Oglądają, przymierzają i konwersują. Nieprzerwanie trwają negocjacje. Widzę i słyszę to wszystko, jestem tuż obok w odległości kilku metrów. Szlafrok kosztuje 40 Euro, po dłuższych negocjacjach cena schodzi do 5 Euro. Egipcjanin spręża się, negocjuje tanio sprzedaż kilku sztuk pod razu. Carlos przekazuje decyzję zakupu w ręce żony, Marty.
– To ja decyduję o pieniądzach – krzyczy w dół Marta.
Sprzedawca coś jej odkrzykuje, nazywa ją Mardą. Kupuje nie tylko ona, ale i inni Hiszpanie. Wszyscy młodzi i szpuli, jakby niedożywieni, dziewczyny drobne. Ściągają bluzeczki i przymierzają. Potem widziałem, jak paradowali po korytarzu ubrani w długie białe stroje. Taki męski strój jest tradycyjny, sam myślałem, aby go sobie kupić, nazywa się galabija. Ma też inne podobne nazwy.
Galabija
Do śluzy wpływamy nocą po zejściu z pokładu do kabin pasażerskich.