Odkryłem Iwana Iwanowicza zanim on odkrył siebie. Nie odkryłem go w sensie dosłownym na przykład ściągając z niego kołdrę, co byłoby absurdem do kwadratu, lecz jako badacza, naukowca z powołania, pasjonata obserwacji i samoobserwacji.
– Widzisz pan. – Zaczął Iwan Iwanowicz, przyłączywszy się do mnie w drodze do sklepu, miejsca regularnych pielgrzymek wszystkich osób wierzących w konieczność jedzenia. – Depresja, ta straszna dolegliwość, która niszczy człowieka psychicznie zachowując go w stanie fizycznej nienaruszalności niczym mumię Ramzesa Któregoś z Kolei, jest wytworem jej właściciela. Rozumie pan? Nie istnieje ona obiektywnie, gdzieś w przestworzach, ale pojawia się na własne pańskie zaproszenie, kiedy uzna pan za stosowne je wysyłać.
– Zaprotestuję, szanowny Iwanie Iwanowiczu – odparłem z przekonaniem – zachowując głęboki szacunek dla pańskiego wieku i fantazji. Przecież nikt o zdrowych zmysłach nie zaprasza depresji, aby w nim zamieszkała! – Okazałem stanowczość, która mnie samego zdumiała, w obronie medycyny i psychiatrii.
– Dobrze pan to ujął, drogi myślicielu, wytwórco fikcji literackiej! – Pochwalił mnie rozmówca, co przyjąłem ostrożnie jako zapowiedź burzy argumentów, jaką zamierzał zwalić na mnie za chwilę. – O zdrowych zmysłach! Otóż to! Kiedy osobnik jest niedojrzały, aby rozumieć i poprawnie reagować na bodźce zewnętrzne – czasem w sposób kulturalny, czasem prymitywny, jak dyktuje mu jego ograniczony umysł – daje wówczas sygnał depresji, aby do niego przyszła. Zilustruję to tak: kiedy trzeba negocjować, negocjujesz, a kiedy trzeba dać w pysk, to nie ociągasz się jak kunktator, tylko dajesz w pysk oponentowi, chorobie lub samemu sobie, w zależności od potrzeby.
W czym, szanowny Iwanie Iwanowiczu, wyraża się owo niezrównoważenie, które pan tak śmiało diagnozujesz, jeśli wolno zapytać? – Rzuciłem w kierunku rozmówcy mając świadomość, że uprzejme słowa w rodzaju „szanowny panie”, „jeśli wolno zapytać” są ukrytą formą agresji, której przeciwnikiem jesteśmy wszyscy od dziecka. Jedynym zwolennikiem otwartej agresji, o jakim ostatnio słyszałem, był tylko dowódca konwoju z armatami przenikającego chyłkiem na Ukrainę w pomocą, której mieszkańcy sobie nie życzyli. Nie wyjaśniałem tego niuansu towarzyszącemu mi początkującemu, żywotnemu jak żeńszeń, starcowi.
– Dobry przykład! Dobry jak cholera! – Zakrzyknął w zachwycie Iwan Iwanowicz wzywając niebo na świadka oczami wzniesionymi w górę.
– Niezrównoważenie wyraża się w nadmiernej wrażliwości na innych ludzi, chęci spełnienia wszystkich życzeń mamusi i tatusia, a potem ukochanej dziewczyny, żony lub partnerki, staromodnie zwanej konkubiną, a także w pedantyzmie i nadmiernej układności. Jak pan się domyśla, nie jest to dorobek dziecka, które za moich czasów zwano pacholęciem, tylko jego rodziców. Nie wyrabiają oni w nich cech, które przeciwdziałają depresji, wręcz przeciwnie umacniają, pielęgnując i hołubiąc w nim słabości, pobłażając mu i chwaląc go nadmiernie, zamiast dać mu w kość trzeźwą oceną jego postępowania i osiągnięć, aby go uodpornić na wyzwania życia. Dopiero, kiedy depresja wybuchnie w nim jak świąteczna petarda powalając nieszczęśnika na matę nieskończonego smutku, wtedy dopiero dostrzegają, po niewczasie, że wyrządzili mu niedźwiedzią przysługę.
– No dobrze, Iwanie Iwanowiczu. – Poczułem, że tracę grunt pod nogami, że zręcznym fechtunkiem bojowniczy starzec wybija mi z rąk argumenty, będące mi tarczą i włócznią. – Ale jak to jest możliwe? – Zakrzyknąłem prawie w rozpaczy.
Nie skończyliśmy dyskusji, gdyż nasze drogi rozeszły się nagle jak szyny wysadzone w powietrze przez rewolucjonistę; ja poszedłem za głosem powonienia w kierunku skupu z kiełbasą bez dodatków chemicznych, Iwan Iwanowicz popędził w kierunku piekarni naglony wyciem żołądka spragnionego bułeczki z białej mąki. Zdołaliśmy tylko ustalić, że dokończymy temat, śmieszny dla mojego rozmówcy, lecz jakżeż bolesny dla milionów osób depresyjnie ciemiężonych.
Przekaż dalej