Gubernator wprowadził się w stan głębokiej medytacji. Potrzebował twórczej koncentracji. Gabinet zamknął od środka na klucz, aby nikt mu nie przeszkadzał. Było to jego ulubione miejsce, w którym łączył pracę z odpoczynkiem i medytacją. Stojąc pod ścianą, gdzie było nieco więcej miejsca, ogarnął wzrokiem swoje królestwo: duże białe drzwi, na ścianie wielka mapa kraju, historyczny kaflowy kominek w rogu, nieco dalej dziewiętnastowieczny obraz „Bunt patriotów” oraz masywny krzyż na ścianie. Właściwie to na niego na patrzył; był mu użyteczny, kiedy przyjmował przedstawicieli kościoła lub swoją bardzo religijną rodzinę, wpadającą raz na rok, aby złożyć mu życzenia świąteczne i noworoczne i obdarzyć świeżo uwędzoną szynką i kiełbasą.
Na podłodze pod obrazem leżał strzyżony dywan pakistański, na nim stały dwa fotele, trójosobowa sofa i stolik do kawy. Ściany w kolorze łagodnej zieleni na tle podłogi z twardego orientalnego drewna połyskującej odcieniami bordo działały uspokajająco na gubernatora. Na szerokim, rzeźbionym biurku stała flaga narodowa, telefon, notatki, przybory do pisania oraz kalendarz biurkowy i schludnie ułożony stosik dokumentów. Za biurkiem widoczne było wyściełane krzesło z wysokim oparciem podobnie rzeźbionym jak biurko. Przed biurkiem stały dwa krzesła przeznaczone dla gości. Pomieszczenie, urządzone w dobrym guście, dalekie było od wrażenia luksusu. Nie był to przypadkowy efekt.
Sekretarce i osobistemu ochroniarzowi gubernator wydał zakaz łączenia telefonów i wpuszczania kogokolwiek do jego gabinetu przez godzinę.
– Proszę pamiętać. Nikogo! Dosłownie nikogo. Żadnych telefonów, informacji, ludzi.
– Nawet gdyby pojawiło się nagłe zagrożenie państwa lub rządu? – usiłowała żartować sekretarka.
Gubernator zmarszczył brwi, twarz mu się zaczerwieniła, że robi sobie szutki z jego decyzji. Z reguły zrelaksowany i na luzie, odporny nawet na ogień pytań opozycji parlamentarnej lub agresywnych dziennikarzy, potraktował to poważnie.
– Proszę ze mną nie dyskutować. Nie płacę pani za opowiadanie kawałów.
Sekretarka zmieszała się głęboko. Wstała i stojąc na baczność, odpowiedziała: – Tak jest, panie gubernatorze. Będzie dokładnie tak, jak pan sobie tego życzy. Zbierało jej się na płacz, powstrzymała się jednak.
Osobisty ochroniarz gubernatora był w randze majora; niższej szarży gubernator nie zaakceptowałby, ponieważ musiał być pewny, że chroni go człowiek doświadczony, odpowiedzialny i sprawny. Ochroniarz wiedział, że świat się kręci wokół gubernatora i nie zamierzał o nic pytać ani niczego nie kwestionować. Rozkaz to rozkaz – mruknął pod nosem i zacisnął usta.
Gubernator wrócił do gabinetu i spokojnie rozłożył matę do medytacji, potem podszedł do szafy, wyjął z niej dres sportowy marki „Puma” i nałożył na siebie, po czym usiadł na macie w pozycji lotosu. Nie wychodziło mu to jeszcze całkiem sprawnie, było jednak dużo lepiej niż rok wcześniej. Po chwili myśli ułożyły u się w głowie, uporządkowały, płynęły równo jak wyćwiczone delfiny. Gubernator medytował o tym, że żadna, nawet największa instytucja czy organizacja, nie jest w stanie poradzić sobie sama z zarządzaniem państwem. Tylko rząd, dysponujący aparatem administracyjnym i środkami finansowymi oraz kościół dysponujący wiarą i zdolnością opiniotwórczą dawały gwarancję pełnego powodzenia. Rozum i racjonalność muszą iść ręka w rękę z wiarą i nadzieją.
Ostatnia myśl bardzo podobała się gubernatorowi. Brzmiała jak hasło, była trafna, miała w sobie siłę nośną. Aby nie umknęła mu z głowy, gubernator wstał, podszedł do biurka i zapisał ją w notatniku. Po chwili wrócił do maty, usiadł i podjął medytację. Wcześniej zjadł niepotrzebnie kanapkę z łososiem i o mało co nie zasnął. Otworzył okno, chcąc zapobiec senności. Na zewnątrz panowała chłodna cisza. Znowu myślał o sprawach państwowych. Marzyła mu się religia państwowa, kościół podporządkowany państwu i Czarna Eminencja podlegająca jego zwierzchnictwu. Postanowił nad tym pracować.
*****
Wydarzenia i efekty Apokalipsy dokumentowano obrazami, liczbami i opisami. Wielki gabinet gubernatora pokryły plansze, zdjęcia i wykresy. Centralne miejsce zajął obraz tornado, które nazywał trąbą powietrzną dla lepszego dotarcia do osób mniej wyrobionych w terminologii klimatycznej i meteorologicznej. Środek obrazu zajmował czarny lej rozszerzający się ku górze. Dla pokazania całej przerażającej prawdy, autorzy zdjęć zarejestrowali także dźwięki wydawane przez tornado, jego potępieńcze wycie, trzask drzew łamiących się jak zapałki oraz łomot spadających na ziemię dachów, samochodów i innych, niemożliwych do rozpoznania przedmiotów. Lewy bok stożkowatego leja trąby powietrznej rozjaśniała błękitna poświata, z prawego boku widoczne były trzy rachityczne drzewka jakby dławione potworną czkawką. Lej wypełniał przestrzeń aż po horyzont. Na pierwszym planie obrazu, na tle leja, sterczał jak na ironię wyzywający znak drogowy, biały poziomy pas na tle czerwonego okręgu, zakazujący wjazdu pojazdów mechanicznych.
Przekaż dalej