Po doświadczeniach z rekonstrukcją Boga wedle swojej wizji, projektem niezbyt udanym, Sefardi postanowił stworzyć ideał kobiety. Zapisał się na warsztaty rzeźby postaci i charakterów. Nie musiał z nikim dyskutować swoich zamierzeń, wiedział, czego chce.
Nie musiał, ale dyskutował, ponieważ inni uczestnicy warsztatu, osoby obu płci, przyglądali się jego pracy, komentowali i zadawali pytania. Widzieli zalety i wady jego tworu. Kiedy z nimi rozmawiał, krystalizował swoje myśli.
– Sefardi! Co chcesz pokazać swoją rzeźbą idealnej kobiety: Piękno? Dobroć? Seksualność?
Pamiętał większość pytań. Powtarzały się. Najchętniej udzielał objaśnień uczestniczkom warsztatu, łatwiej mu to szło, bo temat dotyczył je bezpośrednio.
– Po pierwsze, ideał to kobieta chętnie oddająca się mężczyźnie, którego kocha lub choćby lubi, także rozsądna, nie przesadzająca w kryteriach i surowości ocen, która rozumie naturę mężczyzny, że jest popędliwy, nieporównanie bardziej niż ona, że kieruje nim żądza i namiętność. Kobieta idealna powinna akceptować tę namiętność, dostrzegając ją w jego oczach, ustach, rękach i w jego osobowości. Nie powinna dziwić się, że mężczyzna pragnie jej fizycznie nade wszystko, bo bez tego nie byłby mężczyzną. Co do wyglądu, to istnieje tylko jedno kryterium: musi być ponętna. Nie jest łatwo określić, na czym polega ponętność. Wyraża się ona przede wszystkich w oczach, ustach i uśmiechu oraz w biodrach, piersiach i nogach. Każda kobieta jest ponętna w inny sposób.
Z kolegami z warsztatu mniej dyskutował, bo wiedział, że każdy ma swój własny ideał kobiety. Sefardiemu nie podobały się jedynie kobiety z wąskimi biodrami, ale rozumiał, że i one znajdują sobie partnerów, dla których są ideałami.
Kiedy już skończył swój projekt, tchnął w niego życie. Ideał ożył, ale chyba na krótko, ponieważ pozostał mu w pamięci w stanie niejasnego półuśpienia. Potem w życiu Sefardi ideały kobiecości pojawiały się już tylko fragmentami, jedna część doskonała, inna nieco mniej, czasem nawet fatalna. Były tylko przybliżeniem ideału, jaki nosił w głowie i w sercu. W późniejszych latach, kiedy rozwinął w sobie głębsze poczucie refleksji, doszedł do wniosku, że Isabela była pozytywnym wzorcem kobiecości, na pewno nie tak doskonałym, ale jednak.
Od kiedy ją poznał, obserwował ją uważnie. Raz przypominała mu pogodę, innym razem, ubiorem i zachowaniem upodabniała się do ptaka. Potrafiła mienić się tęczą, rozbłysnąć gwiazdami, to znowu ukryć się za kurtyną deszczu, czasem nawet w błyskawicach. Najbardziej imponowała mu jej solidność cielesna. Wyobrażał sobie, że jej przeciwieństwem jest chimeryczność ciała, coś, czego nie można dotknąć ani poczuć, co nie wprowadza mężczyzny w stan ożywczego pobudzenia.
*****
Połączenie leku na potencję i narkotyku zapewniało niesamowite wrażenia zmysłowe i seks pełniejszy i żywszy niż kiedykolwiek wcześniej. Mistrz miał w sobie energię młodego mężczyzny, nie odczuwał zmęczenia, widział wszystko przezroczyście, na niebiesko. W krytycznym momencie, bliskim końca aktu miłosnego, poczuł gorąco, duszność i rozpierające go ciśnienie. Krew zaczęła się w nim burzyć po wpływem podwójnej dawki viagry i extasy. Ogarnął go piekący ból, rozrywający klatkę piersiową i promieniejący w kierunku lewego ramienia, szyi, ręki i brzucha. Poczuł nudności i zimny pot na skórze, wszystko prawie jednocześnie. Nie odczuwał strachu przed śmiercią, miał to już przemyślane do głębi, ostatecznie rozliczył się już z życiem. Wiedział, co nastąpi. Serce waliło mu jak młotem, klatka piersiowa unosiła się i opadała z wysiłkiem, drętwiało lewe ramię. Z trudem utrzymywał się nad leżącą pod nim kobietą. Wstrząsnął nim gwałtowny dreszcz, serce biło spazmatycznie. Zdążył wyszeptać tylko:
– Przepraszam cię, Anastazjo, za tę niespodziankę. Wiem, jak działała kombinacja viagry i extasy. Wyliczyłem sobie dokładnie, chciałem umrzeć w akcie miłości. To mój ostatni raj. Studiowałem raj mahometański, też piękny, ale dopiero po śmierci. To tylko obietnica. Ja byłem bardziej rozważny,
Minione życie przewinęło mu się przed oczami, jaśniejsze niż światło dnia, bardzo wyraziście, klatka po klatce, czasem kilka klatek sklejonych w jedną dłuższą scenę. Właściwie to nie umierał, ale odchodził, nawet nie tak boleśnie, z wewnętrznym uspokojeniem, o które nigdy siebie nie podejrzewał, jakby za progiem miała zaraz otworzyć się strojna łąka z dzieciństwa i odpływowy rów z wodą i kaczeńcami, wśród których pływały karaski, linki i płotki zbiegłe z małego stawu ocienionego trzema olchami. Chwilę później naszło go poczucie niepewności; świadomość, że to co zrobił, to niezdarne i nieuzasadnione, może nawet karalne, naśladowanie Boga, jedynej doskonałości, jaką mógł sobie wyobrazić. W końcu zjawiła się zwyczajna ludzka niecierpliwość, użyteczna i niezbędna, kiedy trzeba skończyć fantastyczny zegarek lub poruszającą serce opowieść.
Umieranie, zapisywał to sobie na ostatniej taśmie wspomnień, nie wiadomo zresztą po co, było czynnością przyjemną i budzącą nadzieję. Wywołało pokusę pozostania na ziemi, trwającą tylko do momentu, kiedy zjawił się przed nim Stwórca, ogromny jak góra, mimo tego bardzo ludzki, jasnowłosy, gładko ogolony, jakby chciał się odmłodzić, co było nonsensem, bo nikt nie musi się odmładzać, kto jest wieczny. Wraz z nadejściem Stwórcy taśma świadomości urwała się z suchym trzaskiem, wyzwalając zapach róż, a zaraz po nim kwiatu pomarańczowego, który Sefardi kochał najbardziej. Umierając uśmiechał się jakoś dziwnie, półpoważnie, półchłopięco, trochę przekornie. Sekundę później padł martwy na ciało kochanki w jednoczesnym akcie miłości, rozliczenia się i pożegnania, o jakim marzył.
Przekaż dalej