Zmagania z samym sobą tak zaabsorbowały Sefardiego, że nie zauważył, kiedy na drodze pojawiła się kobieta z wiadrami. Zahamował tak gwałtownie, że o mało co nie poleciał do przodu na zbity pysk.
– Nie mogłaś mnie, babo, ostrzec choćby krzyknięciem, że jesteś na drodze! – Wrzasnął zdenerwowany spod kasku, który zsunął mu się na oczy pod wpływem gwałtownego hamowania.
– A pan, to co? Jedzie sobie jak lord admiralicji i gapi się jak zwykły cham w ziemię! Nie łaska to patrzeć do przodu, aby komuś nie zrobić krzywdy? Wodę bym rozlała, gdybym tylko niosła. Na szczęście wiadra są puste – krzyknęła, jej twarz zaczerwieniła się.
Zawiał wiatr i sypnął obficie pylistym piaskiem w twarze wędrowców. Sefardi, mrużąc oczy, przyjrzał się kobiecie, zauważając okrągłe policzki i mały wąsik pod nosem. Przypominała zniewieściałego mężczyznę. Kiedy odwracał wzrok, na jej sweterku mysiego koloru dostrzegł malutką plakietkę z napisem „Partia Konserwatywna” okrągłą jak twarz właścicielki, z literami w kolorze zjadliwej zieleni. Naszła go natychmiastowa chęć spojrzeć jej w oczy. Dostrzegł w nich, był o tym przekonany, bezbrzeżne poparcie dla Barrasa. Była to ostatnia kropla, która przelała czarę rozczarowań Sefardiego. Ogarnęła go nieokiełznana, szewska pasja. Wściekłość z powodu wczesnego przebudzenia, jazdy donikąd, gwałtownego wiatru, śmierdzących świń w zagrodzie, ich obrzydliwego kwiku, bezmyślnego wieśniaka na furmance oraz widoku okropnej baby z wiadrami musiała znaleźć ujście. Organizm mężczyzny nie był już w stanie więcej zdzierżyć.
Zsiadł z roweru i podszedł do kobiety. Niepewnie przyglądała mu się z bliska. Niepokój odmalował się na twarzy, która skurczyła się dziwnym grymasem. Kobieta usunęła się nieznacznie na bok, ustępując agresorowi. Nie wiedziała, co zrobić z rękami podtrzymującymi wiadra zawieszone na łańcuchach.
– Niech pani zdejmie te wiadra! – krzyknął rozkazująco. – No szybko!
– Dlaczego? Dlaczego chce mi pan zabrać wiadra? To w czym będę nosić wodę? – Zapytała półgniewnie, półbłagalnie.
– Do diabła z kretyńskimi wiadrami! Nie są mi one potrzebne. Ściągnij wreszcie, babo, z siebie te cholerne baniaki!
Zaskoczenie w oczach kobiety przerodziło się w strach. Poruszyła nerwowo rękami, jakby szukała dla nich miejsca, po czym nagłym ruchem bez dalszego wahania zdjęła ciężar z barków. Stała wyprostowana z opadłymi ze zmęczenia ramionami i niepokojem czającym się w oczach. W Sefardiego wstąpił diabeł. Bez chwili namysłu trzasnął kobietę w twarz otwartą prawą ręką. Głowa ofiary odskoczyła na bok, po czym powróciła na miejsce jakby była na sprężynie. Jej oczy były pełne przerażenia, osłupiałe nie tyle z zaskoczenia, ile ze zwierzęcego strachu. Rowerzysta, zamiast się opamiętać, wymierzył drugi, płaski cios w lewy policzek. Kobieta usiłowała zrobić krok do tyłu, potknęła się albo ugięła pod wpływem uderzenia i upadła na kolana. Dopiero wtedy napastnik oprzytomniał. Nie wiedział, jak się zachować. Pomógł kobiecie podnieść się na nogi i zaczął gorączkowo przepraszać. Kiedy ofiara otrzepywała się z kurzu i wygładzała spódnicę, Sefardi rzucił się do torebki z narzędziami przymocowanej do ramy roweru i gorączkowo zaczął w niej coś szukać.
– Zaraz pani wynagrodzę moje szalone zachowanie. Sam nie wiem, co mi się stało! Przepraszam panią. Prześladowało mnie wspomnienie kobiety z pustymi wiadrami. Chyba dlatego, że matka mi opowiadała, jak kiedyś taka jedna doprowadziła ją do nieszczęścia. Musiałem w to uwierzyć. Jak jakiś wariat! Jeszcze raz najmocniej panią przepraszam!
Niewiasta stała już mocno na nogach i ukradkiem rozglądała się za wiadrami oceniając agresora spod oka, niepewna, czy nie udaje i nie stara się jej zagadać tylko po to, aby znowu ją sponiewierać.
– Niech pan da spokój. Pan, taki stary człowiek, prawie nad grobem. – Ostatnie zdanie powiedziała chyba po to, aby mu dopiec. – Wiem, że puste wiadra ludziom źle się kojarzą, ale nikt to tej pory na mnie nie napadł.
Sefardi w końcu znalazł w torebce rowerowej kilka banknotów. Ucieszył się. Błagał kobietę, aby przyjęła, ale odmówiła. Chciała jak najszybciej oddalić się. Na odchodnym popatrzyła na niego jak na chorego i dodała spokojnie: – Ja pójdę w moją stronę, a pan niech jedzie w swoją i zastanowi się nad sobą. Pijaństwo nikomu nic dobrego jeszcze nie przyniosło. – Znalazła sobie wytłumaczenie zachowania nieznajomego mężczyzny odpowiadające jej życiowym doświadczeniom.
Sefardi zdał sobie sprawę, że nic więcej nie wskóra. Nie zwlekając dłużej obrócił rower i pognał przed siebie jak szalony. Nie oglądał się do tyłu, tylko naciskał pedały całym ciężarem ciała. Czuł się jak skopany pies, jakby to jego powalono na ziemię. Wyrzuty sumienia były tak silne, że odczuł fizyczny ból. Zatrzymał się, zsiadł z roweru i zaczął wymiotować.
Ogarnął go wielki wstyd. Z gniewem odrzucił myśl, że powinien się wyspowiadać. Po chwili zmienił zdanie i zaczął chaotycznie modlić się spoglądając mimochodem na rower, obsesyjnie drażniący go swoją nazwą. Czuł w sobie nienawiść, dusił się. Kiedy osiągnął wzgórze, na którym wcześniej o mało co nie usnął mimo silnego wiatru, doszedł do wniosku, że ogarnął go jakiś całkowicie niezrozumiały amok na widok kobiety z wiadrami, uczucie, o jakim miał niejasne pojęcie tylko z literatury. Usiłował usprawiedliwić swoje zachowanie nabytą w dzieciństwie wiarą w zabobon i twarzą z wąsikiem przypominającym Barrasa. Próby wyjaśnienia nie uspokoiły go; czuł się uwikłany w wielkie, wszechogarniające kłamstwo. Był skłonny do konfrontacji, taki miał temperament, choć starał się nad nim panować. Robił to od czasu, kiedy przyjął Plan Czterdziestu Dni oparty na zasadzie prawdy i wolności. Ten dzień wymknął mu się z ręki.
– Przeszarżowałem bardziej niż było to do pomyślenia. Kretyńsko przeholowałem. Wprost kretyńsko – przeklinał siebie, nie mogąc znaleźć usprawiedliwienia dla swego czynu.
Po powrocie do domu zaprosił żonę do gabinetu. Zrobił to niechętnie, ponieważ wytykała mu nieporządek, nazywając go wielkim bałaganiarzem, którego on sam w takiej skali nie dostrzegał w sobie. Musiał z kimś porozmawiać. Chciał wiedzieć, co sądzi o jego moralnym rozwydrzeniu. Do opinii żony, z racji jej krytycyzmu, nie przywiązywał nadmiernego znaczenia, tym niemniej cenił większość jej opinii i obserwacji.
– Byłem na rowerze. Na przejażdżce. – Zaczął mało poetycko, po czym wyjaśnił okoliczności i przebieg zajścia z kobietą z wiadrami. Żona wysłuchała go do końca, nie przerywając. Niewiele miała do powiedzenia.
– Sytuacja jest prosta. – Powiedziała, patrząc mu w oczy. Nie lubił tego spojrzenia, zawsze wydawało mu się oskarżycielskie. Tym razem było spokojne i nawet jakby życzliwe. Uważała go za roztargnionego z własnej winy. Nie mogła zrozumieć, że nie potrafi się skoncentrować. Uczucie to było dla niej obce. – Związek z kobietą oparty jest na nieporozumieniach. – Pomyślał.
– Sytuacja jest prosta. – Powtórzyła Penelopa. – Byłeś nieprzytomny jak zawsze. Ponadto, nie pojechałeś swoim rowerem. Twój rower cały czas stoi w komórce w garażu. Nie wierzył. Zszedł na dół do komórki, aby sprawdzić. Kiedy wrócił, żona ogarnęła go ewangelicznym spojrzeniem o niewiernym Tomaszu.
To nie był jego rower. Zdał sobie sprawę, że zabrał rower sąsiada, który udostępnił mu swoją komórkę na kilka miesięcy. Siadł na walizie i zapłakał. Coś się w nim rozlało. Uznał to za dzień szaleństwa rowerzysty, którym tak naprawdę nigdy nie był, ponieważ nie lubił jeździć na rowerze.
Przekaż dalej