Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 71: Pierwsze doświadczenia Sefardiego w Casi

Przyjeżdżając do Casi, Sefardi miał jasny cel: wyrwać lokalną społeczność z marazmu. Od dawna o tym myślał. Czytał o marazmie jako formie apatii, chorobie społecznej o podłożu wirusowym. Chodziło mu głównie o znajome małżeństwo, osiadłe od lat na wsi. Niegdyś utrzymywało ono z nim i ze światem ożywione kontakty; od czasu przejścia na emeryturę oboje, mąż i żona, zapadli w letargiczne milczenie jak smutny borsuk w sen zimowy o korzonkach i grzybach. Sefardi na początku dziwił im się; przestał, kiedy zobaczył, że w międzyczasie cała wieś pogrążyła się w niebycie. Zaczęły się tam dziać dziwne rzeczy. Zwykły list wysłany do Casi wędrował kilka dni, jakby pocztę przewożono wozem ciągnionym przez woły. Dojeżdżając do wsi Sefardi zauważył parę wołów z okna pociągu, co go umocniło w przekonaniu, że wieś naprawdę żyje przeszłością.

Casi miała tylko dwa telefony komórkowe: jeden na posterunku policji, drugi w remizie straży pożarnej. Mieszkańcy zarażeni wirusem marazmu nie używali telefonów, komputerów ani Internetu i nie mieli pojęcia, co dzieje się na świecie. To wyłączenie się pogłębiało ich apatię. Mur ignorancji wobec świata zewnętrznego, kultury, muzeów, banków, perspektyw i widoków uważali za sensowny, a nawet użyteczny. Nieobecność komputera była dla nich pasem cnoty; sami go sobie nakładali i wytrwale nosili. 

Na początku pobytu w Casi Sefardi łudził się, że zauważy choćby nieśmiałe zapowiedzi zmian i ślady pierwszych przeobrażeń. Było gorzej niż przypuszczał. Wieś pogłębiała się w zastoju, rodzaju zaraźliwej apatii. W powietrzu czuć było atmosferę odrętwienia i rezygnacji. Już sama zabudowa wsi wpędzała w przygnębienie. Było tu wszystkiego po trosze: trochę wsi i trochę miasta, pola uprawne, kilka małych zakładów przemysłowych, niezagospodarowane działki budowlane, gdzie zimnymi wieczorami hulał pijany wiatr, jak twierdzili mieszkańcy. Sam sposób ich mówienia męczył Sefardi.

Było też trochę samochodów, wśród nich jeden zdezelowany Porsche i dwa smutne Mercedesy. Z innych pojazdów mechanicznych były jeszcze Ople, Mazdy, Renaulty, Fiaty, Fordy i Toyoty, wszystko to przestarzałe modele, jak ze złomowiska. Chlubą wsi były trzy sklepiki z artykułami żywnościowymi, apteka i dom kultury z biblioteką. Z narzędzi rolniczych podróżnik zauważył tylko traktor i kombajn, obydwa do wynajęcia za beznadziejnie niską cenę. Koni było jak na lekarstwo.

– W dobie cywilizacji globalnej, w jakiej żyjemy, zwierzęta pociągowe są przeżytkiem – tłumaczono mu. – Zrozumieliśmy, że w gospodarce zdominowanej przez firmy większe niż państwa, pył, spaliny i bylejakość produktu są normą, a woda źródlana skansenem zamykanym w butelkach plastikowych, bo tak jest najtaniej. To najpewniejszy sposób osiągnięcia dobrobytu i taki stan nam odpowiada.

W rozmowie z Tubylcem, jak nazywano młodego autochtona o urodzie zaspanego aspiranta-farmaceuty, jedyną osobą w okolicy przyznającą się do tęsknoty za zmianą, Sefardi uzyskał ważną informację. Wieś zamieszkiwali głównie intelektualiści, którzy przeszli na emeryturę, rozstając się dobrowolnie nie tylko z pracą, ale także ciekawością świata i ambicjami. Tubylec nazywał ich degeneratami, siebie samego uznawał za banitę.

– Casi ma najwyższy w regionie wskaźnik intelektualistów na emeryturze – wyjaśnił rozmówca. Mimo tego miejscowość duchowo jest wymarła. – Dodał ze smutkiem w oczach skrytych za przyciemnionymi okularami. Zachowywał się jak uciekinier zapomniany przez los.

Na ulicach prawie nie było ludzi, panowała cisza, od czasu do czasu pojawiał się samochód; kierowca zazwyczaj pytał o drogę lub publiczną toaletę. Wyjątkiem były tylko okna, w których tkwiły postacie kobiet i mężczyzn, nieruchome, milczące, podparte łokciami spoczywającymi na parapecie. Były ich dziesiątki, w niedziele i święta może nawet setki. Na ich twarzach malował się smutek i zagubienie. Od tubylca o twarzy zaspanego aptekarza Sefardi dowiedział się, że tylko ludzie młodzi, przelatujący przez wieś jak upiory na rowerach, motocyklach lub w samochodach osobowych, używali smartfony, laptopy, tablety i komputery.

– Przynajmniej wiedzą, co znaczą słowa takie jak SMS, poczta elektroniczna i Skype. – Dodał Tubylec, znikając między zatopionymi w ciszy opłotkami.

*****

Spacer po wsi był przykrością, którą Sefardi nieświadomie sam sobie zafundował. Wieś była martwa, nie w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale intelektualnie. Była ruiną. Gdziekolwiek nie ruszył się, wiało przygnębieniem. Marazm opanował wieś jak zaraza i unieruchomił mieszkańców w oknach z głowami obok doniczek z roślinami ozdobnymi. Miał wrażenie, że jest na ukwieconym cmentarzu, gdzie zdjęcia osób już nie istniejących widnieją obok świeżych kwiatów. Swoje obserwacje Mistrz zapisywał w pamięci małego laptopa, który zawsze zabierał z sobą w podróż.

Następnego dnia wyruszył na spacer o brzasku, aby nasycić się kolorami promieni słonecznych igrających kroplami rosy na trawie oraz kryształkami wody misternie ułożonymi na sieciach pajęczyn.

Wracając ze spaceru wędrowiec natknął się na pochód uroczyście ubranych, niemłodych już mężczyzn i kobiet, z ogorzałymi twarzami i oczami i o żywym wejrzeniu. Kilku mężczyzn nosiło sutanny. W nieposkromnionej ciekawości odkrywania świata, Sefardi zapytał ich, kim są i dokąd idą. Odpowiedzieli nierównym chórem, śpiesząc z wyjaśnieniami. Była to starszyzna intelektualna, osoby dojrzałe, z wyjątkiem jednego uczestnika, wyglądającego jak dziecko, z gładkimi policzkami i wyrazem uduchowienia na twarzy. Byli to ludzie różnych profesji, nauczyciele, księża, inżynierowie, rolnicy, biuraliści, funkcjonariusze policji i oficjele wiejskiej społeczności, a nawet wykształcona za granicą sprzątaczka ze znajomością dwóch języków obcych.

– Jesteśmy ludźmi kulturalnymi, lecz bez aspiracji uczenia się i stosowania nowych technologii, komputera, Internetu, Googla i podobnych wynalazków, które uznajemy za fanaberię cywilizacji.

 – Prawdziwe zadupie wiedzy, miejsce zsyłki intelektu, ciemnogród gubernatora Barrasa! – Pomyślał Sefardi z niechęcią, bez chwili wahania, czy ocena nie jest zbyt surowa. Na usta cisnęło mu się pytanie, w jakiej konkretnej sprawie demonstrują. Zaskoczyli go odpowiedzią. Żądali usunięcia nowoczesnej technologii z domu, szkoły i kościoła. Przeszkadzała im, uważali ją za narzędzie szatana. Rozgadali się ucieszeni, że mogą otworzyć usta, aby wyjaśnić komuś swoje niepokoje.

Deszcz wypowiedzi przytłoczył Sefardiego obfitością przemyśleń i obserwacji.

– Internet jest pełen pornografii! To ohydne! Palce nam pogrubiały i trudno jest uderzać w klawisze. Stukanie w klawisze i patrzenie w ekran niszczy umysł. Dzieci tracą pamięć i zdolność koncentracji i przybierają na wadze! Chłopcy przestają grać w piłkę, a dziewczynki bawić się lalkami. Siedzenie przy komputerze wywołuje hemoroidy i zabiera czas, który lepiej poświęcić uprawie ogródka lub zbieraniu grzybów w lesie! Cenię postęp cywilizacyjny, ale technologia mnie przygnębia! – Przekrzykiwali się nawzajem.

Demonstracja wydała się Sefardiemu podobna do konduktu pogrzebowego z ciałem wisielca-samobójcy, którego wszyscy dobrze znali, ale znienawidzili za popełnioną zbrodnię. Stojący przed nim ludzie pozostali w tyle za ogółem społeczeństwa, mimo że reprezentowali potencjał intelektualny wsi. Powiedział im to otwarcie w oczy. Był pewien, że zażądają wyjaśnień. Nic takiego nie nastąpiło. Przełknęli zarzut jak niewinną pigułkę na przeziębienie. Nie mieli do niego pretensji, zapewniali go o tym zgodnie. Poinformowali go też, że większość mieszkańców nie uczestniczy w demonstracji, ponieważ siedzi w oknach. Sefardi pomyślał, że demonstranci to szpica lokalnej społeczności, usiłująca wyrwać się ze szponów marazmu poprzez zorganizowany wysiłek fizyczny na świeżym powietrzu.

Bądź patriotą! Kup książkę Michaela Tequili:  https://tinyurl.com/y895884p lub: https://tinyurl.com/y7cza5nc

Przekaż dalej
40Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *