Psychoterapeuci Laboratorium szybko zdali sobie sprawę, że Josef konieje. Stworzyli ten termin i używali go dla opisania jego osobowości coraz wyraźniej skłaniającej się kierunku konia i zwierzęcości; człowiek i człowieczeństwo stawały mu się coraz bardziej obce. Josef czynił to na początku mimo woli, podświadomie, potem coraz bardziej świadomie, tak że w końcu pragnął, dążył i uczył się być koniem.
Genetycy zadawali sobie pytanie, czy nie jest to przypadkiem zjawisko„rozchodzenia się” delikatnych powiązań genetycznych łączących „ludzką” i „końską” naturę Josefa, i ich uwstecznianie się w kierunku bardziej prymitywnej natury zwierzęcej.
*****
Efekty konienia zaczęły wkrótce uwidaczniać się zewnętrznie. Josef widział to wyraźnie w lustrze. Wieczorem przyglądał się swojej twarzy, dostrzegając zachodzące przemiany. Twarz się wydłużała.
Obserwował ten proces uważnie, mierzył zmiany i notował. Sprawiało mu to przyjemność. Przygotował sobie linijkę z wcięciem dla łatwiejszego wykonywania pomiarów twarzy. Bezwiednie zaczął nazywać ją twarzopyskiem, czasem nawet pyskiem. Były to zachowania spontaniczne. Wciąż miał jeszcze twarz ludzką, ale już z pierwszymi, nieśmiałymi rysami końskiego pyska. Nos wyraźnie powiększał i jakby jednoczył z ustami, przechodzącymi stopniowo w chrapy końskie, wypełniając wspólnie coraz większą powierzchnię twarzopyska. Josef wyobraził sobie chrapy końskie, rozwinięte, wilgotne i obfite. Myślenie o nich rozklejało go, ponieważ kojarzyły mu się z czułością i delikatnością; pragnął wtedy, aby proces zmian był jak najszybszy.
Zmieniały się także inne elementy jego fizjonomii. Któregoś razu, stojąc przed lustrem zauważył powoli żółknące zęby, powiększające się do końskich rozmiarów, coraz bardziej imponujące. Pomyślał o dojrzałym garniturze zębów, które pozwoliłyby mu chwycić w pysk wiązkę trawy lub siana i żuć ją swobodnie.
Do głowy, o której coraz częściej myślał jako o łbie, przychodziły mu także inne pomysły. W dzieciństwie przyglądał się jak ojciec oprawiał króliki i zdejmował z nich skórę, a potem naciągał ją na drewnianą ramkę, aby ją oczyścić i pozwolić wyschnąć, następnie zakonserwować z przeznaczeniem na futerko.
Proceder „znęcania się” nad martwym zwierzęciem, w dodatku puszystym i miłym w dotyku, był obrzydliwy i wywoływał w Josefie odruch wymiotny.
Pokonywał go w sobie jednak, gdyż zależało mu na wyjaśnieniu, czy nie dałoby się przyczepić końcówek własnych warg na malutkich haczykach do podobnej drewnianej ramki, aby przyśpieszyć ich rozciągnięcie do wielkości normalnych chrapów końskich, jakie widział już u siebie oczami wyobraźni. Przyczepione do żywego ciała haczyki nie były jego pomysłem, tylko filipińskim, związanym z uroczystościami udręczania ciała dla upamiętnienia męki Jezusa. Josef uporczywie wracał wieczorami do tej myśli, przeczuwając, że jest to wyzwanie, z którym będzie musiał się kiedyś poważnie zmierzyć. Miał na myśli duchowość zwierzęcą.
W miarę konienia, Josef z radością a nawet z uniesieniem ćwiczył głośne „ihaha” i podobne formy rżenia, przybliżające go do końskiego gatunku. Nie było to łatwe; odzwyczajać się od ludzkich nawyków, które wydawały mu się coraz bardziej nienaturalne, i nauczyć się bardziej mu odpowiadających końskich.
W zezwierzęceniu Josef dostrzegł nagle tyle zalet, że wprost nie mógł się nadziwić, jak w przeszłości mógł być człowiekiem, wprawdzie też zwierzęciem, ale podlejszego, w jakimś sensie bardziej prostackiego gatunku mimo cywilizacyjnych udoskonaleń. Stawał się buntownikiem, dla którego ludzka cywilizacja okazała się dominująca, bardziej wysublimowana, ale też bardziej wyrachowana i niebezpieczna, bo niszcząca klimat i przyrodę, jedyne źródła i ostoje życia na ziemi. W momentach frustracji Josef nazywał człowieka w sobie bestią, gadziną, co najwyżej ssakiem, bo było to mniej obraźliwe.
*****
Josef martwił się o swoją samczą integralność. W okresie zatrudnienia u Wałacha Bur Burego w charakterze konia pociągowego Josef podejrzewał, że coś mu dorzucają do jedzenia, ponieważ był wyraźnie spokojniejszy, wręcz wyciszony, słabiej reagował na przejeżdżające obok pojazdy mechaniczne, a nawet na okazyjną strzelaninę, nieuniknioną w każdym wielkim mieście.
Wąchał, niuchał, obserwował, w końcu doszedł do wniosku, że Ifigenia i Bur Bury dają mu brom lub inny środek uspokajający, podobnie jak daje się starym ludziom w domach opieki, który wprawdzie utracili już zdolność brykania, ale mogli wpaść na pomysł, aby wyjść poza ogrodzenie i zgubić się nawet w szczerym polu. Myśl z bromem przyszła mu do głowy dopiero wtedy, kiedy przypomniał sobie, że sondował ostrożnie opinie właścicieli, jak to jest z kastracją koni. Niepokój, że sam mógłby być wykastrowany, wracały do niego często, głównie we śnie i w stanach półuśpienia.
Któregoś dnia wdał się z właścicielami w rozmowę wykazując się dobrą orientacją w sprawie eunuchów w starożytnych Chinach, jacy to byli ważni na dworze cesarskim, choć osobiście uważał, że nie jest to dobry pomysł, aby okaleczać kogokolwiek, zwierzę czy człowieka, bo przecież człowiek to też jest zwierzę, tylko pośledniejszego gatunku.
– Niech się nie mądrzy – pomyślał wtedy o nim Bur Bury – bo nie zdaje sobie z tego sprawy tak głęboko jak ja, mając za sobą osobistą, bolesną i przykrą w konsekwencjach rewolucję kulturalną.
Przekaż dalej