Mimo pracy na trzy zmiany tworzenie konioczłowieka trwało dłużej niż zakładano, przeciągając się poza kolejne terminy. Co raz to pojawiały się nieprzewidziane trudności, medyczne, biologiczne, konstrukcyjne, materiałowe oraz sytuacje, kiedy równocześnie stosowane zabiegi inżynierii genetycznej wchodziły ze sobą w konflikt. Przełom nastąpił dopiero w momencie, kiedy Inż-Gen wpadł na pomysł wspomożenia wrodzonej inteligencji konioczłowieka sztuczną inteligencją. Implantowano w tym celu kosztowne biokatalizatory pamięci genetycznej importowane z Dalekiego Wschodu, gdzie od dłuższego czasu potajemnie prowadzono eksperymenty genetyczne na ludziach.
Wkrótce po zakończeniu odwróconej amputacji konioczłowiek zaczął nieoczekiwanie „dojrzewać”. Organizm był utrzymywany w bardzo niskiej temperaturze, cały czas ją monitorowano. Aparatura medyczna zastępowała wszystkie organy wewnętrzne, płuca, serce, mózg, nerki wypełniając ich funkcje. W pewnym momencie temperatura organizmu zaczęła samoistnie wzrastać. Było to zjawisko przedwczesne, miało pojawić się dopiero krótko przed wybudzeniem.
Zespół operacyjny nie umiał wyjaśnić tego fenomenu. Nie wiadomo, co było przyczyną. Pośpiesznie sprawdzano wszystkie wyniki, analizy i aparaturę. Zgadywano, co się stało, dopóki któryś ze strażników pilnujących głównej sali operacyjnej nie zapytał czy mogła w tym maczać palce małpa Candy zatrudniona do przenoszenia próbek genetycznych wrażliwych na wstrząsy.
W pomieszczeniach laboratoryjnych, wypełnionych dziesiątkami szaf, półek, stołów, aparatów, narzędzi i materiałów, przenoszenie próbek wymagało nadzwyczajnej zręczności. Człowiek nie był w stanie temu sprostać. Przekraczało to jego naturalne i wyuczone zdolności. Jedynie małpa mogła wykonywać takie zadania, ponieważ w toku ewolucji wyrobiła sobie nadzwyczajny zmysł równowagi, szybkość i zręczność poruszając się nieprzerwanie wśród chybotliwych gałęzi. Myślano początkowo o wiewiórce, wykazującej jeszcze większy zmysł równowagi i niesamowitą zręczność, istnym ekwilibryście poruszającym się w koronach drzew po cienkich gałązkach poruszanych wiatrem. Była ona jednak zbyt mała i zbyt słaba w stosunku do potrzeb Laboratorium.
Sprawę udziału małpy w dojrzewaniu natychmiast zbadano. Okazało się, że uzależniony od kofeiny genetyk nauczył Candy parzenia kawy na małej spirytusowej maszynce, co wymagało cierpliwości i uwagi. Na jego zlecenie małpa wykonywała tę operację co najmniej kilka razy dziennie. Aby zachęcić zwierzę do kontynuacji nużącego obowiązku, genetyk podwyższył jej poziom inteligencji, dodając jej do pokarmu trochę genetycznego przyśpieszacza. Candy zauważyła, skąd go bierze i naśladując zleceniodawcę dorzuciła trochę specyfiku do leku obniżającego barierę immunologiczną konioczłowieka, który przenosiła na salę operacyjną.
Genetyk wyjaśnił, że traktował Candy prawie jak własność prywatną, choć zdawał sobie sprawę, że jest ona własnością Laboratorium. Zarząd Laboratorium uznał, że zabrakło mu obiektywności, że nie potrafił zdystansować się i oddzielić spraw prywatnych od służbowych, widzieć siebie i Candy jako istoty niezależne. Mężczyzna tłumaczył się podobieństwem genotypów człowieka i małpy. Były bardzo zbliżone do siebie. Przedstawił w tym celu dane statystyczne, jakie miał przy sobie. Koledzy podejrzewali, że zakochał się w Candy. Była bardzo postawną samicą wzrostu przeciętnej kobiety.
Zarząd poważnie potraktował te domysły. Kiedy przeanalizowano, jakie cechy podobały się genetykowi u kobiet, zarząd doszedł do wniosku, że było to jak najbardziej prawdopodobne. Ostatecznie zadecydowały cechy takie jak sprawność, gibkość ciała, rudy kolor włosów, długie ręce, podniecające zachowanie. Candy lubiła przytulać się. Potwierdzili to inni pracownicy. Ostatecznie uznano, że było to odurzenie erotyczne i poddano genetyka psychoterapii. Po kilku sesjach widać było już zmianę. Pracownik był zdystansowany wobec Candy, ostrożniejszy i bardziej uważny.
Profesor Kary, szef Zespołu Inż-Gen, niepokoił się. Josef nie budził się ze śpiączki farmakologicznej, mimo intensywnych starań z ich strony. Wykonano odpowiednie testy i zweryfikowano dane; wszystko wskazywało, że powinien już się obudzić. W konsultacjach uczestniczyli nieprzerwanie anestezjolodzy, neurolodzy i neurochirurdzy.
Josef był w stanie wegetatywnym. Leżał kompletnie bez ruchu, był karmiony przez sondę i oddychał przez rurkę tracheotomijną. Nie było z nim kontaktu, mrugał jedynie oczami; pod półprzymkniętymi powiekami widać było, jak poruszają się gałki oczne. Co gorsze, nie reagował na ból, pojawiły się drgawki, kłopoty z ciśnieniem krwi, serce pracowało bardzo słabo. Zespół notował także częste połykanie śliny. W pewnym momencie Josef jakby uśmiechnął się, a odcień jego połyskliwej skóry pogłębił się.
– On się wygłupia! – Anestezjolog przerwał milczenie zdenerwowanym głosem. – To my jak niewolnicy trudzimy się nad nim, a on się wygłupia!
Koledzy uspokoili go. Rozumieli jego zdenerwowanie, ponieważ udzielało się ono wszystkim. Przewodnicząca zarządu co raz to dzwoniła do szefa zespołu anestezjologów, pytając o stan zdrowia Josefa.
– Czy on już dochodzi do siebie? – pytała nieprzerwanie. Wyprowadzony z równowagi anestezjolog opowiedział jej historię, która zdarzyła się na wsi, gdzie mieszkał, kiedy proboszcz rzucił klątwę na rodzinę i jedna z osób tak wzięła sobie to do serca, że zapadła w śpiączkę i obudziła się dopiero po siedmiu dniach zabiegów reanimacyjnych.
Wykonywane nieprzerwanie pomiary aktywności mózgu Josefa dawały sprzeczne sygnały. Według skali Glasgow brano pod uwagę głównie trzy czynniki: otwieranie oczu, reakcje ruchowe oraz kontakt słowny. Josef raz coś zamruczał, tak jak człowiek, chwilę później potrafił zachrapać delikatnie, jak koń. Wykres tętna pokazywał duże skoki.
W pewnym momencie lekarze pokłócili się, jak interpretować sprzeczne, niezrozumiałe sygnały aparatury. Wezwano profesora Karego, szefa Inż-Genu, aby włączył się do konsultacji. Przyszedł pijany, choć temu zaprzeczał, użalając się bez końca.
– To mnie dobija. Tyle miesięcy pracy, oddania, wyrzeczeń i bezsenności.
Po krótkiej naradzie, lekarze dali mu alkoholu wbrew przepisom, aby przywrócić go do przytomności. Przysięgli, że nikomu o tym nie powiedzą, choć profesor zachował się skandalicznie wbrew wszelkim regulaminom. Sytuacja była tak wyjątkowa, że swoje postępowanie uznali za nieuniknione i usprawiedliwione.
– Nie możemy brać sobie jego zachowania do serca, choć powinniśmy. To tak jak z viagrą. – Anestezjolog zaczął opowiadać historię, jaką przeżył w łóżku z dorodną trzydziestolatką, piękną jak zorza. – Była tak gorąca, że aż buchało od niej – podkreślił dwukrotnie.
Koledzy przerwali mu.
– Fajna historia, ale nie teraz. Opowiesz nam ją później.
W końcu nastąpił przełom w reakcjach organizmu i Josef zaczął dawać znaki życia. Obudził się ospały, bez energii, po kilku dniach wstał i trochę poruszał się po laboratorium, nie wydawał jednak głosu i drżał na całym ciele. Poprosił o jedzenie. Lekarze uznali to za cud, że mimo oznak słabości tak szybko i wyraźnie wraca do zdrowia.
Przekaż dalej