Spotkałem dziś ducha, a właściwie to upiora przeszłości. I to gdzie? Nie w nieprzebytym gąszczu kolczastych krzaków jeżyn czy wśród zdegenerowanych osobników w stanie ciężkiego jak kajdany upojenia alkoholowego, ale w Urzędzie Miejskim w Gdańsku.
Kiedy na ekranie ściennym wyświetlił się mój numer podszedłem do stanowiska obsługi klientów trzymając w ręku świstek papieru z numerem wywoławczym klienta, pardon me, petenta. Widniał na nim napis drobnymi literkami: Serdecznie witamy w Urzędzie Miejskim!
Upiór przybrał postać oficera dochodzeniowo-śledczego przebranego za urzędniczkę działu meldunkowego. Po przyjęciu ode mnie wypełnionego formularza stałego zameldowania żony urzędniczka zaczęła zadawać mi pytania, przyspieszając moją reakcję nowymi pytaniami, aby sprawdzić zapewne, jak długo wytrwam w krzyżowym ogniu.
Czy ta pani została wymeldowana z poprzedniego stałego miejsca zamieszkania?
Tak, została wymeldowana z poprzedniego miejsca stałego zamieszkania razem ze mną. To moja żona.
Nie pytam o to, czy to pańska żona czy nie. Ja tylko pytam: Czy ta pani została wymeldowana z poprzedniego stałego miejsca zamieszkania?
Tak. Została wymeldowana razem ze mną.
Pan mnie nie słucha. Pytam tylko o tą panią, nie o pana.
To moja żona – uparłem się. Została wymeldowana razem ze mną – oświadczyłem zdecydowanym głosem.
Pierwsze starcie zainicjowało długi dialog, w którym urzędniczka wykazała się doskonałą znajomością Machiavellego oraz sofistów, w szczególności ich relatywizmu poznawczego (prawda jest zależna od punktu widzenia, każdy widzi wszystko inaczej, więc każdy będzie postrzegał inną prawdę). Zręcznie łączyła też ducha epoki inkwizycji z wynalazkiem elektryczności rzucając mi dobitnie w pewnym momencie: Niech mi pan patrzy w oczy! Nie wiem, czy mogę panu wierzyć czy nie! Jej oczy jak reflektory rozjaśniły moją twarz a następnie umysł.
Niewiele mi to pomogło, gdyż ogarnęła mnie tak wielka niemoc, jakiej nawet Maria Konopnicka ani Henryk Sienkiewicz nie umieliby opisać, a zaraz potem rozpacz i poczucie przegranej. Czarny pulpit dzielący mnie od prześladowczyni zbielał, tak rozpaczliwie wbiłem się w niego palcami. U powały usłyszałem chór urzędników anielskich intonujących pieśń o wyższości urzędnika nad petentem. Jesteś tylko małym robakiem! Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz! – zawyło coś we mnie, a może nade mną.
Sprawa nie została jednak przegrana. Moja cicha wytrwałość odniosła triumf, kiedy urzędniczka dochodzeniowo-śledcza wręczyła mi niespodziewanie dokument zameldowania żony. Widocznie uznała, że mimo potknięć i niedoskonałości zasłużyłem na przebaczenie. Było to jak dawka silnych soli trzeźwiących. Kiedy opuszczałem izbę tortur meldunkowych, gdzie spotkało mnie w końcu tyle szczęścia, łzy radości potoczyły mi się po policzku i obficie zwilżyły podłogę. Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i staranie starłem mokrą plamę, symbol pojednania petenta z urzędem.
W polskim urzędzie szczęście widocznie nie istnieje bez bólu – doszedłem do wniosku nawiązując do tradycji buddyjskiego rozumienia świata w kategoriach cierpienia.
Witamy w Polsce. Tu właśnie załatwianie spraw urzędowych doskonale uświadamia nas gdzie się znajdujemy. Doskonale pana rozumiem.
Pozdrawiam
To jest swietne ,ale co pan przezylt to tylko pan wie-wyrazy wspolczucia.