W Sejmie i poza Sejmem dzieją się rzeczy tajemnicze. Wydarzenia mają charakter okultystyczny, zaobserwowano też przypadki szamaństwa. Na pierwszy ogień poszedł Jan Maria Rokita wyrzucony z Platformy Obywatelskiej za niedobór składek członkowskich w kwocie 22 zł i 32 gr. Nie była to suma imponująca, ponieważ JMR cieszył się w PO statusem emeryta, nisko opłacanego wykładowcy oraz pokątnego pisarza.
Historia Jana Marii Rokity jest owiana grozą. W PO szerzy się ostatnio kult jednostki i JMR został uznany za niebezpiecznego dysydenta, podkopującego morale jej najwyższego wodza. Ustalono ponad wszelką wątpliwość, że JMR nocami skradał się pod pomniki wystawione na część Donalda Tuska i malował na nich obsceniczne hasła i obrazy. Pomagał mu w tym niższy wzrostem mężczyzna, którego tożsamości nie ustalono, a którego nienawiść do Tuska przerosła nawet najwyższe polskie topole. W ramach kontrakcji Komórka Specjalna PO przygotowała kopertę z DDT, aby podesłać dysydentowi. Jednakże Donald Tusk, którego wizerunek jest ostatnio kształtowany przez spin-doktora importowanego z Chin, uznał, że nie można na tyle ufać Poczcie Polskiej, aby skorzystać z ich usług w kwestiach delikatnej materii.
Zawsze może znaleźć się jakiś, który z zemsty za niskie wynagrodzenie oraz obgryzanie mu łydek przez psy, zabierze kopertę do domu i nieszczęście gotowe – zawyrokował i skinięciem ręki odesłał kopertę i pomysłodawcę w miejsce, na które słusznie zasłużyli. Nazwa tego miejsca pozostaje nieznana.
Historia JMR jest równie bogata jak tragiczna i wiąże się poświęceniem małżeńskim, który przerosło ludzkie miary. Janek odszedł z PO z powodu szalonej miłości do żony, którą niezaspokojone małżeńskie i macierzyńskie uczucia rzuciły w szeregi PiS z siłą huraganu targającego niewinnym ptasim piórkiem.
Przecież ktoś musi pomóc temu biedakowi – oświadczyła publicznie żona Janka przed podpisaniem deklaracji o lojalności wobec Najwyższego Wodza PiS. Mówiąc „biedaku” oczywiście miała na myśli naszą jedyną w europejskiej polityce pomnikową postać.
Piszę stanowiska i tytuły dużymi literami, ponieważ kult jednostki w PiS jest dłuższy niż w PO i ma masywne korzenie. W PiS-ie dysydenci skazani są na ostracyzm (słowo brzmi fatalnie, ale słusznie należy się odszczepieńcom od nieomylnej wiary Jarosława Kaczyńskiego) tak głęboki, że mało kto w Sejmie już ich rozpoznaje. Poza Sejmem to nawet ich cienie rozpuściły się we mgle zapomnienia intensywniejszej niż odór nepotyzmu i afer politycznych. Nazwisko „Ziobro” pamiętam już tylko ja i tylko dlatego, że parając się dramatopisarstwem i wiadomościami z salonów politycznych skrzętnie notuję nazwiska i odświeżam w pamięci częstym powtarzaniem. Repetitio est studiorum mater.
Siłą odrywam prawą dłoń od klawiatury komputera, aby większa dawka relacji nad losem zagubionych polityków nie okazała się zabójcza dla czytelników. Od czasu, kiedy mój blog opuściła moja żona, rodzina i przyjaciele, pozostali mi już tylko wierni Czytelnicy w liczbie 750 subskrybentów i nieznanej liczby wolontariuszy. Umocnię się w moim uwielbieniu dla nich zawołaniem wszystkich prezydentów amerykańskich oraz niektórych matek australijskich: I love you!