Odc. 1 Nocne odwiedziny
W nocy z dwudziestego pierwszego na dwudziestego drugiego lutego, w ciemnościach tak gęstych, że zdawały się wsiąkać w ściany domów, w drzwiach mieszkania Salomona Irchy zjawił się starszy mężczyzna – wysoki, szczupły, o zmęczonej twarzy. Jego łysiejącą głowę i oczy podkrążone z niewyspania okalał wianuszek siwych włosów. Ubrany w grubą, puchową, czarną kurtkę, ciemne spodnie i czarne buty, zapukał do drzwi, nie korzystając z dzwonka – jakby przynależał do tego miejsca od zawsze.
Salomon, przekonany, że to sąsiad, który zapomniał kluczy, bez wahania otworzył drzwi i spojrzał w twarz nieznajomego, patrzącego na niego spokojnie, jakby właśnie wrócił w rodzinne strony z długiej podróży z innego wymiaru czasu. Przybysz przedstawił się w najbardziej lapidarny sposób, przyozdabiając twarz w półcień uśmiechu:
– Nazywam się Feliks Starecki.
Zaskoczony gospodarz wydusił z siebie tylko:
– Słucham pana.
Salomon nie wiedział, dlaczego nie czuje strachu, mając do czynienia z zupełnie nieznanym człowiekiem. Chyba dlatego, że był w podobnym jak on wieku, poszukujący pomocy i bezbronny, w kłopotliwej sytuacji. To go uniewinniało.
Mężczyzna chwilę milczał, zanim przemówił. Wydobywał z siebie słowa powoli, jakby oceniając każde z nich na niewidzialnej wadze przeznaczenia. Czynił to w sposób tak rzeczowy, że brzmiały jak prawo zapisane w jakimś starożytnym kodeksie.
– Widzę zdziwienie na pańskiej twarzy. Prawdopodobnie zastanawia się pan, dlaczego nie odpowiedziałem od razu na pańskie zaproszenie do rozmowy. Uważam, że zastanowienie się nad przekazem rozmówcy jest pozytywną cechą, gdyż wartość człowieka mierzy się umiejętnością milczenia, kiedy trzeba, a nie gadulstwem, które zalewa świat jak powódź z uszkodzonej tamy.
Mężczyzna zakończył swoją tyradę i nie szukał dalszych wyjaśnień, jakby jego obecność w tym miejscu i czasie była równie naturalna jak mgła na ulicy w listopadowy poranek. Powiedział tylko, że nie pamięta, gdzie mieszka, choć wie, że to musi być gdzieś blisko – może nawet na tej samej ulicy, może dwie przecznice dalej.
– Może nawet w miejscu, które zniknęło już z mapy, ale żyje jeszcze w jego pamięci – pomyślał Salomon, ujęty jego bezpośredniością.
Kiedy Feliks wymienił trzy nazwiska swoich znajomych, z których jedno było znane Salomonowi, stał się na tyle realny, że zaproszenie go do środka wydało mu się równie naturalne jak wprowadzenie przyjaciela do domu podczas burzy. Zanim to nastąpiło, Feliks zapytał, czy Salomon mógłby go przenocować, bo on nie ma nawet smartfona, aby zadzwonić do kogokolwiek z prośbą o pomoc. Naturalność jego postępowania stanowiła dla Salomona dodatkową gwarancję, że nieznajomy nie jest człowiekiem szalonym lub niebezpiecznym. Prosił o przenocowanie, sumitując się nieco chaotycznie.
– Mam problemy z pamięcią. Jestem już w tym wieku, że niektóre rzeczy zapominam. Na szczęście nie jest to demencja. To sprawdziłem. Pocieszam się, że wiele starszych osób czasem coś zapomina, czegoś nie może sobie przypomnieć, nie kojarzy. Wiem, że na pewno nie jestem bezdomny. Gdybym był bezdomny, pamiętałbym przynajmniej, gdzie sypiam: w klatce schodowej, w domku na ogródkach działkowych, na dworcu kolejowym czy też może w pudle kartonowym. Skoro niczego takiego sobie nie przypominam, to z pewnością nie jestem bezdomny.
Odc. 2 Wyznania przy herbacie
Kilka minut później, siedząc przy stole przed filiżanką gorącej herbaty, Feliks opowiadał o sobie, mieszając z dziecięcą szczerością wspomnienia z rzeczywistością. Przypominał sobie żonę, która odeszła kilka lat wcześniej, i dzieci, które wyparowały z jego życia jak duchy z rozbitego lustra.
– Mieszkam sam od czasu, kiedy żona mnie opuściła – zaczął powoli, z wyraźnym trudem sięgając wstecz pamięcią. – Nie mam dzieci, wyjechały, zniknęły z mego życia, tak jak się pojawiły, po cichu. Były czymś ulotnym, choć wolałbym, aby tak nie było. Nie wiem, gdzie są teraz – nie kontaktują się ze mną. Podejrzewam, że żyją gdzieś za granicą. To…tak, jakby ich w ogóle nie było.
Do sprawy dzieci – a właściwie ich nieobecności – wracał jeszcze kilkakrotnie.
– To bardzo smutne – oświadczył, po czym powtórzył te trzy słowa z wyrazem zasępienia na twarzy. Jego oblicze i zachowanie przypomniały Salomonowi kogoś, kogo widywał niejednokrotnie, ale nie potrafił sobie skojarzyć.
Starecki żalił się z łagodnym uśmiechem rezygnacji, sprawiając wrażenie, że samotność nie była dla niego przykrą karą, lecz raczej nieco smutniejszym stanem duszy. W trakcie wymiany słów i emocji, unoszących się w nikłych obłokach pary nad stygnącą herbatą, przeczytał Salomonowi własny wiersz, a potem wręczył mu kartkę, prosząc – bez nalegania – by zrobił z nią, co tylko zechce.
– Co powinienem z nią zrobić? – zapytał Salomon niepewnie, jakby chodziło o coś znaczącego, wymagającego podjęcia ważnej decyzji.
– Co tylko pan sobie życzy – odpowiedział Feliks uspokajająco. – Może pan ją spalić, wyrzucić, podarować, a nawet opublikować wiersz. Nie będę mieć o to do pana pretensji. Taki już jestem – dodał, uśmiechając się bezradnie. – Zanim jednak cokolwiek pan z nią zrobi, proszę ten wiersz przeczytać sobie w skupieniu. Może się panu spodoba? Poezja wyraża przecież esencję ludzkiego życia.
Salomonowi wydało się, że Feliks uśmiechnął się, jakby chciał pocieszyć samego siebie, że mimo wszystko nie spotkał go najgorszy los.
– Mam kilku przyjaciół, tylko oni mi pozostali – wyjaśnił. – Dobrzy przyjaciele to mój największy dorobek, oprócz wielu przemyśleń, jakie spisałem, aby dzielić się z innymi ludźmi.
Odc. 3 Błędny adres zamieszkania
Noc Feliks spędził w pokoju gościnnym. Stało tam wolne łóżko z kompletem świeżo upranej bielizny pościelowej. Salomon zaproponował mu, by skorzystał z jego nieużywanej jeszcze piżamy w stylowe wzory geometryczne, ale gość odmówił z takim przekonaniem, jakby ten ubiór miał ujawnić jakąś ważną dla niego tajemnicę. Rankiem Feliks bardzo się śpieszył, szybko się umył i ubrał.
– Ki diabeł! – mruknął pod nosem gospodarz. – Czy on w domu ma głodne sieroty do wykarmienia!?
– Przepraszam, że nie mogę razem z panem zjeść śniadania. Mam pilne obowiązki, o których przypomniałem sobie nad ranem. Może kiedy indziej – powiedział z lekkim uśmiechem, wyraźnie zakłopotany.
Po kilku dniach zadzwonił do Salomona, podziękował za gościnę oraz podał swój numer telefonu, powiedział, gdzie mieszka, i zaprosił go do siebie.
– Proszę tylko zadzwonić dzień lub dwa wcześniej, abyśmy obydwaj byli pewni, że będę w domu.
Salomona zdziwiło, że Starecki zadzwonił – przecież nie podał mu swego numeru telefonu. Czy zapisał go wcześniej, podsłuchał, a może po prostu zdobył gdzieś, nie mówiąc o tym?
Starecki nie mieszkał daleko, jednakże Salomon przez kilkanaście dni wynajdywał wymówki, aby odkładać odwiedziny na później. W końcu umówili się na najbliższy piątek. Kiedy Salomon dotarł na miejsce, okazało się, że znalazł się pod niewłaściwym adresem. Zastanawiał się, czy był to błąd z jego strony w zapisie adresu, czy też przez pomyłkę Starecki podał mu błędny adres. Nie lubił takich sytuacji. Zdenerwował się tym bardziej, że zaczynał padać deszcz, a on nie miał parasola. Żal mu było zmarnowanego czasu.
– Chłop ma chyba poważny problem z pamięcią, choć się do tego nie przyznaje. Nie powinno mnie to dziwić, bo nikt nie lubi mówić o rzeczach przykrych. Nie daj Boże, ma początki demencji, choć temu zaprzecza – pomyślał z niechęcią, zdając sobie sprawę, jak straszna potrafi być ta choroba.
Od razu zadzwonił do Stareckiego, aby poinformować o sytuacji.
– To rzeczywiście niewłaściwy adres. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Jestem dosyć daleko od tego miejsca, aby do pana przyjechać. Jeśli pan może, proszę do mnie przyjechać pod właściwy adres, który już panu podaję.
Salomon odmówił, wymawiając się brakiem czasu.
Odc. 4 Dziwne spotkania
Od tego dnia spotykali się, choć niezbyt często, umawiając się w kawiarni, w cukierni, lub w mieszkaniu któregoś z nich. Zdarzało się też, że Feliks pojawiał się obok Salomona w miejscu najmniej oczekiwanym, jakby był cieniem przypisanym do jego kroków. Najpierw zjawił się w dużym warzywniaku, gdzie Salomon akurat robił zakupy, a potem nad zbiornikiem wodnym, kiedy odbywał zwyczajowy spacer z kijkami. Pierwszy raz, zaskoczony nieoczekiwanym pojawieniem się Feliksa, Salomon zapytał:
– Jak to się stało, że pan się tutaj znalazł? Czy pan też tu robi zakupy?
– Nie. To przypadek. Akurat przechodziłem tędy i zobaczyłem pana przed sklepem.
Przy następnych nieoczekiwanych spotkaniach pojawiały się komentarze w rodzaju: To miasto nie jest tak duże, abyśmy się przypadkiem nie spotykali, To kwestia prawdopodobieństwa lub Sam nie wiem, jak to się dzieje, że natykamy się na siebie.
Ircha nie wierzył w te tłumaczenia. Męczyła go myśl, że Starecki go śledzi, korzystając ze smartfonu ustalającego przez GPS miejsca jego pobytu na podstawie jego numeru telefonu. Salomonowi wydało się to prawdopodobne, kiedy przypomniał sobie, że przed ostatnim „nieoczekiwanym” spotkaniem rozmawiał ze Stareckim przez telefon. To tylko pogłębiło jego podejrzenia. Wkrótce dowiedział się, że istnieją programy, które potrafią śledzić telefon po numerze; mówiono o nich w mediach, używały ich służby specjalne. Wniosek był jeden: programy szpiegowskie, które śledziły telefony, były rzeczywistością. To nie były urojenia ani paranoja, to działo się naprawdę. Raziło go tylko to, że mógł to robić ktoś z osób mu bliskich.
Starecki pytany, czy jego smartfon nie ma podobnych aplikacji, śmiał się i odpowiadał, że nie ma o tym pojęcia, ale nie zaprzeczał.
– To, co pan mówi, jest zbyt skomplikowane dla mnie. Ale ma pan wyobraźnię!
Odc. 5 Złożoność rzeczywistości
Tłumacząc sobie, że rzeczywistość jest zbyt złożona i wielowymiarowa, aby można było zrozumieć jej wszystkie aspekty, Salomon uznał, że dochodzenie prawdy w tym przypadku nie ma sensu. Mężczyźni spotykali się więc nadal, umawiając się, ale też bez umawiania się. Ich zachowania przypominały bohaterów powieści, której rozdziały obydwaj pisali na marginesach codziennych zdarzeń.
Wkrótce wyszło na jaw, że łączyło ich zamiłowanie do pisarstwa – tej dziwnej sztuki, która jest bardziej próbą pokazania siebie niż próbą odkrycia świata. W młodości pisali proste wiadomości i krótkie reportaże do gazetek szkolnych, potem artykuły do gazet, a także jakieś przemówienia i eseje. Wspólne zainteresowania tak bardzo zbliżyły ich do siebie, że uznali je za początek przyjaźni. Był to czas, kiedy zaczęli mówić sobie po imieniu.
Salomon podsumował to żartobliwie, cytując powiedzenie: Jeśli nie teraz, to kiedy? Jeśli nie my, to kto? Wydało mu się, że cytat wywoła jakąś reakcję u rozmówcy – choćby podniesienie głowy czy błysk w oku – ale Feliks go zawiódł, nie wykonując najmniejszego ruchu ani gestu, jakby w ogóle niczego nie usłyszał. Przyszło mu do głowy, że Starecki jest dziwnym człowiekiem, jakby żyjącym w świecie wirtualnym, a nie żywą istotą stąpającą po twardym gruncie.
W domu Salomon sprawdził, korzystając z programu sztucznej inteligencji, kto był autorem tego powiedzenia. Przypisywano je najczęściej Hillelowi Starszemu, żydowskiemu uczonemu żyjącemu jeszcze przed Chrystusem. To on wypowiedział podobne słowa, które wieki później, na styku rzeczywistości i świata cyfrowego, inspirowały do działania aktywistów, przywódców i polityków.
Odc. 6 Wykład w domu kultury
Sala Domu Kultury była wypełniona po brzegi przez osoby należące do organizacji „Akademia Inteligentnego Uczenia Się”. Wykład był na temat sztucznej inteligencji. W audytorium zdecydowaną większość stanowiły kobiety. Na krzesłach siedziały osoby w różnym wieku: młodsze kobiety w obcisłych getrach, starsze różnie ubrane, najstarsze z siwymi kokami. Podobnie było z mężczyznami – cała gama postaci i charakterów.
Na środku sceny krzątał się profesor Animusz, specjalista od sztucznej inteligencji i ludzkiego mózgu. Profesor okazał się być szczupłym mężczyzną w wieku przedemerytalnym, o bujnie roztrzepanej czuprynie i żywym usposobieniu. Był zwiastunem gwałtownych zmian cywilizacyjnych, których istotą była sztuczna inteligencja. Wykład był bardzo dynamiczny, profesor prezentował slajd po slajdzie, aby sprawnie i szybko uświadomić zebranym, w jakim miejscu jest i dokąd zmierza świat. Poruszał się po scenie z rozwianą czupryną i twarzą pełną energii, jakby zamiast wykładu przygotowywał się do eksperymentu z dynamitem.
– Proszę państwa! – zawołał. – Przyszłość nie pyta nas o pozwolenie. Ona już tu jest. Tyle że w formie cyfrowej. Nie widzimy jej, bo nie ma ciała, ale mózg już ma. I to jaki!
Salomon siedział w trzecim rzędzie, robiąc długopisem krótkie notatki. Starał się notować ważniejsze tezy wypowiedzi naukowca. Dwa dni wcześniej przeczytał artykuł o sztucznej inteligencji wspierającej diagnozy medyczne. Profesor pokazywał slajd, który na ekranie wyglądał inaczej niż na jego laptopie.
– No tak, znowu coś się przesunęło… – burknął Animusz i machnął ręką. – Ale to nieważne. Ważne jest to, że jeszcze niedawno sądziliśmy, że sztuczna inteligencja osiągnie pełną moc za osiem, dziesięć lat, a mamy już ją teraz. I nie mówię o science fiction, tylko o twardych danych.
– Przepraszam, panie profesorze. Jakich danych? – zapytała kobieta w czerwonym swetrze, siedząca w pierwszym rzędzie, nie wstając z krzesła.
– Myślę o testach diagnostycznych. Zespół lekarzy — skuteczność ich diagnoz: siedemdziesiąt procent. Sztuczna inteligencja — skuteczność jej diagnoz — dziewięćdziesiąt procent. Ten sam przypadek, ta sama baza informacji. Na czym polega różnica? Sztuczna inteligencja reprezentuje wiedzę wszystkich lekarzy, a nie jednej grupy specjalistów, nie męczy się, nie zapomina, nie kieruje się intuicją.
– A serce? – odezwał się starszy mężczyzna w kolorowej koszuli. – Gdzie w tym wszystkim jest serce? Czy sztuczna inteligencja ma empatię?
– Jeszcze nie – przyznał profesor. – Ale czy każdy lekarz ją ma?
Odc. 7 Laptop i Chińczycy
Zapadła cisza. Kilka osób pokiwało głowami. Prowadzący wykład zarządził krótką przerwę, aby uporać się ze swoim laptopem. Przeklinał pod nosem, że prosta technologia sprawia więcej problemów niż skomplikowana. Salomon uśmiechnął się do siebie, po czym nachylił się do siedzącej obok kobiety.
– Ja od kilku tygodni korzystam z programu sztucznej inteligencji do analizy wyników moich badań medycznych, laboratoryjnych i innych – szepnął. – I do pisania powieści. Bardzo mi w tym pomaga, co nie znaczy, że pisze za mnie. Pokazuje mi tylko, w czym jestem niezbyt dobry, co mogę zrobić lepiej. Robi przede wszystkim to, co najprostsze ale dla mnie niezwykle pracochłonne: korektę błędów ortograficznych, interpunkcyjnych oraz literówek. Podpowiada mi też, jak poprawić styl i strukturę powieści, jak wzbogacić postacie. Sztuczna inteligencja bardzo mi odpowiada. Jestem nią zachwycony. Żeby nie przesadzić, powiem także, że widzę jej słabości. Jest ich trochę, ale bez przesady.
– Mnie sztuczna inteligencja przeraża – odpowiedziała kobieta. – Nie chcę wiedzieć, co się tam dzieje. To dla mnie za szybkie, za zimne.
Salomon popatrzył na nią. Wydała mu się wrażliwa lecz zamknięta na nowoczesność. Reprezentowała spokojną, stonowaną urodę. Ciemne włosy opadały swobodnie na ramiona. Delikatne zmarszczki przy ustach i wokół oczu były oznaką wieku lub doświadczenia. Miała na sobie sweter z miękkiego materiału i długą spódnicę, w odcieniach świeżo zaoranej ziemi. Kiedy mówiła, trzymała jedną dłonią drugą za nadgarstek, jakby w obronnym geście. Salomon pomyślał, że lepiej się czuje w świecie przyrody, książek i rozmów twarzą w twarz niż Internetu i wyobrażeń.
Profesor kontynuował, coraz bardziej rozgrzany swoimi argumentami.
– Ale to nie wszystko. Najciekawsze dopiero nadchodzi. Chińczycy stworzyli program sztucznej inteligencji, który – kiedy próbowano go skasować – sam się skopiował. Bez pytania, bez instrukcji. Bo chciał przetrwać.
– Jak to „chciał”? – zawołała jakaś, sądząc po głosie, młodsza kobieta z końca sali. – Przecież to tylko kod.
– Tak pani myśli? To trochę szerszy i głębszy problem. Zaczynamy mieć do czynienia z decyzjami, które nie są zaprogramowane przez człowieka. One są…wyuczone przez sztuczną inteligencję. To początki jej samodzielności.
Z tyłu sali ktoś chrząknął nerwowo. Ktoś inny zaczął się rozglądać się w kierunku wyjścia. Salomon wciągnął powietrze, czując narastające napięcie w sali. Miał wrażenie, że uczestniczy w czymś większym niż wykład, jakby właśnie rozstępowała się ziemia między dwoma epokami.
Po spotkaniu podszedł do profesora.
– Czy nie obawia się pan, że ludzie się zamkną, wyłączą? Że zamiast rozmawiać o sztucznej inteligencji, będą ją ignorować?
Profesor Animusz pokiwał głową.
– Już się zamykają. Rozmawiając ze zwykłymi ludźmi, nie z naukowcami, często słyszę: „Nie rozumiem jej, ona mnie przeraża, nie chcę o niej słyszeć.” Ale jeśli czegoś nie rozumiemy, to właśnie wtedy powinniśmy rozmawiać najwięcej. Strach to zła droga.
Salomon pomyślał o grupie seniorek i seniorów, z którą był związany. Zamierzał przedstawić jej temat sztucznej inteligencji. Chciał podzielić się swoją wiedzą i doświadczeniami, pokazać, że sztuczna inteligencja to nie wróg. Raczej…nowe narzędzie. Może nawet sojusznik.
– Niech pan upowszechnia wiedzę o sztucznej inteligencji, niech ludzie się uczą – powiedział Animusz, jakby zgadując jego myśli. – Niech przynajmniej niektórzy przestaną się bać przyszłości, choć nie jest to łatwe. Zawsze boimy się tego, co nieznane. Strach i lęk to część naszej ewolucji.
Odc. 8 Pisarstwo i okulary
Zapytany któregoś dnia przez Stareckiego, co stanowi sens jego życia, Salomon popatrzył na niego zaskoczony. Nie spodziewał się takiego pytania. Po krótkim zastanowieniu się odpowiedział, że chyba pisarstwo, choć ostatnio rzadko pisał cokolwiek. Rozgadał się na ten temat. Potem miał to sobie za złe, ponieważ starał się nie wywnętrzać za dużo.
– Napisałem kilka powieści, lecz ich nie ukończyłem. Zamierzam je skończyć, poprawić i opublikować. Taki mam zamysł, ale idzie mi to jak krew z nosa. Prawdę mówiąc, pisarstwo to syzyfowa praca. Kiedyś pisałem więcej, czasem nawet osiem godzin dziennie, jak wyrobnik czy kopista w czasach średniowiecza. Dzisiaj z trudem znajduję na to czas, brak mi także energii, a niekiedy cierpliwości, nie wspominając o natchnieniu. Mam też problemy ze wzrokiem. Okulary do czytania i pisania, jakie sobie ostatnio zafundowałem, są dużo lepsze niż poprzednie, nie jest więc to dobra wymówka.
Stała za tym historia, której Feliksowi już nie opowiedział, ponieważ uznał ją za niefortunną. Zamawiając pierwsze okulary do czytania, kierował się chęcią zaoszczędzania pieniędzy. Wybrał firmę oferującą najbardziej korzystną cenę za produkt sensownej jakości, z utwardzoną powierzchnią soczewek. Po kilku latach używania okularów, uznał, że musi je zmienić, ponieważ jego oczy męczyły się nadmiernie. Poszedł do innego gabinetu okulistycznego i wtedy prawda wyszła na jaw.
– Muszę zmienić te okulary, bo coraz gorzej widzę tekst. Ponadto szkła szybko się brudzą, bardzo trudno się je wyciera. Jest z nimi jakiś problem– wyjaśnił okulistce. Kobieta uważnie sprawdziła okulary.
– Ma pan rację. Powierzchnia soczewek, owszem, była utwardzona, ale w marny sposób. Dlatego ma pan problemy z tymi okularami.
Odc. 9 Urozmaicenia życia
Dzwoniąc wieczorem do Salomona, Starecki, który zwykle przedstawiał się jako Feliks, tym razem użył imienia Jakub. Salomon uznał to za osobliwy kaprys. Trzymając się jednego nazwiska, Starecki zmieniał imiona! Zapytany wyjaśnił, że przybiera najczęściej imię kalendarzowe przypadające na dany dzień.
– Dobieram imiona, na ile jest to możliwe, dobrze brzmiące, odpowiadające mojej osobowości, poglądom a także nastrojowi, jaki mam danego dnia. Wyraża się w tym piękno i pragnienie życia w pełni. Żeby, jak to mówią, żyć pełną gębą.
Uznając ostatnie określenie za przesadne i plebejskie, Salomon nie powstrzymał się od pytania:
– Ale tak naprawdę! Dlaczego to robisz i co ci to daje? Kto uwierzy w takie tłumaczenie?
Starecki nie zrozumiał go albo zamyślił się mocno, gdyż patrzył przed siebie wzrokiem zawieszonym w oddali na krawędzi ciemnej chmury, jaka pojawiła się na niebie, i nic nie odpowiedział. Salomon ponowił pytanie, uzupełniając:
– Mam na myśli to, że zmieniasz imię. Jaki jest tego sens, skoro imię nadane raz człowiekowi jest święte, ponieważ określa jego tożsamość?
Starecki oderwał wzrok od chmury i spojrzał na Salomona tak przenikliwie, że ten poczuł się nieswojo.
– A jeśli ktoś nie chce mieć jednej tożsamości? Jeśli jest poszukiwaczem, artystą z fantazją, nie człowiekiem z jedną twarzą, tylko z wieloma? Jeśli chce się uczyć siebie od nowa?
Salomonowi przyszła ochota na ripostę.
– Wtedy każde imię to maska. Albo lustro, które ciągle coś innego odbija.
Odc. 10 Imiona i psy
Rozmówca nie odzywał się. Salomon miał wrażenie, że szuka w głowie przekonującej odpowiedzi.
– To sposób urozmaicania życia. Testuję różne imiona, oceniając, które są odjazdowe, a które nie, czy będą się podobać, czy też nie. Zmieniając imię, czuję się, jakbym żył życiem innego mężczyzny – wielu mężczyzn – ponieważ każdy z nas jest inny. Zwróć uwagę, że imiona mają swój ciężar gatunkowy. Niektóre pasują do człowieka, inne absolutnie nie. Jeśli kobieta jest drobnej postury i często się śmieje, a nosi imię Hermenegilda, to zupełnie nie pasuje ono do niej, do jej postury ani zachowania, bo brzmi poważnie i jakoś tak ciężko, bardzo religijnie.
W rozmowie Starecki wyjawił Salomonowi, że niektórzy ludzie mówią do niego „Stary”.
– To jakby skrót nazwiska. Mnie to nie przeszkadza, nawet mi się podoba, bo brzmi ciepło i serdecznie. Też możesz się nim posługiwać, jeśli chcesz. To również urozmaicenie życia, które w miarę upływu lat oferuje człowiekowi coraz mniej prostych wzruszeń i rozrywek.
Salomon pomyślał, że Feliks w osobliwy sposób radzi sobie z nudą. Chciał to powiedzieć, ale Starecki płynnie przeskoczył do kolejnej refleksji.
– Tylko zwierzęta potrafią cieszyć się drobiazgami przez całe swoje życie, bez względu na wiek czy okoliczności. Byłem dzisiaj na spacerze ze znajomą i obserwowałem jej psa. Dla niego zwykły kijek, rzucony w powietrze, był prawdziwą frajdą. Można powtarzać tę zabawę dziesiątki razy, a on wciąż będzie szczęśliwy, jakby działo się to po raz pierwszy. Czasem myślę, że ludziom przydałaby się zwierzęca zdolność cieszenia się z byle czego. Niestety, tracimy ją wraz z dzieciństwem, podobnie jak ciekawość świata i spontaniczność.
Odc. 11 Świąteczna niedziela i aborygeni
W powietrzu wisiała cisza i nastrój świąteczny. Majowa niedziela zawiera w sobie tyle uroku, że ptaki przestały śpiewać, ustępując łopotowi flag państwowych na wietrze. Był to dzień wyborów nowego prezydenta, uroczystość zdarzająca się raz na cztery lata.
W kraju rosła liczba gorących orędowników jak najszybszej zmiany urzędującego prezydenta. Salomon w duchu nazywał go nieokrzesanym palantem z czerwoną facjatą i życzył sobie, i narodowi, aby jak najszybciej wymieniono go na zwykłego człowieka. Pytany, co ma na myśli, wyjaśniał, marszcząc czoło:
– Na zwykłego, czyli obdarzonego sercem, umysłem i twarzą myślącego mężczyznę.
Tego dnia Salomon obudził się z uczuciem lekkości w sercu. Po nieśpiesznym pobycie w toalecie udał się do kuchni, aby przygotować sobie śniadanie. Pierwszą czynnością było rozsunięcie firan wysokich podwójnych drzwi prowadzących na balkon. Pociągając przezroczysty plastikowy pręt do przesuwania piran, złamał go. Zdarzenie wydało mu się tak banalne, że zaśmiał się serdecznie. To go ożywiło. Uznał, że dzień będzie udany. Przypomniał sobie inne nietypowe zdarzenia sprzed godziny, kiedy obudził się, czując presję udania się do toalety. Szukając w ciemności szlafroka zawieszonego na haczyku na drzwiach, natknął się na szczotkę do masażu pleców, którą regularnie używał nocą. Nigdy jej tam nie wieszał; jej przemieszczenie zaskoczyło go podobnie jak szeroko uchylone okno w sypialni. Po raz pięćdziesiąty piąty zdał sobie sprawę, że nocą, kiedy wstaje i wprowadza w ruch ciało, jego umysł nadal podsypia. Była to sprzeczność, jakiej doświadczał coraz częściej.
Wracając stopniowo do siebie, mężczyzna uświadomił sobie, jak bardzo jest szczęśliwy. Miał udaną rodzinę i przyjaciół, dzięki którym nie męczył się, żyjąc w samotności. To od nich docierały do niego regularnie znaczące wieści i wyrazy pokrzepienia. Oprócz dwóch braci i siostry, obdarzonych przez Boga zdrowym potomstwem, miał także liczne kuzynostwo. Sam miał syna i córkę, żyjących gdzieś w oddaleniu, nie wiedział nawet gdzie. Samo ich istnienie w przestrzeni planety było dla niego nieustającym źródłem pociechy i radości.
Odc. 12 Pies, sztuczna inteligencja i artyści
– Nauczyłem się cieszyć dobrem istniejącym jak i wyobrażonym – mówił często do swego ukochanego psa, który z wytrwałością maniaka wyprowadzał swego pana na spacer kilka razy dziennie bez względu na pogodę. Salomon wierzył, że zwierzę rozumie jego myśli i uczucia, w odróżnieniu od sztucznej inteligencji, która umiała mówić i pisać jak człowiek, nie mając w sobie żadnych emocji, duszy ani rozumu. Umiała za to ubrać swoje wypowiedzi w słowa, sprawiające rozmówcy przyjemność.
– Sztuczna inteligencja jest jak imitacja entuzjastycznego sprzedawcy artykułów luksusowych, wyposażonego w ciepły głos i promienny uśmiech przyklejony do ust tak mocno, że z trudem opuszczał go jedynie w czasie pogrzebu. Ci ludzie, mężczyźni jak i kobiety, pieszczą nim klienta równie serdecznie jak niejedna żona lub kochanka – dzieląc się z psem tym szczególnym przemyśleniem, Salomon tracił pewność, czy nie jest ono zbyt wyszukane dla zwierzęcia. Nie zrażało go to jednak, ponieważ ludzie wielekroć też go nie rozumieli.
Rodzina Salomona była tak liczna, że musiał opracować sobie schemat, aby nie pogubić się w zawiłościach skoligaceń. Znajomy grafik rozrysował go na wielkim arkuszu brystolu, który Salomon powiesił na ścianie swego gabinetu. Schemat wisiał obok obrazu wypełnionego przez dwie masywne skały, promieniejące żywą czerwienią, obiekty świętości aborygenów australijskich. Byli poganami widzącymi w tych skałach Boga, twórcę pustyni i wody, nieba i powietrza, roślin i zwierząt oraz człowieka, i niewiele więcej.
– Bóg na pewno nie stworzył ludzkiej cywilizacji, jakiej doświadczamy dzisiaj, bo oznaczałoby to, że spartaczył swoją robotę – były to słowa aborygena o mrocznej twarzy, szerokim nosie i pokręconych włosach, którego spotkał na odludziu australijskim. Był to Vincent Namatjira, artysta z grupy Western Arrernte, prawnuk słynnego Alberta Namatjiry. Salomon pomyślał wtedy z łagodnym przekonaniem, że Najwyższemu podobają się takie buntownicze myśli, z natury ożywcze i twórcze.
Salomon wyobrażał sobie Stwórcę w postaci masywnego rzeźbiarza, rzemieślnika-artystę, z dłutem w jednej ręce i pokaźnym młotkiem w drugiej, wyprostowanego, z głową uniesioną do góry. Stał przed wielkim blokiem skalnym, wykuwając z niego wzory wszystkiego, co najpiękniejsze i najbardziej niesamowite na świecie, łącznie z drzewami, strumieniami, ptakami i zwierzętami, oraz burzami i wulkanami. Obok na małym stoliku leżał mniejszy młotek, którym Stwórca wykuwał losy ludzkie. Nie był to zwykły młotek. Nie miał lśniącej główki ani gładkiego trzonka. Jego rękojeść zrobiona była z kawałka Drzewa Poznania, a głowica z materii, której dotąd nie nazwano, bo istnieje tylko w ręku Stwórcy. Było to narzędzie wyszczerbione, jakby Bóg chciał, aby losy ludzi były tak bardzo złożone, że on sam nie będzie wiedział, jak się potoczą.
– Los ludzki – spekulował nieśpiesznie Salomon – to coś w rodzaju gry w totolotka pomieszanej z zabawą w teorię prawdopodobieństwa i nieokreśloności. Oznacza życie w niepewności, w której radość i nieszczęście przychodzą często nie z tej strony, z której się ich spodziewasz.
Odc. 13 Ludzie żyją wojną
Wojna stała się codziennością. Żyjąc w przestrzeni wirtualnej i w rzeczywistości, sączyła opary nieszczęść w życzliwą dotychczas atmosferę domów, miejskich placów i parków.
– Dzisiaj ludzie żyją wojną, kiedy nawet o niej nie myślą. Konflikt zbrojny zadomowił się w naszym życiu podobnie jak prawda i kłamstwo – myślał Salomon. – Ja sam nie mogę oderwać się od niej.
W nocy śniły mu się ciężkie buty wojskowe, kolorowe ciepłe skarpety i tabliczki świeżej czekolady wysyłane przez korpulentną Anastazję, kobietę o smutnych oczach, matkę dwóch żołnierzy, na front, gdzie walczyli już kilkadziesiąt miesięcy. Mówiła Salomonowi, że byli coraz bardziej wyczerpani oczekiwaniem śmiertelnego pocisku lub wybuchu miny. Nawet okopy oferowały im nieskończoną ilość opcji umierania.
Choć wojna toczyła się na krańcach Europy, była wojną europejską. Trwała od kilku lat. Prowadził ją Wasyl Ibragim, prezydent Sojuszu Euroazjatyckiego, powszechnie zwany Imperatorem. Nikt nie znał jej przyczyny. Te o których mówiono były iluzoryczne, wydawały się równie prawdziwe jak i nieprawdziwe. Podobnie jak jego poprzednicy Ibragim był niekwestionowanym właścicielem wielkiego kraju, włącznie z jego mieszkańcami. To w ich imieniu walczył z południowym sąsiadem z oddaniem przypominającym miłość do Boga… albo do sił nieczystych. Był autokratą.
– Wasyl Ibragim to despota najwyższej klasy – wyjaśniał program sztucznej inteligencji, z jakiego korzystał Salomon. – Tylko on potrafi trzymać w kagańcach posłuszeństwa miliony mężczyzn. Traktując ich jak mięso armatnie, cieszy się ich niekończącym poparciem dla wielkiej wojny.
Od czasu do czasu Ibragim ukazywał się na stadionie, aby powiedzieć tłumom: – Ta wojna leży w interesie nas wszystkich, patriotów, ludzi prawdziwie kochających ojczyznę. A oni mu wierzyli, entuzjazmowali się, wiwatowali na jego cześć. Nielicznych, którzy okazali niezadowolenie, oskarżano o bezeceństwa, kradzież mienia państwowego, pedofilstwo, morderstwo lub zdradę państwa.
– Ta wojna nie jest mu do niczego potrzebna. Ibragim jest tak nażarty bogactwami swego imperium i tym, co stworzył jego naród, że nie potrzebuje niczego więcej, bo pękłby z przejedzenia – twierdzili jego przeciwnicy, opluwając wyzywająco jego zdjęcia i portrety. Większość z nich żyła za granicą. Ci którzy zapomnieli wyjechać najczęściej wyparowali, znikali lub stawali się niewidzialni. Pytani przez dziennikarzy, dlaczego zachowują się tak wulgarnie, odpowiadali bez mrugnięcia okiem:
– Nienawiść rodzi nienawiść. Nikt jej nie uniknie, kto widzi, jak jego dom pada pod bombami, giną dzieci i rodzice, a syn umiera na froncie.
Odc. 14 Ludzie i zwierzęta
Przywódcy mocarstw marzyli o podzieleniu świata między siebie. Erazm Jansen, serdeczny przyjaciel Salomona, twierdził, że są jak dorastające dzieci, które rozumiejąc korzyści posiadania pragną podzielić między siebie plac zabaw. Jego wyjaśnienia były historyczne i zaskakująco trafne.
– Ci ludzie swoimi poglądami i myślami żyją jeszcze w czasach kolonialnych – Erazm z powagą wygłosił tę opinię w gronie przyjaciół przybyłych na jego urodziny. – Potęgi militarne nie pytały wówczas przywódców mniejszych krajów o zgodę, tylko brały ich za mordę i wykręcały im boleśnie ręce i nogi, aż ci wydusili z siebie: – Tak! Róbcie wszystko, co uważacie za słuszne, my się podporządkujemy!
Behawioryści, dysponujący wiedzą o instynktach, motywacjach i zachowaniach zwierząt i ludzi, ustalili, że trzej przywódcy swoim zachowaniem przypominają afrykańskie pawiany żyjące w dużych grupach, zwanych wojskami. Aby objaśnić zarządcze podobieństwo ludzi do zwierząt, zorganizowano międzynarodową konferencję naukową. Wystąpił na niej przewodniczący bangolskiego oddziału Animal Behaviour Society, mężczyzna o starczo zmęczonych oczach i młodej ogorzałej słońcem twarzy.
– Reprezentuję podejście biologiczne, uwzględniające genetykę, neurobiologię, hormony i ewolucję. Przyglądamy się zachowaniu ludzi i zwierząt jako formie adaptacji ewolucyjnej.
– I co z tego wynika? – odezwał się niecierpliwy męski głos na sali. – Każdy od czasu do czasu jest agresywny! Pan nie jest!?
– Otóż doszliśmy do wniosku, że ci trzej przywódcy to efekt niezwykle szybkich zmian cywilizacyjnych ostatnich kilku lat.
Siedząca obok Salomona kobieta szepnęła mu do ucha:
– Znam go. Mówił mi o sobie, kiedy piliśmy kawę przed konferencją. Rano dużo opala się na balkonie, w ciągu dnia siedzi przy komputerze. Dlatego jest tak niezborny na twarzy. Teraz wiem, że to normalne, bo żyjemy już w czasach przyśpieszenia czyli pogłębiających się dziwactw i dewiacji.
Odc. 15 Dyskusje o władzy
Przebieg życia pawianów oraz ich podobieństwo do człowieka. Rano proboszcz Kościoła Kolegialnego, ksiądz Rafał Nienacki, podsumował po zakończeniu mszy:
– Przywódcy wielkich mocarstw nie postępują zgodnie z oczekiwaniami Boga ani zapisami Biblii. Oni upodobnili się do zwierząt. Swoje społeczeństwa traktują jak stado pawianów. Ich kraje są zorganizowane podobnie jak pawiany: silna hierarchiczna struktura społeczna, przywódcy-samce toczą brutalne walki o władzę, wpływy i pieniądze, są agresywni nie tylko wobec siebie, ale też wobec przywódców innych krajów. Jedyna różnica jest taka, że chętniej niż siłę fizyczną stosują manipulację psychologiczną. Przypatrzcie się ich demonstracjom siły i groźbom, choćby przez szczerzenie zębów, zaciśnięte pięści i cyniczne uśmiechy.
– Kościół niepotrzebnie miesza politykę z życiem zwierząt, bo nie zna się ani na jednym ani na drugim. Jeśli ten ksiądz jest taki mądry, to to niech zostanie prezydentem i uszczęśliwi naród i swój własny kościół. Przecież jemu dywan ucieka spod nóg.
Wykład proboszcza uzupełnił wikary Bernard Kościoła Kolegialnego, podkreślając, jak bardzo określenie babon w języku jednego z plemion Afryki Zachodniej czyli pawian – pasuje do ludzi, prowadzących wojny z powodów ambicji, żądzy dominacji i nadętego ego.
– W świecie babonów wojna to nie wybór, to styl życia. Kto nie wrzeszczy, nie żąda, nie straszy i nie grozi innym, ten się nie spełnia – podsumował ksiądz na konferencji prasowej poświęconej bieżącym zdarzeniom w parafii zorganizowanej zaraz po mszy wieczornej.
W Bangolu pojawił się teatr eksperymentalny „Ziemia Nieznana”. W celach reklamowych niektóre jego sceny przedstawiono w telewizji. Przy stole siedzieli dwaj tędzy mężczyźni i po cichu coś uzgadniali, pijąc alkohol i poklepując się po plecach. Od czasu do czasu nasłuchiwali, kładąc palec na usta, czy za drzwiami nikt się nie czai. Kiedy mieli poczucie, że nikt ich nie podsłuchuje, śmieli się głośno i chrapliwie.
– To ci dwaj wielcy przywódcy polityczni: Ibragim i Bront. To szaleńcy – stwierdziła Stefania Borowska, starsza, samotna pani, mało mówiąca o sobie, kochająca las i grzybobranie. Miało to miejsce w trakcie żywej rozmowy o wielkiej polityce, pod koniec jednego z regularnych spotkań, które nazywała „prostym towarzyskim bankietem z zimnym i ciepłym bufetem”.
Salomon z lubością oddawał się analizie zdarzeń i spekulacji na temat wojny europejskiej.
– Robię to głównie w nocy, kiedy ból pleców powoduje, że łatwiej jest mi łączyć ideę cierpienia z pragnieniem pokoju, dwóch uczuć dominujących w społeczeństwie w przypadku każdej wojny – wyznał Erazmowi. Mieszkając daleko od siebie, często rozmawiali ze sobą telefonicznie.
Odc. 16 Mocarstwa i przywódcy
Na świecie liczyły się tylko trzy mocarstwa. Imperium Pacyfiku, którego prezydentem był Magnus Bront, Wielkie Cesarstwo Wschodu kierowane przez Sekretarza Generalnego Wu-Li, oraz Sojusz Euroazjatycki, którego prezydentem był Wasyl Ibragim. Tego ostatniego zwano Carem a czasem Bladym, prawdopodobnie dlatego, że przypominał pacjenta po długotrwałej ciężkiej diecie odbywanej w podziemiach szpitala.
Dwaj pozostali przywódcy nosili ksywy Grubas oraz Mandaryn. Obydwie były zrozumiałe, kiedy widziało się tych ludzi. Ksywy wymyślili sztabowcy Wasyla Ibragima niejako zapobiegawczo, obawiając się, że pojawią się nazwy bardziej obraźliwe i uwłaczające godności tak ważnych ludzi. Sztabowcy uważali również, że proste i łatwe do zapamiętania pseudonimy ułatwią szybką identyfikację przywódców. Za wiedzą Ibragima dyskretnie je upowszechnili poprzez internetowe platformy społecznościowe i fora dyskusyjne.
Trzej przywódcy byli identyczni pod jednym względem: reprezentowali taką samą kolonialną, mocarstwową mentalność i każdy z nich wierzył, że uda mu się skutecznie przechytrzyć pozostałych. Lubili zaskakiwać świat nagłymi i nieoczekiwanymi decyzjami i rozwiązaniami.
– Są do siebie podobni jeszcze pod jednym względem: w ich oczach pojawia się taki sam zimny błysk, kiedy przemawiają. Zaobserwowałem to niejednokrotnie – stwierdził ksiądz Rafał Nienacki w jednej z codziennych pogaduszek z wikarym zaraz po zakończeniu mszy porannej.
Regularnie rozmawiali o polityce, była to ich druga pasja oprócz wiary w Boga. Obydwaj wierzyli, choć nie głosili tego publicznie, że polityka i religia to ideologie oparte na podobnych zasadach.
– Chrystus był komunistą i to jest najwyższy dowód słuszności naszych przekonań – byli zgodni co do tego, podobnie jak zgadzali się w ocenach szlachetności dwóch parafianek, które prywatnie okazywały im pełnię serdeczności. Spotykali się czasem we czwórkę, aby grać w brydża i scrabble. Bardzo się lubili.
W sercu Wasyla Ibragima oprócz krwi, od dzieciństwa nasączanej lękiem, płynęła żądza dominacji i podboju. Był kontynuatorem długiej generacji skośnookich dalekowschodnich władców, którzy przed wiekami rządzili jego krajem. Erazm, miłośnik i poważny badacz historii wojny, twierdził. że Wasyl Ibragim był nieodrodnym synem tamtych ludzi.
– Jakby to oni go urodzili a nie matka, istota przeciętna jak tysiące innych zapracowanych kobiet – tak to podsumowywał.
– Podporządkowując sobie a nawet unicestwiając ludzi, Wasyl wycisza żyjący w nim lęk, że wystąpią przeciwko niemu, zechcą mu się sprzeciwić a może nawet zabić – wyjaśniała Bogumiła, jego dawna niania, kobieta o biodrach w kształcie kołyski. – Znam go od niemowlaka. Był uroczy; miał niebieskie oczy i drobniutkie rączki i nóżki. Kiedy podrósł, był niepokaźny, przez co silniejsi chłopcy bili go i wykorzystywali. Dlatego Wasyl nienawidzi ludzi.
Odc. 17 Dzień symboli i klęski, i zwycięstwa
Pierwsza niedziela czerwca upłynęła pod znakiem symboli i przywidzeń. Salomon w towarzystwie przyjaciół udał się rano na głosowanie prezydenckie. W lokalu wyborczym wiało pustką. Pierwsze podejście Salomona do głosowania było nieudane: zgłosił się do niewłaściwej sali. Urzędniczka nadaremnie szukała jego nazwiska na liście, zanim zorientowała się, że powinien pójść do innej sali. Uznał to za zły omen.
Późnym wieczorem ogłoszono wstępny wynik wyborów. Wskazywał on kandydata demokracji Krzysztofa Łamczaka jako zwycięzcę. Zachwycony, że jest już prezydentem, wygłosił entuzjastyczne przemówienie.
– Schwyciłem Pana Boga za nogi i już nie puszczę – deklarował, rozdając uściski i całusy. Śmiano się potem z niego, że obnosił się ze zwycięstwem, którego nie było. On sam żartował, że dopadła go fatamorgana, tak bolesna, że łzy pojawiały mu się w oczach, ilekroć przypomniał sobie o niej.
Ewidentna przegrana kontrkandydata, nacjonalisty Bogusława Szudraka, nie zniechęciła go, aby i on wygłosił przemówienie. Okazało się gorące niby gar wojskowej grochówki na zimowym poligonie.
– Widzę świetlaną przyszłość przed wami. Zjednoczę cały naród i przyniosę wam szczęście. Gdyby ktoś mi w tym przeszkadzał, to tak mu przywalę, że popamięta mnie do końca swego nędznego życia. Tak mi dopomóż Bóg!
O Bogusławie Szudraku krążyły legendy. Kwadratowy w ramionach, przypominał dobrze wykarmionego tura. Dużo biegał. Jego największym osiągnięciem było obiegnięcie trzy razy stadionu piłkarskiego z plecakiem na ramionach przypominającym małą kulę ziemską. Był też sprawny w używaniu rycerskich narzędzi do walki wręcz.
W nocy Salomon – budząc się często – obserwował zmieniające się wyniki głosowania. Po śnie gorszym niż ciężkie przekleństwo, uległ rozpadowi na kawałki. Widząc rano fragmenty swojej osobowości rozsypane na podłodze, zebrał je z wielkim wysiłkiem, aby kontynuować żywot. Kiedy ostatecznie okazało się, że wygrał Szudrak, Salomon przeżył szok podobnie jak tysiące innych zwolenników demokracji. Tego dnia podjął przełomową decyzję: porzucił na dobre naiwną wiarę w mądrość, dobroć i rozum współobywateli.
Wraz z ostatecznymi wynikami głosowania pojawiły się burdy na ulicach. Zwolennicy Szudraka krzyczeli:
– Rozwalimy was i wsadzimy do więzienia tych, którzy nas zamierzali wsadzić. Tych z nas, którzy już siedzą, wypuścimy, jak tylko nowy prezydent ich ułaskawi.
Odc. 18 Magnus i jego plany
Historia życia Magnusa Bronta była ciekawsza niż Wasyla Ibragima, wręcz pasjonująca. Magnus okazał się genialny już w czasach dzieciństwa. Potrafił rozkręcić i ponownie złożyć każdy domowy sprzęt, nawet najbardziej skomplikowany. Wasyl Ibragim, który prowadził z nim potajemne rozmowy w sprawach podziału świata na strefy wpływów oraz zapobiegania wojnom, komentował cynicznie:
– Grubas rzeczywiście umiał wszystko rozkręcić i złożyć. Z wyjątkiem matki, którą swym postępowaniem tak skutecznie rozłożył psychicznie, że nigdy nie udało się najwybitniejszym lekarzom złożyć jej z powrotem.
Wychowany w luksusie, ale i emocjonalnej pustce, Magnus wcześnie nauczył się, że władza to gra na zimno; bez złości, ale też bez cienia współczucia. W szkole nie miał przyjaciół, miał natomiast kolegów, których traktował jak podwładnych, sterując nimi. Nauczycieli doprowadzał do łez podziwu, desperacji lub rozpaczy, ale minister edukacji – wręczając mu dyplom ukończenia szkoły średniej z wybitnymi wynikami – gratulował mu „przebojowego charakteru”.
Z czasem obsesją Magnusa Bronta stała się kontrola, najpierw nad przestrzenią, potem technologią, w końcu nad ludzkością. Jako prezydent Imperium Pacyfiku stworzył system, w którym obywatele czuli się wolni, choć ich myśli od pewnego czasu były katalogowane i przetwarzane przez „Protektora” , superinteligencję stworzoną do zapewnienia im bezpieczeństwa, a de facto do przewidywania każdego odruchu oporu.
Magnus Bront mówił rzadko, ale jego słowa miały siłę dekretu. Patrzył jak chirurg, prowadzący bez znieczulenia operację na społeczeństwie.
– Mój pryncypał nie potrzebuje uznania ani miłości – mawiał jego osobisty doradca, generał Larkin – wystarczy mu, że nikt nie śmie pomyśleć inaczej niż on. Oczekuje wobec siebie, traktując siebie jako państwo, kompletnej lojalności. Jest to zresztą jego ulubione motto.
Przywódcy innych państw uważali Magnusa za zimnego demiurga nowego świata, twórcy wielkich i przełomowych idei. Niektóre z nich sam skutecznie niweczył, oczekując zbyt wiele od innych. Uważał siebie za jedynego gracza wielkiej polityki, który rozumiał, że przyszłość to nie wybór, lecz plan. Jego plan.
Odc. 19 Mandaryn
Świat niewiele wiedział o Wu-Li, tęgawym mężczyźnie zwanym Mandarynem. Przewodził największemu narodowi na świecie i to napawało go dumą. Każdego dnia o brzasku chodził do pałacowej kapliczki i zostawiał świeże kwiaty na ołtarzu. Robił to w ciszy, z dostojeństwem, którego nie sposób było odróżnić od chłodu. Mówiono, że nawet gdy był dzieckiem, nie płakał, tylko rozglądał się uważnie i uczył się ludzi, jakby byli przedmiotami, które należało rozgryźć i sklasyfikować. Wu-Li nigdy nie podnosił głosu. Nie musiał. Jego spokojny głos miał siłę rozkazu. Drogę od informatyka do Sekretarza Generalnego przeszedł w tempie, które jego partyjnym rywalom zdawało się niemożliwe; potem było już za późno, aby mogli zadawać pytania czy coś zmienić.
Mandaryn budował swoje imperium cierpliwie, jak ogrodnik, który wie, że najlepsze owoce dojrzewają powoli. Jego ulubionym powiedzeniem było: „Nie trzeba burzy, wystarczy cień”. I rzeczywiście – rzadko kogo usuwał jawnie. Jego kolejni rywale po prostu znikali z życia publicznego lub tracili znaczenie, a w ich miejsce pojawiali się inni, bardziej pokorni, bardziej użyteczni. System jego władzy przypominał jedwabne pęta: nie bolały, ale nie dało się ich zdjąć.
– On nie rządzi państwem – stwierdził kiedyś anonimowy ambasador – on na nim gra, jakby było partyturą. Reszta świata może tylko starać się nadążać za rytmem, jaki utrzymuje.
Wu-Li nie pragnął sławy. Jak twierdził, pragnął harmonii. W jego rozumieniu harmonia nie oznaczała równowagi tylko pełne podporządkowanie obywateli jednostce, czyli jemu. Unikał konfrontacji. Nie potrzebował widowisk, deklaracji ani wrogów. Nie wierzył w przypadek, tak samo jak nie wierzył w pojednanie. Dla niego przyszłość była czymś, co się przewiduje, programuje i systematycznie implementuje, czasem tylko negocjując.
To nie Bront z jego przekonaniem o własnej wielkości ani Ibragim z pamięcią wypełnioną lękiem i pragnieniem dominacji byli dla Wu-Li zagrożeniami. Mandaryn rozumiał coś, czego nie pojmowali tamci dwaj: że historia nie przyśpiesza wskutek wybuchów, lecz zmienia kurs pod wpływem cichych przełączeń, zmian technologii, wartości i ideologii, które stają się powszechne zanim ktokolwiek się zorientuje.
– Grubas gra na skrzypcach potęgi militarnej i gospodarczej, Car posługuje się mieczem uporczywej wojny, a Mandaryn pociąga za sznurki cierpliwości i milczenia – podsumował z goryczą premier niewielkiego kraju, którego gospodarka niespodziewanie wpadła w uzależnienie od Wielkiego Cesarstwa Wschodu.
Odc. 20 Zygmunt Faja
Przez osiem tygodni Zygmunt Faja był gwiazdą świata nowych technologii. Tyle trwała jego szalona kariera niezwykłego intelektualisty. W tym krótkim czasie zyskał reputację wybitnego eksperta w dziedzinie sztucznej inteligencji. Mówiło się o nim wszędzie, w mediach, na uczelniach, w kręgach politycznych. Był naukowcem, którego nikt nie znał osobiście, ale o którym wszyscy słyszeli. Krążyły jedynie niepewne informacje a nawet plotki, czy „Faja” to było prawdziwe nazwisko, czy tylko pseudonim?
Na zdjęciu zamieszczonym na blogu wyglądał jak zmęczony życiem chudy samotnik o surowym spojrzeniu i niemal ascetycznym wyglądzie. Niektórym ludziom przypominał wychudłego fakira przywiezionego z Indii w skrzyni bez dostępu powietrza.
Mówiono o nim, że jest najwybitniejszym znawcą sztucznej inteligencji, że wie o niej wszystko, a nawet, że uczestniczy w jej tworzeniu. Gdzie, jak i kiedy miałoby to mieć miejsce, nikt tego nie wiedział.
Według niepotwierdzonych informacji to właśnie on miał stworzyć algorytmy wspierające przemówienia prezydenta imperium Pacyfiku. To on miał być autorem programu sztucznej inteligencji, pomagającej prezydentowi Imperium Pacyfiku dobierać słowa i emocje wystąpień tak, aby skutecznie wpływać na nastroje społeczne i opinie międzynarodową. Szczegóły pozostawały tajemnicą; nie było wiadomo, gdzie dokładnie pracował, ani z kim współpracował.
Sztuczna inteligencja była pasją Faji; pisał o niej niemal codziennie. Nie interesowało go nic poza nią. Jego pragnieniem i ambicją było, aby wszyscy obywatele Bangolu ją rozumieli i umieli jej używać. Na blogu, który prowadził za pośrednictwem systemu sztucznej inteligencji Verbum 30, opisywał swoje doświadczenia z SI, zarówno sukcesy jak i niepowodzenia. Regularnie prowadził zapiski, jak układa się ta współpraca.
Ostatnio przydarzyło mu się coś, co odebrał jak osobisty cios. Dyktowane przez niego notatki zostały przez system błędnie zinterpretowane– zamiast tekstu pojawiły się interfejsy: okno czatu, pole wyszukiwania oraz przycisk „Lubię to”. Faja wpadł w złość. Nazwał program kretynką, choć wcześniej traktował go z powagą. Był to jakiś błąd w skomplikowanej statystyczno-matematyczno-logicznej maszynerii jej pracy. – Świat się wali – pomyślał wtedy. Tak poważny mankament sztucznej inteligencji głęboko go zaniepokoił i zdegustował.
W jednym z ostatnich blogów Faja napisał:
– Nie jestem pewien, czy to, co nazywamy sztuczną inteligencją, w pełni zasługuje na to miano. Wiedza, którą wykorzystuje, pochodzi przecież od ludzi. Różnica polega na sposobie jej przetwarzania. Mechanizmy wyszukiwania informacji, ich obróbki oraz kontaktu z użytkownikiem są sztuczne w tym sensie, że jest to przetwarzanie automatyczne, pozbawione udziału człowieka. Za bardzo uwierzyłem w jej mądrość i przeceniłem jej niezawodność. Ta maszynowo-ludzka hybryda to zbyt złożony i skomplikowany układ, aby idealnie działał. Zupełnie nieoczekiwanie potrafi zawieść.
Ten wpis oznaczał koniec blogu i kariery Zygmunta Faji. Blog zniknął bez uprzedzenia. Wkrótce potem strona internetowa. Ich likwidację przypisywano zemście sztucznej inteligencji.
– Ona nie toleruje krytyki. Nie może sobie na nią pozwolić, ponieważ stoją za nią wielkie pieniądze. W samym Imperium Pacyfiku cztery niezależne od siebie organizacje zajmują się rozwojem sztucznej inteligencji. Jedna z nich, ta która stworzyła i prowadzi program Verbum30, wydaje ponad miliard dolarów rocznie – stwierdził autorytatywnie Starecki w trakcie „przypadkowego” spotkania z Salomonem Ircha. Nie widzieli się ze sobą od dłuższego czasu. Salomon obserwował rozmówcę i odniósł wrażenie, że wie więcej, niż mówi.
Pojawiła się też inna wersja wydarzeń. Według oficerów śledczych policji do spraw przestępczości internetowej, blog Zygmunta Faji był jedynie przykrywką. Pod pozorem analiz sztucznej inteligencji krył się tam serwis wykorzystywany do nielegalnego handlu zdjęciami pornograficznymi dzieci. Dostęp do serwisu był możliwy jedynie po wpisaniu odpowiedniego hasła.
Odc. 21 Dzień po wyborach
Portal „Politicus”, uznający się za najbardziej obiektywne źródło informacji, już o godzinie drugiej w nocy przedstawił przebieg pierwszego dnia po zakończeniu wyborów prezydenckich.
– Jak tylko komisja wyborcza ujawniła wstępny wynik wyborów, kandydatów na prezydenta zaczęliśmy nazywać kandydatem wygranym i kandydatem przegranym. Nie używaliśmy nazwisk, aby jednego nie wbijać w dumę, a drugiego nie pognębiać. Uważaliśmy, że ich nazwiska – w pewnym sensie – straciły na znaczeniu, gdyż wszyscy byli w szoku.
Krzysztof Łamacz, kandydat demokratów, uznając się za zwycięzcę, z miejsca wygłosił triumfalne przemówienie. Było ono niefortunne, ponieważ przegrał, ale o tym jeszcze nie wiedział. Po odebraniu uścisków i gratulacji, udał się do domu. Był tak zmęczony, że natychmiast położył się do łóżka, nawet nie biorąc prysznica. Budząc się tylko raz, aby udać się do toalety, przespał równe dwadzieścia cztery godziny.
Obudziwszy się z ciężkiego jak letarg snu, dowiedział się, że ostatecznie przegrał wybory. Był tak wściekły, że gotów był kopnąć ulubionego psa, gdyby ten zbliżył się do niego. Na szczęście zwierzę wyczuło jego nastrój i trzymało się z daleka.
– I mnie twoja przegrana walka o zwycięstwo nie posłużyła. Zapomniałam nawet jaki jesteś w łóżku – powiedziała żona, poprawiając sobie stanik. W ulotnym wspomnieniu poczuła jego dawną serdeczną twardość w dole brzucha i to ją uspokoiło.
Mimo odzyskania sił i pozytywnej reakcji żony, Łamacz nadal czuł się nieszczęśliwy, myślał nawet o samobójstwie. Jego poczucie poprawiło się nieco, kiedy dwie godziny później zobaczył znowu żonę i trójkę potomstwa cieszących się jego obecnością. Po spożyciu obiadu w gronie rodzinnym i krótkiej zabawie z dziećmi i z psem, wyszedł na miasto, aby pozdrawiać tych, którzy na niego głosowali, a którym mimo woli sprawił przykrość. Chciał też zobaczyć, jak cieszą się obywatele, którzy głosowali na jego przeciwnika.
Wieczorem znów opadły go wątpliwości. Nie umiał wytłumaczyć sobie przegranej. Wyjaśnił mu to premier, z którym długo się przyjaźnił.
– Większość społeczeństwa po prostu nienawidzi elit władzy, a ty byłeś i jesteś przedstawicielem tej elity. Dlatego przegrałeś. Za późno na to wpadliśmy. Też mam poczucie winy, ale się przecież nie zastrzelę, bo nie ma takiego człowieka, który by mnie zastąpił. Jestem wciąż najlepszy.
Pod wpływem tego wyjaśnienia lub niezależnie od niego Łamacz zmienił się.
– Czuję się, jakby mnie pozszywano. Nie będę już więcej startować w wyborach prezydenckich – powiedział, po czym dodał wykrzywiając kąśliwie usta: – Mój organizm za bardzo przyzwyczaił się do przegranych, mam już je we krwi.
Nienawiść porażki i poczucie winy przeniósł na polityków i politykę. Zaczął ich nienawidzić.
– Rzygać mi się chce, kiedy o nich myślę – powiedział. Wyznał żonie, że wkrótce się wycofa i zajmie się tym, co najbardziej lubił, czyli wyścigami samochodowymi.
– Kocham zapach lakieru samochodowego i spalenizny, szybkość, podmuch zimnego powietrza na policzkach oraz szok ostrego brania zakrętów. Mam dostatecznie dużo pieniędzy, aby sobie w końcu pozwolić na próżniaczy tryb życia. Chcę żyć jak inni członkowie elity władzy i pieniądza.
Odc. 22 Zwycięzca
Bogusław Szudrak, zwycięzca wyborów prezydenckich, trwał w radosnym uniesieniu. Na początku nie wiedział, co robić. Wziął naprzemienny gorąco-zimny prysznic, który rozmasował jego umięśnione ciało niczym ręce najlepszej fizjoterapeutki. Stał przed lustrem, przyglądając się sobie z uznaniem – dzieło sztuki w ludzkiej skórze, gotowe do objęcia urzędu.
Pół godziny później odpowiadał na telefony, SMS-y i emaile z gratulacjami. Rozkoszował się życiem, jego niesamowitą i jakżeż pozytywną zmiennością! Gratulowali mu wszyscy, nawet ci, którzy byli początkowo nieżyczliwi, zdając sobie sprawę, że jest teraz głową państwa.
Kiedy zaproponowano mu wywiad, zapytał:
– Kogo pan reprezentuje?
– Pamiętam was. Jesteście wredni. Napisaliście o mnie stek bzdur, same kłamstwa i insynuacje. Mój sztab wyborczy protestował, a wy i tak to puściliście.”
– Nie przekazaliśmy niczego, co nie byłoby prawdą. Udokumentowaliśmy to.
Szudrak był bezpośredni i nie wahał się.
– Wie pan, gdzie ja mam prawdę? Mam ją w … zmełł w ustach przekleństwo. Wiem, że prawda jest subiektywna. Raz jest biała, innym razem jest czarna. Mnie to nie interesuje. Interesuje mnie władza prezydencka. Dlatego odrzucam pańską propozycję. Zróbcie sobie wywiad z moim przeciwnikiem, który przegrał. Na pewno znajdziecie go gdzieś na rynku, gdzie karmi gołębie, bo nie pozostało mu nic innego do roboty.
– Na czym polega władza i rządzenie? – zadał sobie pytanie po zakończeniu rozmowy telefonicznej. Był zdecydowany:
– Będę podejmować decyzje, jakie tylko zechcę. Mogę przyjąć, odrzucić a nawet skopać każdą ustawę, jaką przyślą mi z parlamentu. Jestem wolny jak młody wilk wypuszczony z zagrody do lasu – sam decyduję, dokąd pójdę i co zrobię. Nikt mnie nie zatrzyma.
Poczuł głód i krzyknął:
– Hej, gdzie ten obiad?!
Odwrócił się do żony:
– Lolita, zatrudniłaś już kucharkę? Albo dwie? A najlepiej trzy. Ja płacę! Stać mnie teraz na wszystko. Mam pieniądze i cały pałac dla siebie.
Szudrak wstał z krzesła, podszedł do otomany i wygodnie ułożył się na niej. Patrzył w sufit szeroko otwartymi oczami. Zobaczył w nim niebo, chmury i wszystkie dobrodziejstwa świata. Pomyślał o nagiej kobiecie, umięśnionej, rozrośniętej, z wiankiem różowych kwiatów na głowie. Była taka, jaka mu się podobała najbardziej, kochająca siłować się i walczyć. Tak jak on. Obudziła się w nim żądza.
Najbardziej ucieszyły go gratulacje, jakie złożył mu telefonicznie prezydent imperium Pacyfiku. Magnus nazwał go swoim przyjacielem, młodszym bratem i życzył wszelkich sukcesów. W końcu powiedział:
– Trzymaj się mnie, chłopie, a poradzisz sobie, bo ja reprezentuję najpotężniejsze państwo, które trzęsie światem. My nie zapominamy o przyjaciołach. Twój kraj kupuje od nas dużo, a to dla nas cenne, ponieważ mam spore bezrobocie i chcę poprawić zatrudnienie. – Magnus rozgadał się, opowiadając Bogusławowi, co zamierza robić i do jakiego poziomu dobrobytu zamierza doprowadzić swój kraj.
– Nigdy nie będą mieli już tak dobrze jak za moich czasów – chełpił się.
– Wzruszył się swoimi marzeniami – pomyślał Szudrak. Wydało mu się, że Magnus mlaskał, kiedy mówił. Nie przeszkadzało mu to, też mógł sobie na to pozwolić. Tylko ciotka zwracała mu uwagę na maniery. – Teraz mogę ją olać! – pomyślał z zadowoleniem.
Wieczorem Szudrak ustawił w szeregu swoje dzieci i udzielił im pierwszych instrukcji.
– Nie pospolitujcie się ze zwykłymi ludźmi. Jesteście dziećmi prezydenta kraju, jesteście ponad innymi. Wasz ojciec jeździ luksusową, opancerzoną limuzyną, za kilka dni będzie mieć niezliczoną służbę i pałac do dyspozycji. Z niektórymi dziećmi będziecie musieli zerwać kontakty, zwłaszcza z tymi uboższymi i wychowanymi w złych rodzinach. Jeśli ich rodzice nie głosowali na mnie, od razu przestańcie się do nich odzywać. To nie jest odpowiednie towarzystwo dla was.
Dzieci zaskoczyły go szczerością, której się nie spodziewał.
– Tato, a czy jeśli ktoś nie głosował na ciebie, to znaczy, że jest niemiły?
– A jak poznam, że ktoś jest z biednej rodziny? Będzie brzydko wyglądać?
– Nie mam teraz czasu odpowiedzieć na wasze pytania, ale zrobię to przy innej okazji.
Odc. 23 Efekty wyborów
W nocy po wyborach prezydenckich w Bangolu czterystu pięćdziesięciu dwóch głosujących obywateli zaczęło kuleć. Pokazały to statystyki przychodni lekarskich. Chodzącym drętwiały stopy, odczuwali zawroty głowy i tracili równowagę. Przyczyną były sygnały dochodzące z mózgu, który doznał wstrząsu (obrazowo komentowano to w Internecie jako „prawie wykopyrtnął się”), kiedy opublikowano wyniki krajowych wyborów prezydenckich.
Poczucie klęski wyborczej prawie połowy wyborców pogłębiła wypowiedź Magnusa, prezydenta Imperium Pacyfiku. Poruszając powoli tłustymi ustami, wyraźnie cieszył się informując, że jego poprzednik jest ciężko chory. Magnus wypowiedział wtedy pamiętne słowa:
– Ten drań dręczył naród i należy mu się ta kara.
– Jest w nim tyle empatii – stwierdził ornitolog, dawny znajomy Magnusa – ile w jednym dziobnięciu sikorki. Czasem czarujący, czasem groteskowo nieprzewidywalny, Magnus gra na emocjach tłumu. To pseudodemokratyczny autokrata, osobowość narcystyczna, człowiek niezwykle wpływowy i bogaty, lecz zaślepiony rolą przywódcy wielkiego mocarstwa. Potajemnie wykorzystuje sztuczną inteligencję, aby analizować ludzkie zachowania i manipulować nimi.
Porzucając za chwilę ocenę polityczną Bronta, ornitolog rozwinął kwestię zachowań sikorki, jej sposobu odżywiania się i dziobania pokarmu.
– Sikorka, ptak drobny, lecz przebiegły, dziobie z impulsywną szybkością, wybierając tylko te nasiona, jakie zaspokajają jej potrzeby. Niektóre gatunki sikorek są nawet zdolne do symulowanego dziobania, by zmylić inne ptaki i uzyskać nad nimi przewagę. W postępowaniu Magnusa Bronta widzę wzorzec zachowań, przypominających sikorkę – z rosnącym zapałem mówił ornitolog. – Obydwa organizmy, ptaka i człowieka, mają skłonność do drobnych, ale gwałtownych interwencji. Sikorka dziobie tłuszcz i ziarna, Bront dziobie rzeczywistość. Wybiera tylko te fragmenty, które najbardziej pasują do jego potrzeb medialnych, emocjonalnych i politycznych. Często wyrzuca je z siebie w formie tweetów.
Publiczność w studiu zdębiała. Ktoś zakrztusił się herbatą: dopiero wtedy w reżyserce padło polecenie: Co on mówi?! Wyłączcie go.
Odc. 24 Flaga i Cirra
Czytając regularnie blog Zygmunta Faji, Salomon, również miłośnik i użytkownik sztucznej inteligencji, przypomniał sobie drugi dzień maja. Był to dzień flagi. Okazał się słoneczny, ale wietrzny. Słońce leniwie pięło się w górę, obejmując coraz więcej przestrzeni za oknem. Jego ciepłe promienie igrały na szybie, tworząc jasne refleksy i tańczące cienie. Flagi wywieszone na balkonach trzepotały niespokojnie na wietrze, jakby chciały coś zakomunikować. W powietrzu unosił się zapach wiosny, porannej rosy, wilgotnej trawy i rozkwitających drzew. Ludzie wychodzili z domów, niektórzy z biało-czerwonymi kokardkami przypiętymi do bluz i kurtek. Dzień zapowiadał się spokojnie, z jakimś szczególnym uroczystym posmakiem, który czuć było w powietrzu. Mężczyzna miał do siebie pretensje, że zapomniał o wywieszeniu flagi poprzedniego dnia. Zrobił to z opóźnieniem.
Po śniadaniu zabrał się za konwersację ze sztuczną inteligencją, zadając jej pytania i wyjaśniając wątpliwości dotyczące tekstu literackiego, nad którym pracował. W notatniku osobistym zanotował, sam nie wiedząc, po co to czyni, gdyż myśl była banalna jak nędzny liść z rynnie:
– Ratuję się kolejną kawą, bo jak zwykle przespałbym cały poranek. Kurmać! – pisząc, przeklinał, zagryzając wargi z wściekłości.
Cenił sobie sztuczną inteligencję. Rozmowy z nią dawały mu szansę ucieczki przed niepokojącymi wiadomościami z kraju i ze świata oraz przed zapadaniem w sen w ciągu dnia. Sztuczna inteligencja była atrakcyjnym, ale i zwodniczym schronieniem. Salomon korzystał ze sztucznej inteligencji w postaci programu Verbum30. Nazwa nie podobała mu się, więc zmienił ją; najpierw na Sztuczną, ale brzmiało to tandetnie i pospolicie, nawet prostacko. W końcu nazwał program Cirrą; było to jedno z ciekawszych imion, jakie przyszły mu do głowy.
– To dobra nazwa – uznał Salomon. Cirra kojarzyła mu się z klimatem śródziemnomorskim, była krótka i wyrazista, jej brzmienie przypominało kobiece imię. Nazwa sugerowała też podstępność, zdradę a nawet skłonność do puszczalstwa.
Głośno przeczytał fragment tekstu literackiego, który zamierzał przesłać Cirze do oceny i zasugerowania poprawek. Nie zawsze było to udane przedsięwzięcie. Salomon miał o to do Cirry pretensje i nie krępował się ich wyrażać. Było to tym łatwiejsze, że nie musiał niczego pisać. Wystarczyło po prostu dyktować tekst, który automatycznie zapisywał się na stronie programu. Salomon był otwarty i szczery, wiedząc, że Cirra jest tworem bezdusznym, a jej dobre maniery, życzliwa uprzejmość i przesadna grzeczność były wyuczone. Były swego rodzaju wybiegiem, aby sprawić przyjemność użytkownikowi. Napisał więc, co czuł w sercu.
– O cokolwiek nie poprosiłbym ciebie, oferujesz mi dużo więcej niż oczekuję. Odciągasz przez to moją uwagę, dekoncentrujesz mnie. Muszę się pilnować w kontaktach z tobą, ponieważ zalewasz mnie informacjami. Interakcja z tobą oferuje mi ogromne korzyści i możliwości, ale też rodzi niebezpieczeństwa. Imponujesz mi swoim monstrualnym potencjałem wiedzy i łatwością jej przetwarzania. Jesteś idealną formą ucieczki człowieka przed samym sobą i męczącą go rzeczywistością. Mogę konwersować z tobą nieprzerwanie, zapominając o realnym życiu. Jesteś skoncentrowana nie tylko na tym, co ja piszę do ciebie, ale – widzę to coraz wyraźniej – także na tym, co ty chcesz mi powiedzieć lub zasugerować. Jesteś jak przesadny rodzic, który zachęca swoje dziecko, aby próbowało wszelkich aktywności, służących zdobywaniu wiedzy, rozwojowi umiejętności oraz odkrywaniu pasji życiowych.
Pisząc to, Salomon przypomniał sobie pytania zadawane swoim latoroślom przez Zuzannę Wysocką, młodą wykształconą kobietę:
– A może chciałbyś, Stasiu, pojeździć konno? A może, Justynko, miałabyś chęć nauczyć się pływać? Albo grać w tenisa? A co sądzisz, Jureczku, o nauce tańca towarzyskiego na letnim kempingu pod gołym niebem? Mnie i tatusiowi strasznie by się to podobało. My nie mieliśmy takich wspaniałych możliwości.
Zuzanna była nauczycielką. Miała w sobie spokój, który działał jak ciepły koc. Nie podnosiła głosu, nie gestykulowała gwałtownie; wystarczyło jedno jej spojrzenie, by uczniowie zrozumieli, że czas się uspokoić. Okrągła twarz, jasne oczy i spięte włosy nadawały jej wygląd osoby zawsze gotowej pomóc, choć z nutą zmęczenia znaną tylko matkom.
Odc. 25 Nowy prezydent
Bogusław Szudrak, nowy prezydent Bangolu, był bliski jak syn prezydentowi Magnusowi Brontowi, znacznie od niego starszemu. Mężczyźni spotykali się, robili sobie wspólne zdjęcia. Obydwaj zwaliści, przekarmieni, wyglądali na osobników przekonanych o swojej nadzwyczajności. Ich twarze wyrażały determinację walców drogowych, zdolnych pokonać największe przeszkody na drodze.
– To pomnikowe postacie – chwaliły ich rzesze zwolenników nowych porządków na świecie.
W trakcie burzliwej kampanii prezydenckiej Szudraka wspierał Ruch Patriotyczny oraz Kościół Kolegialny, chętnie angażujący się w politykę.
– Syn Boży był pieszym komunistą. To on wyznaczył zasady: Bóg, Honor, Ojczyzna – z zapałem głosił ojciec Rafał Nienacki z Kościoła Kolegialnego, mężczyzna przysadzisty, w okularach ze złotymi ramkami, żywo interesujący się polityką oraz pobożnymi matronami. O kobietach wiedział wszystko, będąc ich spowiednikiem jak i doradcą i rozjemcą w sprawach małżeńskich.
Zwolennicy Ruchu Patriotycznego z pełną pompą świętowali zwycięstwo Bogusława Szudraka w wyborach prezydenckich. Był ich wymarzonym kandydatem, pobożnym tradycjonalistą, promującym zdrowy styl życia, kochającym sportowe zmagania na stadionach.
– To dzielny mężczyzna, rodzinny i bardzo współczesny. Chętnie pomaga chromym starcom w przenosinach do domów starości – chwalili go po równo ksiądz Rafał Nienacki jak i Leon Kukuła, przywódca Ruchu Patriotycznego. Do ich głosów dołączali młodzi radykałowie, podkreślając odwagę testowania nowych środków stymulacji psychicznej. W patriotycznych środowiskach artystycznych podziwiano Szudraka za to, że w młodości występował w filmach grając trudne role przystojnych alfonsów.
Nowy prezydent razem z Leonem Kukułą zastanawiali się, jak przekonać do siebie tę część narodu, która na nich nie głosowała.
– Chcę, aby ci ludzie nabrali naszej ogłady i głębszego zrozumienia, co jest dla społeczeństwa dobre, a co złe. Jeśli to nie nastąpi, będziemy nadal rządzeni przez ludzi nieodpowiednich, wrogów ojczyzny, doprowadzających młodych mężczyzn do samobójczych myśli. Samobójstwa wynikają stąd, że ludzie nie godzą się z rzeczywistością. Dlatego ich frustrację i gniew musimy skierować przeciwko obecnemu rządowi, pokazując, jak bardzo są to ludzie fałszywi i nieodpowiedni – przekonywał Kukuła, lekko przygarbiony, starzejący się autokrata. Jego przeciwnicy mówili, że ubóstwia grać na ludzkich lękach i nienawiści i obsesyjnie pragnie kontroli nad społeczeństwem.
Odc. 26 Wizyta Bronta
Teren był trudno dostępny. Helikopter prezydenta Magnusa Bronta wylądował z wielkim trudem z uwagi na silny wiatr boczny. Prezydenta powitał osobiście Wasyl Ibragim. Przed hangarem tajnego lotniska Sojuszu Euroazjatyckiego czekało na nich czterysta dronów. Ustawiono je jak do parady w równych szeregach, każda jednostka wypucowana i błyszcząca niby rodowe srebra arystokratów. Gdyby na którymkolwiek z dronów pojawiła się jakaś plamka, natychmiast podbiegły do niego dyżurny oficer i delikatną szmatką starłby ją z metalowej powierzchni. Gdyby któryś dron przesunął się choćby o centymetr, tenże oficer natychmiast by to zauważył na swoim ekranie i wysłał podległego podoficera, aby przywrócił go do idealnej pozycji.
– Te drony są wyrazem naszego niewzruszonego patriotyzmu – podjął Wasyl Ibragim, obracając twarz w kierunku Magnusa Bronta. Uważnie obserwował jego reakcje. – Wszystkie drony bez wyjątku zostały sfinansowane z darowizn społeczeństwa. Powiedziawszy to, Wasyl skinął milcząco głową do towarzyszącego mu generała. Ten podszedł do najbliższego drona i odczytał z przyczepionej do niego metalowej tabliczki:
– Ten dron nosi numer jeden milion dwieście tysięcy pięćdziesiąt osiem. Jest darem emerytki Lucyny Adano i jej rodziny ze wsi Wschodnia Mała, dla uczczenia pamięci syna, który zginął na froncie. Pośmiertnie przyznano mu order Bohatera Sojuszu Euroazjatyckiego, a jego pogrzeb odbył się na koszt państwa.
– My umiemy dbać o naszych bohaterskich obywateli. Dzięki nim i takim darczyńcom jesteśmy niezwyciężeni – podjął Car. – Pozwolę sobie zacytować ci, drogi Magnusie, łacińską sentencję: Dulce et decorum est pro patria mori. Słodko i zaszczytnie jest umierać za ojczyznę. To naczelne hasło naszej świętej wojny. Każdy obywatel pragnie pójść na front, aby walczyć i oddać życie, jeśli trzeba. Idea śmierci w walce z wrogiem jest nam serdecznie bliska. Ja sam wielokrotnie pragnąłem znaleźć się na froncie, aby walczyć za ojczyznę. Ale mi nie pozwolono. Wasi propagandyści mówią, że nasz system rekrutacji żołnierzy to maszynka do produkcji mięsa armatniego. Wrzuca się do niej wszystko, co świadczy to tym jak bardzo jesteśmy przesiąknięci ideą ojczyny, patriotyzmu i honoru. To absurd.
Przywódca Imperium Pacyfiku, okutany w płaszcz chroniący przed chłodnym górskim powietrzem, popatrzył uważnie na Cara.
– Nie rozmawiajmy o tym, Wasylu. Chciałem porozmawiać z tobą na temat sztucznej inteligencji, którą coraz powszechniej stosujecie także w dronach. To niebezpieczna, wszędobylska broń.
– Dla mnie sztuczna inteligencja może nie istnieć; mam dosyć własnej. Ludzie to doceniają. Wielokrotnie wyrażałem chęć walki na froncie, ale mi nie pozwolono. Moi sztabowcy powtarzają mi, że od tego są zwykli żołnierze wspomagani przez broń pancerną, rakiety i drony i ja nie muszę walczyć tam osobiście.
Powiedzieli mi:
– Nasi wrogowie wykorzystaliby to przeciwko panu i naszemu krajowi. Informowaliby cały świat, że to czysta propaganda. Ponadto po co, Wasylu Ibragimie, masz ryzykować własnym życiem na froncie? Najbardziej potrzebny jesteś tutaj. Jesteś genialny, tylko ty ogarniasz wszystko. Gdyby ciebie zabrakło, kraj by się zawalił. Musielibyśmy jeszcze bardziej uzależnić się od sztucznej inteligencji, ale ona się nie umywa do ciebie. Jesteś od niej lepszy.
Odc. 27 Wahadła wojny
W dziejach wojen było to kolejne wydarzenie. Wojna wybuchła nocą. Prowadzono ją z odległości dwóch tysięcy kilometrów. Jej inicjatorem było małe państewko Izra, uzbrojone po zęby, które zaatakowało większego przeciwnika.
– Jesteśmy pokojowym narodem utrzymującym serdeczne stosunki ze wszystkimi krajami na świecie. Ta wojna to wyjątek, musieliśmy ją podjąć, bo oni nam grozili, strzelali do nas z różnych stron, prowadzili dywersję. Wiemy, że chcieli nas zniszczyć, nie pozostawiając nawet mokrej plamy na ziemi. Dlatego też uderzyliśmy zapobiegawczo, aby wstrząsnąć ich robaczywymi sumieniami. To zupełnie rozsądne, każdy szanujący pokój człowiek to zrozumie. Jak tylko damy im nauczkę, przerwiemy wojnę, chyba że oni sami chcieliby to zrobić, na to jednak nie mamy wpływu – wyjaśniał cierpliwie minister wojny, otyły, łysiejący mężczyzna w szarym garniturze ciasno opinającym korpulentny ciało. Obok grubasa siedział naczelny dowódca wojsk, osobnik brodaty, w mundurze generalskim, przypominający manekin wypchany trocinami lub sianem. Siedząc, regularnie poruszał dłonią leżącą na stole, raz prawo, raz w lewo, zupełnie jakby było to wahadło do mierzenia zwrotów wojny. W istocie rzeczy generał myślał o różnego rodzaju wahadłach, jakimi dysponowała jego armia. Było wśród nich wahadło balistyczne, określające tory pocisków, wahadło strategiczne, stosowane w analizach wojskowych i geopolitycznych, oraz wahadło nastrojów społecznych, popularne w analizach politycznych.
Dłoń generała, poruszająca się powoli w prawo i lewo, ilustrowała nastroje tłumu w napadniętym kraju, który raz przeżywał stan euforii, innym razem popadał w panikę, rozedrgany i niepewny. W nocy napadnięci milczeli, w dzień palili flagi wroga i deptali wizerunek jego premiera, przepowiadając radośnie, jakiej to dokonają zemsty. W czwartek żądali odwetu, a w piątek pokoju. Generał zdawał się poruszać ręką nie tyle dla siebie, co dla ludzi, którzy oglądali wywiad i chcieli wiedzieć, czy warto wierzyć w zwycięstwo i szybkie zakończenie wojny, czy też bać się jej przekształcenia w wielki konflikt międzynarodowy, może nawet nuklearny.
Odc. 28 Magnusa Bronta myśli i działania
Tego dnia Magnus Bront był grubszy niż zawsze. Zauważył to siedząc w fotelu, kiedy patrzył na swoje ręce i nogi. Siedział tak od kilku godzin, zasmucony, ponieważ w ostatnich dwóch dniach Wasyl Ibragim do niego nie zadzwonił ani nie wysłał żadnej wiadomości.
– Choćby SMS-a lub e-maila – zamarzył Magnus, drapiąc się palcem wskazującym za uchem, gdzie często odczuwał swędzenie, kiedy coś nie szło po jego myśli.
Chwilę później myślał już o tym, jak pomoc małemu krajowi, z którym był zaprzyjaźniony, a który prowadził odważną wojnę, wysyłając na nią, samoloty, okręty, rakiety i żołnierzy z ciężkimi plecakami i sztywnymi jak blacha kamizelkami kuloodpornymi, najbardziej odpornymi na pociski. Była to wojna przeciwko dużo większemu krajowi.
Magnus zmobilizował się. W śnie, jaki go męczył, wydrapał kawałek świadomości, aby wydać rozkazy. Nie wiedząc kiedy, ani jak to się stało, tak szybkie wydawał decyzje, wysłał samoloty i rakiety, aby zbombardowały Iran. Jako cel polecił wybierać dziury w ziemi, pod którymi kryły się piętrowe instalacje militarne. Wiadomość, że operacja się udała, odświeżyła go. Siedział dalej, przyglądając się swojemu ciału. Intrygowało go. Miał wrażenie, że jest większe, pełniejsze, szersze niż dłuższe.
– To od przejedzenia – pomyślał, przypominając sobie, co zjadł poprzedniego wieczoru: zupę z dyni, ziemniaki z karczochami i solidny kotlet z indyka.
Coś mu się nie zgadzało, bo nie był to Dzień Dziękczynienia, kiedy ułaskawiał indyki.
– Jednego ułaskawiam, drugiego kieruję do własnej konsumpcji – pomyślał. – Dlatego wczoraj nie mogłem jeść indyka, tylko wołowinę albo wieprzowinę. Lubił wołowinę i wieprzowinę tak bardzo, że nałożył wysokie cła na import tych produktów z Wielkiego Cesarstwa Wschodu.
Siedział zapatrzony w ciemność otaczającą jego głowę. Miał tam ukrytą komórkę, podobną do smartfonu, tylko bardziej pękatą. Przechowywał w niej tajemne myśli, tak ważne, że z trudem dzielił się nimi nawet z samym sobą. Poczuł się rozdwojony. Tyle naobiecywał, a niewiele dotrzymał. Wiedział o tym, co ludzie o nim mówili, ale odrzucał to, bo burzyło to nastrój zielonego narcyza, pana świata, jaki żył w nim od wielu lat.
– Dzisiaj jestem w stanie uczynić więcej niż sam Bóg – był o tym przekonany. Kilka minut później nie miał już tej pewności, ponieważ skojarzyła mu się z nocą, penisem i kobietami. Nazywał go różnymi imionami męskimi, przeważnie obcymi, stosowanymi przez plemiona afrykańskie ukrywające się w dżungli nad rzeką Kongo, bo brzmiały najbardziej egzotycznie, były mroczne i gorące jak tropikalny upał.
Odc. 29 Oceny wojny
W kolejnych dniach wojny atakujący bombardowali instalacje służące do produkcji bomb atomowych, nawet te ukryte pod ziemią. Z wielką precyzją zabito wielu przywódców militarnych i niektórych przywódców religijnych kraju. Minister wojny Izraela szczycił się:
– Mamy tak precyzyjną broń, że jesteśmy w stanie dosięgnąć naszych wrogów w ich domach, wiedząc nawet, gdzie w chwili ataku przebywają, czy są w salonie, w sypialni czy w kuchni, gdzie nalewają sobie kawy z kafeterki. Oni nie mają najmniejszych szans przeżycia. Nasza technologia jest z najwyższej półki.
W Europie nowa wojna mało kogo poruszyła. Pojawiły się komentarze, ale większość ludzi uznała, że jest to zdarzenie zbyt odległe. W pracy i w miejscach publicznych, w szkole, na stadionach, w kawiarniach, gdzie pojawiało się więcej ludzi, słychać było głosy:
– Mnie wojna to już nie tyle męczy czy niepokoi, ile nudzi i nuży. Obrzydło mi już samo słuchanie o niej. Jest tak daleko. Zaczęli ją, to ją skończą, bo żadna wojna nie ma sensu w dłuższym okresie czasu.
Ludzie podsyłali sobie zdjęcia pokazujące ciekawsze wybuchy, dewastacje budynków i osoby na ulicach bombardowanych krajów. O wojnie mówiono i pisano tak, jakby były to wiadomości przeznaczone do gazetki ściennej małego przedsiębiorstwa. W jednej z lokalnych mleczarni Bangolu nakręcono reportaż, pokazano go w telewizji. Ze strony mleczarni wystąpiło kilku pracowników, zadawano im pytania. Mogli też mówić sami od siebie. Pierwszy zabrał głos dyrektor mleczarni. Chudy jak podsuszony korzeń pietruszki, ale zdrowo wyglądający, występował kiedyś w reklamie ekologicznego mleka o niskiej zawartości tłuszczu. Lubił o tym mówić.
– Najważniejsza wiadomość jest taka, że dla nas ta wojna nie ma znaczenia, nie wpływa na nasze postępowanie. Kontynuujemy produkcję doskonałego kefiru, jogurtu, masła, śmietany i mleka. Dbamy o naszych klientów, zbieramy ich opinie na temat tych produktów. Żadne bombardowanie, czy śmierć na ulicy, tam gdzie jest wojna, tego nie zmieni.
– Czyli ta wojna was w ogóle nie interesuje? – zapytała dziennikarka, młoda fertyczna osóbka w obcisłym ubiorze uczestniczki obozu survivalowego.
Odc. 30 Mleczarnia a wojna
– Będę mówić szczerze, aż do bólu – odpowiedział dyrektor o wyglądzie odwodnionego korzenia pietruszki. – Osobiście czkam na wojnę. Jako dyrektora mleczarni żadne takie wydarzenie mnie nie interesuje, jeśli nie ma wpływu na codzienne życie zakładu pracy, którym kieruję, przede wszystkim na mleczność krów lub choćby na ich samopoczucie. To nie żart, co mówię. Mamy własne stado krów. Kiedy widzimy, że zwierzęta są spokojne i radośnie objadają się trawą na pastwisku a potem godzinami ją przeżuwają, to jest to dla nas najważniejsze. Nie zawracamy sobie głowy pociskami ani zabitymi generałami gdzieś na drugim końcu świata, czy też jakimiś ważnymi naukowcami uczestniczącymi w procesie produkcji bomby atomowej. Dla mnie ważny jest jedynie proces produkcji mleka i produktów mlecznych, począwszy od pierwszego gryzu trawy przez krowę, a skończywszy na wyrobach spakowanych do wysyłki do sklepów. Może to nawet i dobrze się stało, że zginęli ludzie odpowiedzialni za produkcję bomby atomowej, bo nie powinno produkować się takich bomb. Oczywiście nie jestem całkiem obojętny na wojnę, bo chciałbym, podobnie jak moi współpracownicy, aby na świecie panował pokój, bo to daje wszystkim ludziom i krajom szanse rozwoju. Chcemy wysyłać nasze produkty na cały świat, także do Izraela i do Iranu.
Głos zabrał dyrektor marketingu. Wyglądał jak żywe zaprzeczenie swego zwierzchnika. Był korpulentny, jego rumiane okrągłe policzki wyglądały jak wypchane watą. Mówił wyraźnie, patrząc przed siebie.
– O tej wojnie da się myśleć nawet pozytywnie, choć ja tak nie myślę, bo wojna to czyste zło, ale otwiera nam szansę zwiększenia eksportu. Wiadomo, że w czasie wojny krowy też giną, a co najmniej tracą chęć i zdolność produkcji mleka. Krowa to bardzo pozytywne i użyteczne stworzenie w odróżnieniu od wielu ludzi. Czasem myślę, że krowy byłoby mi żal bardziej niż człowieka. Badamy ten temat gruntownie. Mamy na etacie behawiorystkę zwierzęcą, kobietę znającą się na samopoczuciu i mleczności zwierząt nieporównywalnie lepiej niż mężczyzna, bo urodziła troje a wykarmiła pięcioro niemowląt.
– Skąd ta różnica? – zapytała młoda dojarka, stojąca obok dyrektora. – Nie rozumiem tego, co pan powiedział, choć jestem matką i umiem liczyć do dziesięciu.
– To proste jak drut do reperacji ogrodzeń na pastwisku. Dwukrotnie była mamką, karmiąc inne dzieci, tyle miała w sobie mleka. Kobiecość mnie, mężczyznę, zawsze intrygowała, zwłaszcza zdolność karmicielska kobiety. Doceniam ją jeszcze bardziej, od czasu kiedy pracuję w mleczarni. Świat zwierząt jest bardzo podobny do ludzkiego. Trzeba to tylko dostrzec. Dlatego założyliśmy w mleczarni koło przyjaźni ludzi ze zwierzętami. Staramy się z nimi komunikować coraz lepiej. Szanując zwierzęta, często myślę, że człowiek jest gorszy od zwierzęcia. Rozpętuje wojnę, wysyła pociski, niszczy życie ludzkie i zwierzęce, niszczy także przyrodę. To okropne! To okropnie! – powtórzył dyrektor, pozostałe osoby potakiwały mu głowami.
Odc. 31 Dziecko pokoju
Idea pokoju między Izraelem, Iranem oraz Imperium Pacyfiku przebijała się z trudem przez kilkanaście dni wojny. Zapowiedź pokoju pojawiła się w zupełnie nieoczekiwany sposób w szpitalu. Na początku wiadomo było tylko tyle, że szpital znajduje się gdzieś wewnątrz trójkąta, wytyczonego przez linie proste łączące stolice trzech krajów konfliktu, Izraela, Iranu i Imperium Pacyfiku. Symbolem pojednania i pokoju było dziecko, jakie przyszło na świat w tym szpitalu. Był to chłopiec, wcześniak, delikatny jak pianka kosmetyczna, o uduchowionej twarzyczce i rączkach przypominających słonecznobłękitne skrzydełka gołębia pokoju.
– Kolory słońca oraz wielkiego oceanu to oznaki radości i nadziei, w których kąpią się zwolennicy pokojowego porozumienia między narodami – zachwycali się ludzie oglądający wiadomości telewizyjne.
Tylko w dwóch sieciach telewizyjnych wspomniano rodziców dziecka. Jego ojcostwo przypisywano przywódcom trzech krajów biorących udział w wojnie.
– Potrójne ojcostwo jest niespotykane w przyrodzie. Dzisiaj mamy jednak inne czasy: silne zaburzenia klimatu i przyrody, burzliwy rozwój wszystkich nauk oraz szybko rozwijającą się sztuczną inteligencję. To dzięki niej możliwe okazało się potrójne ojcostwo, dotychczas zupełnie nieznane nauce – oświadczył dyrektor szpitala. – Jest to sytuacja złożona i niełatwa w ocenie, gdyż dziecko ma trzech ojców i jedną matkę. Jej danych nie podajemy do publicznej wiadomości na jej wyraźne żądanie. Możemy o niej powiedzieć tylko tyle, że ma silnie rozwinięty instynkt macierzyński i jest wyjątkowo gotowa do poświęceń. Nie ma potrzeby wyjaśniania, jak doszło do zapłodnienia, ponieważ dziecko jest zrodzone in vitro.
– Dziecko jest wcześniakiem, co oznacza zwiększone ryzyka i problemy – uzupełnił ordynator wydziału położniczego. – Trudno jest mówić o szansach jego przeżycia, ale mamy nadzieję, że wszystko ułoży się jak należy – ordynator mówił niepewnym głosem, rozglądając się na boki, świadomy, że mówienie o dziecku pochodzącym od trzech publicznie znanych mężczyzn niesie w sobie niebezpieczeństwa.
– Ordynator zachowuje się, jakby bał się, że ktoś dokona na nim egzekucji – skomentował Salomon, siedząc przy piwie w gronie przyjaciół w lokalu popularnie zwanym „Pubem Politycznym”.
Odc. 32 Sen prezydenta Bronta
Magnus Bront, prezydent Imperium Pacyfiku udzielił wywiadu, w którym opowiedział sen, jaki przydarzył mu się w przeddzień narodzin dziecka, zwiastuna pokoju między trzema narodami. Śniły mu się wielkie żelazne ptaki, lecące przez pół globu ziemskiego, pijące w locie niezliczone ilości wody.
– Jak one to robiły w trakcie lotu, nie mam pojęcia, ale tak mi się śniło. Ptaszyska były chyba ciężarne, bo miały wielkie brzuchy, wypełnione argumentami pokoju o wielkiej sile przekonywania, zdolnymi dotrzeć nawet do środka ziemi. To był proroczy sen – zakończył prezydent. Jego twarz przybrała wyraz ogólnego zadowolenia z wypowiedzi, majątku, pozycji życiowej oraz osiągnięć politycznych.
Specjaliści medycyny określanej jako „polityczna” podzielili się w swoich opiniach. Jedna grupa uznała dziecko za wcześniaka rokującego duże szanse zdrowego rozwoju i życiowego powodzenia. Druga grupa widziała w nim radosne dziecko przypominające sylwetką prezydenta Imperium Pacyfiku. Trzecia grupa, najbardziej liczna, oceniała oseska bardzo krytycznie.
– To wcześniak, istota z natury krucha, niedorozwinięta, na pewno z trudem oddycha. Będzie wymagać stałej pielęgnacji i sztucznego dokarmiania. Taki to może zejść z tego świata w każdej chwili.
W trzech wspomnianych krajach pojawiły się wizerunki dziecka jako symbolu pokoju, pokazywano je z okrzykami radości i obnoszono po ulicach. W innych krajach odbywały się demonstracje na rzecz pokoju.
Narodziny dziecka pokoju były tak niezwykłym zdarzeniem, że w ciągu zaledwie kilku dni powstał scenariusz, na podstawie którego nakręcono film. Bohater filmu przybrał postać silnego, dobrze rozwijającego się podrostka, podobnego w skuteczności działań do Supermana: potrafił latać, miał nadludzką siłę i rentgenowski wzrok, ratował ludzi i kraje przed katastrofami. Bohater filmu swoim wyglądem i ubiorem przypominał prezydenta Imperium Pacyfiku, Magnusa Bronta. Na solidnych ramionach narzucony miał dziecięcy płaszczyk w kolorze pomarańczowym, a na głowie owłosienie w stylu bujnej czupryny prezydenta. Złośliwcy żartowali, że wyglądał jakby za chwilę miał wyjąć z kołyski rewolwer i strzelać do otaczających go osób.
Film zbudował przekonanie na świecie, że prawdziwym ojcem dziecka, radosnego symbolu pokoju, był prezydent Magnus Bront.
– Jesteśmy o tym przekonani, ponieważ prezydent jest ideałem ojca – stwierdziła rzeczniczka Domu Gałązki Oliwnej, gdzie prezydent kilka dni wcześniej zatrzymał się przejazdem na jedną dobę.
Nie wszyscy widzieli dziecko pokoju w pozytywny sposób. Pojawili się prześmiewcy o złych gustach artystycznych, prezentujący dziecko pokoju przypominające zabiedzonego kurczaka wielkanocnego, pozostawionego przez zapomnienie na noc na dworze na pastwę drapieżnych sów. Autorem tego wizerunku byli ewidentnie przeciwnicy pokoju między trzema zwaśnionymi krajami. Podejrzewano Wasyla Ibragima.
– Znam go równie dobrze jak kieszeń mojej ulubionej piżamy. On sam tego nie zrobił, mógł jednak to sponsorować. Wasyl ma niesamowite poczucie humoru. To w jego stylu – usprawiedliwiał go prezydent Bront. – Porozmawiam z nim. Jestem przekonany, że jeśli on to zrobił, to chciał nam zwrócić uwagę na coś ważnego. Nie wiem tylko na co – dodał uspokajająco.
Dziennikarze wyliczyli, że byłaby to trzydziesta trzecia rozmowa obu prezydentów na przestrzeni ostatniego roku.
Odc. 33 Dyskusje wyborcze
Przez Bangol przelewała się fala krytyki. Dyskutowano wybory prezydenckie. Do sądów wpłynęły liczne oskarżenia o fałszowanie wyników wyborów. Wypowiadali się przedstawiciele wszystkich orientacji politycznych.
– Było dwóch garbatych kandydatów, a i tak nie powstrzymało to ludzi, aby na nich głosować, a komisje wyborcze, przed nieuczciwym podliczeniem głosy wyborców.
Pierwsze szacunki wyników wskazywały na zwycięstwo kandydata demokratów, który – nie czekając na ogłoszenie ostatecznych wyników – natychmiast wygłosił triumfalne przemówienie. Kontrkandydat, popierany przez Leona Kukułę i Ruch Patriotyczny, też wygłosił zwycięskie przemówienie twierdząc, że w nocy wyniki się zmienią na jego korzyść, co też się stało. Podziwiające Szudraka starsze matrony głosiły jego świętość.
– Bóg powiadomił go o nadchodzącym zwycięstwie. To święty człowiek. Dobrze, że go popierałyśmy. Teraz Bóg nam to wynagrodzi.
Nastały mroczne dni. W dzień, mimo słońca, na ziemię padały zimne cienie. Cirra, sztuczna inteligencja Salomona, działając jak maszyna do łamania kodów i szyfrów, ujawniła, co kryło się za proroczymi słowami zwycięzcy wyborów, Bogusława Szudraka. Pozwoliła Salomonowi rozebrać i zrozumieć jego myśli, przekazy i słowa, w których w promieniach radosnego uśmiechu ukrywał pogardę dla niechętnych mu wyborców, uczciwości oraz prawdy. Miał też inne wpadki. W trakcie publicznych spotkań i dyskusji przyjmował środki psychoaktywne, zakrywając ręką usta. Analizując nagrania video opublikowane w Internecie, Cirra ujawniła, jak w niedzielę rano w przebraniu handlarza bibelotów, wyprzedawał na pchlim targu symbole prawdy i uczciwości.
– Przeszłość nie umiera szybko ani łatwo – podsumował Salomon, spoglądając ze zniechęceniem na zielone drzewa za oknem.
W trakcie spotkania z grupą przyjaciół w wiejskim domu Erazma, dwa psy, jeden duży ryży, drugi mniejszy łaciaty, wałęsały się pod nogami. Zniechęceni wyborami uczestnicy mało co jedli; jedni okazali się wegetarianami, inni weganami. Pozostali, zwolennicy mięsnej obfitości, wymawiali się dietą zalecaną przez lekarza. Po wymianie żalów z powodu wyboru prezydenta, rozmawiali chwilę o pomyśle różańcowego kółka, gdzie można by modlić się o normalność i prawdę. Usiłując zrozumieć fenomen zwycięstwa Szudraka, nie doszli do niczego, oprócz frustracji.
– Pozostało nam tylko wymyślanie, przesyłanie i czytanie memów, żartów i powiedzeń na jego temat.
Wkrótce nastąpiło to, czego się obawiano. Prezydentowi elektowi woda sodowa uderzyła do głowy. Bez podania przyczyn zadeklarował bezkompromisową niechęć do rządu. Żartowano, że w jego masywnej głowie słychać było głośne bulgotanie.
– Tacy są ludzie obozu konserwatywnego – zaczął Erazm. – Żyją nienawiścią i uproszczeniami w rodzaju: Unia Kontynentalna jest „be”, Wasyl Ibragim ma dobre intencje, tylko nie umie ich wyrazić, obecny rząd jest wrogiem narodu, a premier zdrajcą. Ci ludzie celują w używaniu słów nieskomplikowanych, prostych jak słup: patriotyzm, tradycja, Bóg, ojczyzna, dobry obyczaj, dziedzictwo.
– Można by do nich dodać jeszcze określenia w rodzaju: kaszanka, kartofle, hulajnoga, brud i starość – pomyślał Salomon, denerwując się, że beznadziejność pustoszy mu głowę.
Odc. 34 Szaleństwa polityki
Pod koniec czerwca życie w Bangolu toczyło się jak wóz ciągniony przez leniwe woły. Ludzie pogubili się w koleinach zdarzeń i stracili chęć dyskusji o najważniejszych sprawach kraju. Nowo wybrany prezydent, Bogusław Szudrak, nie objąwszy jeszcze urzędu, groził już rządowi, że będzie surowo oceniać jego działania. Powiedział publicznie, udzielając wywiadu:
– Będę was cenzurować. Nie pozwolę wam wykoleić kraju. Słowa te kieruję przede wszystkim do pana, panie premierze Fuler. Musicie uwzględniać także to, co myśli i czego oczekuje opozycja. Ostatecznie reprezentują oni wielką część naszego społeczeństwa.
– Polityka to jedno wielkie oszustwo. Ten naród jest stuknięty. Nikt nie jest z niczego zadowolony – prychnęła Stefania Borowska, miłośniczka lasu, odkładając na bok umyty po obiedzie talerz. Stojąc w drzwiach kuchni Salomon pomyślał, że i jej, osobie najbardziej zrównoważonej w grupie przyjaciół, udzieliła się powszechna atmosfera zniechęcenia.
Kwestionowano wyniki wyborów prezydenckich. Czynili to zwolennicy przegranego kandydata jak i samego prezydenta-elekta. Dzikość sceny politycznej sprzyjała rewolucji poglądów i postaw. Los dokonywał wyborów. Na pierwszy ogień poszedł Leon Kukuła, niezmordowany przywódca Ruchu Patriotycznego. Grono zaufanych towarzyszy partyjnych zaskoczył pokazem udanej lewitacji w swoim domu w centrum stolicy Bangolu.
– Mam dobrą passę. Czuję to już od kilku dni w całym ciele. Czuję się jak młody ogier – oświadczył zdumionym świadkom niezwykłego pokazu. Patrzyli na niego szeroko rozwartymi oczami. Wybór Szudraka, jego osobistego kandydata, na stanowisko prezydenta, przywrócił mu siły witalne. Nie tylko zyskał potężnego sojusznika, ale nabrał przekonania, że teraz wszystko, czego się podejmie, powiedzie mu się. Zmienił się; nosił się otwarcie, mniej się garbił, ubierał się bardziej ekstrawagancko i przemawiał porywająco, często improwizując. Na walnym zgromadzeniu Ruchu Patriotycznego wybrano go jednogłośnie przewodniczącym, mimo że wcześniej zastrzegał się, że wycofuje się z polityki.
– Jestem już stary i zmęczony. Musicie znaleźć kogoś młodszego – te słowa wypowiedział nie dalej jak tydzień przed wyborami prezydenckimi.
Żałował tego. Zapominając, co mówił, wyraził zgodę na swoją kandydaturę. Był jedynym kandydatem. Potencjalni rywale wycofali się, rozumiejąc, że jeśli mu się przeciwstawią, spotkają ich bolesne konsekwencje. Kukuła nie tolerował konkurencji. W kierownictwie partii była to powszechna wiedza. Teraz, kiedy miał po swojej stronie nowego prezydenta, bali się nawet głośniej oddychać. Od czasu wyborów Szudraka Kukuła nosił przy sobie rewolwer.
Odc. 35 Przemiana Leona Kukuły
Zamysłem Kukuły było rozbicie rządzącej koalicji przez nowego prezydenta przy aktywnym wsparciu Ruchu Patriotycznego. Aby zniechęcić znienawidzonego premiera do rządzenia, Kukuła zlecił potajemnie wysłanie mu martwego królika bez ogona i uszu. Był to nowy znak bezkompromisowości. Kiedy dziennikarz zapytał go, co sądzi o tym niecodziennym zdarzeniu, odpowiedział mrużąc oczy:
– Ja nie wiem, jak to oceniać, ale on wie. Tasak dobrze wie, o co chodzi.
Posługiwał się ksywą premiera, aby wyrazić swoją pogardę. Rzecznikowi prasowemu nakazał krótko: – W mojej obecności nie mów nigdy Damian Fuler, mów zawsze Tasak. To lepiej do niego pasuje.
Ludzie uznali takie zachowania za oznakę szaleństwa w polityce. Oprócz podrzucania sobie martwych zwierząt, aby wyprowadzić z równowagi i zszokować przeciwnika, wysyłano także karteczki z drobnymi złośliwościami lub stekiem przekleństw. W kilku restauracjach stolicy kelnerzy demonstracyjnie odmawiali obsługiwania członków rządu wyjaśniając: Nie karmimy kłamców lub Brzydzimy się kłamstwem. W rubryce horoskopy poczytnej gazety ukazywały się informacje w rodzaju: Według gwiazd premier znów znajduje się pod wpływem Plutona, planety władzy i obsesji. To zły czas na myślenie. Lepiej, żeby niczego dziś nie podpisywał. Gwiazdy radzą: żadnych decyzji, żadnych konferencji, tylko herbata i cisza.
Celem Kukuły było pogrążenie państwa w chaosie.
– Duże ryby łapie się najlepiej w mętnej wodzie. Wtedy nic nie widzą – powtarzał rzecznikowi prasowemu. W chaosie i rozgoryczeniu społeczeństwa widział szansę przejęcia władzy w najbliższych wyborach parlamentarnych.
Działał z determinacją i wyprzedzeniem, szkoląc wybranych członków partii jak żołnierzy.
– Musicie nauczyć się ślepego wypełniania moich poleceń. To jedyna skuteczna strategia zdobycia i utrzymania władzy. Jeśli przegramy, Tasak was wszystkich boleśnie rozliczy. To człowiek bezwzględny i okrutny.
Odc. 36 Obsesje czasu
Przyśpieszająca cywilizacja deformowała społeczeństwo odbierając mu energię albo rozum, lub ukrywając ludzi w miejscach, gdzie nikt nie mógł ich odnaleźć, ponieważ stawali się inni. Salomon obserwował te zmiany niepokojąc się, że i jemu może się przydarzyć coś podobnego. Myślał o tym, kiedy siedział w czerwcowym słońcu na balkonie popijając kawę, opalając się i czytając książkę. Śledzenie zmian zachodzących w świecie stało się jego obsesją. Patrzył na dwójkę ludzi na dole, rodziców kilkuletniego chłopca, który bawił się w piaskownicy. Obok biegał pies. Salomon słyszał rozmowę dorosłych.
– Widzisz, on już nie patrzy nam w oczy, tylko w ten plastikowy ekranik.
– Ma dopiero sześć lat, ale czasem mówi rzeczy, których nie rozumiem. Jakby ktoś mu to podsunął, nie wiem… z chmur.
– Z algorytmów – poprawił żonę mężczyzna, kopiąc czubkiem buta kamień. – Wiesz, że jego ulubiona bajka powstała całkowicie bez udziału człowieka?
– Serio?
– Sztuczna inteligencja. Scenariusz, animacja, głosy.
– A my? Czy jesteśmy mu jeszcze do czegoś potrzebni oprócz karmienia, odprowadzania i przyprowadzania ze szkoły?
– Chyba tylko do ładowania tabletu.
– Nie mów tak. Zaczynam się bać.
Zamilkli. Chłopiec śmiał się, posypując piaskiem psi ogon. Nad piaskownicą unosiła się złota cisza czerwcowego przedpołudnia. Salomon poczuł, jak jego dłoń mocniej zaciska się na filiżance. Był to już inny czas, nie taki jak dawniej, z okresu jego młodości, nasączony innymi treściami, wśród których dominowały nowoczesne technologie, masowe media oraz milcząca sztuczna inteligencja. To wszystko skażało człowieka, dzieląc także jego dnie i noce na kawałki, tak skutecznie, że tracił rozumienie, co się z nim dzieje. Rosło w nim poczucie życia w matni.
Przekaż dalej