Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 186: Czarna Eminencja i gubernator rozwijają współpracę

W końcu korytarza pojawiła się postać Czarnej Eminencji. Dziennikarz czekający w okrągłym saloniku Pałacu Biskupiego inaczej go sobie wyobrażał. Mężczyzna w habicie był pulchny, wyglądał na zniewieściałego. Zmienił opinię, kiedy duchowny energicznie uścisnął mu rękę i zaprosił do swojego gabinetu. Tematem wywiadu była prokreacja.

Eminencja był osobą wyjątkową, kaznodzieją niezmordowanym w głoszeniu chwały bożej i czynieniu dobra. W życiu i pracy kierował się Biblią, stanowiącą dlań najwyższe źródło prawdy. Był bezpośredni w kontaktach, miał ciepły głos i łatwo trafiał do serc. Uwielbiano go powszechnie, zwłaszcza ludzie starsi, którym okazywał najwięcej zrozumienia i pomocy. Lubili go słuchać nawet wtedy, kiedy ich opuszczał słuch i zawodziła pamięć, ponieważ docierało do nich wszystko, co mówił, zwłaszcza kiedy obiecywał im królestwo boże, a nawet jak go nie obiecywał, to przybliżał. Bardzo im to odpowiadało, jakby rozumieli, że żadne królestwo nie jest pojęciem jednoznacznym. Mówiono o nim nawet, że pewnego razu usłyszeli go i zrozumieli głuchoniemi, co zakrawało na cud. Z wdzięczności, że dotarł do nich z wzruszającą homilią, wpłacili poważną kwotę pieniędzy na odbudowę kolegiaty, gdzie głosił kazania. 

Eminencja był obecny wszędzie i zawsze, kiedy go potrzebowano.

– Zupełnie jak Bóg – mówili wierni, wpatrzeni w niego, kiedy łagodnie uśmiechając się opowiadał o życiu, śmierci i wieczności. Słuchali go tym chętniej, że potrafił skutecznie zwalczać diabły i demony, te z Biblii jak i żyjące na ziemi, czyniące największe zło.

Życzliwy dla wszystkich, Eminencja nie przepadał jedynie za poprzednim rządem, składającym się z głównie osób niewierzących. Rzadko ich widywał na niedzielnej mszy, klęczących, modlących się, pozdrawiających księży, wszystkich świętych i pana Boga. Oni też się Eminencją nie zachwycali. Wyrażali się o nim niepochlebnie, czasem nazywali go jakby przez roztargnienie Czarnym Upiorem zamiast Czarną Eminencją. Uznawał to za przesadę, ale wybaczał im to zachowanie.

– Nie każdy musi mnie lubić – mawiał. Tę niezrozumiałą pobłażliwość mieli mu za złe podwładni lepiej znający się na ludzkich charakterach.

Wierni uwielbiali go i gotowi byli rzucić się za niego w ogień. Porównywali go ze świętym Prokopem z Ustiuga, jurodiwym, szaleńcem bożym. Nie było to całkiem trafne porównanie, gdyż w odróżnieniu od Prokopa Eminencja nie jadł kiełbasy w post i nie tańczył z prostytutkami. Mówiono o nim jednak, że wzorował się na Prokopie, który „przez ascezę jurodstwa osiągnął głębię mądrości i na lekkich skrzydłach odleciał od burzliwego świata”.

 

*****

Po zakończeniu wywiadu Czarna Eminencja udał się do swego gabinetu, aby zrelaksować się chwilę w swoim ulubionym skórzanym fotelu. Czując, że może zasnąć, wstał i podszedł do podręcznego barku, gdzie stało wino mszalne i kilka butelek najlepszych alkoholi przeznaczonych dla gości. Nalał sobie kieliszek wina i wrócił do fotela, aby porozmyślać. Pozostawał chyba w telepatycznej łączności z gubernatorem, gdyż zobaczył jego twarz przed sobą. Wpatrywali się wzajemnie w siebie w milczeniu. Co najmniej w jednym byli podobni do siebie; obydwaj byli ambitnymi przywódcami.

Wieczorem rozmawiali ze sobą telefonicznie, a dwa dni później spotkali się, aby w cztery oczy dokończyć rozmowę. Obydwaj czuli, że połączenie sił umocniłoby ich pozycje, zwiększając równocześnie możliwości kształtowania rzeczywistości. Czarnej Eminencji marzyło się państwo hierarchiczne, którego rząd kieruje się naukami kościoła.

Spotkali się w domu parafialnym w cichej, leżącej na uboczu miejscowości, przytulonej do krawędzi mieszanego lasu, gdzie rzadko kto zaglądał. Gubernator dotarł na miejsce służbowym samochodem, wysiadł, wyprostował się i rozejrzał. Wielki stary kościół, budynek parafialny nieproporcjonalnie duży jak na skromną parafię, z boku ściana lasu. Wokół pustka, tylko wiatr szumiał w drzewach. Było cicho i tajemniczo, jakby z gęstwiny drzew i krzewów miały wyjść duchy i zacząć tańce.

Przywódcy zgodnie doszli do wniosku, że zbliżenie państwa i kościoła przyniesie krajowi niezaprzeczalne korzyści. Postanowili kontynuować prace nad szczegółami porozumienia. Na pożegnanie podali sobie ręce. Gubernator poczuł ciepłą, lecz mocną w uścisku dłoń. Zdziwił się, gdyż obydwaj poświęcali czas i energię sprawom służbowym, nie mieli więc czasu na pielęgnowanie kondycji fizycznej.

Zanim gubernator ostatecznie zaproponował Czarnej Eminencji stworzenie wspólnego rządu, myślał o współpracy na zasadzie eksperymentalnej „A nuż się uda! Zobaczymy ja to się ułoży!”. Rozmowy przebiegały tak pomyślnie, że pierwszy wyraził chęć puszczenia w niepamięć przeszłych nieprozumień.

– Jest to nasz wspólny interes, ponieważ mamy do czynienia z tymi samymi ludźmi: dla kościoła są to wierni, dla rządu są to obywatele.

Propozycja rządu została życzliwie przyjęta przez kościół.

– Ustalmy na zakończenie pewne zasady. – Zaproponował gubernator, starając się przewodzić od początku. – Spotykajmy się regularnie co najmniej raz na kwartał dla oceny sytuacji w kraju i uzgodnienia stanowisk wobec wyzwań. Niech to będzie nasze minimum.

Arcybiskup zgodził się. Był zadowolony z negocjacji i ustaleń. Uznał spotkanie za osiągnięcie.

Przekaż dalej
1Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *