Cz. 119: Koniec dyskusji Izabela Sefardi. Klub Anarchia walczy o konie.

– Don Sefardi! – Izabella wykorzystała moment, kiedy adwersarz był zmuszony zaczerpnąć powietrza, aby przerwać nurt jego argumentacji. Była oburzona w najwyższym stopniu. – Wychodzę, bo wyprowadził mnie pan z równowagi. Nie jestem w stanie słuchać słów zabijających we mnie ludzką godność, która też jest częścią przyrody… chciałam powiedzieć, jest czymś naturalnym. Odchodziła z przekonaniem, że Sefardi to skończony wariat opętany niezrozumiałą niechęcią do kobiet.

– To i ja powiem pani też coś równie dosadnego. Wyłączam się całkowicie z tej bezsensownej zabawy w ochronę przyrody, przestaję się interesować ochroną koni, kucyków i pastwisk.

Sefardi był wściekły na siebie, że uczestniczył w rozmowie, która tylko go upewniła, że Isabela to skończona ignorantka, dla której przyroda to kwiatuszek w doniczce, krzewik na klombiku blisko torów tramwajowych i ptaszek na drzewie usychającym z braku wody i nadmiaru smogu. Poczuł się całkowicie zniechęcony do przyrody i koni. Izabela i jej słowa skojarzyły mu się z pierzastym stworem, jaki przeraził go wielkimi skrzydłami i przerażającym skrzekiem, kiedy był jeszcze dzieckiem w wózeczku.

*****

Od czasu napadu na parlament w kraju zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Niezwykłe zdarzenia następowały jedno po drugim, fakty prasowe wyprzedzały fakty społeczne, zaprzeczając sobie nawzajem. Kiedy mgła dwuznaczności i niejasności nieco opadła, okazało się, że w centrum uwagi społeczeństwa stoi rywalizacja człowieka i konia o przetrwanie. Stawka w grze była wysoka; była nią groźba całkowitego zniknięcia z powierzchni ziemi jednego lub drugiego gatunku. Naukowcy nazywali to anihilacją. Nikt nie miał wątpliwości, kto przegra w tym wyścigu, jeśli reguły gry nie ulegną zmianie. Przyroda mogła mieć tylko jednego pana.

Przetrwanie konia rywalizującego z człowiekiem stały się sensem istnienia Anarchii, klubu oryginałów, intelektualistów i buntowników, entuzjastów ekologii radykalnej. Byli miłośnikami tych zwierząt w skali porównywalnej jedynie ze wzburzonym morzem i głębokimi odstępstwami od normy psychicznej – taka była opinia wicegubernatora Matteo Csudo, odpowiedzialnego w rządzie za sprawy ochrony przyrody.

– Jesteśmy zboczeńcami na punkcie koni – członkowie Anarchii żartowali między sobą, poklepując się po plecach, podobnie jak poklepywali ulubionego rumaka dla wyrażenia uczuć sympatii międzygatunkowej. Byli to głównie mężczyźni, choć nie brakowało i kobiet. Z czasem liczebność obu płci w klubie wyrównała się.

Spotkali się przypadkiem. Trzymali konie w tej samej stajni i przyjeżdżali, aby pojeździć dla przyjemności, a czasem z obowiązku, dla zapewnienia zwierzętom minimum ruchu, którego potrzebowały nade wszystko. Na początku były to spotkania nieregularne, głównie w weekendy, z czasem nabrali nawyku regularnych spotkań, aby rozmawiać o końskich sprawach. Znali tylko swoje imiona, a i to nie zawsze prawdziwe. Wkrótce nabrali nawyku używania pseudonimów i niepytania się, gdzie kto pracuje, czym się zajmuje, czy jak mu się powodzi. Jedynym sensownym tematem były konie i ich przyszłość, kiedy okazało się, że są skazane na wymarcie. To wtedy w sercach i duszach anarchistów zbudził się bunt. Od słowa do słowa doszli do wniosku, że muszą zrobić coś pozytywnego i znaczącego dla zwierząt, od wieków wiernie służących człowiekowi.

Kiedy już zżyli się ze sobą, pozwalali sobie na większą szczerość. Starali się być uczciwi w słowach i czynach. Okazało się, że nie ma wśród nich nikogo, kto nie byłby na jakimś etapie życia związany z końmi, i to na śmierć i życie. Byli wśród nich hodowcy, dżokeje, woźnice rydwanów cyrkowych, członkowie związków jeździeckich, hipnoterapeuci, artyści woltyżerki, producenci sprzętu i ubiorów dla koni, trenerzy koni, weterynarze, a nawet hazardziści i bukmacherzy stawiający i przyjmujący zakłady na wyścigach konnych. Dla tych ostatnich koń był czymś więcej niż przyjemnością, był także formą ruletki i pasją życiową.

Wkrótce zaadaptowali hasło, jakie głosił członek klubu, wieloletni mieszkaniec równin patagońskich: Siempre con el caballo, para la vida o muerte. Zawsze z koniem, na życie lub śmierć. Był to rodzaj zaprzysiężenia, głębszego niż przysięga wojskowa, wyrażającego gotowość obrony konia nawet z poświęceniem własnego życia.

*****

Klub Anarchia nie cieszył się popularnością w społeczeństwie. Nie było to przypadkowe. Wielu obywatelom nie podobały się maniery i górnolotne słowa anarchistów o miłości do koni, przekraczające pojęcie człowieka, który umie kochać tylko swój najnowszy samochód, piękny, szybki i wypasiony sprzętowo. Z czasem okazało się, że złą opinię urabiali anarchistom przedstawiciele rządu głęboko wierzący w prymat technologii nad końmi, traktujący zasłużone zwierzęta jako przeżytki. To oni udzielali wywiadów i potajemnie sponsorowali doniesienia medialne przedstawiające w złym świetle Anarchię i jej członków.

Po bulwersujących opinię społeczną wydarzeniach w parlamencie, klub zaczęto podejrzewać, że jest rozsadnikiem ekoterroryzmu, choć niczego takiego nikt nie dowiódł. Na wszelki wypadek gubernator Blawatsky zlecił zbieranie informacji o tym, co dzieje się w klubie i wokół niego; tajnej policji nie udało się jednak przeniknąć do jego struktur. Organizacja okazała się hermetyczna. Kiedy było już jasne, że rząd jest zdecydowanym choć cichym wrogiem koni, klubowiczów opanowała obsesja konspiracji. Niegdyś otwarty dla wszystkich, od pewnego czasu klub działał potajemnie, mobilizując się radykalnymi hasłami „Precz z nieekologicznym państwem”, „Rozwalmy tę budę sadyzmu ekologicznego”, a nawet „Śmierć wrogom koni”.

 

Przekaż dalej
1Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *