Premier Csudo niepokoił się. Tajne służby informowały go o radykalizacji społeczeństwa w sprawie ochrony przyrody, zwłaszcza koni. Koń był symbolem Nomadów jako narodu wywodzącego się z ludów koczowniczych żyjących na pograniczu rozpalonej słońcem pustyni, gdzie zgon z braku wody był równie pospolity jak lis pustynny zdolny przeżyć w każdych warunkach.
Jak się okazało, organizacje prozwierzęce – premier lubił używać tej nazwy – zwierały szeregi i jednoczyły się. Zaliczał do nich zrzeszenia ekologów, zielonych anarchistów i innych desperatów gotowych przywiązywać się do drzew, aby dzień i noc manifestować swoje irracjonalne poparcie dla zwierząt nawet tak drobnych jak owady. On sam nie uważał owada, drobnego ptaka czy nawet drzewa za istotę mającą jakiekolwiek znaczenie, o ile nie reprezentowała ona użytku gospodarczego lub społecznego.
– To szaleni ludzie. Oni widzą tylko katastroficzną przyszłość i mówią tylko o koniu, jakby to był jedyny gatunek zwierząt. Idealizują go twierdząc, że bez niego bylibyśmy dzisiaj niczym, że przez tysiące lat koń wykonywał za nas najcięższą robotę, a teraz – w odróżnieniu od nas – nie niszczy środowiska naturalnego i nie powoduje ocieplenia klimatu. To wariaci z bombą, którą któregoś mrocznego dnia niespodziewanie zdetonują – wygaszając takie poglądy asystentka premiera bezwiednie umacniała w nim przekonanie, że ma pełną rację.
Miłośników koni i przyrody w Nomadii dzieliła od rządu przepaść wartości, przekonań i preferencji mimo tego, że po jednej i po drugiej stronie znajdowali się ludzie o podobnym wykształceniu i dorobku zawodowym: lekarze, inżynierowie, nauczyciele, hydraulicy, ogrodnicy, a nawet perukarze, wizażyści i sprzątaczki.
– Pasujemy do siebie jak pięść do nosa lub wół do karety – twierdzili ekolodzy, po czym zadawali pytanie pod adresem rządu, jak to jest możliwe, że normalnym ludziom, kiedy dochodzą do władzy i wysokich stanowisk, we łbie się przewraca do tego stopnia, że podejmują decyzje niezgodne z własnym rozumem i sumieniem, aby tylko sprostać oczekiwaniom własnej partii. Był to okres, kiedy w Nomadii obywatele prowadzili mniej lub bardziej intensywne dialogi wewnętrzne i publiczne, bardziej eksponując to, co ich dzieli, niż to, co ich łączy.
Faktem było, że łączyło ich coraz mniej. Do tego stopnia, że zaczęli mówić o sobie jako dwóch różnych plemionach. Było to prawdą, gdyż mylili się ci, którzy pragnąc jedności społecznej, twierdzili, że jest to wciąż jeden naród a nie różne plemiona. Posiadanie tego samego obywatelstwa myliło im się z przynależnością do tego samego narodu.
Premier cenił i wierzył w inny, lepszy świat, mniej przyrodniczy, oparty na nowych technologiach i sztucznej inteligencji. Odrzucał tylko eutanazję i inżynierię genetyczną jako zjawiska niemoralne, przeciwne Bogu, biblii i kościołowi. Po prostu miał inną filozofię. Wartością dla niego, jego rządu i jego partii był szary obywatel, technologia i technika: nowoczesne lotniska, funkcjonalne budynki, banki, czyste powietrze, wydajność, dobrobyt, postęp oraz eksport. Były to hasła, którymi on i jego partia posługiwali się na co dzień. Jeśli muzyka kojarzyła mu się z naturą, to nie poprzez szum strumienia czy łkanie wiatru w trakcie wykonywania symfonii przez orkiestrę narodową, tylko poprzez struny instrumentów smyczkowych wykonane z baranich jelit. Było to bardzo pragmatyczne podejście. Jego rząd dzielił jego poglądy, co było oczywiste, bo sam dobierał współpracowników.
– Niedaleko pada jabłko od jabłoni – mówiła opozycja myśląc o jego ministrach.
Konie rząd uznawał za przeżytek, żywe przedmioty, bezmyślne i niepraktyczne, kosztowne w utrzymaniu, czasem narowiste, wymagające więcej uwagi niż małe dzieci. Ekolodzy i umiarkowani anarchiści surowo oceniali za to premiera Csudo i Partię Konserwatywną, uważając ich za manekiny bez sumienia, skoncentrowane na władzy i zdobywaniu majątków, zaślepione głoszonymi frazesami. Anarchiści wręcz nienawidzili władzy i jej praktycznych przejawów. Rząd konserwatywny był im obcy i wrogi; uważali, że jego polityka zupełnie niepotrzebnie wdziera się wszędzie, stawia ograniczenia i wymogi.
– Rząd chce wszystko regulować, mówić ci co, gdzie, kiedy i jak masz robić, jak się rodzić, żyć i umierać. Niedługo będzie wydawać instrukcje regulujące, w jaki sposób możesz korzystać z toalety publicznej.
Premier Csudo nie usiłował nawet wyobrażać sobie, ku czemu to wszystko zmierza, ponieważ uparcie stawała mu przed oczami myśl, że kurs partii i rządu oraz kurs obrońców koni muszą w końcu zbiec się razem w ciemnym tunelu. Był to kurs kolizyjny, jego zakończeniem mogła być tylko katastrofa.
Nie było to rozumowanie na wyrost, gdyż wkrótce bardziej umiarkowani anarchiści porozumieli się z radykalnymi ekologami zwanymi „końskimi”, aby połączyć się w jedną organizację o nieporównywalnie większej sile oddziaływania, określającą się jako ekoanarchia. Nastąpiła wielka fuzja, une grande fusion, jak pisała prasa francuska.
Zjednoczenie anarchistów i ekologów nastąpiło pod hasłem: „Mniej ludzi – więcej koni!”. Nowa organizacja nie kryła się ani z odważnym hasłem, ani z niechęcią do władzy, którą winiła za coraz gorszy los koni i fatalny stan środowiska naturalnego.
Ideolodzy Partii Konserwatywnej od razu uznali ich za demonów, wrogów postępu i państwa, i podjęli z nimi wojnę. Komórka propagandowa partii, w partyjnej gwarze zwana Antidotum, zaczęła upowszechniać teksty przedstawiające w czarnych barwach ruch ekoanarchistyczny. Jego cele określano jako aspołeczne i przewrotne; na plakatach pojawiły się wizerunki przywódców ruchu, ludzi o zaciśniętych ustach, surowych oczach i twarzach zniekształconych sardonicznym uśmiechem. Nazywano ich braćmi i siostrami szatana. Mimo niewyszukanej i prymitywnej propagandy, część społeczeństwa dała się uwieść propagandzie partyjnej.
Aktywność rządu myliła wielu obywateli, ponieważ skutecznie pozorował on życzliwość wobec koni i środowiska naturalnego: inicjował, sponsorowal i zachęcał do zakładania rezerwatów, sanktuariów, punktów opieki na zwierzętami, parków i ogrodów zoologicznych.
– To miejsca, w których zwierzęta przebywają w okratowanych klatkach lub na wybiegach niewiele większych niż klatka schodowa w dużym budynku –kontrargumentowali i ostrzegali ekoanarchiści.
*****
Politykę ochrony koni w środowisku naturalnym premier przedstawił w specjalnym przemówieniu wygłoszonym w Centrum Spotkań Obywatelskich. Najpierw mówił o problemach i wyzwaniach, z jakimi boryka się rząd, o zasiewach niszczonych przez dzikie konie, ilości osób, jakie doznały obrażeń ciała, a nawet zmarły spadając z koni w trakcie jazdy wierzchem. Potem cytował statystyki dotyczące tych ofiar, szły one w setki, podawał nazwy szpitali, gdzie je leczono, dziękował lekarzom za poświęcenie i dobre wyniki leczenia, w końcu przedstawił kilka zdjęć osób poszkodowanych. Kolejne problemy związane z końmi były ilustrowane slajdami. Pokazały one, jak stado koni w pędzie na pastwisko prawie rozdeptało stado owiec oraz jak znarowione konie utrudniają ruch uliczny. Była też mowa o higienie.
– Czy wiecie państwo, że koń wypróżnia się osiem do dwunastu razy w ciągu doby? – tym pytaniem premier przypomniał o niebezpieczeństwie skażenia terenu pasożytami żyjącymi w jelitach tych zwierząt.
– Potrzeba nam mleka a nie nawozu do hodowli pieczarek. Potrzeba nam krów, a nie koni.
Tym wezwaniem transmitowanym na cały kraj premier usiłował zachęcić obywateli do bardziej zrównoważonego spojrzenia na ochronę koni i środowiska naturalnego. Jego słowa były różnie przyjmowane i interpretowane.
Przekaż dalej