W ogromnej sali Centrum Konferencyjnego Parobas, dwa razy większej niż boisko piłkarskie, wymownym świadku zasobności albo manii wielkości właściciela, trwało walne zgromadzenie udziałowców Laboratorium Gatunków Świętej Pamięci, firmy z kilkudziesięcioma latami doświadczenia. Program zebrania przewidywał udzielenie absolutorium zarządowi za miniony rok, zmianę nazwy firmy oraz ustalenie kierunków dalszego działania.
Na sali spotkali się ludzie majętni, uporządkowani życiowo, głównie inwestorzy. Początkowo spokojna i rzeczowa dyskusja przekształciła się pod koniec zebrania w burzę, w której uczestnicy prawie obrzucali się wyzwiskami. Nie mogło zresztą być inaczej, skoro chodziło o pieniądze, a od dłuższego czasu sprawy firmy nie układały się najlepiej. Czasy były ciężkie, Laboratorium ponosiło straty, przyszłość stała pod znakiem zapytania. W ciągu jednego roku firma straciła dwóch najlepszych, doskonale opłacanych specjalistów. Odeszli rozczarowani stosunkami wewnętrznymi i brakiem motywujących projektów. Kilka eksperymentów genetycznych nie udało się, kilka było połowicznie udanych. Klienci wycofywali się z wcześniej obiecanych zleceń; w sumie wyglądało to na klęskę.
Laboratorium Gatunków Świętej Pamięci było nazwą historyczną. Wymyślił ją założyciel firmy mając na uwadze konie zagrożone wyginięciem. Był nim sufragan, biskup pomocniczy, episcopus auxiliaris, z południa Nomadii, osoba głębokiej wiary, hodowca i szalony miłośnik koni, zasłużony dla kraju obrońca ginących gatunków zwierząt. Jego obsesją było zachowanie przy życiu choćby dwóch pierwotnych gatunków koni. Pod koniec życia sufragan traktował konie podobnie jak ludzi, mówiąc o nich i rozmawiając z nimi tak, jak rozmawia się z dziećmi czy wnukami. Wynajdywał im dziwne imiona, a nawet je chrzcił. Czynił to po cichu, aby nie zniszczyć swojej reputacji, jaką cieszył się w Kościele Hierarchicznym, którego był wyznawcą i aktywnym członkiem. Celibat obowiązujący w kościele nie przeszkodził mu mieć dwoje dzieci, o które troszczył się nie mniej niż o konie, stanowiące pasję jego życia.
W dniu walnego zgromadzenia firmą rządził wyjęty z szafy, dobrze odkurzony prokurator o twarzy jakby porażonej długotrwałą amnezją, praprawnuk założyciela firmy.
Wybrany przez udziałowców przewodniczący zebrania pozwolił mu tłumaczyć się przez kilka minut z dorobku zarządczego, zupełnie niepotrzebnie, bo i tak było wiadomo, że musi odejść. Konkurent prezesa firmy, jedyny zresztą, gdyż stanowisko to wymagało nadzwyczajnych kwalifikacji i doświadczenia, doktor genetyki, naukowiec z doświadczeniem pracy w różnych branżach związanych z hodowlą i wykorzystaniem zwierząt, wcześniej rozeznał, że ma poważne szanse zostania prezesem i aktywnie partycypował w dyskusji. Przedstawiając się, wspomniał, że jego dziadek był starszym koniuszym na dworze cesarskim, spodziewając się, że da mu to dodatkowy punkt za tradycję rodzinną.
Od czasu sufragana, założyciela Laboratorium, rządziło nim już czwarte lub piąte pokolenie. Prezes kwalifikujący się do zwolnienia był ostatnim, najmniej udanym reprezentantem rodu. Na początku Laboratorium utrzymywało się z badania i leczenia koni, operacji chirurgicznych oraz poradnictwa i pomocy w selekcji i hodowli. Kolejne pokolenia właścicieli oprócz pracy w firmie oddawały się dorywczo produkcji pomników dla koni, biznesem wolno rozwijającym się, ale lukratywnym.
Zebranie przerodziło się w kłótnię i to w najmniej oczekiwanym momencie. Chodziło o nazwę Laboratorium, a konkretnie o decyzję, czy ją zmienić czy nie, a jeśli tak, to na jaką.
– Nazwy nie zmieniajmy, bo to już jest tradycja. Może nawet nieco trąci myszką, ale taka tradycja jest najtrwalsza.
Tak sformułowaną propozycję wsparła jedna trzecia udziałowców. Podobna część była za zmianą nazwy, uważając, że nie oddaje już ona charakteru biznesu, jaki prowadzi firma i wręcz kłóci się z przyszłością, którą głosujący widzieli w inżynierii genetycznej. Pozostali udziałowcy wstrzymali się od głosu, co wywołało impas.
Rosaton uważnie przysłuchiwał się dyskusji. Będąc dziennikarzem łatwo otrzymał zaproszenie. Spodziewał się, że na walnym zebraniu będą się działy rzeczy ciekawe, może nawet niesamowite. Temat koni, ich hodowli i wykorzystania, stał w tym czasie na topie, co więcej, otaczały go kontrowersje. Do tego dochodziło rosnące zainteresowanie inżynierią genetyczną, zwłaszcza ze strony osób niezadowolonych ze sposobu, w jaki rząd Nomadii traktował zwierzęta i środowisko naturalne.
– Cholerny tradycjonalista – pomyślał Rosaton, słuchając wypowiedzi jakiegoś gaduły, gorącego obrońcy tradycji we wszystkich jej wymiarach, niewzruszonej i nieśmiertelnej. Siedząc z boku, z nudów przypatrywał się dużej rycinie ściennej przedstawiającej konia trojańskiego z płonącą grzywą, mającą prawdopodobnie symbolizować to, co stało się z historyczną Troją za jego przyczyną. Kiedy zbudził się z zamyślenia, usłyszał wypowiedź, której nie zrozumiał. Nie mogąc domyśleć się, czego dotyczy, zajrzał do programu zebrania pokazującego godziny rozpoczęcia i zakończenia każdej sesji; wciąż oceniano pracę zarządu minionej kadencji. Wkrótce zebrani przeszli do dyskusji o przyszłości.
O inżynierii genetycznej zarząd Laboratorium zaczął myśleć dużo wcześniej niż konkurenci. Pierwszy krok uczynił założyciel firmy, sufragan, przekonany, że wie o niej więcej niż inni, ponieważ osobiście znał ojca genetyki Gregora Mendla. Opisywał go z łatwością, jakby patrzył na niego: prosty nos, zwykłe okulary z cienkimi oprawkami, wzrok skierowany w prawo, duża fala włosów na prawej skroni, biały kołnierzyk. Brzmiało to jak opis postaci z portretu lub zdjęcia, ale nikt nie protestował, więc mu uchodziło. Przy innych okazjach sufragan mówił, że blisko przyjaźnił się z Mendlem, a później, w miarę jak popularność genetyki rosła, opowiadał i zachowywał się tak, jakby współuczestniczył w jego eksperymentach i rozumiał genetykę lepiej niż sam uczony, choć w okresie jego życia nie używano jeszcze nazwy genetyka. Może i coś w tym było, bo sufragan mówił zawsze bardzo rzeczowo o genialnym naukowcu-zakonniku, podawał szczegóły z jego życia, jak się ubierał, co lubił pić na śniadanie, i jakie miał nawyki.
W późniejszych latach wspominał go już jako zniewieściałego staruszka, który tylko z powodu niedowidzenia i pomylenia gatunków groszków pachnących, jakie przez siedem lat badał i na jakich eksperymentował, dzięki nadzwyczajnej wyobraźni poczynił cenne obserwacje o prawach rozmnażania się roślin i zasadach dziedziczenia cech. Na poparcie swojej tezy sufragan twierdził, że genialny Czech co najmniej dwa razy się pomylił: raz niewłaściwie skojarzył sobie konia z rośliną, uważając, że koniopłoch łąkowy, łacińska nazwa „silaum silaus”, roślina z rodziny selerowatych, dosyć rzadka, rosnąca na wilgotnych łąkach, wywołuje popłoch wśród koni. Czasem traktował genetyka jak człowieka łagodnie zaburzonego, raz nawet wspomniał, że był niespełna rozumu, nie odmawiał mu jednak zasług stworzenia podstaw genetyki, dziedziny wiedzy, w której przyszłość sam wierzył bez zastrzeżeń.
Przekaż dalej