Jagnięcina. Opowiadanie.

Ostatnia drobina wątpliwości, że wiara w Boga jest najwyższą cnotą rodziny Kaceres wyparowała z chwilą, kiedy Maria, najmłodsze z dzieci, urodziła się z rączkami złożonymi jak do modlitwy i dołeczkami w policzkach przypominającymi kształt krzyża. Symbolem tej pobożności był Baranek Boży, reprezentujący biel, delikatność i niewinność.

– Baranek jest jedyną istotą rodzącą się bez grzechu pierworodnego – poważnie przypominała matka przed rozpoczęciem śniadania wielkanocnego. Czasem dodawała:

– Jakiegokolwiek grzechu.

Na popołudniowy lunch Maria Kaceres wybierała się razem z koleżanką z biura. Zastanawiały się dokąd pójść. Maria zaproponowała restaurację Alanya.

– Tam zawsze mają coś dobrego do zjedzenia. Ja najbardziej lubię kebab, świeżutki, cudownie smaczny, cudownie przyrządzony. Do tego dochodzi sympatyczna, szybka obsługa.

– Mówisz tak przekonywująco, że aż mi ślina do ust cieknie. Chętnie pójdę tam z tobą.

Maria wybrała sobie koftę jagnięcą po turecku z sosem paprykowym, rodzaj szaszłyka z mielonego jagnięcego mięsa, prosto z grilla opalanego drewnem z drzew owocowych.

Jedząc delikatną pieczeń z żalem myślała o jagnięciu, jakie oddało życie, aby trafić na jej talerz. Kiedyś jej ukochany dziadek Dominik hodował owce i Maria niejeden raz miała przyjemność trzymać na rękach małe jagnię.

Jagnięcina, mimo że była wspaniała, nie posłużyła jej. W dwie godziny po posiłku odbijało się Marii nieprzyjemnie, dwa razy beknęła dziwnym głosem. To ją wyprowadziło z równowagi, bo nigdy wcześniej jej się to nie zdarzyło. Bekanie uważała za zachowanie wulgarne w każdych okolicznościach.

W nocy miała sen, śnił jej się Baranek Boży. Miał postać Agnuska wielkanocnego z medaliku wykonanego z wosku poświęconego przez papieża, z odciśniętą na awersie podobizną Jana Chrzciciela, a na rewersie Baranka. Medalik chronił przed złem i chorobami. W Wielką Sobotę matka Marii święciła wraz z innymi pokarmami figurki baranka, symbole Chrystusa, niewinnej ofiary paschalnej, wykonane z masła, cukru lub ciasta. Kiedy we śnie pojawiło się śpiące jagnię, Marię ogarnął głęboki niepokój; wędrował uparcie po zakamarkach ciała dotkliwie szczypiąc. Poczuła kwaśny, zimny pot rozlewający się po szyi, brzuchu i pod pachami.

Następnej nocy znowu prześladował ją zły sen. Tym razem otoczyło ją stado owiec. Nastąpiło to na rozmazanej, ciągnącej się w dal bezludnej drodze. Po jej lewej stronie panowała pustka; daleko w dole widać było niewyraźne, poszarpane drzewa. Po drugiej stronie wznosiły się surowe skały, wśród których hulał świszczący wiatr. Maria poczuła chłodne niebezpieczeństwo, jakie niósł ze sobą. Ciarki ją przeszły.  

Zbudziła się wcześnie rano o świcie bledszym niż przerażenie dziecka, aby usłyszeć za oknem jak kos zawzięcie wydaje z siebie głos puszczyka. Maria zaczęła liczyć. Myślała, że ptak skończy za trzecim razem, ale on uparł się na więcej.

– Siedem razy krzyczał głosem puszczyka – powiedziała matce, opowiadając przy śniadaniu swoje poranne przeżycia. – Zdolność naśladowcza tego ptaka jest zdumiewająca. Kos umie naśladować także warkot piły mechanicznej. Czy to nie okropne?

– Kos z głosem puszczyka to nie przypadek, kochanie. To zapowiedź. Nastąpi wielki wybuch wulkanu albo niewiarygodna susza. Potworna – zawyrokowała matka. Stała w oknie ze wzrokiem wlepionym w niebo, jakby czytała tam wyroki opatrzności.

– To niemożliwe, mamo. W naszej części świata nie ma aktywnych wulkanów ani potwornych suszy.

– Świat jest wielki, moje dziecko. Tak czy inaczej stanie się coś strasznego. Ktoś umrze – oświadczyła matka tak spokojnie jakby układała polne kwiaty w wazoniku.

W sobotę, około południa, matka powiadomiła Marię niecierpliwym tonem:

– Dziadek dzwonił. Nie czuje się dobrze, wzywał nas pilnie. Ma coś ważnego do przekazania.

– Co to może być?

– Nie powiedział tego, był bardzo tajemniczy. Prosił tylko, aby do niego przyjechać jak najszybciej. My nie możemy, pojedź tam sama. Bardzo cię proszę.

W podróż Maria wyruszyła samochodem dopiero następnego dnia, w niedzielę. Męczyły ją z tego tytułu wyrzuty sumienia; rodzice ją prosili, aby pojechała od razu, tego samego dnia. Dziadek nie prowadził już gospodarstwa, był sam, tym bardziej powinna wyjechać jak najwcześniej.

Jadąc, myślała o baranku jako ofierze składanej Bogu, przypominała sobie też pieśń „Baranku Boży” wykonywaną podczas mszy świętej bezpośrednio przed komunią świętą. Męczyło ją to wspomnienie. Poczuła się nieszczęśliwa i winna, że jadła jagnięcinę i że opóźniła swój wyjazd do dziadka. Była przekonana, że nikt jej nie wybaczy tych nieprawości.

Na lekko pagórkowatym terenie droga wydawała się bardziej kręta i trudniejsza niż zawsze. Zbliżała się już do wsi, gdzie mieszkał dziadek, w dali widziała już pierwsze zabudowania, kiedy wielkie stado owiec tłocząc się niespokojnie zablokowało jej drogę. Zwierzęta stały i patrzyły w jej kierunku, jakby rzucając wyzwanie. Zatrąbiła raz i drugi, krótko i ostrożnie, aby nie wystraszyć ich niepotrzebnie, ale nie ustępowały. Nacisnęła wtedy klakson mocniej, ale też nie reagowały. Patrzyły na nią złowrogo, szczególnie duży tryk, przywódca stada, o żółtych niedobrych oczach. Maria niepewnie rozejrzała się dookoła, czy w pobliżu nie ma gdzieś pasterza; nigdzie nie było widać żywej duszy. Wydało jej się dziwne. Siedziała kilka minut w samochodzie, licząc, że zwierzęta same odejdą lub nadjedzie jakiś samochód i je przepłoszy.

Stado tkwiło niewzruszenie w miejscu wpatrując się w nią z uporem. Nie miała co do tego wątpliwości. To ją wyprowadziło z równowagi. Podjęła decyzję. Nie mogła już dłużej czekać. Wyszła na zewnątrz, aby znaleźć jakiś większy kij lub gałąź i spróbować zmusić zwierzęta do odejścia.

Pogrzeb odbył się w niedzielę, bez rozgłosu, prawie w skrytości. Rodzina zaprosiła niewiele osób, uznając sytuację za dwuznaczną i wyjątkowo niezręczną. Nawet ksiądz prowadzący pogrzeb przychylił się do tej opinii. Policja znalazła samochód na środku asfaltowej drogi. Miał niedomknięte drzwi. Kilka metrów dalej leżało ciało kobiety prawie rozdeptane przez stado owiec prowadzonych przez spokojnego samca o żółtawych, zmęczonych oczach. Okoliczności zdarzenia były tajemnicze i męczące dla wszystkich. Matka Marii dała solidny datek na mszę za duszę zmarłej córki. Kiedy ksiądz odprawiał nabożeństwo, wierni zgromadzeni w kościele usłyszeli w pewnym momencie beczenie barana wyraźnie przebijające się przez muzykę organową.

Michał „Tequila” Wrzesiński
(wcześniejszy pseudonim literacki: Michael Tequila)

Przekaż dalej
1Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *