Powieść. Laboratorium szyfrowanych koni. Cz. 67: Zabawa w morderstwo

Około godziny dwudziestej pierwszej niespodziewanie zadzwonił do niego ksiądz Terrano.

– Myślałem o tobie, Sefardi. To chyba dobra pora, aby zapytać cię o zdrowie i przekazać pozdrowienia. Jestem adoratorem twego talentu. Wyrazy uznania w taką noc mogą tylko przynieść ci pocieszenie. Oczywiście, moje słowa o uznaniu potraktuj jako żart w odróżnieniu od tych o pocieszeniu. Księża też potrafią kłamać. Bez tego nie byliby ludźmi, tylko sztucznymi tworami. Jestem pocieszycielem, Sefardi, przymawiającym się o odrobinę ciepła. Powiedz mi coś sympatycznego.

– Powinieneś pisać książki, a ja powinienem być duchownym. Zawsze podobało mi się księżowskie dolce vita. Teraz poważnie. Dziękuję za telefon. Noc jest straszna, lepka i śmierdząca, prawdziwe wysypisko gazów. Jedyna pozytywna rzecz, jaka nasuwa mi się na myśl, to wymordowanie wszystkich łajdaków, na oko dziesięć procent społeczeństwa.

– Mówisz okropne rzeczy. Z pogodą to prawda. Wracam na plebanię, jestem w twojej okolicy i widzę, co się tutaj dzieje. Ta dzielnica leży w niecce terenowej, stąd ta obrzydliwa mgła. Widoczność jest fatalna. Jest tak zła, że chyba będę musiał zatrzymać się. Prawie nic nie widać.

– Jeśli tak, to zapraszam cię do siebie. – Sefardi ucieszył się ze zbiegu okoliczności. – Twój przyjazd, Amizgao, uchroni mnie przed nieszczęściem. Jestem meteopatą, fatalnie odbieram taką pogodę.

– Wpływa ona źle na każdego. Sam czuję się nie najgorzej, tylko dziwnie, jakby ktoś obcy we mnie siedział. Sam nie wiem, o co chodzi.

*****

Kiedy światła reflektorów oświetliły przez okno wnętrze salonu, Sefardi wstał z fotela i otworzył drzwi. Sutanna księdza wyłaniała się z ciemności jak na filmie, powoli, ciągnąc za sobą mgłę wypełniającą ramy drzwi.

– Oto mroczna postać mordercy. – Wyobrażenie bezwiednie nasunęło się Mistrzowi. Myślał obrazami. – Witam księdza i zapraszam do środka.

Usiedli w gabinecie gospodarza, gdzie na stole znajdowała się już wędlina, chleb, sałatka warzywna i butelka wina, rekwizyty bezpretensjonalnej gościnności. Mistrz lubił teatr, czasami dla czystej przyjemności obmyślał scenariusze teatralne. Na stole, rekwizycie spektaklu jaki przyszedł mu do głowy, nie było żadnej wybujałości, perwersji szampana, wyszukanych dań z ryb mamiących wzrok bardziej niż zgrabna tancerka przy drążku.

Rozmowa przyjaciół przebiegała spokojnie do czasu, kiedy gospodarz zaproponował nagle: „Zamordujmy kogoś, Amizgao”. Jakby przewidując reakcję całkowitego zaskoczenia i zdziwienia rozmówcy, dodał z powagą: – Mówię szczerze.

Ksiądz żachnął się, zesztywniał i zaniemówił. Oczy mu się zaokrągliły ze zdziwienia, usta lekko otworzyły. Kiedy odzyskał głos, zaśmiał się głośno.

– Wiesz, Sefardi, ja naprawdę uwierzyłem w twoje słowa. Powiedziałeś to tak szczerze. To niesamowite. Jesteś urodzonym aktorem. Chyba alkohol rozwiązał ci język, dał nam obydwu więcej śmiałości.

– Mówię szczerze. – Powtórzył Mistrz poważnie, bez śladu uśmiechu. – Sposobność tworzy mordercę. Jest nią mgła i mrok, i wywołane przez nie złe samopoczucie. Sposobność żąda działania od mordercy, stwarza motywację, ubezwłasnowolnia go. W taką noc stajesz się psychopatą. Każdy. Ty, ja, wszyscy!

Ksiądz zrozumiał, że jest to gra, zabawa wyobraźnią. Dla przyjemności współuczestnictwa w tajemniczym misterium przyjął wyzwanie.

– Kogo zamordujemy? – Wpadł w rolę. – Jestem gotów. Omówmy to. Czekam na propozycje.

Sefardi popatrzył przeciągle i uśmiechnął się. Ucieszył się, że znalazł partnera do realizacji niezwykłego czynu.

– Burmistrza. Tego łajdaka. – Oświadczył bez wahania. Nie ma tu nic do wyjaśnienia. Ten kryminał pisze się sam. Burmistrz już dawno sobie na to zasłużył.

Z emocji ciarki przeszły księdzu po plecach. Był widzem a zarazem aktorem tajemniczego spektaklu i to było fascynujące. Patrzył na przyjaciela i że zdumieniem zdał sobie sprawę, że się z nim solidaryzuje. Po chwili przestał się dziwić. Pewność przyszła nagle i w naturalny sposób. Przypomniał sobie, że sam, raz lub dwa razy, myślał o zamordowaniu biskupa, swego zwierzchnika. Pomysł gospodarza spełniał jego podświadome marzenie dokonania czegoś nadzwyczajnego, bycia sobą, całkowitej wolności. Wiara mu w tym nie przeszkadzała. Biblia była pełna dramatycznych wydarzeń, wyroków i zabójstw. Bóg usankcjonował je jako naturę życia. W przyrodzie jedna istota zabija drugą, aby ją zjeść i przeżyć, albo w obronie własnej. Zabijamy przecież zwierzęta. – Zabójcze myśli przewijały się przez jego głowę pozostawiając zdumiewający spokój i akceptację. Odebrał to jako stan uniesienia wywołanego dobrym towarzystwem, jedzeniem i trunkiem.

Mężczyźni siedzieli przy stole i patrzyli sobie w oczy. Byli poważni i skoncentrowani. Jak na komendę wstali, uścisnęli sobie ręce, mocniej i dłużej niż zawsze. Byli spiskowcami. Wypili toast, jeden i drugi.

– Chcę wiedzieć dokładnie, dlaczego wybrałeś burmistrza? Wyjaśnij mi motyw wyroku.

Sefardi zauważył, że przyjaciel nie powiedział „zbrodni”, ale „wyroku”. To sankcjonowało legalność ich postępowania.

– On jest łajdakiem, Amizgao. Rujnuje nasze miasto. Ludzie go nienawidzą. Jak szalony wydaje publiczne pieniądze. Nasze pieniądze! W dodatku jest pedofilem, krzywdzi i deprawuje dzieci. Nikt tego nie udowodnił, ale wszyscy to wiedzą. To najgorszy typ człowieka! On niszczy nas wszystkich.

Po kolejnym kieliszku gość i gospodarz poczuli się w pełni usprawiedliwieni w roli wykonawców wyroku. Zaczęli omawiać szczegóły egzekucji. Krew krążyła im żywiej w żyłach, umysły się rozjaśniły. Zapomnieli o mgle i złym samopoczuciu. Delektowali się przeżyciem. Raz i drugi zaśmiali się w tym samym momencie. Na prośbę księdza Sefardi przyniósł mu gorącą herbatę z cytryną i jedną łyżeczką cukru; sam pił czerwone wino w kryształowym kieliszku. Popatrzył na nie pod światło jak na świeżą krew.

– Ja robię to codziennie. – Oświadczył duchowny. Znowu zaśmiali się.

Godzinę później żegnali się niechętnie. Żal im było rozstawać się.

– Sefardi, kochany, nigdy nie przeżywałem takiego spektaklu, takiego dramatu. Takiego, takiego … Ksiądz nie umiał skończyć myśli. Był podekscytowany.

– Amizgao, drogi przyjacielu, nie mów nic więcej. Jesteśmy wspólnikami. Wszystko jest ustalone. Spotykamy się w ustalonym miejscu i czasie.

Duchowny zaśmiał się. Jego śmiech zabrzmiał jakoś dziwnie, jakby złowieszczo. Na dworze mgła jeszcze bardziej zgęstniała, w powietrzu czuło się jej zawiesistość. Kropelki wilgoci wisiały w powietrzu, osiadały na gałązkach i liściach roślin tworząc cieniutki połyskliwy osad, przylegały do ziemi i czaiły się jak zwierzę czekające cierpliwie na ofiarę. Gałęzie drzew niechętnie ujawniały rozmokłe światła ulicznych latarń i okien budynków.

Przekaż dalej
1Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *