Sprawozdanie z 70-go Zjazdu Absolwentów i przeżyć osobistych

Creation_of_the_Sun_and_Moon_face_detail, by Michelangelo, Kaplica Sykstyńska

Wczorajszy Zjazd 70-lecia Stowarzyszenia Absolwentów Wyższej Szkoły Handlu Morskiego w Sopocie, Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Sopocie i Wydziałów Ekonomicznych Uniwersytetu Gdańskiego bardzo mnie odmłodził. Jestem rocznikiem, jakim jestem, nie lubię się chwalić, ale na pewno dojrzałym. Na spotkaniu wręczano nagrody i medale najstarszym absolwentom, rok urodzenia 1925. Nie wiedziałem nawet, że taki rocznik istnieje. To mnie właśnie odmłodziło.

Zdałem sobie sprawę, w jak szczenięcej wciąż jestem kondycji na skali dojrzałości ogólnej. Od wczoraj widzę czas osobniczy w innej perspektywie: rocznik 1945, rocznik 1925, Matuzalem (syn Henocha, ojciec Lamecha i dziadek Noego, wiek 969 lat), Pan Bóg (data urodzenia niezbyt dokładnie znana, w każdym bądź razie sprzed Matuzalema i powstania WSHM, WSE oraz Wydziałów Ekonomicznych UG).

Główne obchody 70-lecia odbywały się w auli uniwersyteckiej. Bardzo mnie one odświeżyły. Aulę zbudowano bez klimatyzacji, ekonomiczne, w pełni zgodnie z charakterem uczelni i absolwentów. Ponieważ temperatura na zewnątrz sięgała 32 stopni C (odczuwalne jako 35 stopni C), zastosowano trzy rozwiązania, również ekonomiczne: wentylację przez otwarte drzwi, wachlarze oraz wychodzenie na zewnątrz. Sam wyszedłem, raz czy dwa razy, dla schwytania powietrza prosto spod drzew, które jak wiadomo wydzielają tlen. Nie jestem jednak pewien, czy tego dnia pamiętały o swoim psim obowiązku produkcji tlenu.

Część biesiadną Zjazdu zorganizowano w restauracji „Smaki Morza”. Uczestniczyłem w niej. Gra była warta świeczki. Przekonałem się, jakim jesteśmy szczęśliwym narodem, spokojnym, zrelaksowanym i opanowanym. W biesiadzie uczestniczyło ponad 450 osób. Jest to tak wielka rzesza wiernych, że tylko cud z Kany Galilejskiej mógłby uratować sytuację. O cuda jednak jest coraz trudniej na świecie. Ostatnim były wybory prezydenckie i parlamentarne w Polsce. Pan Bóg obiecał mi wówczas, że więcej już cudów w Polsce nie będzie, pod warunkiem, że w przyszłości wejdę w z nim w większą zażyłość, na co się zgodziłem. No i nie było (oprócz Brexitu), ale to nie jest nasz cud, bo Anglicy to niestety odmieńcy.

Dania serwowano mniej więcej co godzinę. Impreza zaczęła się o godzinie 18.00, ja wychodziłem przed godziną 22.00 z uczuciem smaku deseru, który miał się dopiero ujawnić. Ponieważ menu nie podano do wiadomości biesiadnikom (przypominam aspekt ekonomiczności), nikt nie wiedział, co i kiedy będzie serwowane. Nie wiedziała tego również obsługa restauracji. To było fajne, można było zgadywać i robić zakłady. Obok muzyki, była to najpoważniejsza rozrywka. Jej powaga godnie licowała z dojrzałością uczestników spotkania.

Na biesiadzie oszczędności było mniej. Najbardziej podobało mi się to, że szampan był słonecznie letni. Kiedy to potwierdziłem kelnerowi serwującemu ciepłe napoje, uśmiechnął się do mnie serdecznie dodając „tak, rzeczywiście, jest ciepły”. Zdałem sobie wówczas sprawę, że przekroczyłem wcześniej mi nieznaną barierę poznania, że logiki nie można przenieść z jednego kontynentu na drugi. Piszę to dlatego, że kiedyś mieszkałem w Australii, od niedawna znowu mieszkam w Polsce (klimatycznie jest to bez różnicy, gdyż latem i tu i tam panują mniej więcej te same temperatury), i mam porównania. Myślałem, że kelner powie mi „sorry” albo „very sorry” i kopnie się na zaplecze, aby schłodzić szampana choćby tylko dla kilku uparcie wybrednych osób. Byłoby to zrozumiałe zważywszy, że biesiada miała trwać do godziny 23.59. Pomyliłem się jednak, za co siebie i wszystkich absolwentów przepraszam. Było to zderzenie dwóch logik: restauracyjno-kelnerskiej i absolwencko-konsumenckiej, zabarwionej nieco uporem kangura. Kiedy moi współbiesiadnicy przy stole stwierdzili, że wino też jest letnie, zrozumiałem, że cieple alkohole latem w Sopocie to zasada. To był właśnie ten przełom w barierze poznawczej.

Klimatyzacja w salach biesiadnych była podobnie jak w auli tzn. oszczędna, za to wspomagana bliskością Bałtyku (sto metrów od restauracji). Poczułem wówczas, co znaczy „smak morza” bez zwilżania warg jego zawartością. Było to poetyckie przeżycie.

W pewnym momencie powietrze dodatkowo schłodził intensywny opad deszczu. Nie wiem, kto go zamawiał, ale był to bardzo sensowny pomysl.

Poczyniłem jeszcze inne ważne obserwacje. Na sali na moje oko (uzbrojone w soczewkę o zmiennej ogniskowej, co tłumaczy zakres ocen) 70-80 % uczestników stanowiły kobiety. Perswadowałem sobie, że nie da się tego wytłumaczyć znaczniejszą umieralnością mężczyzn w Polsce. Ostatecznie uznałem, że jest to kwestia wyższego pobudzenia intelektualnie-uczuciowego kobiet. Upieram się przy tym stwierdzeniu, ponieważ obserwowałem to wielokrotnie na własnych i cudzych spotkaniach autorskich oraz na wykładach Akademia 30+ na Uniwersytecie Gdańskim. Sąsiadka przy stole tłumaczyła mi, że jest to efekt syndromu „Macho”, ale jej nie uwierzyłem. Sam jestem macho od czasu mojej opóźnionej emancypacji seksualno-obyczajowej i wiem, co to znaczy. Nie dałem sobie narzucić przewagi uczuciowo-intelektualnej kobiet. Obydwie moje obserwacje mają walor naukowy.

Być może stworzyłem nadmierne wrażenie oszczędności, dzień jednak podsumuję bardzo pozytywnie. Zrobię to w punktach, czyli oszczędnie. Noblesse oblige.

  • Polska wygrała ze Szwajcarią w piłkę nożną. Nasza wrodzona rubaszność zatriumfowała nad zegarkiem szwajcarskim, rzekomo tak precyzyjnym. Powinniśmy produkować własne zegarki z podobizną Lewandowskiego.
  • Spadł obfity deszcz. Odświeżył on atmosferę, dość ciężką w Polsce od kilku miesięcy, mimo że jest to okres wypełniony patriotyczną godnością i dumą.
  • W obchodach uczestniczyli były prezydent A. Kwaśniewski i były Premier K. Bielecki. Bardzo ładnie mówili i żartowali. To mnie jeszcze bardziej zintegrowało z przeszłością kraju. Mój organizm, nie wiem dlaczego, odmawia mi integracji z teraźniejszością.
  • Z przyjacielem-absolwentem z powodzeniem omówiliśmy sytuację międzynarodową po Brexicie, aczkolwiek samego problemu nie rozwiązaliśmy. Pozostawiliśmy go Rysiowi Czarneckiemu, mojemu ulubionemu komentatorowi spraw Polski, UE i świata. Bez jego światła przewodniego błądziłbym w rzeczywistości jak ślepiec od Homera.

Przy okazji, wszystkie osoby w Polsce, które kochamy, obdarzamy jakimś pieszczotliwym imieniem: Rysio, Zdzisio, Jaruś, Hania, Zosia. Ja nie mam szczęścia, bo do mnie rodzina i przyjaciele zwracają się per „Michał”, a niektórzy nawet per „Michale”, co mnie boli, bo brzmi to brutalnie. Wiem, że inni mają jeszcze gorzej, na przykład Adolf lub Alfons i to stanowi dla mnie pewne pocieszenie.

Powstańcie teraz z klęczek, Drodzy Absolwenci WSHM, WSE i Wydziałów Ekonomicznych Uniwersytetu Gdańskiego oraz pozostałe osoby, jeśli tego nie uczyniliście jeszcze od dnia zakończenia pamiętnych wyborów prezydencko-parlamentarnych, abym udzielił Wam błogosławieństwa.

Sursum corda, Bracia i Siostry!

Pozdrawiam serdecznie. Michael Tequila

Obraz: Creation of the Sun and Moon, face detail of God, Michelangelo, Kaplica Sykstyńska

Przekaż dalej
37Shares

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *